Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Poradnik dla smoków. Co zrobić, by twój człowiek zmądrzał Joanne Ryder, Laurence Yep
Ocena 7,6
Poradnik dla s... Joanne Ryder, Laure...

Na półkach: , ,

Jestem pewna, że każdy w młodości marzył o posiadaniu jakiegoś zaczarowanego zwierzęta. Dla niektórych była to może mała wróżka, która będzie spełniała nasze najśmielsze życzenia, może ktoś zażyczył sobie domowego skrzata, żeby mu usługiwał. Założę się jednak, że większość z nas marzyła o własnym smoku. "Poradnik dla smoków" jest jednak tego zupełnym przeciwieństwem - to smok ma własnego... człowieka. W pierwszej części poznaliśmy Winnie, która razem z Panną Drake próbowała zagonić małe potwory (no dobra, niektóre nie takie małe) z powrotem do szkicownika. Czym zaskoczyli nas autorzy w tomie drugim?

Winnie nie mogła już dłużej chować się w norze swojej smoczycy, bez różnicy jak bardzo luksusowej. Razem (plus mama) decydują, że dziewczynka powinna udać się do szkoły. Jednak co by to była za frajda, jakby to była normalna szkoła - Winnie zaczyna uczęszczać do akademii magii, w której, mimo że nie jest istotą magiczną, uczy się paru zaklęć i poznaje magiczne istoty. Jednak to nie sprawia, że wszystkie jej problemy znikają. Dziadek nadal próbuje przejąć nad nią opiekę, ale mała Winnie nie ma zamiaru dawać sobą pomiatać i w końcu bierze sprawę w swoje malutkie ręce.

Jak szczerze, z ręką na sercu, po prostu nie lubię czytać książek dla dzieci, to tak seria Yep i Ryder to dla mnie w tym gatunku wybawienie. Pierwsza część podobała mi się, bez szału, autorzy nie pokazali wszystkich swoich możliwości w tych bodajże dwustu stronach. Tutaj mieli więcej pola do popisu i wykorzystali to w stu procentach. Nie jest tego ani za dużo, ani za mało, styl pisania odpowiedni dla osób, dla których ta literatura została przeznaczona. Bardzo podobała mi się wartkość akcji, bo nie wlecze się, ale też nie pędzi na łeb na szyję.

Tutaj już nawet nie powiem, że tę serię powinniście polecić swojemu młodszemu rodzeństwu czy kuzynostwu, bo to raczej oczywiste. W tym akapicie chciałabym zachęcić was, żebyście też przysiedli dosłownie na jeden wieczór i również poznali tę historię o smoku i jej podopiecznej. Wiem, że pewnie jeśli sięgacie po tego typu literaturę, jest to książka z waszego dzieciństwa i ją sobie przypominacie. Gwarantuję wam jednak, że zaczęcia "Poradnika dla smoków" nie pożałujecie, a tylko spędzicie miło czas.

Jestem pewna, że każdy w młodości marzył o posiadaniu jakiegoś zaczarowanego zwierzęta. Dla niektórych była to może mała wróżka, która będzie spełniała nasze najśmielsze życzenia, może ktoś zażyczył sobie domowego skrzata, żeby mu usługiwał. Założę się jednak, że większość z nas marzyła o własnym smoku. "Poradnik dla smoków" jest jednak tego zupełnym przeciwieństwem - to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nikt z nas, widzących, nie ma absolutnego pojęcia o tym, co czuje osoba niewidoma. Zaledwie namiastki tego uczucia możemy zaznać jedynie wtedy, kiedy założymy opaskę na oczy bądź wejdziemy do zaciemnionego pokoju. Jednak my z pokoju możemy wyjść, a opaskę zdjąć - osoba niewidoma nie ma takiego wyboru. Aż trudno wyobrazić sobie, co taka osoba musi czuć. Czy nie widzi absolutnie niczego, czy faktycznie ma wyostrzone zmysły. Poznajcie Parker, która nie potrzebuje wzroku, żeby cię przejrzeć.

Parker Grant faktycznie ma w życiu, za przeproszeniem, przesrane. W wypadku samochodowym straciła zarówno wzrok, jak i matkę. Jej jedyną podporą w życiu był ojciec, który również umiera po przedawkowaniu leków. Policja bierze to za samobójstwo, ale Parker nie dopuszcza do siebie myśli, że jej ojciec mógł zrobić coś takiego, zostawić ją samą, bezbronną, przepełnioną tęsknotą. Do jej domu wprowadza się ciotka z rodziną. Parker musi przyzwyczaić się do nowego trybu życia, nowych znajomości, a także pogodzić się z faktem, że chłopiec, któremu tak bardzo ufała, zranił ją do żywego.

Byłam niezwykle podekscytowana tą lekturą. Wydawała mi się naprawdę zachęcająca, jedynymi książkami z motywem osoby niewidomej było "Światło, którego nie widać" oraz "Pieśń Dawida", ale nigdy nie była to powieść w całości poświęcona samej istocie ślepoty. Tym razem było inaczej. "Do zobaczenia nigdy" opowiada o dziewczynie, jak radzi sobie z brakiem wzroku, jak się czuje, o czym myśli, jak funkcjonuje. Mamy okazję poznać tę "chorobę" od środka i to była główna zaleta tej książki, których, moim zdaniem, nie ma wiele. Dodatkowym aspektem, który w ogóle mnie nie przekonuje, to romans. Był naprawdę źle napisany, zażyłości między bohaterami nie było czuć nawet przez chwilę, a że składał się z bohaterów, którzy działali mi na nerwy - stąd moja ocena.
Strasznie ciężko czytało mi się tę powieść. Nie przekonał mnie ani trochę styl pisania autora, był bardzo trudny do określenia. Jednocześnie był lekki na swój sposób, ale w tym samym momencie czytanie tego sprawiało mi ogromną trudność. Dodatkowo ta książka wynudziła mnie na śmierć. Wiem, że jest to książka obyczajowa, ale absolutnie nic się tam nie działo. Myślę też, że Eric nie czuł do końca więzi ze swoimi bohaterami i opisał ich ze swoistym dystansem, przez co czytelnik nijak może się z nimi zżyć. Dodatkowo Parker momentami była niezwykle irytująca, sytuacje przesadzone, wręcz przerysowanie momentami, a żarty tutaj - zwyczajnie wymuszone.

Nie powiem, fajnie, że Lindstrom wziął na tapet temat, o którym mało się mówi - a nie powinno, bo niewidomi, mimo że w małych ilościach, otaczają nas i są swoistą częścią naszego społeczeństwa. Mimo tego, że książka faktycznie była wartościowa i czegoś nas uczyła, to jednak ani bohaterowie, ani styl pisania, ani romans, który jest krótko mówiąc słaby, nie przekonały mnie do siebie. Jeśli macie na coś takiego ochotę, przeczytajcie, ale mi książka nie przypadła do gustu.

Nikt z nas, widzących, nie ma absolutnego pojęcia o tym, co czuje osoba niewidoma. Zaledwie namiastki tego uczucia możemy zaznać jedynie wtedy, kiedy założymy opaskę na oczy bądź wejdziemy do zaciemnionego pokoju. Jednak my z pokoju możemy wyjść, a opaskę zdjąć - osoba niewidoma nie ma takiego wyboru. Aż trudno wyobrazić sobie, co taka osoba musi czuć. Czy nie widzi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Internet to coś, bez czego współczesny świat nie wytrzymałby nawet minuty. Jest wykorzystywany przez nas do wszystkiego - komunikowania się, pracy, nauki, rozrywki. Facebook, Twitter, YouTube. Ja sama przesiaduję w Internecie całe dnie, nie ukrywam, i choć złapać mnie można online praktycznie cały czas (bo nie mam swojego prywatnego życia, duh) to czasami, dla czystości własnego umysłu, wolę zamknąć laptopa, wyłączyć telefon, zabrać książkę wraz z kubkiem ciepłej herbaty i pochillować sobie na podwórku. Dla niektórych jednak Internet, a konkretnie kanał na YouTube to zdecydowanie coś więcej niż sposób na nudę.

Poznajcie Natashę Zelenkę aka Tash, której całe życie ogranicza się do telefonicznych rozmów z Jack, najlepszą przyjaciółką oraz pracą nad internetowym serialem Nieszczęśliwe rodziny, współczesną adaptacją "Anny Kareniny" Lwa Tołstoja. Sprawy nabierają niebotycznie szybkiego tępa, kiedy sławna vlogerka umieszcza produkcję na samym szczycie swojej listy najlepiej zapowiadających się internetowych seriali, a Tash, Jack i cała ekipa Nowalijek patrzą z rozdziawioną buzią na licznik subskrypcji. Lecz, nie oszukujmy się - wraz z liczbą odbiorców wzrasta też liczba hejterów. Czy dziewczyny sobie z tym poradzą?

Uwaga, drodzy czytelnicy, oto przedstawiam wam najsłodszą, najbardziej rozczulającą powieść tego lata, idealną zarówno na upały i te deszczowe dni. Znajdziemy tutaj odrobinkę tej radości, którą mają dziewczyny z kręcenia nowych materiałów, ale też smutek, żal i rozczarowanie, bo przecież żadna powieść dla nastolatków i o nastolatkach, nie może obejść się bez tego. Brak tutaj jednoznacznego wątku miłosnego, co myślę działa tylko na korzyść powieści. Za to wiele tutaj scen zza kulis kręcenia materiałów na kanał dziewczyn, dużo pogadanki na temat, jak radzić sobie z hejtem, fanami i rosnącą sławą.

Na początku, patrząc na okładkę, miałam w głowie obraz głupiutkiej powieści dla młodzieży, która będzie taka sama jak wszystkie, przesłodzona i kompletnie nie w moim guście. Okazała się jednak wybawieniem wśród średniaków, które ostatnio wypełniały mój stos przeczytanych książek. Owszem, była słodka, ale nie była to słodycz, która była totalnie in your face, ale przemykająca się między zdaniami. Nie było tu też nic głupiutkiego, bowiem książka jest swego rodzaju przyjacielem, który poklepie po ramieniu i zrozumie. Mowa tu o radzeniu sobie z rodzicem chorym na raka, przyjaźni nie zawsze zdrowej, o ciąży w późnym wieku, o oddalaniu się od rodzeństwa i miłosnym zawodzie (a także aseksualności).

Jednym słowem w "Milionie odsłon Tash" znajdziemy milion rzeczy, czasami zupełnie od siebie różnych, czasami spójnych, ale to ani przez chwilę nie czyni powieści chaotyczną. Jest słodycz, jest gorycz, jest dobry styl pisania i - co za tym idzie - postacie wykreowane na naprawdę wysokim poziomie. Każdy charakter jest skrajnie inny, wyraźny i to właśnie podobało mi się w tej książce. Absolutnie nie żałuję, że zabrałam się za nią, bo czas spędzony przy jej czytaniu był przepełniony dobrymi uczuciami. Myślę, że my, ludzie, którzy robią coś w Internecie, szczególnie ci narażeni na hejt, powinniśmy odnaleźć cząstkę siebie w milionie odsłon, które są tu przedstawione.

