rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Czy III Rzesza była państwem, jak każde inne? Czy była państwem przygotowanym do wojny, na tyle aby realne stały się jej plany podbojów? Krótko mówiąc: czy mogła wygrać ?

Publikacja Adama Tooze to rzadki przykład umiejętnego sportretowania sytuacji gospodarczej jako podwalin pod prowadzenie agresywnej polityki podbojów. I choć na temat II wojny światowej powstała niezliczona ilość opracowań, zaletą „Ceny zniszczenia” jest przekonanie czytelnika jak organizacja i zarządzanie gospodarcze wpłynęło na wzrost i załamanie potęgi III Rzeszy. Zamiast wielokrotnie już znanych faktów, manewrów i kampanii, jesteśmy świadkami kłopotów z surowcami i brakiem dewiz, sposobów finansowania rozwoju gospodarczego i wielu innych procesów gospodarczych, które sprawiały, że machina wojenna mogła się rozwijać w tempie dotąd nienotowanym w dziejach państw kapitalistycznych.

Autor dochodzi również do wniosków natury zasadniczej: czy konflikt był nieuchronny? I z punktu widzenia gospodarczego odpowiada, że Republika Weimarska oparła swoją gospodarkę i politykę o potęgę Stanów Zjednoczonych. Hitler zburzył ten model, kierując się w stronę autarkii, czyli gospodarki samowystarczalnej. Pytał on: jak Niemcy mają zareagować na potęgę Stanów Zjednoczonych, i jak kierownictwo państwa ma odpowiedzieć na materialne aspiracje Niemców rozbudzone przykładem amerykańskiego sukcesu? Odpowiedz była radykalna: trzeba stworzyć Lebensraum, który swoją wielkością dorówna potędze amerykańskiej. Hitler mówił: albo niemiecka rasa wywalczy go sobie, albo jej wrogowie skażą ją na wytępienie.

Czy III Rzesza była państwem, jak każde inne? Czy była państwem przygotowanym do wojny, na tyle aby realne stały się jej plany podbojów? Krótko mówiąc: czy mogła wygrać ?

Publikacja Adama Tooze to rzadki przykład umiejętnego sportretowania sytuacji gospodarczej jako podwalin pod prowadzenie agresywnej polityki podbojów. I choć na temat II wojny światowej powstała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Być może jedynym osiągnięciem autora jest mówienie o miłości bez sentymentalizmu. Zapewne gnębiony własnym poczuciem, próbuje rozbić dręczącą obawę. W tym celu wyrusza w podróż, po której spodziewa się ułożenia relacji, uporządkowania, może nawet ... zrozumienia uczuć. Mam jednak wrażenie, że autor nie wykonał swojej pracy przekonywająco. Nagromadzenie tropów literackich, przywołanie nieoczekiwanych skojarzeń i sformalizowanie narracji to najważniejsze nurty, które z próby pozyskania czytelnika wychodzą pokonane. Dyskursowi ... zabrakło poczucia całości. Tak autor rozważa epizody i skojarzenia, że czytelnik po pewnym czasie traci poczucie obcowania z zasadniczym tematem pracy Rolanda Barthesa.

Być może jedynym osiągnięciem autora jest mówienie o miłości bez sentymentalizmu. Zapewne gnębiony własnym poczuciem, próbuje rozbić dręczącą obawę. W tym celu wyrusza w podróż, po której spodziewa się ułożenia relacji, uporządkowania, może nawet ... zrozumienia uczuć. Mam jednak wrażenie, że autor nie wykonał swojej pracy przekonywająco. Nagromadzenie tropów literackich,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Był raz człowiek, który przyszedł do kościoła i zapytał: „Czy to możliwe, że mnie mój zapał sprowadził z właściwej drogi na manowce? Och, gdybym mógł pozbyć się niepewności i zdobyć niezachwianą wiarę, że w końcu zwyciężę". A wtedy jakiś głos mu odpowiedział: „A gdybyś miał tę pewność, cóż byś uczynił? Postępuj tak, jakbyś był pewny, a nie doznasz zawodu". Od tego czasu człowiek ów szedł własną drogą i nie był niedowiarkiem, lecz nawrócony wrócił do swej pracy i nigdy już nie wątpił więcej.
Ale Van Gogh wątpił, choć pragnął, aby wypowiedziane słowa niosły jego los ponad wszystkim, chroniły od zejścia z obranej drogi.
Idziemy, żyjemy, nie odróżniamy żadnego przedmiotu z bardzo bliska, przede wszystkim zaś nie widzimy lokomotywy.
Ale nie będziemy szczęśliwsi od wiedzy, co nami powoduje, jeżeli nie zrozumiemy, że powinniśmy iść.
Ktoś ma wielki płomień w duszy, ale nikt nie przychodzi się przy nim ogrzać, przechodnie widzą tylko znikły dym unoszący się z komina i idą dalej swoją drogą.
Ale nie oczekujmy więcej od innych, gódźmy się na samotną podróż. Być może nasza droga, przysłuży się komuś.
Dlatego ośmielam się niemal cię zapewnić, że moje malarstwo będzie lepsze. Nie mam bowiem nic więcej.
Ale tak jak małe naczynie może być równie pełne co duże, tak my dorastamy – każdy do własnych brzegów.
Mam chwilami straszliwą jasność widzenia, odkąd natura jest tak piękna; wówczas nie czuję sam siebie i obraz powstaje jak we śnie.
Ale może to my sami jesteśmy największą przeszkodą?

Listy Vincenta Van Gogha do brata Theo traktują o nieznanej światu relacji. Prezentują czytelnikowi, nie tylko życie, lecz przede wszystkim wszystko to, co życie przenika. Listy nie wywołują pojęć, nie są porównaniem, fakty w nich przytoczone są powszechnie znane. A jednak jest w nich niezwykłe napięcie, ufność, oddanie, które nie przerywają swojego biegu za sprawą niedogodności życia. Dlatego też nie będzie przesadą stwierdzenie: głęboko konfrontująca lektura, nikogo nie pozostawiająca obojętnym.

