rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Nathan Never - Czarny Monolit Germano Bonazzi, Michele Medda, Antonio Serra, Bepi Vigna
Ocena 6,6
Nathan Never -... Germano Bonazzi, Mi...

Na półkach:

Wyczytałem w internetach, że bezpośrednie nawiązania fabuły komiksów z serii „Nathan Never” do klasycznych filmów i literatury stały się powodem krytyki cyklu. Jako typowy konsument popkutlury uwielbiam zarówno easter eggi, jak i nawiązania podane prosto w twarz, czerpię z tego frajdę po prostu. Drugi tom przygód Nathana kręci się wokół tytułu, który każdy szanujący się fan sf znać musi. Tak się składa, że wspomniane dzieło bardzo lubię, dostałem więc na starcie super bonus do fabułki komiksu, który teraz, dzięki wydawnictwu TORE czytać możemy chronologicznie i od samego początku.

Przed laty Egmont wydał dziewięć tomików NN, ale wybranych z niemałej kolekcji totalnie przypadkowo. Biorąc pod uwagę, że w kolejnych tomach są nawiązania do fabuły wcześniejszych części, był to spory minus. Być może dlatego pierwsze moje zderzenie z przygodami futurystycznego detektywa nie porwało mnie.

Kiedy wydawnictwo TORE postanowiło publikować serię od pierwszego numeru, zdecydowałem się dać Nathanowi drugą szansę. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Po kupieniu tomu inaugurującego cykl, zainwestowałem też w kolejny. I dobrze, bo bardzo mi się spodobał.

Nie czytałem spoilerów, więc pierwsze kadry przywołujące znane mi doskonale klasyczne dzieło filmowe, były dla mnie zaskoczeniem. Miłym, dodajmy, bo wspomniany film bardzo cenię. Czytając dalej wciąż nie spodziewałem się, że nawiązanie będzie aż tak bezpośrednie, a to właśnie przynoszą kolejne strony. Im bardziej zacieśniały się związku komiku i filmu, tym większą lektura sprawiał mi radochę. Potem doczytałem, ze to, co dla mnie jest wielkim plusem, podobno nie spodobało się wielu czytelnikom. No, cóż, kwestia gustu. Ja niecierpliwie czekam, z jakimi moimi ulubionymi uniwersami w przyszłości los zwiąże Nathana Nevera.

Na bank kupię kolejne tomy wydawane przez TORE i mam nadzieję, że będzie ich sporo. Na tę chwilę we Włoszech ukazało się prawie 400 odcinków przygód Nathana i chętnie przeczytam po polsku jak najwięcej z nich.

Wyczytałem w internetach, że bezpośrednie nawiązania fabuły komiksów z serii „Nathan Never” do klasycznych filmów i literatury stały się powodem krytyki cyklu. Jako typowy konsument popkutlury uwielbiam zarówno easter eggi, jak i nawiązania podane prosto w twarz, czerpię z tego frajdę po prostu. Drugi tom przygód Nathana kręci się wokół tytułu, który każdy szanujący się fan...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Thorgal: Tupilaki Frédéric Vignaux, Yann le Pennetier
Ocena 6,3
Thorgal: Tupilaki Frédéric Vignaux,&n...

Na półkach:

Mieliśmy już wcześniej próbę „odświeżenia” serii np. poprzez lansowanie na głównego bohatera zamiast podstarzałego herosa Thorgala, młodego wilczka Jolana. Był też okres mocnego ubaśniowienia serii poprzez umieszczenie akcji dosłownie w świecie bogów Asgardu. Teraz zdecydowano się na kolejną próbę powalczenia: powrót do korzeni, a dokładniej mówiąc - do wątków z początku sagi.

Wydaje mi się, że łagodne przejście do tych wszystkich nowalijek miałoby szansę się sprawdzić, a przynajmniej nie spowodowałoby wstrząsu anafilaktycznego u starych fanów. Gdyby Jolan podczas wizyty w świecie bogów miał jednak przy boku Thorgala jako doradcę, a wątki mistyczne dawkowano w proporcjach nienachalnych, ja narzekałbym zdecydowanie mniej. Teraz powrót Thorgala do statku kosmicznego, którym przybyli na Ziemię jego potomkowie, niesie z sobą karkołomne fajerwerki, które stawiają na głowie wiedzę, z którą żyliśmy od dekad. Tyle, że nowa wersja intencji przybyszów jest w porównaniu z pierwotną raczej kiepska:( Znowu za dużo na raz.