Internet to coś, bez czego współczesny świat nie wytrzymałby nawet minuty. Jest wykorzystywany przez nas do wszystkiego - komunikowania się, pracy, nauki, rozrywki. Facebook, Twitter, YouTube. Ja sama przesiaduję w Internecie całe dnie, nie ukrywam, i choć złapać mnie można online praktycznie cały czas (bo nie mam swojego prywatnego życia, duh) to czasami, dla czystości...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

RECENZJA POCHODZI Z BOOKBLOGA
Wszyscy zapewne nie lubimy, kiedy coś dobrego się kończy. Chcemy zatrzymać to na jeszcze dłuższy czas, mieć przy sobie w najcięższych chwilach i nie martwić się, że to coś zniknie. Niektóre rzeczy są ulotne, niektóre zostają. Nawet nie wiecie, jak szczęśliwa jestem, że seria stworzona przez Sarah J. Maas zostanie na mojej półce i będę mogła powrócić do niej, kiedy tylko będę miała na to ochotę. Jednocześnie smutno mi, bardzo mi smutno, bo nie przeżyję tego znowu po raz pierwszy, już nie będzie tego czekania na kolejny tom, pełni ekscytacji, a jednocześnie gniewu, że tyle musimy czekać na kolejne przygody Zabójczyni Adarlanu...

Aelin wędruje ze swoim dworem w stronę odbudowy Terrasenu, jest coraz bliżej, ale to nie byłoby normalne, gdyby na drodze do swojego narodu nie znalazła przeszkód. Jednak kiedy ma za sobą takich przyjaciół jak Rowan, Aedion czy Lysandra, nic nie może zgasić w niej ognia. Nic nie może jej powstrzymać. Jednak w niektórych momentach, te przeszkody są o wiele za wysokie dla dziewiętnastolatki i może się wydawać, że jej dni zostały już przez kogoś policzone...

Pisałam o tym w podsumowaniu, ale napiszę też tutaj - gdyby ktoś pokazał mi, czternastoletniej Julce, która dopiero co skończyła pierwszą część "Szklanego Tronu" urywek piątej, ostatniej części, zastanawiałabym się, co to właściwie jest. Podczas lektury miałam wrażenie, że jedyne imię, które bym poznała to był Dorian. Rozbudowanie i rozwinięcie tej historii może podchodzić pod całkowite jej przekwalifikowanie. To, od czego się zaczęło, zostało tylko wspomnieniem, a na pierwszy plan wydarł się nowy "Szklany Tron".

Jak już wspomniałam, Sarah chyba znudziła się bohaterami z pierwszej części, bo kompletnie zastąpiła ich nowymi ludźmi. Nie wiem czy to dobrze, czy to źle, ale jeśli liczyliście (tak jak ja), że którykolwiek z rozpoczętych w pierwszym tomie romansów przetrwa, to ostro się myliliście. Trochę to może irytować, bo zdążyłam się już przyzwyczaić do niektórych, a pojedyncze sztuki bardzo polubić (Chaol). Całą serię mogłabym przyrównać do serialu. Kiedy oglądasz pierwszy odcinek, poznajesz wszystkich bohaterów, którzy, masz nadzieję, będą towarzyszyć nam do końca. Kiedy oglądasz już piąty sezon, czujesz, że nie ma już postaci, które znałaś i kochałaś, ale są nowe, które wprowadzają zupełnie inny klimat i zmieniają bieg historii.

Coś co w połowie mnie zadowala, a w połowie niezwykle irytuje to wątki. Piąty tom był jednocześnie świetnym zwieńczeniem przygód nastolatki, bo większość wątków znalazła tam swoje rozwiązanie. Nie wiem, czy to był celowy zabieg autorki czy może już tak pogubiła się w tych wszystkich pozaczynanych plotach, że niektóre z nich (tak się stało, że najważniejsze) pozostały otwarte do ostatniej strony. Szczerze, gdybym nie wiedziała, że to ostatni tom, już szukałabym w Internecie daty wydania kolejnego. Jeszcze tak otwartego zakończenia nie widziałam i mimo to, że nie było takie złe, bo mogliśmy w głowie dopowiedzieć sobie ostatnie wydarzenia, ale z drugiej... nie. Po prostu nie. Czy był to dobry tom na ostatni? Zdecydowanie nie.

RECENZJA POCHODZI Z BOOKBLOGA
Wszyscy zapewne nie lubimy, kiedy coś dobrego się kończy. Chcemy zatrzymać to na jeszcze dłuższy czas, mieć przy sobie w najcięższych chwilach i nie martwić się, że to coś zniknie. Niektóre rzeczy są ulotne, niektóre zostają. Nawet nie wiecie, jak szczęśliwa jestem, że seria stworzona przez Sarah J. Maas zostanie na mojej półce i będę mogła...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Okej, jestem w totalnym załamaniu nerwowym, bo przed chwilą skończyłam tę książkę, dlatego ostrzegam, że recenzja może był (bardzo) chaotyczna i... emocjonalna. Ale do rzeczy - jestem człowiekiem, który uważa, że każdy człowiek (a szczególnie książkoholik), ma swój wyznacznik dobrej lektury, czyli coś, co robi podczas czytania tych książek, które są najlepsze z najlepszych. U mnie takim wyznacznikiem jest zdecydowanie chodzenie z książką do toalety. Ta powieść odwiedziła moją łazienkę tyle razy, że zastanawiam się, czy nie zrobić tam dla niej ołtarzyka.

Natalie jest osiemnastolatką o indiańskich korzeniach, co jeszcze bardziej przypomina jej o fakcie, że jest adoptowana. Ale dziewczyna ma na głowie dużo poważniejsze sprawy niż to, że kolor skóry zwraca na nią dodatkową uwagę, o którą nie zabiega. Mianowicie od kilku lat, co pewien okres czasu odwiedza ją starsza kobieta, którą nazywa Babcią. Dziewczyna jest przekonana, że nie widzi staruszki jedynie w swoich snach, ale że przychodzi do niej naprawdę. Zawsze ma ze sobą historie.

Beau - chłopak, który w połowie jest marzeniem. Dosłownie i w przenośni. Natalie zauważa go najpierw na szkolnym boisku, ale po ułamku sekundy znika. Widzi go ponownie, tym razem w sali muzycznej, nawiązując z nim kontakt. Kiedy dziewczyna zaczyna się z nim spotykać, wokół niej dzieją się niewyjaśnione, dziwne rzeczy - w miejscu, gdzie powinna znajdować się szkoła, w ciepłym słońcu leżą bizony. Jej dom stoi pusty, a niektórzy ludzie zachowują się, jakby widzieli ją pierwszy raz w życiu. Jakby czasoprzestrzeń w jakiś sposób się zagięła. Co z tym wszystkim łączy Beau, najcudowniejszego chłopaka pod słońcem?

Na pewno nie uda mi się zawrzeć wszystkich swoich myśli w tej recenzji, ale mimo to, chcę podzielić się z wami moim entuzjazmem. Jako że książka opiera się na uczuciu dwójki młodych ludzi, Natalie i Beau, wypadałoby coś o tym opowiedzieć. Niesamowicie podobało mi się to, że chociaż ich miłość była szybka, to jednocześnie dojrzała, pełna niezgłębionych tajemnic i niewypowiedzianych słów, a przez to prawdziwsza. Żadne z nich nie powiedziało przy pierwszym spotkaniu "kocham cię", bo jako jedyni bohaterowie literatury młodzieżowej zdają się rozumieć wagę tego wyrażenia.

Nie mogę słowami określić, jak bardzo zauroczona jestem tą książką. Może jestem teraz w amoku, bo skończyłam ją dosłownie przed kilkunastoma minutami, ale muszę wam powiedzieć, że ta książka to powieść mojego życia. Mimo wszystkich (a jednak bardzo nielicznych) mankamentów, które jednak całość czynią realną, uważam ją za książkę idealną. Wiecie, jak każdy niemal bloger czy booktuber ma swoją książkę, z którą jest kojarzony i którą poleca wszystkim - "Miłość, która przełamała świat" to moja historia.

Kocham absolutnie wszystkich bohaterów, od Beau, który (jak łatwo się domyśleć) został moim nowym książkowym mężem, po przyjaciół Natalie. Henry nie wyidealizowała ich (choć jak dla mnie Beau jest idealny), podkreśliła ich osobowość, problemy i sprawiła, że każdy może znaleźć coś w sobie z głównej bohaterki, utożsamić się z nią choć w małym stopniu. I choć występuje tu całkowite pomieszanie z poplątaniem, ja kocham ten chaos i chociaż mam ochotę zabić autorkę za ten cały skomplikowany wątek (o którym dowiecie się, czytając książkę ;) i za zakończenie, po którym siedziałam z otwartą gębą, to i tak kocham ją i jej fenomenalny styl pisania. Nie mogłam odłożyć jej chociażby na sekundę i to w niej kocham.

Okej, jestem w totalnym załamaniu nerwowym, bo przed chwilą skończyłam tę książkę, dlatego ostrzegam, że recenzja może był (bardzo) chaotyczna i... emocjonalna. Ale do rzeczy - jestem człowiekiem, który uważa, że każdy człowiek (a szczególnie książkoholik), ma swój wyznacznik dobrej lektury, czyli coś, co robi podczas czytania tych książek, które są najlepsze z najlepszych....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Socjologia to bardzo rozległy temat, pełen odnóg i rozwidleń. Powodem tego jest zróżnicowanie osobowości ludzkich, zmian w naszym zachowaniu niezależnych od nas. Istnieje jednak kilka schematów dotyczących więzi, które łączą ludzi. W jeden z nich wpadły nasze dwie główne bohaterki, Jess oraz Eden. Mimo że obydwie siebie potrzebowały i rozumiały się bez słów, jedna z nich zawsze górowała nad drugą, wplątywała w sytuacje niekomfortowe dla drugiej strony, krzywdziła ją. Czy więc zniknięcie jednej z nich nie powinno być dla drugiej ulgą?

Jess jest przez wielu nazywana gotką, choć za takową się nie uważa. Może ma kilka tatuaży, nosi glany i czarne stroje, ale czy to musi przypasowywać jej łatkę? Swoją introwertyczną osobowością idealnie dopełnia się z Eden. Dziewczyna jest głośna, lubi, kiedy jest w centrum uwagi i każdy o niej mówi. Mimo to, jak powiedziałam, dziewczyny rozumieją się bez słów. Nic nie wskazywało na to, że coś ma się stać, że za chwilę kogoś nie ma być w ich życiu, że ich drogi się rozejdą. A jednak. Wszystko się zmienia, kiedy Eden znika.