Był raz człowiek, który przyszedł do kościoła i zapytał: „Czy to możliwe, że mnie mój zapał sprowadził z właściwej drogi na manowce? Och, gdybym mógł pozbyć się niepewności i zdobyć niezachwianą wiarę, że w końcu zwyciężę". A wtedy jakiś głos mu odpowiedział: „A gdybyś miał tę pewność, cóż byś uczynił? Postępuj tak, jakbyś był pewny, a nie doznasz zawodu". Od tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wytrawne danie serwuje nam Gilles Deleuze rozpoczynając podróż, w której odnajduje esencje, domyśla się sensów, tropi znaki, wreszcie za pomocą wyrafinowanych chwytów, porywa wyobrażnię czytelnika. A zaczyna tak: poeta pojmuje, że to co najważniejsze, kryje się poza myślą, to znaczy w tym, co zmusza do myślenia. Tym, co zmusza do myślenia jest znak, nosiciel sensów. Znaków nie sposób streścić, zdać relacji, co one tłumaczą. Bo nie ujawniają one więcej niż to stosowne. Z tego punktu widzenia autor upatruje oryginalności Prousta nie w magdalence, nie w stylu, lecz w fakcie, że wszystko co proponuje jest skutkiem działania pewnej maszyny literackiej. Stąd tyle rezonansów na końcu, jakby maszyna osiągnęła swoją pełną moc. Chodzi tu o eksperyment wytworzony przez literaturę, o efekt literacki, w tym znaczeniu, w jakim mówimy o efekcie fizycznym. Zatem Proust radzi nam, byśmy nie czytali jego dzieła, lecz byśmy się nim posłużyli, czytając w nad samych. Dzieło jest wszystkim, czego byśmy chcieli, byleby tylko sprawnie funkcjonowało w całości.

Jak w nieskończonym ciągu: dzieło Prousta w dużej mierze recenzenta literackiego oraz „Znaki” jako twórcze spostrzeżenie G. Deleuza - wariacja na temat „zawartości” wymienionej pozycji, jej tłumaczenia, stanowią wyraz pewnej całości „niekończącej się”, wielkości w ogóle, tego pojęcia, które nie stawia sobie problemu sensu, lecz wyłącznie problem użytkowania.

W dziele Deleuza otrzymujemy lekturę najwyższych lotów. I choć ta momentami pozostaje na granicy komunikatywności, możemy dostrzec jak przekonuje oryginalnością pomysłów i konsekwencją.

Wytrawne danie serwuje nam Gilles Deleuze rozpoczynając podróż, w której odnajduje esencje, domyśla się sensów, tropi znaki, wreszcie za pomocą wyrafinowanych chwytów, porywa wyobrażnię czytelnika. A zaczyna tak: poeta pojmuje, że to co najważniejsze, kryje się poza myślą, to znaczy w tym, co zmusza do myślenia. Tym, co zmusza do myślenia jest znak, nosiciel sensów. Znaków...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Co pisze księżna Marta Bibesco? Pytał Marcel Proust. Odpowiedź: pisze powieść pt. Aleksander Azjatycki, czyli historia największego możliwego szczęścia. Pytający jest przerażony. Odpowiada: szukać trzeba, nie szczęścia, ale klęski!

Po lekturze pisze do niej: „Nic nie jest mi bardziej obce niż szukanie obecności szczęścia w doraźnym wrażeniu, a tym więcej w osiągnięciach materialnych. Wrażenia są zbyt ode mnie zależne, aby móc mnie uszczęśliwić. Przynoszą mi szczęście, kiedy przywodzą mej pamięci inne wrażenia.” Proust nie żył chwilą, dzięki temu udało mu się zachować trwałość pragnień. Wyznał jej, że gra swoim życiem w „kto przegrywa – wygrywa” w przeciwieństwie do Aleksandra Wielkiego, który zawsze wszystko wygrywając, przegrał.

„Na balu z Proustem” to wspomnienia księżnej Marty Bibesco zrodzone w kręgu towarzyskim Emanuela i Antoine Bibesco, Bertrand'a de Fenelon oraz Marcela Prousta. Prezentowany zbiór, poza cytowanym wyżej fragmentem, pełny jest wylewności i przesady, które odebrałyby urok każemu spotkaniu na tańcach.

Co pisze księżna Marta Bibesco? Pytał Marcel Proust. Odpowiedź: pisze powieść pt. Aleksander Azjatycki, czyli historia największego możliwego szczęścia. Pytający jest przerażony. Odpowiada: szukać trzeba, nie szczęścia, ale klęski!

Po lekturze pisze do niej: „Nic nie jest mi bardziej obce niż szukanie obecności szczęścia w doraźnym wrażeniu, a tym więcej w osiągnięciach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Drugi tom biografii Marcela Prousta rozpoczyna się odrzuceniem uwielbianego dotąd John'a Ruskina, gdyż ten oddawał hołd jedynie zewnętrznemu wyrazowi piękna, zamiast temu co wieczne. W konsekwencji pisarz stwierdzał, że nie możemy otrzymać prawdy od nikogo, ale musimy ją stworzyć sami. Dlatego też na krótko przed śmiercią matki, zwierza się w liście do przyjaciela: „jak puste było moje życie, i widzę setki postaci powieściowych, tysiące myśli błaga mnie, abym im dał ciało”. Kiedy w styczniu 1909 roku wrócił zziębnięty do domu i kiedy służąca podała mu herbatę, Proust umoczył w niej suchara i podniósł do ust. Zastygł w bezruchu, starając się ocalić ów smak, aż otworzyły się bramy pamięci. Nowa powieść miała się stać obszernym wspomnieniem, zawierając prawdy pochodzące wprost z pamięci podświadomej...
Gide odrzuca powieść (znając Prousta sprzed lat dwudziestu ze świata salonów), gdyż uważał go za snoba, pisarza amatora, kogoś najfatalniejszego. Inny recenzent łamie sobie głowę, po co ten gość na trzydziestu stronach opisuje, jak przewraca się w łóżku nie mogąc zasnąć. Wielu przyjaciół napisało pochlebne recenzje, lecz najoryginalniejsza była zakończona słowami Luciena Daudet'a: „ponieważ każde arcydzieło jest nawołującym głosem prekursora i wbrew czasowi w czarnym chłodzie wieczności, łączy ze sobą przyszłych towarzyszy.” Po uzyskanej w grudniu 1919 roku nagrodzie Gouncourtów, następuje eksplozja sławy.