Zarzutów mam więcej, ale nie mam też serca znęcać się nad moją ukochaną serią. Więc napiszę jeszcze tylko, , że niektóre zwroty bohaterów rodem z twardego sf nie pasują mi w ząb do bohaterskiej sagi fantasy (w której oczywiście i wcześnie nie brakowało wątków fantastycznych, dozowanych jednak z umiarem). Po co ich tu aż tyle?

Jestem rozgoryczony. Wciąż czekam, aż ktoś to naprawi. Thorgal na to zasługuje.

Mieliśmy już wcześniej próbę „odświeżenia” serii np. poprzez lansowanie na głównego bohatera zamiast podstarzałego herosa Thorgala, młodego wilczka Jolana. Był też okres mocnego ubaśniowienia serii poprzez umieszczenie akcji dosłownie w świecie bogów Asgardu. Teraz zdecydowano się na kolejną próbę powalczenia: powrót do korzeni, a dokładniej mówiąc - do wątków z początku...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Thorgal: Bitwa o Asgard Grzegorz Rosiński, Yves Sente
Ocena 6,9
Thorgal: Bitwa... Grzegorz Rosiński,&...

Na półkach:

Po zapoznaniu się z treścią poprzednich tomów miałem obawy, że kolejne odsłony sagi całkowicie zdominuje Jolan, a Thorgal zejdzie na margines. Ciężko byłoby mi z tym się pogodzić, bo moim bohaterem jest od dziesięcioleci Dziecko Gwiazd, a do jego jasnowłosego syna jakoś do końca przekonać się nie mogę. Dlatego ucieszyłem się, że choć w tytułowej „Bitwie o Asgard” uczestniczy tylko małolat, to jednak losy taty śledzimy równolegle i w efekcie dostajemy każdego z bohaterów „po pół”.

Nigdy wcześniej nie dostaliśmy bogów nordyckich w takiej dawce, jak w tym tomie. To już nie pojedyncze postacie, jak w tomach wcześniejszych, tu w niektórych kadrach jest ich po kilku. Biorąc takie info „w ciemno” ucieszyłbym się, bo jestem fanem Odyna i spółki, ale po lekturze mam już spory niedosyt. Thor jakiś taki „za miękki”, Loki „za mało sprytny” i jeszcze brzydki na dodatek. Mogło być zdecydowanie lepiej, biorąc pod uwagę, że to jednak „Thorgal”, więc dla mnie poprzeczka wisi wysoko.

Są więc zalety, które cieszą mnie nawet jako zatwardziałego wyznawcy teorii, że tak jak „Metallica skończyła się na Kill'em all”, tak Thorgalowa opowieść już nigdy nie będzie tak magiczna, jak w Zdradzonej Czarodziejce. Oczywiście przejaskrawiam, ale tak jest chyba jaśniej.

Niestety, są też rzeczy które mi przeszkadzają i jest ich naprawdę sporo. Ocena więc nieco wyższa, niż środkowe „pięć gwiazdek”, ale delikatnie.

Po zapoznaniu się z treścią poprzednich tomów miałem obawy, że kolejne odsłony sagi całkowicie zdominuje Jolan, a Thorgal zejdzie na margines. Ciężko byłoby mi z tym się pogodzić, bo moim bohaterem jest od dziesięcioleci Dziecko Gwiazd, a do jego jasnowłosego syna jakoś do końca przekonać się nie mogę. Dlatego ucieszyłem się, że choć w tytułowej „Bitwie o Asgard”...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Thorgal: Tarcza Thora Grzegorz Rosiński, Yves Sente
Ocena 7,0
Thorgal: Tarcz... Grzegorz Rosiński,&...