Jess nie ufa policji i rusza śladem tegorocznego lata, które w całości spędziła ze swoją przyjaciółką. Po kolei odwiedza miejsca, do których się udały, rozmawia z ludźmi, z którymi miały wtedy styczność i odtwarza w pamięci obrazy tamtego lata, aby przeanalizować, czy to może przez nią Eden podjęła taką decyzję, czy to może fakt, że dziewczyna obwinia się o śmierć swojej siostry, Iony. Pomaga jej w tym były chłopak Eden, w którym Jess jest sekretnie zakochana.

Jako zapalona fanka prawa, kryminologii i wszystkiego, co związane z socjopatycznymi zachowaniami, jedną z dziedzin, którą lubię zgłębiać, są relacje międzyludzkie i ich zachowania. Tak więc świetnie było przeczytać coś, co opiera się głównie na zagadnieniu przyjaźni, częściowo toksycznej, o oddziaływaniu jednego, głupiego słowa na uczucia drugiej osoby i łańcuchu wydarzeń, które są z tym słowem związane. Autorka rozwinęła wszystkie wątki perfekcyjnie i mogę w sumie podciągnąć tę powieść pod psychologiczną.

"Lato Eden" pokazuje również, jak przeciwieństwa się przyciągają. Nieważne, że jedna ma więcej przyjaciół od drugiej, inaczej się ubiera, słucha innej muzyki. Dla nich ważne jest to, że dobrze się rozumieją i świetnie bawią się w swoim towarzystwie, co jest cudowne. Autorka jednak pokazuje, że czasami nawet najbardziej idealna z pozoru przyjaźń może mieć w sobie toksyczną nutkę, która ujawnia się w tych najgorszych momentach. Eden zawsze górowała nad Jess, która może trochę dawała sobie wejść na głowę, ale dziewczyny umiały to przezwyciężać i przyjaźniły się mimo wszystko.

Styl był lekki co kontrastowało z ciężkim tematem poruszonym w książce. Ucieczka z domu, pierwsza miłość, która nie ma racji bytu, obwinianie się o śmierć siostry, matka lesbijka, toksyczna przyjaźń, klasyfikowanie ludzi poprzez ich ubiór... To naprawdę tylko część z tego, co zawarła tutaj autorka. Oczywiście na pierwszym planie była rozpacz, którą przepełniona była Eden, zapijanie smutków alkoholem mimo młodego wieku. Mimo to główną bohaterką była Jess, która (poprzez świetne retrospekcje) próbowała ustalić, co było powodem zniknięcia dziewczyny. Mimo, że to książka dla młodzieży o relacjach międzyludzkich, dużo tutaj tajemnicy, zagadek i domysłów. Zakochałam się we wszystkich bohaterach i mogę śmiało powiedzieć, że Eden irytowała mnie tylko momentami, a to chyba sukces. Jednym słowem, Liz Flanagan odwaliła kawał dobrej roboty, choć trochę mi smutno, bo nie ma się do czego przyczepić :/

Socjologia to bardzo rozległy temat, pełen odnóg i rozwidleń. Powodem tego jest zróżnicowanie osobowości ludzkich, zmian w naszym zachowaniu niezależnych od nas. Istnieje jednak kilka schematów dotyczących więzi, które łączą ludzi. W jeden z nich wpadły nasze dwie główne bohaterki, Jess oraz Eden. Mimo że obydwie siebie potrzebowały i rozumiały się bez słów, jedna z nich...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Oto, po długiej przerwie, wracam do świata Zabójczyni. Do świata, w którym po dziesięciu latach na nowo obudziła się magia. W którym ludzie zaczynają powoli, małymi krokami uwalniać się spod tyranii króla Adarlanu. Do świata, nad którym wisi widmo wojny, przeszłej i tej, która dopiero będzie. Zapraszam was na recenzję tego świata, pełnego cudownego klimatu, świetnych bohaterów i fenomenalnego stylu pisania.

Celaeny Sardothien nikomu nie trzeba przedstawiać. Największa Zabójczyni Adarlanu, kobieta, która przeżyła rok w kopalni w Endovier... Aelin Ashryver Galathynius, która musi poznać swoje dziedzictwo, jak najszybciej. Zostaje wysłana do Wendlyn, gdzie odnajduje ją Rowan, niezwykle intrygujący, silny, z tatuażem o tajemniczym znaczeniu... dupek. Dziewczyna będzie musiała nauczyć się panować nad żywiołem, który jak na razie kontroluje ją. Przy okazji do jej obowiązków dopisze się walka z koszmarami przeszłości oraz z potworami zrodzonymi z ciemności.

Ciężko opisać powieść, która bardzo nam się podobała, bo kiedy o niej myślimy, od razu nasuwają nam się na myśl tak proste przymiotniki jak "niewiarygodna", "niezwykła", "cudowna", "wspaniała", "jedyna w swoim rodzaju". Z ręką na sercu mogę poświadczyć, że wszystkie powyższe określają "Dziedzictwo Ognia". Coś, co wyróżniało tę część na tle innych to, moim zdaniem, wielowątkowość, która tutaj wybiła się na pierwszy plan. Także możemy podzielić powieść na kilka części.

Część Doranelle - czyli wątek, w którym główną rolę odgrywa Celaena oraz jej nowy kompan, Rowan (którego osobiście ubóstwiam). Jest to wątek moim zdaniem najciekawszy, który przysporzył czytelnikom najwięcej emocji, bezdechów i zdziwionych min. Jak zwykle Sarah J. Maas pokazała się z najlepszej strony i wszystko dopięła na ostatni guzik - emocje Zabójczyni były opisane w sposób, który do mnie jak najbardziej trafił, przez który w czasie, kiedy Celaena wstrzymywała oddech, ja czułam, że również to robię. Zżyłam się z nią jak nigdy dotąd, nawet zważywszy na to, że to już trzeci tom.

Część Adarlanu - część poświęcona problemom dziejącym się na dworze królewskim, gdzie jak dotąd przebywała również morderczyni. Teraz w Adarlanie pierwsze skrzypce odgrywają chłopcy - ukochani przez nas Chaol i Dorian. Witamy na planie kilka nowych postaci, które nieźle namieszają, wplotą wątek buntu, ale i miłości. Dowiadujemy się więcej o samym księciu i muszę wam szczerze powiedzieć, że moja sympatia do niego nieco wzrosła. Dużo przewrotów, zasadzek, spisków... Jednym słowem dzieje się.

Część Wiedźm - czyli coś, czego absolutnie się nie spodziewałam i szczerze mówiąc byłam lekko zdezorientowana, kiedy autorka pierwszy raz wplotła nam ten wątek. Czytam sobie jak Celaena kradnie chleb w Wendlyn, a tu nagle przenosimy się w góry, a na pierwszym planie mamy wiedźmy, o których nawet nie słyszałyśmy. Jednak im dalej w las tym lepiej - poznajemy wszystkie sabaty, dowiadujemy się, jaka jest ich rola w powieści i jak bardzo mogą namieszać.

Przemiana zarówno bohaterki jak i całej serii jest niewiarygodna. Celaena, z agresywnej, humorzastej nastolatki przemienia się w kobietę, która dojrzała już do bycia królową. Cała akcja wychodzi poza mury zamku króla Adarlanu, zagarnia całe królestwo. Jak na razie "Dziedzictwo Ognia" to najbardziej wzruszająca, wzbudzająca emocje i najlepsza książka w całej tej serii. Jeśli jeszcze nie znacie historii dziewiętnastoletniej Zabójczyni, koniecznie nadróbcie, albo przyjdę po was i sama rzucę w was pierwszym tomem i nie odejdę, aż go nie skończycie.

Oto, po długiej przerwie, wracam do świata Zabójczyni. Do świata, w którym po dziesięciu latach na nowo obudziła się magia. W którym ludzie zaczynają powoli, małymi krokami uwalniać się spod tyranii króla Adarlanu. Do świata, nad którym wisi widmo wojny, przeszłej i tej, która dopiero będzie. Zapraszam was na recenzję tego świata, pełnego cudownego klimatu, świetnych...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dla wielu z nas pojęcie "rodzina" równoznaczne jest z całym bożym światem. Nie wyobrażamy sobie życia bez mamy, która codziennie budzi nas o 6 rano i zrywa z naszego ciała pościel, bo znowu nie chcemy wstać z łóżka. Bez taty, który woła nas z dołu, żebyśmy poszli z nim do garażu obejrzeć nowe dzieło, które wyszło spod ręki tego zapalonego Pana Robótki. Za rodzeństwem też byśmy tęsknili, bo mimo to, że czasami zjedzą coś słodkiego, co należało to nas, albo jesteśmy zmuszeni oddać im swój większy pokój. Co więc zrobiłby każdy z nas, gdyby tych osób zabrakło?

Domem Kate Connolly od zawsze była i na zawsze będzie wyspa, na której urodziła się i wychowała. Miasto, w którym mieszka, emanuje inną energią od wielkich metropolii Ameryki. Każdy każdego zna, wiedzą o sobie wszystko. Mieszkańcy żyją jazdą konną, chociaż nie w zwykły, stałolądowy sposób. Na wyspie (a właściwie w morzu) mieszkają each uisce, ogromne konie wodne, które dosiadają tylko śmiałkowie. Konie te są bowiem niebezpieczne, potrafią jednym ruchem rozszarpać komuś gardło i pohasać spokojnie z powrotem do wody.

Co roku, wraz z nadejściem listopada, na wyspie organizowany jest Wyścig Skorpiona. Rywalizacja jest zacięta, a niektórzy jeźdźcy są gotowi posunąć się do haniebnych czynów. Sean Kendrick kompletnie nie wdraża się w ducha rywalizacji, startując w Wyścigu bardziej dla uczczenia pamięci swojego ojca niż dla wygranej. W tym roku ma jednak cel - tak samo jak rudowłosa Connolly, która, nie dość, że jest pierwszą kobietą biorącą udział w zawodach, ale też startuje na zwykłej klaczy Dove.

Jeśli nie wiecie, jestem wielką fanką "Króla Kruków" Maggie Stefvater (taaak, taka ze mnie fanka, a nie tknęłam jeszcze drugiego tomu). Ucieszyłam się, kiedy miałam możliwość przeczytania kolejnej książki tej fantastycznej autorki. Mimo tego, że Kruczy Cykl zachwyca mnie milion razy bardziej, tej książce też nie brakuje plusów. Styl pisania jest jednym z nich, choć tutaj muszę przyznać, że bardziej zachwycił mnie we wcześniej wspomnianej powieści. Z tego co mi wiadomo, "Wyścig Śmierci" ukazał się pierwszy, także nic dziwnego, a wręcz cieszę się, że język okazał się w tej książce słabszy, bo to znaczy, że autorka cały czas się rozwija.