Nieco wcześniej u Prousta nasiliły się trudności w mówieniu, wystąpił lekki paraliż twarzy i pogorszył się wzrok. Na krótko przed początkiem października 1922 roku, kiedy to wywiązało się przeziębienie i gorączka przesądzające o jego życiu, zwrócił się do Roberta Curtius'a, nieświadomie chyba podsumowując własną pracę: „Nigdy nie wolno bać się iść za daleko, gdyż prawda leży jeszcze dalej.”

George Painter umiejętnie sportretował osobowość człowieka, który w poszukiwaniu straconego czasu odnalazł siebie.

Drugi tom biografii Marcela Prousta rozpoczyna się odrzuceniem uwielbianego dotąd John'a Ruskina, gdyż ten oddawał hołd jedynie zewnętrznemu wyrazowi piękna, zamiast temu co wieczne. W konsekwencji pisarz stwierdzał, że nie możemy otrzymać prawdy od nikogo, ale musimy ją stworzyć sami. Dlatego też na krótko przed śmiercią matki, zwierza się w liście do przyjaciela: „jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

10 lipca 1871 roku w Auteuil w domu wuja matki przychodzi na świat Marcel Proust. Matka troszczy się mocno o syna, chcąc wynagrodzić krzywdę aktualnie toczonej wojny z Prusami. Tym samym Marcel przyzwyczaja się, że kocha go ona najbardziej kiedy jest chory. Symuluje, żąda, wymusza zainteresowanie otoczenia. Kiedy ma 7 lat, nie mogąc się doczekać pocałunku na dobranoc od matki, zniecierpliwiony przywołuje ją. Kiedy Jeanne Proust wchodzi do pokoju, on wybucha histerycznym płaczem, bo zło już się stało. Jego świat umarł, bo nie chodzi o końcową kapitulację matki, a o jej pierwotną odmowę przyjścia. Wpaja mu to przekonanie, że bliskość, przyjaźń i miłość są sprawami przegranymi. Dlatego przez całe życie próbuje dowieść, że jest inaczej, czy to wchodząc w wieku lat siedemnastu na salony, czy to ciągnąc za sobą bagaż niezliczonych przyjaciół, czy zaludniając czas miłościami swojego życia. Równolegle wprawia się jako komentator prasowy i coraz bardziej świadomy twórca słowa. Już wówczas zauważa, że najpłodniejsze tworzywo znajduje w życiu własnym i najbliższych. Kiedy te źródła zawodzą, potrafi prowokować ( np. Strawińskiego), aby tylko uzyskać efekt naturalności. Wkrótce porzuci te widma, obije mieszkanie korkiem i poświęci się odzyskaniu Czasu Straconego.

Znakomitym chwytem autora jest związanie życia Marcela z jego dziełami. Operację potrafi przeprowadzić na poziomie jednego lub kilku zdań, których początek zaczyna się prawdziwym wydarzeniem, aby dojść do finału w materii powieściowej. Autor konsekwentnie uzmysławia czytelnikowi jak niemal każdy akapit twórczości jest zbudowany z wielu życiowych tropów.

Pierwsza część biografii Marcela Prousta obfituje w znakomicie oddane realia epoki. Żyją wtedy jeszcze rodzice, zjawiają się olśnienia pierwszych zauroczeń, a choroba nie zdąży zaciążyć nad życiem. Spotyka wówczas Oskara Wilde'a, Andre Gide'a, Jamesa McNeill Whistlera, Claude'a Debussego i majora George'a Picquarta - obrońcę Dreyfusa. W tych wszystkich koteriach, aliansach i koligacjach, przychodzi żyć autorowi, którego jeszcze nieuświadomionym celem jest je zastąpić poszukiwaniem wizji rzeczywistości absolutnej.

10 lipca 1871 roku w Auteuil w domu wuja matki przychodzi na świat Marcel Proust. Matka troszczy się mocno o syna, chcąc wynagrodzić krzywdę aktualnie toczonej wojny z Prusami. Tym samym Marcel przyzwyczaja się, że kocha go ona najbardziej kiedy jest chory. Symuluje, żąda, wymusza zainteresowanie otoczenia. Kiedy ma 7 lat, nie mogąc się doczekać pocałunku na dobranoc od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Całe życie Anselma von Aschenbach upłynęło na wyznawaniu ugruntowanej postawy: stałość i wytworne samopanowanie dowodzą, że droga do piękna wiedzie przez własny talent, przez wysiłek na rzecz sztuki. Spotkanie Tadzia sprawia, że do głosu dochodzi oszołomienie, pojawia się formuła tęsknoty. Do zdarzeń dołącza pogorszenie pogody, pojawienie się gęstego powietrza, zatrucia nawet na tle lśniącego miasta. „Cóż warta była dlań sztuka i cnota wobec korzyści chaosu.” Poeta nie broni się długo, poddaje się atmosferze kosztowania i zatraty, które wyparły całe niepokojące życie i przemieniły w finał śmierci.