Na półkach:

Jeden z tych "Thorgali", w których sam Thorgal nie jest postacią pierwszoplanową. Dla mnie jest to prawie jednoznaczne ze stwierdzeniem "ech, kiedyś to było..." Innymi słowy - super, że saga trwa, łykał będę kolejne części, bez względu na poziom, bo bohatera z czasów dzieciństwa nie zdradzę, choć pięćdziesiątkę mam już na karku. Niestety, najnowsze części opowieści utwierdzają mnie jednak tylko w przekonaniu, ze to już zaledwie namiastka tego, co dała mi "Zdradzona czarodziejka" (czyli pierwsza historia z tego uniwersum). Być może to nie tylko wina nowych autorów, ale i czasów, które się zmieniły i pewnie też mojego wieku. Stąd też moja tolerancja dla najnowszych przygód Wikinga z Gwiazd. Inaczej być może, w końcu on jest jeszcze starszy niż ja - szacunek się należy.

Jeden z tych "Thorgali", w których sam Thorgal nie jest postacią pierwszoplanową. Dla mnie jest to prawie jednoznaczne ze stwierdzeniem "ech, kiedyś to było..." Innymi słowy - super, że saga trwa, łykał będę kolejne części, bez względu na poziom, bo bohatera z czasów dzieciństwa nie zdradzę, choć pięćdziesiątkę mam już na karku. Niestety, najnowsze części opowieści...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na kilku ostatnich stronach książki następuje grande finale. Szczerze jednak powiem, że czytając ją, powątpiewałem, czy coś takiego faktycznie nastąpi. Od początku bowiem dzieje się naprawdę sporo, ale na dobrą sprawę rzeczy stricte związanych z finałem jest... jak na lekarstwo. Mnie to przeszkadza na tyle, że książkę oceniłem dość słabo.

Perwersyjny seks, wymyślne sposoby okaleczania ludzkiego ciała, obrzydliwe sceny wypełnione mieszaniną wszelakich płynów organicznych, wymyślne deformacje, itp., itd. Wszystkiego tego się spodziewałem sięgając po tę książkę. I to dostałem. Tyle, że lubię, żeby takie rzeczy pojawiały się w jakimś celu, żeby budowały fabułę, dążącą do konkretnego finału. W tej powieści się tego nie doszukałem. Kolejne spektakularne akty pojawiają się jeden po drugim, a równolegle ledwie „liźnięte” są motywy, które jak się okazało – były najistotniejsze dla końcowego rozstrzygnięcia.

Tyle marudzenia. Nie jest jednak tak, że książka nie ma plusów. Moim zdaniem jednym z nich jest język, którym posługuje się autor. Nie ma tu niechlujnego traktowania języka, czy wręcz błędów stylistycznych – co niestety w wielu pozycjach z tej samej półki jest wręcz standardem. Bardzo też podoba mi się osadzenie akcji w swojskich, polskich realiach. Podoba mi się też zakończenie. Na tyle, ze żałuję, iż zarówno ono samo, jak i prowadzące do niego wydarzenia zostały potraktowane nieco po macoszemu. Mam niedosyt, a to też plus.

Na kilku ostatnich stronach książki następuje grande finale. Szczerze jednak powiem, że czytając ją, powątpiewałem, czy coś takiego faktycznie nastąpi. Od początku bowiem dzieje się naprawdę sporo, ale na dobrą sprawę rzeczy stricte związanych z finałem jest... jak na lekarstwo. Mnie to przeszkadza na tyle, że książkę oceniłem dość słabo.

Perwersyjny seks, wymyślne sposoby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wydawnictwo Horroru wydało już całkiem sporo książek. Wszystkie stoją na mojej półce. Są wśród nich prawdziwe perełki, ale są i pozycje słabsze, niestety. „Odludzie” zdecydowanie należy do tej drugiej grupy. Przypuszczam wręcz, że to pozycja, która spośród wydanych dotąd przez DH podobała mi się najmniej.

Przez pierwsze rozdziały przeszedłem jak burza. Samotny dom w środku lasu – wszak to świetny start dla klimatycznego horroru! Niestety, styl pisania autora zupełnie tego klimatu, którego się spodziewałem, nie oddaje. Sceny są bardzo mało plastyczne, a postaci płaskie. Następujące po sobie wydarzenia nie budują zmierzającej ku czemuś fabuły, przez co mając za sobą 3/4 książki zupełnie nie miałem pojęcia, w czym tkwić ma groza, której po horrorze oczekiwałem. Końcówkę już bardzo męczyłem, chcąc jak najszybciej sięgnąć po coś innego.