Jej kreacja bohaterów to rzecz, którą najbardziej sobie w niej cenię, także i tu nie mogło zabraknąć kilka słów pochwały. Sean i Puck są bardzo unikatowymi, o ściśle określonym charakterze postaciami, o uwypuklonych niektórych cechach, aby jeszcze bardziej podkreślić ich rolę w całej książce. Niektórym może się to podobać, niektórym wręcz przeciwnie, ja jestem jak najbardziej za. Cały ten wyspiarski klimat również bardzo mnie do siebie przekonał, to, jak wszyscy się tam znali w ten dobry i ten zły sposób. Dodatkowo autorka bardzo dobrze ukazała trudność relacji rodzinnych, czy też to, że niektóre dobre osoby potrafią zrezygnować z rzeczy naprawdę ważnych dla ukochanej osoby. Pokazuje, jak bardzo można zżyć się ze zwierzęciem.

Żeby nie było, że mówię w samych superlatywach - trochę ponarzekać trzeba. Niektóre postacie były niezwykle wkurzające i przez nie irytowałam się przez cały czas czytania. Rozumiem, że trzeba powtykać trochę czarnych charakterów, ale kurczę, nie tak, żeby zirytować czytelnika. Dodatkowo, co jest chyba największą zarazą jaka może spotkać książkę, czyli akcja rozgrywająca się w tempie ślimaczego spaceru. Wszystko usłane jest tą otoczką Wyścigu, jakie to niebezpieczne, bla, bla, bla, ale taka prawda, że tego tam prawie nie ma i wcale nie jest on taki przerażający. Słowem podsumowania, warto poczytać jako czytadło zapychające wolny czas, warto dla bohaterów i stylu pisania, ale niekoniecznie dla rozgrywającej się tam akcji. Więc jak najbardziej polecam, jeśli nie nastawicie się na wybuchy i dużo krwi. Będzie tylko odrobinka krwi.

Dla wielu z nas pojęcie "rodzina" równoznaczne jest z całym bożym światem. Nie wyobrażamy sobie życia bez mamy, która codziennie budzi nas o 6 rano i zrywa z naszego ciała pościel, bo znowu nie chcemy wstać z łóżka. Bez taty, który woła nas z dołu, żebyśmy poszli z nim do garażu obejrzeć nowe dzieło, które wyszło spod ręki tego zapalonego Pana Robótki. Za rodzeństwem też...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Rodzina Audrey to z pozoru rodzina idealna, przechadzająca się spacerkiem z jedną czarną owcą - którą jest oczywiście tytułowa bohaterka. Czternastolatka nie wychodzi z domu, nie uśmiecha się jej na myśl o kontakcie wzrokowym z drugą osobą, przez co cały czas chodzi w okularach przeciwsłonecznych. Jedynym promykiem nadziei w dziurze, w której się aktualnie znajduje, wydają się być spotkania z doktor Sarah, a od niedawna również z Linusem, kolegą jej brata.

Kocham książki, które okazują się zupełnie inne niż początkowo sądziłam. Spojrzałam na okładkę i pomyślałam sobie "Okej, dziewczyna w okularach, pewnie będzie niewidoma", co w sumie mi się dosyć podobało. Jednak to, co dostałam, podobało mi się jeszcze bardziej. Rzadko kiedy mamy okazję spotkać się z różnymi rodzajami fobii, szczególnie w literaturze młodzieżowej, dlatego właśnie uważam, że pomysł autorki to strzał w dziesiątkę. Aktualnie w książkach poszukujemy przede wszystkim oryginalności, dążymy do poznania czegoś, z czym nigdy wcześniej nie mieliśmy styczności. To pierwszy powód dla którego powinniście sięgnąć po "Spójrz mi w oczy, Audrey".

Jaki jest drugi powód? To, że nie tylko fabuła wyróżnia się na tle innych młodzieżówek, ale sama Audrey jest niepowtarzalna. Ma czternaście lat, więc jest na etapie pierwszych miłości, buntu i przeglądania kolorowych magazynów. Jednak ona ma ważniejsze problemy na głowie, bowiem jest dużo dojrzalsza od swoich rówieśników, do czego (mam wrażenie) przyczyniła się w pewnym stopniu jej choroba. Nie zmienia to faktu, że jest niezwykle interesującą postacią i naprawdę przyjemnie się o niej czyta.

Jednak nie tylko na Audrey skupia się historia, co tylko działa na plus. Postacie drugoplanowe są fenomenalnie rozwinięte, co nadaje książce wymiarowości i czyni ją bardziej realną. Podczas gdy my rozważamy z główną bohaterką problemy jej choroby, w tle Frank i mama Aud toczą zaparty bój o pewną grę komputerową, co potrafi doprowadzić czytelnika do łez (oczywiście ze śmiechu). Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić to to, że wątek "związku" Linusa i tytułowej bohaterki nie został według mnie rozwinięty w pełni poprawnie. Czułam się, jakby ktoś napisał cały tekst o nich, a później wyrwał kilka stron i tak zostawił.

Nie zmienia to jednak faktu, że serdecznie polecam wszystkim, którzy są nastawieni na powieść niezwykle przyjemną, zarówno dla naszego gustu czytelniczego jak i oka, bo okładka jest fantastyczna! Genialnie nada się dla osób szukającym barwnych postaci, dobrego, bardzo lekkiego i młodzieżowego języka, które bardzo cenią sobie w książkach rodzinną i bardzo ciepłą atmosferę.

Rodzina Audrey to z pozoru rodzina idealna, przechadzająca się spacerkiem z jedną czarną owcą - którą jest oczywiście tytułowa bohaterka. Czternastolatka nie wychodzi z domu, nie uśmiecha się jej na myśl o kontakcie wzrokowym z drugą osobą, przez co cały czas chodzi w okularach przeciwsłonecznych. Jedynym promykiem nadziei w dziurze, w której się aktualnie znajduje, wydają...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przyjaźń to faktycznie druga najsilniejsza więź, która może łączyć ludzi zupełnie odmiennych. Pierwszą, oczywiście, jest miłość. Ale czy te dwie rzeczy czasami się nie pokrywają? Czy osobę, którą darzymy głęboką przyjaźnią, nie obdarowujemy również miłością? Czy ktoś, kogo kochamy, nie powinien być naszym przyjacielem? Przyjaciele czasami ranią - ludzie, których kochamy, również. Ale wybaczenie to kolejna rzecz, która idzie w parze z tymi dwiema wartościami. Poznajcie "Całkiem obcego człowieka", książkę, w której znajdziecie mnóstwo przyjaźni, miłości i (przede wszystkim) wybaczenia.

"Całkiem obcy człowiek" to historia trzech przyjaciółek, Bridge, Tabithy oraz Emily. Każda zmaga się z oddzielnym problemem, błądzi w poszukiwaniu samej siebie. Bridge nosi kocie uszy, nikt nie wie po co, próbuje zrozumieć, dlaczego wciąż stąpa po tym świecie po śmiertelnie groźnym wypadku i zastanawia się, czy kiedykolwiek poczuje w sercu muzykę na widok chłopaka. Tab jest młodą feministką, która zawsze zrozumie i pomoże, ale czasami gubi się w tym co robi. Em za to robi coś, czego raczej nie powinna i musi zmierzyć się z bardzo nieprzyjemnymi konsekwencjami. Dziewczyny razem próbują rozwiązać swoje problemy i wspierają się nawzajem, kierując się zasadą, którą wymyśliły jako małe dziewczynki - nigdy się ze sobą nie kłócić.


Od razu zacznę od tego, że nigdy w życiu bym nie pomyślała, że ta historia tak bardzo mi się spodoba. Po kilku dość ciężkich książkach, które przeczytałam w tym miesiącu, ta była jakby wybawieniem. Napisana jest w bardzo lekki sposób, czyta się niezwykle szybko dzięki krótkim rozdzialikom (naprawdę, przeczytałam w jeden dzień). Dodatkowo mamy tu wiele wątków pobocznych, które dodatkowo wzmagają naszą ciekawość i tyle bohaterów, że każdy znajdzie postać, z którą może się w jakimś stopniu utożsamić - w moim przypadku najbardziej Tab :)

Uwielbiam ciepłe historie skierowane głównie do mojej grupy wiekowej, ale ta młodzieżówka nie wpisuje się w ścisłe ramy tego gatunku. Nie, jest dużo, dużo lepsza od swoich "rywalek" - nie dostajemy tutaj oklepanych schematów, trójkącików czy Bóg wie czego, do tego nie jest ani trochę sztuczna, dialogi między bohaterami nieraz są tak śmieszne, że nie mogłam się nie uśmiechnąć. Coś, co również nie jest spotykane w młodzieżówkach - ma morał. Kłótnie czasami są potrzebne, musimy dać upust swoim negatywnym emocjom i pod żadnym pozorem nie dusić tego w sobie.

Warto jeszcze nadmienić, że książka posiada pewien aspekt, który chyba najbardziej podobał mi się w tej historii. Co kilka rozdziałów mieliśmy rozdział zatytułowany "Walentynki", który (w odróżnieniu od reszty) został napisany w drugiej osobie liczby pojedynczej. Mamy tutaj nutkę tajemnicy, nie do końca wiemy, w jaką postać się wcielamy, dlaczego robimy to co robimy i co się stało z jej grupą, która nagle się rozpadła. Na końcu dowiadujemy się wszystkiego i przyznam, wielkie pokłony w stronę autorki za wymyślenie takiego ciekawego wątku.

Jak już wspomniałam, sama kreacja bohaterów plusuje dla całej powieści. Dzięki nim, możemy z tej książki wyciągnąć ile się da, a każda postać wnosi coś do naszego życia. Pokochałam "wrogaciół" Jamiego i Alexa, a postać Adrienne była cudowna. To fantastyczne, jak każdy z nich miał swoje pięć minut, mogliśmy poznać ich historie. Naprawdę, jeśli szukacie czegoś lekkiego, co może chwycić was za serducho na moment, serdecznie polecam "Całkiem obcego człowieka" (Walentynki grają tu mniejszą lub większą rolę, także może warto zapoznać się z nią właśnie 14 lutego :)

Przyjaźń to faktycznie druga najsilniejsza więź, która może łączyć ludzi zupełnie odmiennych. Pierwszą, oczywiście, jest miłość. Ale czy te dwie rzeczy czasami się nie pokrywają? Czy osobę, którą darzymy głęboką przyjaźnią, nie obdarowujemy również miłością? Czy ktoś, kogo kochamy, nie powinien być naszym przyjacielem? Przyjaciele czasami ranią - ludzie, których kochamy,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niewielu z nas dostrzega, że świat wcale nie jest czarno-biały. Widzimy tylko chorą matkę, niezapłacone rachunki i drugą połówkę, która zdaje się nie zauważać dopasowania, które dla ciebie jest tak oczywiste. Ale kto by pomyślał, że twoja matka choruje po to, aby oszczędzić tobie gniewu Boga, brak pieniędzy w portfelu ma na celu zmotywowanie cię do jeszcze cięższej pracy, a twój wybranek zdradzałby cię przy każdej możliwej okazji. Mojżesz właśnie tak widział świat, choć jego umysł i myśli skąpane były w różnorakich barwach.