„Śmierć w Wenecji” to opowieść o nieoczekiwanej przemianie, przewartościowaniu za sprawą triumfującej energii piękna.

Całe życie Anselma von Aschenbach upłynęło na wyznawaniu ugruntowanej postawy: stałość i wytworne samopanowanie dowodzą, że droga do piękna wiedzie przez własny talent, przez wysiłek na rzecz sztuki. Spotkanie Tadzia sprawia, że do głosu dochodzi oszołomienie, pojawia się formuła tęsknoty. Do zdarzeń dołącza pogorszenie pogody, pojawienie się gęstego powietrza, zatrucia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Literatura nie jest moim powołaniem ani sposobem życia. Mnie interesuje życie. Ach, jak ono mnie właśnie interesuje; żeby żyć naprawdę, trzeba odrzucić prawie wszystko. Wszystko co gotowe, co przygotowane. Trzeba zostać kimś innym, poza ludźmi prawie."

To zdaje się kluczowe stwierdzenie przenika bez reszty „Dziennik” tom I Sławomira Mrożka. Albo pretenduje do przybrania postawy, w której powinno się takie odrzucenie wypełnić. Autor przyjmuje rozmaite punkty wyjścia, ceni to i tamto, tego i owego się trzyma. Ile tych cytatów z Junga, Fromma, Kierkegaarda. I mistrz Gombrowicz.

Bo konstrukcyjnie te zapiski są redukowaniem otaczającej rzeczywistości, sprowadzaniem jej do jak najbardziej podstawowych mechanizmów. I to drążenie czasem, jest tak nużące, tak oporne i tak czasem z tego nic nie wychodzi, że chcemy zatrzasnąć drzwi. Dusimy się w tym wnętrzu bez poezji. Ale w tym obcowaniu z niemal niczym, ze stwarzaniem oszołomienia, bo przecież nic już nie krępuje, ukazuje się własna nieprzetworzona myśl: „Piję, bo chcę siebie przewyższyć; piję bo chce być intensywniejszy. Gombrowicz nie walczył z formą. Przeciwnie, uznał ją, nawet zrobił z niej Pana Boga. Wszystko, czego chciał to jak manipulować formą.”

"Literatura nie jest moim powołaniem ani sposobem życia. Mnie interesuje życie. Ach, jak ono mnie właśnie interesuje; żeby żyć naprawdę, trzeba odrzucić prawie wszystko. Wszystko co gotowe, co przygotowane. Trzeba zostać kimś innym, poza ludźmi prawie."

To zdaje się kluczowe stwierdzenie przenika bez reszty „Dziennik” tom I Sławomira Mrożka. Albo pretenduje do przybrania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W aurze „chłodnego oparu” obrazów i w odessanych z ciężaru formy wspomnieniach, otrzymuje czytelnik przestrzeń równie powściągliwą co poetycką.

Mam wrażenie, że jest w tej narracji głos: pozbądź się atmosfery zadania, „bo jeżeli życie ma jakąś wartość, to polega ona na tym, iż jej nie ma. Wolny żyje ten, kto umie umrzeć.”

Wartą odnotowania jest sytuacja, w której Karen Blixen czyta niepiśmiennym chłopcom. Szybko pojmują, że sens nie jest w poezji najważniejszy. Po przyzwyczajeniu do wierszy, proszą: Mów jeszcze. Mów jak deszcz. Nie wiedziała, dlaczego kojarzyli wiersz z deszczem. Przypuszczała, że ich wielki entuzjazm był spowodowany tym, że w Afryce deszcz jest zawsze utęskniony i radośnie witany.

W aurze „chłodnego oparu” obrazów i w odessanych z ciężaru formy wspomnieniach, otrzymuje czytelnik przestrzeń równie powściągliwą co poetycką.

Mam wrażenie, że jest w tej narracji głos: pozbądź się atmosfery zadania, „bo jeżeli życie ma jakąś wartość, to polega ona na tym, iż jej nie ma. Wolny żyje ten, kto umie umrzeć.”

Wartą odnotowania jest sytuacja, w której Karen...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Piękno nie może wyczerpywać się w jego nośnikach. One przedstawiają niewielką, przygodną wręcz wartość. A zatem i ponęta, i urok nie tkwią jedynie w przedmiocie bez skazy, lecz w wyobrażeniach nieskończonych doskonałości podjętych za sprawą rozpiętości między podarowaną odrobiną a jej oczekiwanym bezmiarem.

W tak oderwanej od problematyki ocen i wartości przestrzeni dzieła, słusznie niejasna pozostaje kwestia, czy potępić estetycznie mocne i wartościowe akapity w imię ostrzeżenia, czy zachwycić się ich harmonią, nie zważając jaką krzywdę opowiadają. Jednym słowem dylemat odkrycia i konsekwencji, do którego dołączono motyw głosu wewnętrznego.

Nobokov odkrył w Lolicie prawo słowa, że jest ono ważniejsze od historii, którą przepowiada lub opowiada. Autor zapewne byłby zadowolony obserwując reakcję czytelników, którzy po jednej stronie widzieli dramat, żeby po drugiej uchwycić ogromną siłę języka, którą ten dramat bierze za wątek, lecz jej nie wyraża, tylko z tego powodu, że ma własne często egoistyczne plany.

Labolatorium Nabokowa nie jest nieczułym akcesorium, lecz udaną próbą odnalezienia napięcia poprzez istniejące żywioły.

Piękno nie może wyczerpywać się w jego nośnikach. One przedstawiają niewielką, przygodną wręcz wartość. A zatem i ponęta, i urok nie tkwią jedynie w przedmiocie bez skazy, lecz w wyobrażeniach nieskończonych doskonałości podjętych za sprawą rozpiętości między podarowaną odrobiną a jej oczekiwanym bezmiarem.