Nie dałem najmniejszej liczby gwiazdek tylko dlatego, że mimo wszystko wyobrażenie sobie mieszkania w drewnianym domu w środku lasu, wywołuje u mnie ciarki na plecach. Szkoda, że ta książka tego uczucia nie potęguje.

Wydawnictwo Horroru wydało już całkiem sporo książek. Wszystkie stoją na mojej półce. Są wśród nich prawdziwe perełki, ale są i pozycje słabsze, niestety. „Odludzie” zdecydowanie należy do tej drugiej grupy. Przypuszczam wręcz, że to pozycja, która spośród wydanych dotąd przez DH podobała mi się najmniej.

Przez pierwsze rozdziały przeszedłem jak burza. Samotny dom w środku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie znając twórczości ks. Arka, trafiłem na spotkanie autorskie z nim. Zrobił na mnie dobre wrażenie. Pomyślałem: „Jeśli pisać, umie tak, jak mówić – to po książki warto sięgnąć”. Tak też zrobiłem. Teraz uważam, ze autor piórem posługuje się jeszcze lepiej, niż słowem mówionym.

Ks. Arek zamiast wypełnionej figurami stylistycznymi literatury oferuje opowieść napisaną prostym, zrozumiałym dla każdego językiem. Przepełniony ludzkimi emocjami przekaz zyskuje dzięki temu zdecydowanie na sile oddziaływania. Jestem dużym chłopakiem, który z definicji płakać nie powinien, przyznam jednak, że niektóre sceny wywołały u mnie dziwne łaskotanie pod powiekami. Niestety, życie czasem jest też takie, jak w książce „Znamię”. To stwierdzenie prawdziwe. Prawdziwym jest też jednak przesłanie autora, że jest w człowieku duża siła, pozwalająca zwyciężać nawet w ciężkich starciach. Opowieść o rzeczach trudnych, ale przekaz totalnie optymistyczny.

Przeczytałem najpierw debiutancką „Obietnicę” ks. Arka, potem sięgnąłem po „Znamię” i polecam taką właśnie „chronologiczną” lekturę, która pozwala na lepszą orientację w kształtowaniu się charakteru autora. Ja na stówę łapię się za jego kolejne książki.

Nie znając twórczości ks. Arka, trafiłem na spotkanie autorskie z nim. Zrobił na mnie dobre wrażenie. Pomyślałem: „Jeśli pisać, umie tak, jak mówić – to po książki warto sięgnąć”. Tak też zrobiłem. Teraz uważam, ze autor piórem posługuje się jeszcze lepiej, niż słowem mówionym.

Ks. Arek zamiast wypełnionej figurami stylistycznymi literatury oferuje opowieść napisaną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Należę do grona fanów tytułujących Guya N. Smitha mianem „Mistrza”. Jak większość podobnych mi wielbicieli zapewne, zdaję jednak sobie sprawę, iż miano to niekoniecznie adekwatne jest do rzeczywistego poziomu literackiego Jego dzieł. Tymczasem nie po raz pierwszy przekonuję się, że w odniesieniu do jakości „dzieł” niektórych Jego naśladowców, to autor „Krabów” rzeczywiście Wielkim Mistrzem jest.

Nie podobało mi się. Pomysł na zawiązanie akcji jest. Pochodzenie tytułowych stworzonek - całkiem, całkiem. Tyle, że dalej jest już dużo gorzej jednak. Taki „slajd show” z ujęciami kolejnych scen konsumpcji ofiar. Niechlujność potężna w podejściu do języka, jako narzędzia. Zamiast uśmiechu w analogicznej sytuacji w odniesieniu prozy Smitha, przy czytaniu Deki raczej rozdrażnienie się u mnie pojawiało. Niektóre figury stylistyczne to prawdziwe kuriozum. Finał bezjajeczny, jak na tak spektakularny obraz, jak inwazja zmutowanych szkodników.