Tytułowy Mojżesz to wcale nie prorok, a książka nie opowiada o zagadnieniach religijnych. Mojżesz Wright to dziecko cracku. Matka zostawiła go, ledwo żywego, w koszu na pranie przy jednej z okolicznych pralni, a jej ciało martwe ciało, wyniszczone przez zbyt dużą ilość narkotyków, znaleziono po jakimś czasie. Chłopiec był trudnym dzieckiem, w którego wspomnieniach przewijały się martwe osoby, a upust swoim niespokojnym emocjom dawał za pomocą farb.

Trafia do małego miasteczka w Utah, do domu babci, którą pieszczotliwie nazywa Gigi. Załatwia mu ona pracę, która ma wyciszyć go na okres wakacji i zająć jego wolny czas. Tajemniczy chłopak, z pozoru nieśmiały, bardzo skryty, przyciąga uwagę Georgii, dziewczyny niezwykle pozytywnej, pełnej energii i miłości do koni. Wkrótce zagubiony Mojżesz będzie musiał przejrzeć na oczy, uporać się ze swoim "darem", który wcale za dar nie uważa, i zastanowić nad tym, czy własna satysfakcja kosztem innych ludzi na pewno popłaca.

Bardzo spodobał mi się zarys tej historii. Mimo że już co najmniej w kilkuset powieściach przerabialiśmy schemat "tajemniczy chłopak - dziewczyna, która chce go rozgryźć", tutaj przyciągało mnie tło całej powieści, psychologiczny podtekst, miłość do koni, a także sposób na radzenie sobie z problemami za pomocą barw. Wydawało mi się, że to może być na prawdę kawał dobrej literatury, która po przeczytaniu pozostawi po sobie posmak czegoś ciekawego, absorbującego i przede wszystkim emocjonującego. Niestety, bardzo się zawiodłam.

Jako największy mankament tej opowieści mogłabym przytoczyć styl pisania autorki. Na pierwszy rzut oka Amy Harmon piszę naprawdę fajnie, dużo epitetów, dobre opisy. Ale kiedy wgryziemy się w historię, nagle jak grom z jasnego nieba spada na nas przeczucie, że przecież te słowa powinny wywołać w nas już jakieś emocje. Ale gdzie są te emocje? Gdzie przeżywanie każdego zawodu i każdych uniesień, tak jak przeżywają to bohaterowie?

Książka była kompletnie wyprana z emocji. Wiem, co autorka chciała przekazać i bardzo to doceniam, ale niestety, po drodze chyba troszkę się zagubiła i opisy ich przeżyć, nad którymi powinniśmy się rozpływać, pisała bardzo rzeczowo i zawile. Urywała w pewnym momencie, a czytelnik zastanawiał się zdezorientowany, gdzie się teraz znajduje, co robi i co stało się z akcją, którą przed chwilą mu opisywano.

Co idzie za brakiem emocji? Oczywiście - brak jakiejkolwiek interakcji między bohaterem a osobą czytającą. No i niektóre ich decyzje, zupełnie zbędne i bez jakiegokolwiek sensu. To sprawiło, że nie utożsamiłam się z żadnym z charakterów, tym bardziej nie czułam do żadnego najmniejszej sympatii. A szkoda, bo gdyby lepiej narysować postać Mojżesza, byłby naprawdę fajnym, intrygującym bohaterem. Za to miałam wrażenie, że czytaniu towarzyszy jakaś dziwna, nie za bardzo przyjemna atmosfera, a to w gruncie rzeczy o to chodzi w czytaniu. Sprawa wygląda również tak, że bohaterowie (a także sytuacje, w których się znaleźli) zostali niesamowicie przerysowani. Ale zdecydowanie daję plus autorce za fajną fabułę, morał, który był bardzo pouczający i dobre rozwiązanie całej historii. Niestety, książki do grona moich ulubionych nie zaliczam, ale może komuś z wam się spodoba :)

Niewielu z nas dostrzega, że świat wcale nie jest czarno-biały. Widzimy tylko chorą matkę, niezapłacone rachunki i drugą połówkę, która zdaje się nie zauważać dopasowania, które dla ciebie jest tak oczywiste. Ale kto by pomyślał, że twoja matka choruje po to, aby oszczędzić tobie gniewu Boga, brak pieniędzy w portfelu ma na celu zmotywowanie cię do jeszcze cięższej pracy, a...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Niekiedy niegroźne zafascynowanie jakimś tematem może się przerodzić w coś większego, w chorą fascynację. Może spowodować zawalanie szkoły, odpuszczanie życia towarzyskiego tylko dla dalszych poszukiwań, drążenia tematu. Coś o tym może powiedzieć Gansey, uczeń elitarnej szkoły dla chłopców, który pochłonięty jest poszukiwaniami mitycznego króla, który leży gdzieś na linii mocy. Sprowadza go to do małego miasteczka, w którym, razem ze swoimi przyjaciółmi i nowo poznaną Blue, która jest naprawdę specyficzną osobą, kontynuuje szukanie czegoś, co zdaje się być ulotne niczym wiatr.

Przedstawiony wyżej opis to mniej więcej lekkie, bezspojlerowe streszczenie książki, która po prostu zawładnęła moim sercem. Nigdy nie spotkałam się z taką tematyką, choć na pozór mogłaby się wydawać nieco nudnawa. Nie dajcie się zwieźć, bo za tym stoi naprawdę niesamowita powieść, pełna akcji, której jednocześnie nie ma za dużo, świetnych bohaterów, którzy jednak są tak realni, że możemy bez problemu się z nimi utożsamić i przede wszystkim wspaniałej przyjaźni.

Ale świetność w tej książce nie leży w wartkiej akcji czy dobrze wykreowanych wątkach. Cała magia "Króla kruków" to według mnie tylko i wyłącznie przefenomenalny styl pisania autorki. Nie wiem co się dzieje, ale ostatnio zaczynam po prostu dostrzegać te detale, których nie widzi zwykły czytelnik, który z pisaniem raczej nie ma za wiele wspólnego. Zaczęłam zauważać te wszystkie szczegóły, najmniejsze informacje o bohaterach, które Maggie wplatała w tekst. To właśnie ona sprawiła, samą swoją osobą i swoim słowem, że klimat tej powieści jest magiczny.

Oczywiście nikt nie mógł zapomnieć o bohaterach! Stiefvater jest mistrzynią kreowania niezwykle urzekających, osobliwych i wyróżniających się bohaterów. Nie zdajecie sobie sprawy, jak to pomaga utożsamić się z charakterem, kiedy autorka podzieliła się z nami ich lękami, przeszłością czy drobnymi, śmiesznymi cechami czy historyjkami. Dzięki temu wszystkiemu, dzięki wkładowi jej pracy mogliśmy pokochać Ganseya, Adama, Ronana i poczuć sympatię do ekscentrycznej i lekko dziwnej Blue.

Wiem, że autorka ma tylu wrogów co zwolenników, dlatego szanuję każdą opinię na jej temat. Tak samo zresztą naczytałam się sprzecznych opinii o "Królu Kruków", dlatego żeby wystawić swoją opinię musicie po prostu sami ją przeczytać. Gwarantuję jednak, że to nie będzie czas stracony, bo nawet jak nie spodoba wam się całość, zawsze znajdziecie w tej książce wiele zalet!

Niekiedy niegroźne zafascynowanie jakimś tematem może się przerodzić w coś większego, w chorą fascynację. Może spowodować zawalanie szkoły, odpuszczanie życia towarzyskiego tylko dla dalszych poszukiwań, drążenia tematu. Coś o tym może powiedzieć Gansey, uczeń elitarnej szkoły dla chłopców, który pochłonięty jest poszukiwaniami mitycznego króla, który leży gdzieś na linii...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Macie czasami takie wrażenie, że książka była dobra, nawet bardzo dobra, rozbieracie ją na części pierwsze i okazuje się nagle, że wszystko - styl autora, fabuła, bohaterowie - bardzo wam się podoba. Ale jednak w głębi serca macie uczucie, że to nie było to, że autor odwalił kawał dobrej roboty i doceniasz jego starania, ale po prostu nie czujesz więzi z postaciami i całą historią? Może to efekt uboczny stawiania powieści za wysokiej poprzeczki? Nie mam pojęcia, ale wiem, że właśnie takie wrażenie towarzyszyło mi cały czas przy czytaniu "Mroczniejszego odcienia magii" V. E. Schwab.

Kell to w oficjalnym świetle podróżnik z Czerwonego Londynu. Przekazuje wiadomości od swojego władcy do szalonego króla Jerzego z Szarego Londynu, miejsca, gdzie cała magia zanikła, a świat i mieszkańcy tego równoległego świata podupadają na duchu, że kiedykolwiek zaznają magicznego mrowienia w palcach. Istnieje też Biały Londyn, rządzony przez bliźniaków Dane, który desperacko próbuje ściągnąć magię z powrotem. Mało osób wierzy w istnienie innego, Czarnego Londynu, gdzie magia żyje pod czystą postacią, do którego wiele lat temu zamknięto drzwi.

W posiadanie Kella (nie całkiem przypadkowo) wchodzi kamień. Antari wyczuwa, że nie pochodzi on z żadnego ze znanych mu wymiarów. To musi być artefakt z Czarnego Londynu. Przez trochę większy zbieg okoliczności, poznaje Lilę, podwładną szalonego Jerzego III, która okrada bogatych przechodniów aby zarobić na życie i przede wszystkim na swoje marzenia. Widzi w Kellu szansę na przygodę, tak więc chwyta go za ramię i razem z nim wyrusza na niebezpieczną wędrówkę między światami aby odnieść kamień tam, gdzie jego miejsce.

Mam totalny mętlik w głowie i nie mam kompletnie pomysłu co zawrzeć w tej recenzji. Zrobiłam lekki błąd i myślę, że to właśnie dlatego ta powieść została przeze mnie odebrana nie w ten sposób, w jaki chciałam. Miałam po prostu za wysokie oczekiwania - wiecie, jak bardzo kocham Jessego, a kiedy zobaczyłam, że zakochał się w książkach Schwab, od razu zaczęłam odliczać dni do premiery w Polsce. Jednocześnie nie chciałam poznawać fabuły, co było chyba lekkim błędem.

Liczyłam na coś wciskającego w fotel, coś, o czym będę myśleć przez kolejne kilka tygodni, a praktycznie rzecz biorąc dostałam kolejną młodzieżówkę, może trochę lepszą od innych. Kolebka fantastyki to na pewno nie jest, może raczej przygodówka dla 13+. Nie na takie coś liczyłam.