W tak oderwanej od problematyki ocen i wartości przestrzeni...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy istotnie za wzlotem człowieka, kryć muszą się przyczyny, które go pierwotnie uwięziły?

W biografii początkowo szerzej nieznanego wyrzutka na własne życzenie i powątpiewającego artysty, próżno dopatrywać się tajemnicy. Nie widzę jej również we wpływie na ludzi. Obraz wcale nierzadki to wrzące audytorium i wiwatujące tłumy poddane słowom, gestykulacjom i zbiorowej sugestii. Hitler dobrze odrobił lekcję z „Psychologii tłumu” G. Le Bona. Tłum nie chce rozumieć, tłum chce być uwolniony od rozumienia. Pragnie być wzięty we władanie i dlatego też jest w stanie za to zapłacić przywiązaniem. Dodajmy do tego konsekwencję Hitlera podyktowaną obsesją rychłego zgonu, a otrzymamy z grubsza rys charakterologiczny, który zaciążył na dążeniach mających nie dopuścić do zastoju, bo władza mogłaby spowszednieć. Zasada ta musiałaby być wypełniona jakimś planem.

Życiorys Hitlera to opowieść o zrzucaniu krępujących więzów, o tym jak władza odkrywa w ludziach wypartą wpływem otoczenia bezwzględność i niegodziwość. Podobnie jak Napoleon pod Lodi w maju 1796r., Hitler po zajęciu Nadrenii w marcu 1935r., poczuł że jest nieomylny. I wtedy utracił kontakt z ziemią.

„Hitler.Narodziny zła 1889-1939” to biografia rzeczowa, choć – w moim przekonaniu - brakuje tu kwestii rozmiaru prześladowań własnych obywateli jak również opisu relacji z ZSRR, istotnych dla uzyskania władzy i wybuchu II wojny światowej.

Czy istotnie za wzlotem człowieka, kryć muszą się przyczyny, które go pierwotnie uwięziły?

W biografii początkowo szerzej nieznanego wyrzutka na własne życzenie i powątpiewającego artysty, próżno dopatrywać się tajemnicy. Nie widzę jej również we wpływie na ludzi. Obraz wcale nierzadki to wrzące audytorium i wiwatujące tłumy poddane słowom, gestykulacjom i zbiorowej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Historia obrazów Martin Gayford, David Hockney
Ocena 7,2
Historia obrazów Martin Gayford, Dav...

Na półkach:

Interesujące w „Historii obrazów” jest przede wszystkim to, że autorzy postawili na historię obrazów, a nie na historię malarstwa czy sztuki.

Z rozmowy Davida Hockneya – malarza z Martinem Gayfordem – krytykiem, wyłania się znaczące odkrycie: to obrazy nauczyły nas widzieć rzeczy. Dlatego są abyśmy patrzyli uważnie i nie dawali się ponieść kliszom.

Forma publikacji jaką jest aranżowany dialog, skłania do wielu wniosków: jak patrzymy pamięcią, jak budujemy przestrzeń, jak odbicia tworzą obrazy, żeby wymienić tylko kilka konstatacji z tego owocnego dyskursu.

W pozycji znajdziemy zajmujące i zaskakujące zarazem uwagi na temat roli camery obscury w malarstwie. Do najciekawszych ustępów wypada zaliczyć te o modelunku i przedstawianiu postaci przez Caravaggia oraz rozdział pod znamiennym tytułem: Vermeer i Rembrandt: ręka, soczewka, serce.

Interesujące w „Historii obrazów” jest przede wszystkim to, że autorzy postawili na historię obrazów, a nie na historię malarstwa czy sztuki.

Z rozmowy Davida Hockneya – malarza z Martinem Gayfordem – krytykiem, wyłania się znaczące odkrycie: to obrazy nauczyły nas widzieć rzeczy. Dlatego są abyśmy patrzyli uważnie i nie dawali się ponieść kliszom.

Forma publikacji jaką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przenikliwość bez pretensji krytykanctwa - to chyba najkrótsze z możliwych wprowadzeń do „Dziennika 1946-1949 1966-1971” Maxa Frischa - szwajcarskiego architekta i dramaturga ( 1911-1991). Zwłaszcza pierwsza jego część zawiera zapis żywotności twórczej, chyba najmocniej wysublimowany w znanych mi wspomnieniach. Bo oto skończyła się wojna, zapanowało „ojczyźniane rozjuszenie”, ale on ma własne zadania, gdyż pisać to „czytać w sobie samym”. Nie idzie po śladach. Dziwi się kiedy, ktoś chełpi się swoim przeżyciem, zamiast pokazać nam, co przeżycie zrobiło z niego albo on z przeżycia.

Z rozlicznych wątków, trzy przykuwają największą uwagę. Po pierwsze, że „istnieje przemoc bez aktów przemocy. W pewnym sensie stan pokojowy: gdy mianowicie w imię niestosowania przemocy zaprzecza się istnieniu konfliktów i uniemożliwia konieczne spory”. Interesująco zauważa, że „kłamstwo wymaga natężenia woli, natomiast zakłamanie, choćby głosiło coś w tych samych słowach, pozostaje poczciwe, stąd nigdy nic nie obali poglądów człowieka zakłamanego, najwyżej coś go może zgorszyć”. Podkreśla również, że „kto ma więcej własności niż wszyscy inni, nie ma więcej praw, ale ma władzę dzięki prawu. Prawo umożliwia panowanie na pozór bez przemocy, gdyż (...) władza sprawowana dzięki własności jest przecież zgodna z prawem”.
Rozmaitość dziennika przejawia się m.in. w dialogu z samym sobą, który przechodzi w samoprzesłuchanie, w ukazywaniu szkicu niedokończonych dramatów, w próbie mikro opisu, w prezentacji kwestionariuszy, które mają dowodzić jak wielu pytań nie zadaliśmy sobie.