Dlaczego nawiązuję go Guya w przypadku Deki? Bo wstęp do książki napisał, a i inspiracje twórczością Mistrza są czytelne. Może nasz rodzimy autor musi po prostu trochę „potrenować”, żeby na odpowiedni level wskoczyć? Wszak Guy trochę jednak powieści musiał stworzyć, by na mistrzowski tytuł sobie zasłużyć…

Należę do grona fanów tytułujących Guya N. Smitha mianem „Mistrza”. Jak większość podobnych mi wielbicieli zapewne, zdaję jednak sobie sprawę, iż miano to niekoniecznie adekwatne jest do rzeczywistego poziomu literackiego Jego dzieł. Tymczasem nie po raz pierwszy przekonuję się, że w odniesieniu do jakości „dzieł” niektórych Jego naśladowców, to autor „Krabów” rzeczywiście...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Klik – klik – klik – to nie komputerowa mysz!

W prehistorycznych czasach, legendarne (w pewnych kręgach oczywiście) wydawnictwo Phantom Press zasypywało polski rynek horrorami, które (nawet przy sporej dawce dobrej woli) zakwalifikować można było co najwyżej do klasy B. To, co dziś nazywamy sequelami i prequelami było wśród nich standardem. Cykl „Kraby” Guya N. Smitha doczekał się wydania aż sześciu książeczek, których chronologia ukazywania się na rodzimym rynku była w dużej mierze radosną inwencją wydawcy. Napisany przez autora jako tom trzeci serii (u nas wydany zaś jako czwarty) jest w mojej opinii jednym z lepszych. Nawet biorąc pod uwagę, że jako prequel w sumie niewiele wnosił informacji o czasach, gdy „Kraby” dopiero przygotowywały się do wielkiej inwazji, którą zaserwowały czytelnikom w innych odsłonach serii.

Pewien szkocki lord jest właścicielem atrakcyjnego przyrodniczo obszaru, którego ważnym elementem jest jezioro, połączone podziemnym tunelem z morzem. Czerpie zyski z organizacji polowań dla bogatych myśliwych. Źródełku nieprzebranych zysków grozi jednak wyschnięcie, gdy w okolicy pojawiają się zmutowane kraby, żądne ludzkiego mięsa. Lord wychodzi z założenia, że upublicznienie wiadomości o ich istnieniu, zaszkodzi reputacji jego posiadłości, dlatego podejmuje walkę ze skorupiakami na własną rękę.
Jak wiedzą miłośnicy serii (a takich naprawdę nie brakuje – co znam z autopsji), wojna z klekoczącymi bohaterami serii stworzonej przez Guya N. Smitha, to w dużej mierze wydarzenie z udziałem bomb, samolotów, czołgów, armii, itp., itd. Książeczka o tytule przetłumaczonym jako „Powrót krabów” daje nam zaledwie eksplozję paru lasek dynamitu, co w porównaniu ze wspomnianym wcześniej rozmachem konfrontacji, jawi się jak skromne pierdnięcie zaledwie. Jednak kameralny klimat opowieści wychodzi jej na korzyść. Być może jedynie ze względu na odejście od wcześniejszego schematu, ale jednak. Tyle jeśli chodzi o różnice właściwie, bo poza tym dostajemy dokładnie to, za co fani lubią pozostałe części cyklu. Kolejne spektakularne sceny śmierci, w trakcie których wnętrzności fruwają, sceny seksu, w których zjawisko gry wstępnej nie istnieje, bohaterowie, których zachowań nie potrafiłby przewidzieć najlepszy psycholog, itp., itd.

Oryginalnie książka ma w tytule „Origin”, co powinno oznaczać, że książka, której akcja rozgrywa się chronologicznie przed wydarzeniami z innych tomów, powinna dać odpowiedź na pytanie, skąd kraby mutanty się wzięły. Powinna, ale nie daje. Bo trudno za takową odpowiedź wziąć jedyny akapit, mętnie sugerujący, że miały z tym coś wspólnego zabawy Rosjan z bronią masowego rażenia. Tyle, że osób mających wcześniej kontakt z twórczością Guya N. Smitha raczej to nie zdziwi. W przypadku tego twórcy to po prostu standard. Za takie rzeczy się go kocha.

Klik – klik – klik – to nie komputerowa mysz!