Nie mogę jednak narzekać na styl pisania pani Schwab, który faktycznie był bardzo, bardzo dobry. Oczywiście, jest wielu lepszych autorów, ale sposób, w jaki pisała był przede wszystkim inspirujący. Naprawdę, po skończeniu książki od razu otworzyłam Worda i zaczęłam skrobać coś swojego. Myślę właśnie, że to dlatego jej książki zdobyły taką popularność za oceanem, bo Schwab ma wyjątkowo dobry kunszt pisarski.

Słowem podsumowania - nie podchodźcie do tej książki ze zbyt wielkimi oczekiwaniami, bo tak jak ja możecie się zawieść. Ale zdecydowanie, jeśli macie wolne popołudnie, albo chcecie podszkolić trochę swój język i zaczerpnąć parę fajnych zwrotów, zdecydowanie polecam. Tak więc - fantastycznie nie było, ale fajna na jeden raz.

Macie czasami takie wrażenie, że książka była dobra, nawet bardzo dobra, rozbieracie ją na części pierwsze i okazuje się nagle, że wszystko - styl autora, fabuła, bohaterowie - bardzo wam się podoba. Ale jednak w głębi serca macie uczucie, że to nie było to, że autor odwalił kawał dobrej roboty i doceniasz jego starania, ale po prostu nie czujesz więzi z postaciami i całą...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Poświęcenie to rzecz wyjątkowa. Nie każdy potrafi zasłonić kogoś bliskiego własnym ciałem i przyjąć na siebie karę wymierzaną przyjacielowi przez los. Taka relacja była, jest i będzie wyjątkowo cenna. Masaru wie o tym doskonale i właśnie takie wartości chce przekazać córce, jedynej osobie, jaka mu została. A sama Yukiko przekona się, że takim uczuciem można obdarzyć nie tylko człowieka, ale także stworzenie. Zapraszam was na recenzję książki, która w mgnieniu oka stała się dla mnie wyjątkowo ważna, powieści intrygującej i po prostu cudownej.

Yukiko ma szesnaście lat i żyje w Shimie. Niebo już dawno przestało być niebieskie, przybierając barwę krwi, a ludzi przestał męczyć rak, a ich prawdziwe zmartwieniem stało się uzależnienie od lotosowych oparów. W końcu dewiza tamtejszej cywilizacji brzmiała "lotos musi kwitnąć". To niezwykle okrutny świat, w którym Strażnicy Czystości i Gildia Lotosu pilnowała, aby likwidować każdego, kto choć trochę wychyli się z szeregu. Yukiko ma dosyć, ale musi pozostać wierna ojcu i wspierać go, uzależnionego od lotosu łowcy w służbie szogunowi.

Nikt nie wie, że Yukiko jest jedną z osób, które nie pasują do reszty społeczeństwa. Posiada dar, który pozwala jej buszować w myślach innych istot i przekazywać im niewerbalne wiadomości. Gdyby ktokolwiek się o tym dowiedział, dziewczyna zostałaby skazana na śmierć, więc łowczyni dokładnie pilnuje, aby nikt nie poznał jej sekretu. Pewnego dnia szalony szogun oświadcza, że Masaru ma zapolować na arashitorę, mityczne stworzenie, zwane również Tygrysem Gromu. Oboje z Yukiko wiedzą, że ostatnie takie stworzenia wymarły, ale posłusznie wyruszają na poszukiwanie wiatru w polu.

Nie jestem w stanie stwierdzić, jakim cudem przeczytanie tych czterystu trzydziestu stron zabrało mi tak dużo czasu. Wiecie, dlaczego? Bo czytanie tej książki było po prostu przygodą tego miesiąca. Może podświadomie czytałam ją bardzo powoli, bo nie chciałam, żeby ta podróż w nieznane rejony rodem z japońskich legend się zakończyła. Podobało mi się w niej wszystko - od oryginalnego pomysłu na fabułę, po fenomenalny styl pisania.

Okej, Rick Riordan na stałe wprowadził mitologiczne monstra na listy bestsellerów i to on jest swego rodzaju pionierem w tej dziedzinie, ale jak dla mnie w tej kategorii Jay Kristoff bije go na głowę. Mitologia grecka? Czy to aż takie oryginalne? Przecież każdy to zna, wszyscy musieliśmy czytać poszczególne teksty Parandowskiego w podstawówce. Ale czy ktoś kiedykolwiek czytał o Onich, japońskich demonach, albo wie, co to katana (nie, nie chodzi mi tutaj o dżinsową kurtkę)? Autor świetnie wymyślił cały świat, pogrzebał we wschodnich legendach i zdobył przepis na książkę niemal doskonałą.

Ale czuję, że "Tancerze burzy" nie byliby tak świetni, gdyby nie styl pisania Jaya Kristoffa. Przez tą całą powieść czułam, jak wspina się po hierarchii moich ulubionych autorów i zasiada dumnie na samym szczycie. To, jak on operuje słowem pisanym, jak świetnie potrafi opisać coś, czego w ogóle nie widział na oczy - to niewiarygodne. Ile musiał przygotowywać się, aby po prostu usiąść do komputera i zacząć pisanie pierwszego rozdziału, ile musiał sprawdzić i wykuć na pamięć - jego poświęcenie tej historii było przeogromne, a na kartach powieści mogliśmy dosłownie ujrzeć jego całe serce, jakie w to dzieło włożył.

Umiejętnie wyważona historia, odrobina romansu i kropla politycznych zagrywek tylko dodają smaku i zwiększają apetyt na kolejną część. Mam nadzieję, że ten objętościowo wielki "Bratobójca" wkrótce zasiądzie obok swojej poprzedniczki na najwyższej półce, zarezerwowanej dla najlepszych z najlepszych. Więc jeśli macie ochotę na kawał dobrego pisarsko tomiska, chcecie poznać się na nowym temacie i przeżyć niesamowitą przygodę - zróbcie mi tę przyjemność i po nią sięgnijcie.

Poświęcenie to rzecz wyjątkowa. Nie każdy potrafi zasłonić kogoś bliskiego własnym ciałem i przyjąć na siebie karę wymierzaną przyjacielowi przez los. Taka relacja była, jest i będzie wyjątkowo cenna. Masaru wie o tym doskonale i właśnie takie wartości chce przekazać córce, jedynej osobie, jaka mu została. A sama Yukiko przekona się, że takim uczuciem można obdarzyć nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Okej, nie uwierzę wam, jeśli powiecie mi, że ani razu nie zastanawialiście się nad tym, co czeka nas po śmierci. Może Niebo, gdzie będziemy mogli robić wszystko, co chcemy, zupełnie jak w "Bruce wszechmogący"? A może cała ludzka populacja będzie smażyć się w Piekle, przedstawionym w tych wszystkich mrożących krew w żyłach horrorach? A co jeśli żadna z tych hipotez nie jest prawdziwa, a nasza dusza spocznie w czyśćcu albo odrodzimy się jako karaluch? Poznajcie Wiktorię Biankowską, która właśnie objęła stanowisko Diablicy w Piekle, po jednej stronie przekomarzając się z zakapturzoną śmiercią, po drugiej - omawiając kolejne sprawy z samym Lucyferem.

Studenckie życie to idealna okazja dla Wiktorii, aby uwolnić się z sideł nadopiekuńczego brata Marka. Kupuje własną kawalerkę, chodzi na studia i wzdycha ukrycie do Piotrka, swojego najlepszego kolegi. Jednak pewnego wieczoru, kiedy wracała po imprezie do domu, została napadnięta i brutalnie zamordowana. Dziewczyna, przez swe przewinienia, które popełniła podczas swojego dwudziestoletniego życia, trafia do Piekła. Tam jednak nie staje się zwykłą obywatelką Niższej Arkadii, a Diablicą, której zadaniem będzie sprowadzać nowe dusze pod władanie Lucyfera.

Wielu chwali tę powieść za cudowny styl, którym posługuje się Katarzyna Berenika Miszczuk, no i oczywiście - to poczucie humoru! Jak dla mnie, niestety, to właśnie te wymienione wcześniej "plusy" były największymi wadami tej powieści. Dosłownie w dwóch momentach przy lekturze uśmiechnęłam się, kiedy jakiś bohater zrobił coś głupiego, czy wyszła jakaś zabawna sytuacja. W większości przypadków jednak te "żarty" czy komizm sytuacyjny, były po prostu wciskane w fabułę na siłę, będąc wręcz infantylnym.

Do tego styl pisania pani Miszczuk - nie był zły, naprawdę, ale po prostu nie przypadł mi do gustu. Naprawdę uwielbiam, kiedy autor bawi się słowem, wymyśla nietuzinkowe zwroty czy porównania, po prostu maluje słowem. A w "Ja, diablica" po prostu tego nie ma. Opisy nie są nudne, ale przede wszystkim rzeczowe. To właśnie ta rzeczowość tak odepchnęła mnie od tej powieści, a autorka nie pokazała, co potrafi.

Widzę tu jednak coś, co bardzo mnie boli - niewykorzystany potencjał. Naprawdę nie wiecie, jak bardzo szkoda mi takich historii, które pomysł na fabułę mają wręcz fenomenalny, ale wykonanie już takie nie jest. Pomysł z Piekłem, Diablicami, wplataniem postaci historycznych i tym całym diabelskim uniwersum był po prostu genialny. I czuję, że gdyby nie wymienione wady - rzeczowość w stylu autorki i te żarty na siłę - książka również by taka była.

Możliwe, że bohaterowie mieli być satyryczni, prześmiewczy, ale wyszli lekko naiwni i niezbyt mądrzy. Większość z nich po prostu mnie irytowała swoimi głupimi postanowieniami, a główna bohaterka? Podejmowała najgłupsze decyzje, jakie kiedykolwiek by mi się przyśniły.

Jednak nie ulegajcie złudzeniu, że wszystko było w tej książce złe. Jako recenzent czuję potrzebę totalnego zmieszania z błotem jakiejś książki, ale moja optymistyczna natura nie pozwala mi na to w pełni. Jak już wspomniałam - pomysł był świetny. Tak samo świetna była wartka akcja i ładnie wplątany wątek miłosny. Choć trójkąty mi się już przejadły, tutaj nie czułam tego aż tak bardzo. A coś, co najlepiej wychodzi autorce? Zdecydowanie zaskakiwanie czytelnika! :) Także słowem podsumowania - najwybitniejsze arcydzieło to nie było, ale mimo wszystko ma kilka zalet.