Na próżno szukać tu rozprawy czy podważenia zasadniczych prawd, a jednak czuje się niebywałą trafność spostrzeżeń. I nie chodzi bynajmniej o ich zawartość, choć ta esencja ma również własne znaczenie, ale o uświadomienie sobie, jak bardzo żyjemy światem, którego nie wymyśliliśmy i nie odkryliśmy sami.

Jednym słowem „Dziennik” Frischa to „Prawdziwy wiersz, bo potrafi się zmierzyć ze światem, w którym jest mówiony, bo nie omija tego świata, tylko go językowo przenika”.

Przenikliwość bez pretensji krytykanctwa - to chyba najkrótsze z możliwych wprowadzeń do „Dziennika 1946-1949 1966-1971” Maxa Frischa - szwajcarskiego architekta i dramaturga ( 1911-1991). Zwłaszcza pierwsza jego część zawiera zapis żywotności twórczej, chyba najmocniej wysublimowany w znanych mi wspomnieniach. Bo oto skończyła się wojna, zapanowało „ojczyźniane...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Spinoza Filozofia Praktyczna” jest praktyczna, praktycznie do 1/3 objętości. (sic)
W dalszej części znajduje się słownik podstawowych pojęć, które potrafi znużyć nawet wielbiciela Barucha Spinozy żyjącego w XVII w., holenderskiego myśliciela żydowskiego pochodzenia.

Pozycja niewątpliwie zainteresuje wszystkich tych, którzy cenią sobie odkrywanie życia przez odsuwanie powszechnie użytecznych symboli: zła, dobra, winy, grzechu czy zasługi. Tak powstają pozory, które wedle Spinozy, sprawiają, że człowiek zaczyna myśleć tylko o tym, jak wymknąć się śmierci.
Stąd już niedaleko do postawienia tezy: wystarczy nie rozumieć, żeby zacząć moralizować.

Szkoda, że autor nie pokusił się o skomentowanie twierdzenia XLII znajdującego się w jego „Etyce”: „Szczęśliwość nie jest nagrodą za cnotę, lecz cnotą samą; i cieszymy się nią nie dlatego, że hamujemy żądzę, lecz odwrotnie, dlatego, że się nią cieszymy, możemy hamować żądzę”.

„Spinoza Filozofia Praktyczna” jest praktyczna, praktycznie do 1/3 objętości. (sic)
W dalszej części znajduje się słownik podstawowych pojęć, które potrafi znużyć nawet wielbiciela Barucha Spinozy żyjącego w XVII w., holenderskiego myśliciela żydowskiego pochodzenia.

Pozycja niewątpliwie zainteresuje wszystkich tych, którzy cenią sobie odkrywanie życia przez odsuwanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy były marszałek III Rzeszy Hermann Göring, jako więzień w Norymberdze dowiedział się, że jego cennego „Vermeera” namalował Han van Meegeren, świadek tego zdarzenia swoje wrażenia streścił w lakonicznym zdaniu: „wyglądał jakby pierwszy raz odkrył, że na świecie istnieje zło”.

Zbeletryzowana opowieść o karierze holenderskiego fałszerza obrazów, żyjącego w latach 1889 – 1947 Hana van Meegerena, skłania do przemyśleń na temat prymatu hipokryzji i sprzedajności świata nad wartościami płynącymi z radości odkrywania dzieła sztuki.

Nawet monstrualne dysproporcje w anatomii, kolorystyce, układzie, osiąganiu świetlistości, wreszcie odwzorowaniu niepowtarzalnego i ulotnego zamysłu mistrza, nie przeszkadzały „znamienitym” recenzentom w uznaniu tych prac za oryginalne obrazy Vermeera czy Halsa. Jego płótna mogły żyć, znajdując na swej drodze zastępy tych, którzy tak jak Han pragneli bezpłodnego wywyższenia.

Kiedy były marszałek III Rzeszy Hermann Göring, jako więzień w Norymberdze dowiedział się, że jego cennego „Vermeera” namalował Han van Meegeren, świadek tego zdarzenia swoje wrażenia streścił w lakonicznym zdaniu: „wyglądał jakby pierwszy raz odkrył, że na świecie istnieje zło”.

Zbeletryzowana opowieść o karierze holenderskiego fałszerza obrazów, żyjącego w latach 1889 –...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Van Gogh. Życie Steven Naifeh, Gregory White Smith
Ocena 8,9
Van Gogh. Życie Steven Naifeh, Greg...

Na półkach:

W liście z 24 października 1888r. Vincent pisze do brata: „Nadejdzie jednak dzień, kiedy okaże się, że są one [obrazy] więcej warte, niż kosztowały, że są czymś więcej niż ceną farb i mego nędznego życia. [...] Ale mój drogi bracie, mój dług jest tak wielki, że kiedy go spłacę - w co jednak wierzę - nie stanie mi już życia, ponieważ całe pochłoną obrazy, i będzie mi się zdawało, że nie żyłem wcale”.

Bo chyba wypiętrza ten życiorys poświadczenie poniżenia. Ze skłonności do podtrzymywania iluzorycznych więzi, z entuzjazmu, którego nie gasi sam skutek, z nadziei przemiany cierpienia w ulgę, z pogardy dla warunków życia uniemożliwiających realizację zamierzeń, dokonał Vincent van Gogh zdumiewającego odkrycia: potrafił malować. Aby wytrwać w postanowieniu, bronił się po wielokroć powtarzanym motywem siewcy, który wziął się z głębokiej, palącej nostalgii. W jednym z listów pisał: „Człowiek zaczyna widzieć coraz jaśniej, że życie jest tylko rodzajem siania i że nie ma tu żniw”. Dlatego też, kiedy spojrzymy na ręce Augustine Roulin utrwalonej na obrazie „Piastunka”, to dowiemy się dlaczego już w Arles, Vincent zdolny był im przypisać złowieszcze znaczenie, że przegrywa walkę o zachowanie więzi ze światem. Ale z tego przeczucia nigdy nie zrodziła się rezygnacja. I słusznie, bo doznaje tak oczekiwanego uznania ze strony Gaugina. Odchodzi nierozłączony z bratem Theo.

„Vincent van Gogh Życie” może konkurować jedynie z dziełem wyobraźni, na tyle bogatej by nigdy nie objawić swoich owoców i na tyle przystępnej by na trwale zapadła w pamięć.

W liście z 24 października 1888r. Vincent pisze do brata: „Nadejdzie jednak dzień, kiedy okaże się, że są one [obrazy] więcej warte, niż kosztowały, że są czymś więcej niż ceną farb i mego nędznego życia. [...] Ale mój drogi bracie, mój dług jest tak wielki, że kiedy go spłacę - w co jednak wierzę - nie stanie mi już życia, ponieważ całe pochłoną obrazy, i będzie mi się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Różne temperatury przenikają ten zbiór.Ta niska, dotyczy, dla przykładu rozmowy o teatrach krakowskich, i gorąca, dotykająca spraw najżywszych dla literatury.

Dwa wątki - w moim przekonaniu - zasługują na zainteresowanie.

Świetne uwagi na temat Gombrowicza, który podczas rozmowy szukał zadrapania, żółci i krwi. Badał, czy wg jego „teorii człowieka” sprawdza się twierdzenie: póty jesteś człowiekiem (wolnością), póki potrafisz mieć pogląd (uczucie, myśl). Kiedy nawet rzucał frazesami „ niech pan żyje dla siebie” autor czuł, że mimo tego życie jego i tak jest poświadczone, bo jedność pisarza i człowieka posunął o wiele dalej niż to zwykle bywa. Nawet niekonsekwencje, które produkował, stawały się zdaniem J.Błońskiego konsekwencjami, gdyż czuło się, że gotów był je uznać i przyjąć. A przecież był słaby i bał się śmierci.

Drugim nader interesującym zagadnieniem zbioru jest dyskusja nad wierszem Miłosza „Campo di Fiori”. Samotność ginących, a po drugiej stronie muru getta karuzele, przez okna było widać, jak się kręci, katarynka gra, spódnice dziewczyn, czerwone i niebieskie w białe grochy, powiewają na wietrze. To widzieliśmy z okien – i to było nasze przekleństwo podsumowuje Marek Edelman.

W zbiorze znajdziemy również zestawienie świetnych wywiadów Jana Błońskiego z m.in. Iwaszkiewiczem, Nałkowską, Ionesco.

Różne temperatury przenikają ten zbiór.Ta niska, dotyczy, dla przykładu rozmowy o teatrach krakowskich, i gorąca, dotykająca spraw najżywszych dla literatury.

Dwa wątki - w moim przekonaniu - zasługują na zainteresowanie.

Świetne uwagi na temat Gombrowicza, który podczas rozmowy szukał zadrapania, żółci i krwi. Badał, czy wg jego „teorii człowieka” sprawdza się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Znakomicie napisana biografia jednej z głównych postaci reżimu komunistycznego. Z ogromem faktów i ich interpretacji, autorka świetnie sobie radzi, trzymając poziom merytoryczny i panując nad rzemiosłem naukowego opracowania. Mimo to pozycję tą czyta się z żywym zainteresowaniem. Najistotniejsze fragmenty pojawiają się w końcowej części książki, wyjaśniając dlaczego o tym człowieku warto było napisać tak obszerną biografię.

Wiosną 1952 roku, Stalin doznał wstrząsu kiedy odkrył, że Beria nie tylko go oszukiwał, ale też prowadził własną politykę na niebywałą skalę. Jednak sprawa upadła również dlatego, że nie udało wydobyć się zeznań. Stalin bał się Berii; ten podsycał w nim szaleństwo. Informował go o niesamowitych spiskach i nieustających planach zamachu, wychodził od wodza ostatni, żeby oznajmić mu wiadomości, po których ten nie mógł już usnąć. Chruszczow podsumował: Jeśli porównać Stalina do potężnego i nieugiętego dębu, to można powiedzieć, że dąb ten sam odciął sobie wszystkie konary. Kilka dni po śmierci dyktatora, w publicznym wystąpieniu Beria wspomniał o prawach obywateli gwarantowanych przez Konstytucję. Podejmował inicjatywy przy paraliżu pozostałych członków władz: obniżył podatki chłopom i zaczął przekształcenia państwowej ziemi w indywidualne działki. Wstrzymał wielkie, faraonowe budowy Stalina, gdyż okazało się że Gułag był wysoce nierentowny. Już po trzech tygodniach wprowadzono z jego inicjatywy amnestię, dzięki której wolność odzyskało ponad 1 mln więźniów. Beria śpieszył się jakby wiedział, że tylko taka metoda da mu przewagę nad pozbawionymi takiej inicjatywy Malenkowem i Chruszczowem. Zakazał tortur. Po przejęciu cenzury zabronił, aby nazwisko Stalina pojawiało się w prasie. Posunął się do stwierdzenia: Stalin nic nie zrobił, że nie miał mózgu, nie miał talentu, to my wszystko zrobiliśmy. Zszokował własnego syna oświadczając, że nikt w ZSRR nie pracuje z przekonania, tylko ze strachu. Polecił wydobycie ropy naftowej na Morzu Kaspijskim. Chciał być niezastąpiony, w szczególności w polityce zagranicznej, gdyż dysponował własną siatką wywiadowczą. Odwołał wszystkich rezydentów wywiadu, zmniejszając na miejscu jego kadry. Dążył w ten sposób do zwiększenia pozycji rządu kosztem ograniczenia roli partii. Jednym słowem, kartą narodową chciał skruszyć potęgę aparatu partii, skupiając wszystkich niezadowolonych z jej niepodważalnej dotąd roli. Żądał uwolnienia republik od opieki ZSRR. Wcześniej ujawnił również na forum międzynarodowym liczby ludzi zamordowanych i uwięzionych z poszczególnych republik. Planował wyposażenie republik w narodowe siły zbrojne. Ujętemu przywódcy litewskiego ruchu oporu, zaproponował osobiście stworzenie rządu litewskiego.