Okej, nie uwierzę wam, jeśli powiecie mi, że ani razu nie zastanawialiście się nad tym, co czeka nas po śmierci. Może Niebo, gdzie będziemy mogli robić wszystko, co chcemy, zupełnie jak w "Bruce wszechmogący"? A może cała ludzka populacja będzie smażyć się w Piekle, przedstawionym w tych wszystkich mrożących krew w żyłach horrorach? A co jeśli żadna z tych hipotez nie jest...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lata 60. XX wieku - przez wielu Amerykanów nazywane golden sixties. Dlaczego? To właśnie wtedy USA przeżywało rozwój kulturowy i gospodarczy. Wszyscy zachwycają się rolą Audrey Hepburn w "Śniadaniu u Tiffany'ego", a kobiety, na znak protestu i wciąż zaślepione chęcią zdobycia większych praw, wychodzą na ulicę i palą biustonosze. Przez te dziesięć lat zmieniło się wiele rzeczy, ale rewolucja pominęła pewną liczną grupę społeczną na terenie Stanów Zjednoczonych - ludzi o czarnej skórze.

Lily Melissa Owens żyje wraz ze swoim ojcem, którego nazywa - wcale nie pieszczotliwie - T. Rey'em, na brzoskwiniowej farmie. Ma dość braku miłości ze strony taty oraz klęczenia na kaszy za najdrobniejsze przewinienia. Oparcie ma w swojej czarnoskórej gosposi Rosaleen, której czasami brak ludzkiego odruchu "Lepiej ugryź się teraz w język". Kiedy seria niefortunnych zdarzeń zaprowadza obydwie do Tiburonu w Karolinie Południowej, Lily chce dowiedzieć się prawdy o swojej tragicznie zmarłej matce, zgłębić tajemnice Czarnej Madonny i rozwikłać zagadkę rasizmu panującego w ówczesnej Ameryce. Na pomoc przyjdą jej trzy siostry - May, June i August, zobaczy, co to znaczy prawdziwa, bezwarunkowa miłość.

Każda z nich jest tajemnicza, ma swoją historię, którą ujawniają wraz z trwaniem powieści - to właśnie jest cudowne i to pokochałam w tej książce. Może nie jest to do końca mój klimat - jak wiecie, jestem zapaloną miłośniczką fantastyki - ale naprawdę dobrze czytało mi się te powieść. Pszczela metafora wiary, rodzinnej troski i wspierania się nawzajem może przemówić do człowieka bardziej, niż zrobiłaby to historia z wartościami podanymi na tacy.

Dużą, wręcz kluczową rolę gra tu Maryja. Prowadzi przez życie siostry Boatwright i wyznacza drogę, którą powinien przebyć człowiek, aby trafić do nieba. Czarna Madonna prowadzi również Lily, która, do tej pory wychowana w wierze baptystów, dowiaduje się, że Matka Boża będzie z nami do końca i do końca będzie nam pomagać nieść ciężki bagaż życia codziennego.

W "Sekretnym życiu pszczół" poruszono jeszcze jakże trudny temat równości rasowej, która akurat w latach sześćdziesiątych nie miała prawa bytu. Czarnoskórzy byli dyskryminowani, poniżani na środku ulic i wykorzystywani w najgorszy możliwy sposób. Wielu ludzi jednak walczy o równouprawnienia, w tym Rosaleen, niania czternastoletniej Lily. Po miesięcznym pobycie w domu sióstr Boatwright, mała Owens, swym jeszcze niedokształconym, młodym tokiem myślenia, zastanawia się, dlaczego w ogóle ktoś dopuścił do takiego biegu wydarzeń. Dlaczego o naszym charakterze musi decydować pigment w skórze? Czy jesteśmy przez to lepsi? Czy nie lepiej byłoby, gdyby ten pigment zniknął i wszyscy bylibyśmy tacy sami?

Książka ta usiana jest tajemnicami - czy któraś z sióstr znała jej matkę? Dlaczego biała Deborah w ogóle przebywała w tym różowym domu w Tiburonie, w Karolinie Północnej? Kiedy wszystkie te odpowiedzi ujrzą światło dzienne, na wierzch wyjdą wszystkie słabości, skryte marzenia i żale. Okaże się, że nie wszyscy są kryształowo czyści, każdy grzeszy i popełnia błędy, ma prawo zrobić coś źle. Mała Lily dowie się też, że miłość nie musi objawiać się czułym głaskaniem po ramieniu i wyznawaniem w kółko swoich uczuć, a może przybrać postać chorobliwej zazdrości i niekiedy nawet przemocy.

To historia o kobiecej jedności, poczuciu winy i ograniczonej swobodzie, czujemy się, jakbyśmy smakowali słodki miód, klęcząc jednocześnie na ziarnach kaszy. Powieść Sue Monk Kidd zdecydowanie zasługuje na uwagę i jest warta poznania. Jest to metafora spisana na kartkach, metafora miłości, samotności i w niektórych momentach przyjaźni.

Lata 60. XX wieku - przez wielu Amerykanów nazywane golden sixties. Dlaczego? To właśnie wtedy USA przeżywało rozwój kulturowy i gospodarczy. Wszyscy zachwycają się rolą Audrey Hepburn w "Śniadaniu u Tiffany'ego", a kobiety, na znak protestu i wciąż zaślepione chęcią zdobycia większych praw, wychodzą na ulicę i palą biustonosze. Przez te dziesięć lat zmieniło się wiele...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czysta matematyka - cztery lata to 1461 dni, na tyle na bank nie starczy wody, jedzenia i przede wszystkim powietrza, a Mark będzie musiał umierać w samotności na Marsie. Załoga go zostawiła, myśląc, że jest martwy. Nie był, za to sam musiał poradzić sobie z ranami i krwawieniem. Ale jeśli ktoś miałby utknąć na obcej planecie bez możliwości ucieczki, to właśnie Mark Watney, najzabawniejszy człowiek w sytuacjach kryzysowych.

Na początku zupełnie nie kręciły mnie klimaty "Marsjanina" Andy'ego Weir'a, jedyne, co przykuwało moje spojrzenie w tej powieści to była fenomenalna okładka. Klimaty science-fiction? Nie, to nie dla mnie. Co mogło być ciekawego w kosmosie? Okazało się, że wszystko. Mark Watney to najmądrzejszy bohater literatury nowoczesnej, a ja nauczyłam się od niego przerażająco dużo.

Mark to astronauta od lat przygotowywany do różnych awaryjnych sytuacji, które mogą zaistnieć na Czerwonej Planecie podczas ich pobytu. Kiedy zaczyna się burza piaskowa, do której nie jest przystosowany statek załogi Hermesa, wszyscy chcą dostać się na pokład. Sprawy się komplikują, kiedy Watney zostaje uderzony odłamkiem jednej z anten i znika pośród nawału piasku. Załoga wszczyna szybkie, bezskuteczne poszukiwania i z trudem zarządzają decyzję o zostawieniu jego ciała na czwartej planecie od Słońca. Nikt nie przewidział, że jakimś cudem nie wyzionie ducha.

Po przeczytaniu tej lektury, wskoczyła ona na najwyższe miejsca w moich prywatnych rankingach. Ulubieni autorzy? Andy Weir! Ulubieni bohaterowie? Mark Watney! Ulubiona książka? Oczywiście, że "Marsjanin"! Jeszcze nigdy po skończonej pozycji nie chodziłam bez celu po domu z otwartą buzią. Dawno nie doznałam takich emocji podczas czytania, Weir zmuszał mnie raz do mimowolnego uśmiechu, a później musiałam moczyć kartki, bo ryczałam jak bóbr.

Teraz tak chwalę wszystko w tej książce, a od samego początku wcale tak kolorowo nie było. Jako umysł stricte humanistyczny (no dobra, lubię jeszcze matmę), który dość duże problemy ma z chemią i fizyką, nie przepadałam za opisami na początku. Skład tlenu, zjawiska fizyczne i obliczenia to nie moja bajka, a tym głównie zajmował się Mark na początku. Jeśli tak jak ja nie jesteście ścisłowcami, błagam, przebrnijcie przez te kilkadziesiąt stron, a później cieszcie się fenomenalną lekturą!

Andy pisze tak świetnie, tak zaskakująco dobrze, że aż żal nie powiedzieć czegoś o jego niezwykle inteligentnym umyśle, poczuciu humoru i niesamowitej historii. Znacie to uczucie, kiedy autor wprowadza swojego bohatera w sytuację bez wyjścia i bohater wariuje, bo nie wie, co zrobić, a wy i tak widzicie całkiem jasne rozwiązanie tej sytuacji? Cóż, to nie w tej książce. Jak Mark znajdował się w "sytuacjach bez wyjścia", to były one naprawdę bez wyjścia. A jednak dawał radę!

Wspominałam o ciekawej historii Andy'ego, prawda? Cóż, jest to akurat umysł ścisły, którego interesuje fizyka relatywistyczna i te sprawy. A teraz coś, co zaskoczyło mnie na maxa - na początku "Marsjanin" nikogo nie zachwycił i Weir nie mógł znaleźć nikogo, kto zechciałby wydać jego książkę. Tu obudziła się w nim cząstka Watney'a i nie poddał się - opublikował e-book'a na Amazonie, gdzie został zauważony przez wydawców. Całkiem ciekawa historia, co? ;)

Także małe podsumowanie - jeśli lubicie książki trochę poważniejsze, ale z naprawdę dużą dozą humoru, to polecam z całego serca "Marsjanina". Wątpię, czy przeczytam kiedyś lepszą książkę z tego gatunku.

Czysta matematyka - cztery lata to 1461 dni, na tyle na bank nie starczy wody, jedzenia i przede wszystkim powietrza, a Mark będzie musiał umierać w samotności na Marsie. Załoga go zostawiła, myśląc, że jest martwy. Nie był, za to sam musiał poradzić sobie z ranami i krwawieniem. Ale jeśli ktoś miałby utknąć na obcej planecie bez możliwości ucieczki, to właśnie Mark Watney,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Z panią Scott mam już do czynienia drugi raz. Pierwsze podejście z "Ogniem i wodą" było niezwykle udane. Autorka świetnie połączyła nasz świat ze światem wykreowanym w swojej głowie, obmyśliła najmniejsze detale i przedstawiła nam je w swój własny sposób. Bardzo polubiłam jej styl, przystępny i niezwykle lekki, dlatego cieszyłam się, że mogłam jeszcze raz wrócić do historii stworzonych przez Victorię Scott.

Astrid Sullivan ma fioła na punkcie tytanów. Wiecie, co to? Nie? Już wyjaśniam. Tytany to pół konie, pół maszyny. Pewne rodzeństwo wymyśliło konkurencję, która działała podobnie jak wyścigi konne. Astrid marzy sekretnie o zostaniu dżokejką, ściganiu się - albo w ogóle, żeby choć raz dotknąć tego pięknego tworu jakim są mechaniczne zwierzęta.

Wtem nadarza się okazja nie do odrzucenia - ten, kto wygra wyścig sponsorski, może się ścigać za darmo. Dla dziewczyny to wielka sposobność nie tylko do spełnienia marzeń, ale także do pomocy zadłużonej rodzinie. Tak się składa, że Astrid darzy miłością coś, przez co jej tata kompletnie zrujnował rodzinny budżet. A teraz robi dokładnie to samo, stawiając pod znakiem zapytania fakt, czy wyjdzie z tych wyścigów w jednym kawałku.