Chruszczow rozpoczął przygotowania do jego likwidacji, gdy zorientował się, że Beria bezceremonialnie narzuca swoje zdanie. Utworzona w ten sposób grupa autoryzowała nawet jego pomysły, usypiając tym jego czujność.

Ze słów syna dowiadujemy się, jak wyobrażał sobie przyszłość państwa. Chciał, aby ZSRR był kierowany przez Radę, której przewodniczącym byłby przez sześć miesięcy kolejno każdy z przywódców republik. Tym zraził sobie generalicję oraz aparat partyjny. Nie chciał wnieść poprawek do marksizmu-leninizmu, on chciał odesłać go na śmietnik. W zamian za okup 10 mld dolarów wyobrażał sobie, aby NRD stała się autonomicznym regionem NRF. Za uzyskane środki chciał zmodernizować kolej i budować nowe przedsiębiorstwa. Przez swoich ludzi sądował utworzenie Zjednoczonych Niemieć stanowiących bufor między ZSRR a USA. Przez liberalny kurs, blok komunistyczny trzeszczał: rewolta w NRD, w Czechosłowacji, Rumunii, zmiany kadrowe na Węgrzech. A były to zaledwie zapowiedzi.

Był jednak nieostrożny: otwarcie wyrażał krytykę dogmatów oraz narzucał bezceremonialnie własne stanowiska, nie ukrywając ambicji. W przeddzień aresztowania Chruszczow odprowadził Berię do domu, kiedy gratulował mu jego sukcesów, Beria odparł: To dopiero początek. Rozwiążemy wszystkie problemy. I będziemy żyć inaczej...

Na posiedzeniu Prezydium Rady Ministrów 26 czerwca 1953r. został oskarżony, a następnie aresztowany. Przy sobie miał kartkę z napisem: Alarm, alarm, alarm. Wkrótce został rozstrzelany, natomiast wiele wskazuje na to, że sądzono jego sobowtóra. Beria miał stać się postacią nieistniejącą.

W lipcu abonentom Wielkiej Encyklopedii Radzieckiej polecono wyrwać z II tomu strony 22 i 23, zamieszczając w następnej edycji w tym miejscu hasło o Cieśninie Berlinga...

Autorka podsumowuje: Perspektywa poprawy sytuacji materialnej nie mogła skompensować w oczach radzieckiej elity utraty imperium, rozumianego jako trofeum zdobyte za cenę ogromnych poświęceń w czasie II wojny światowej.

Znakomicie napisana biografia jednej z głównych postaci reżimu komunistycznego. Z ogromem faktów i ich interpretacji, autorka świetnie sobie radzi, trzymając poziom merytoryczny i panując nad rzemiosłem naukowego opracowania. Mimo to pozycję tą czyta się z żywym zainteresowaniem. Najistotniejsze fragmenty pojawiają się w końcowej części książki, wyjaśniając dlaczego o tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To jak Anna Iwaszkiewiczowa potrzebuje busoli, dla wielu dowodzi jej osłabienia, bo potrzebuje okryć złotymi literami każdą perspektywę. Próbuje wzniecić własny ton. I choć brak tu oczekiwanego napięcia, nadmiaru tego życia wciśniętego w kąt, wspomnienia i dzienniki czyta się z zainteresowaniem.

Słowa o własnej półtwórczości, która nawet w tej formie jest pychą, o braku rzeczy nadzwyczajnych i o uczuciu do Marii, które nie ma nic wspólnego z erotyzmem, a jest jedynie niepokojem, to tereny na których znajdujemy skargę na słabość męża i brak relacji z matką. Wydobyte ze snu słowa: „czyż można być nieszczęśliwą, kiedy świat jest taki piękny”, stają się mottem życiowym autorki, które jednak przenika złowieszcze przerażenie, że nie ma nic poza tym, że nic nowego nie zdoła rozbudzić w niej uczucia, którego wprost do życia potrzebuje.

Dominuje wrażenie, że zmaganie się odbywa tylko w tych wspomnieniach, nie jest odbiciem życiowych zakrętów. Ale jest też pewien problem z budową przestrzeni, w której żyję świadomość autora. Bo jest ona zbyt często postulatem, oczekiwaniem, że w zastanej formie większość spraw jest nie do przyjęcia. Jednak odnajdujemy tu również autorską nadwyżkę, kiedy czytamy; trzeba o tym zapomnieć i poddać się złudzeniu. Zamknąć oczy i powiedzieć sobie: „nic się nie zmieni, jutro zbudzi nas z rana gorący, letni dzień...”

To jak Anna Iwaszkiewiczowa potrzebuje busoli, dla wielu dowodzi jej osłabienia, bo potrzebuje okryć złotymi literami każdą perspektywę. Próbuje wzniecić własny ton. I choć brak tu oczekiwanego napięcia, nadmiaru tego życia wciśniętego w kąt, wspomnienia i dzienniki czyta się z zainteresowaniem.

Słowa o własnej półtwórczości, która nawet w tej formie jest pychą, o braku...

więcej Pokaż mimo to