Bardzo lubię, jak Victoria Scott umie dobrze wyważyć historię - tu damy trochę romansu, tam trochę akcji, a później trochę zwolnimy. Wtedy czytelnik ma bardziej poukładane w głowie, w opowieści nie ma ani grama chaosu, a my możemy się skupić na konkretnych rzeczach. Działa to też w sposób, że kiedy już zaczynamy się nudzić, autorka robi BUM! i mamy akcję z powrotem. Kiedy mamy już dość niekończącej się akcji, wszystko jakby momentalnie zwalnia.

Bohaterowie w tej opowieści może nie są zbyt wyraziści, szczególnie ci drugoplanowi, i mimo, że Scott nadawała im charakterystyczne cechy, jakoś trudno było kogoś polubić i na dłużej się związać. Jakby ten aspekt był dla niej najmniej ważny, a muszę powiedzieć, że nawet najgorszą, najnudniejszą książkę jestem w stanie polubić, jeśli ma dobrze wykreowane postacie.

Historia o tytanach niosła ze sobą również ukryte przesłanie, które w sumie, jeśli nad tym się teraz zastanowić, trudno dostrzec. Otóż to, jak Skobel (tytan, na którym Astrid brała udział w wyścigach) okazywał strach, radość - emocje - autorka przekazywała nam, możliwe, że nieświadomie, że zwierzęta też czują.

Otwierając te książkę, siodłamy własnego konia i wyruszamy razem z główną bohaterką na wyścig. Przeżywamy z nią zakręty i proste odcinki, piaszczyste i trudne do przebycia drogi, ale cały czas dobrze się bawimy. Victoria Scott porwała mnie tak, że nie mogłam się oderwać. I mimo, że sama realizacja tego pomysłu nie jest doskonała, bo idzie wyłapać kilka błędów, nie mogę dać jej niskiej oceny. To była po prostu fantastyczna przygoda.

Z panią Scott mam już do czynienia drugi raz. Pierwsze podejście z "Ogniem i wodą" było niezwykle udane. Autorka świetnie połączyła nasz świat ze światem wykreowanym w swojej głowie, obmyśliła najmniejsze detale i przedstawiła nam je w swój własny sposób. Bardzo polubiłam jej styl, przystępny i niezwykle lekki, dlatego cieszyłam się, że mogłam jeszcze raz wrócić do historii...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zacznijmy od tego, dlaczego nie lubię już romansów. Książki z gatunku young adul nauczyły mnie tego, że aby napisać dobre romansidło trzeba coś w życiu przeżyć, mieć wyobraźnię na poziomie dziecka (bo wiemy przecież, że brzdącowa wyobraźnia jest dużo bardziej rozwinięta) i lekkie pióro. Serdecznie dość miałam tych samych historii, kiedy to dziewczyna poznawała chłopaka i się w sobie zakochiwali. Proste i banalne. Co sądzę zatem o kolejnym "romansidle" na mojej półce?

Lou Clark to 26-latka o bardzo małym doświadczeniu zawodowym. Kiedy jej ukochana restauracja "Bułka z masłem" zostaje chamsko zamknięta na rzecz innego baru, Louisa musi szybko znaleźć inne zajęcie aby uzupełnić lukę w domowym budżecie. Idealną ofertą zdaje się być propozycja pracy w domu Traynorów, gdzie dziewczyna miałaby się zajmować mężczyzną z czterokończynowym paraliżem.

To było moje pierwsze spotkanie z Jojo Moyes i zdecydowanie nie ostatnie. Już dawno chciałam dorwać "Zanim się pojawiłeś", szczególnie w tej uroczej książkowej wersji, więc kiedy w księgarni wypatrzyłam jeden, jedyny egzemplarz, schowałam go pod kurtkę i pobiegłam do kasy, aby go kupić. Nie od razu zabrałam się do lektury, nie przez moje małe zainteresowanie, ale przez to, że czytała ją moja mama. O dziwo, bardzo jej się spodobała. Nie zrozumcie mnie źle, ale książka, która podoba się mojej nieczytającej z powodu braku czasu rodzicielce, musi być dobra.

Co mnie poraziło w tej książce, zupełnie nie w negatywnym sensie, była zupełna prawdziwość. Moyes opisała tu prawdziwe życie dziewczyny - ba, kobiety - która nie jest taka jak wszystkie. Miała chłopaka, z którym była siedem lat, a jednak lista rzeczy, którymi się różnią zdawała się nie mieć końca. Trwała w związku, bo to było dla niej bezpieczne. Nie była życiowym nieudacznikiem, ale nie miała własnego mieszkania i ciągle żyła na garnuszku rodziców, a rzeczą, która różniła ją od innych był nieszablonowy styl i nieumiejętność trzymania języka za zębami.

Jeśli już lawirujemy w temacie bohaterów, Will. Will na początku wydawał mi się najbardziej ponurą i niewdzięczną postacią, jaka kiedykolwiek istniała. Z czasem jednak pokochałam go z całego mojego serducha i żałowałam tego, że w ogóle miał wypadek.

Bardzo podobało mi się, jak Jojo Moyes wplatała różne wartości w tekst, aby w prostej, ale ujmującej fabule przekazać nam coś większego. Przykładem może być faworyzowanie młodszej siostry Lou, Triny, która jako jedyna w rodzinie miała szanse osiągnąć coś wielkiego. Problemy rodzinne i zmagania z depresją to również nieodłączna część tej historii.

Jeśli mam być szczera - nie był to rozpierniczacz systemu, ruskie pierogi czy co tam jeszcze, ale całkiem przyjemna powieść o tym, że nie zawsze miłość jest najsilniejsza i nie ważne, ile mamy pieniędzy, zawsze trzeba być przygotowanym na to, że nie jesteśmy nietykalni. Więc, podsumowując - zdecydowanie polecam. Nie było to najlepsze romansidło, jakie czytałam, ale wiem, że wielu ludziom bardzo się podobało, więc spróbujcie, może i wy uznacie ją za rozpierniczacz systemu!

Zacznijmy od tego, dlaczego nie lubię już romansów. Książki z gatunku young adul nauczyły mnie tego, że aby napisać dobre romansidło trzeba coś w życiu przeżyć, mieć wyobraźnię na poziomie dziecka (bo wiemy przecież, że brzdącowa wyobraźnia jest dużo bardziej rozwinięta) i lekkie pióro. Serdecznie dość miałam tych samych historii, kiedy to dziewczyna poznawała chłopaka i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jest rok 1922. Nick Carraway to względnie młody kawaler, który dopiero co przeprowadził się do West Egg i wynajmował tam domek za jedyne 80 dolarów miesięcznie. Cała historia rozpoczyna się w dniu, kiedy Nick zostaje zaproszony na kolację do willi swojej dawno niewidzianej kuzynki, Daisy na East Egg, znacznie bardziej okazałą częścią Long Island. Kuzynka przedstawia mu swoją przyjaciółkę Jordan Baker, sukcesywną golfistkę, którą Nick do tej pory oglądał jedynie na czarno-białych fotografiach w gazecie. Zachwyca się nad swoją trzyletnią córeczką i pokazuje Nickowi okazałą willę, którą Carraway podziwiał z brzegu po drugiej stronie Long Island.

Wszyscy, nawet Jordan, rozprawiają o tajemniczym Gatsby'm, u którego odbywają się najlepsze imprezy w okolicach Nowego Jorku. Nick z dumą może powiedzieć, że mieszka obok jegomościa, ale pomija fakt, że na żadnym z jego hucznych przyjęć nie zagościł. W osłupienie wprawia go, kiedy dostaje - jako jedyny w historii pamiętnych imprez Jay'a Gatsby'ego - zaproszenie na jedno z nich. Tak się właśnie rozpoczyna cudowna przyjaźń i seria niefortunnych zdarzeń, które są jedną, wielką, chodzącą metaforą dla tych wszystkich ulotnych rzeczy, jakimi są miłość i przyjaźń.

Mam absolutną pewność, że każdy z was słyszał, przeczytał lub po prostu zna nazwisko Gatsby. Z czasem dowiadujemy się, że to nie tylko rola grana przez jedynego w swoim rodzaju, cudownego Leonardo DiCaprio, ale także postać książkowa. Później, możliwe, że w szkole, dowiadujemy się, że to cudowna postać o głębokich uczuciach, charakterystycznym sposobie bycia i w gruncie rzeczy postać tragiczna.

Całą książkę czyta się szybko, nie tylko dlatego, że nie liczy sobie nawet dwustu stron. Autor w fenomenalny sposób przedstawia nam całą zawiłą historię wszystkich bohaterów. Opisuje ich problemy, które nawet teraz, ponad dziewięćdziesiąt lat po wydaniu pierwszej książki o Gatsby'm, są aktualne. Fitzgerald posługuje się piórem z zaskakującą lekkością, co zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie, bo spodziewałam się rażących w oczy archaizmów.

Ale kiedy czytamy tę naprawdę wzruszającą, ale przede wszystkim poruszającą historię, zdajemy sobie sprawę, ile jesteśmy w stanie poświęcić i jak daleko możemy się posunąć, aby ukryć nasz sekret i odwlec skonfrontowanie się z problemem na jak najdłużej. Obawiałam się spotkania z tą książką, bo kiedy mamy przeczytać jakiegoś klasyka jako lekturę szkolną, zwykle nie mogę wbić się w historię. Tutaj ani przez chwilę nie miałam tego problemu i mogłam cieszyć się książką w stu procentach.

Nie radzę wam czytać za wielu recenzji tej powieści, szczególnie wystrzegać się tych naprawdę szczegółowych, bo kiedy będziemy wertować tak internet w poszukiwaniu informacji o tej książce, coś sobie w końcu zaspojlerujemy, a to na bank odbierze wam przyjemność z czytania. No i oczywiście, pamiętajcie, praktykujemy zasadę najpierw książka potem film!

Podsumowując jednym słowem, nie podobała mi się tak, aby uznać ją za książkę roku czy coś w tym stylu, ale naprawdę miło spędziłam przy niej czas i definitywnie nie jest to lektura na jeden raz. Traktuje o ponadczasowych realiach, z którymi możemy utożsamiać się my, nasi bliscy przodkowie, jak i nasze przyszłe pokolenia. Stara prawda, że pieniądze szczęścia nie dają, a przyjaciół poznaje się w biedzie to idealne frazy, aby streścić całą tą powieść.

Jest rok 1922. Nick Carraway to względnie młody kawaler, który dopiero co przeprowadził się do West Egg i wynajmował tam domek za jedyne 80 dolarów miesięcznie. Cała historia rozpoczyna się w dniu, kiedy Nick zostaje zaproszony na kolację do willi swojej dawno niewidzianej kuzynki, Daisy na East Egg, znacznie bardziej okazałą częścią Long Island. Kuzynka przedstawia mu...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to