W prehistorycznych czasach, legendarne (w pewnych kręgach oczywiście) wydawnictwo Phantom Press zasypywało polski rynek horrorami, które (nawet przy sporej dawce dobrej woli) zakwalifikować można było co najwyżej do klasy B. To, co dziś nazywamy sequelami i prequelami było wśród nich standardem. Cykl „Kraby” Guya N. Smitha...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Stosunek liczby książek, które przeczytałem raz w życiu, do liczby tych, po które zdecydowałem się sięgnąć ponownie jest miażdżący. Pozycji, w lekturę których zagłębiłem się więcej niż dwa razy, jest już naprawdę niewiele. Jedną z nich jest „Winnetou”. Można mnożyć zarówno zalety, jak i wady tego dzieła. Ja osobiście nie wyobrażam sobie kanonu literatury popularnej bez tej właśnie pozycji.

Trzytomowe, najpopularniejsze dzieło Karola Maya to historia przyjaźni białego westmana (alter ego autora) – Old Shatterhanda i czerwonoskórego wodza Apaczów, Winnetou. Na kartach powieści opisano dzieje tego wyjątkowego braterstwa, od chwili poznania się obu bohaterów, aż do dramatycznego finału, który brutalnie kończy ich przepiękną przyjaźń. Obserwujemy ewolucję białego, który z nieopierzonego greenhorna przeistacza się w legendę Dzikiego Zachodu i postrach przemierzających go czarnych charakterów. Zmiany zachodzą też w szlachetnym czerwonoskórym, który sporo uczy się od swojego białego brata. Na kartach poszczególnych tomów wiele się dzieje, nie brak tu galopujących mustangów, huku rewolwerowych wystrzałów, czy zapierających dech w piersiach widoków niezmierzonych prerii.

Postaci wykreowane przez Karola Maya mają niewiele odcieni szarości, zwykle jasno dookreśla on kto jest bohaterem godnym naśladowania, kto natomiast zasługuje na potępienie. Dlatego książka jest doskonałą lektura dla młodszych czytelników, którzy dopiero kształtują swoje postawy etyczne i moralne.

Po raz pierwszy w życiu sięgnąłem po „Winnetou” będąc uczniem podstawówki. Przygody Old Shatterhanda i Winnetou pochłaniałem z wypiekami na twarzy, często nie mogąc oderwać się od lektury do późnych godzin nocnych. W zabawach z rówieśnikami odtwarzałem je później, dowolnie modyfikując dla własnych potrzeb. Świat Dzikiego Zachodu rozpalał moją wyobraźnię, marzyłem o przeżywaniu przygód w tym magicznym świecie, a także o tym, żeby spotkać na swojej życiowej drodze ludzi przypominających bohaterów powieści Maya.

Z czasem zacząłem sięgać po inną, bardziej dorosłą literaturę, ale z fascynacji Dzikim Zachodem nie wyrosłem. Choć dotarło do mnie, że świat z powieści niemieckiego pisarza mocno różnił się od tego, który istniał naprawdę, wcale mi to nie przeszkadzało. Dotarło do mnie, że May stworzył idylliczną fikcję, ale moja sympatia przy nim pozostała. Tak jak sentyment do czasów dzieciństwa, z którymi to lektura historii o legendarnym wodzu Apaczów, zawsze już będzie mi się kojarzyć.

Kiedy chcę wrócić do czasów swojego, biorę do ręki specjalny bilet – „Winnetou” Karola Maya, gwarantujący udaną podróż. Odbyłem ją już kilkakrotnie i wielce prawdopodobnym jest, że ostatniego razu wcale jeszcze nie mam za sobą.

Stosunek liczby książek, które przeczytałem raz w życiu, do liczby tych, po które zdecydowałem się sięgnąć ponownie jest miażdżący. Pozycji, w lekturę których zagłębiłem się więcej niż dwa razy, jest już naprawdę niewiele. Jedną z nich jest „Winnetou”. Można mnożyć zarówno zalety, jak i wady tego dzieła. Ja osobiście nie wyobrażam sobie kanonu literatury popularnej bez tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Punktowanie tej książeczki, analizowanie jej niedoskonałości ma mniej więcej taki sens, jak organizacja zawodów w darta dla niewidomych. To pozycja dla koneserów, którzy wiedzą, czego szukają. Moim zdaniem, tutaj to znajdą.

Phantom Books bardzo jasno nakreślił profil swojej działalności jeszcze przed startem. Ci, którym on przypasił czekali na pierwszą pozycję, czyli „Nienasyconego”, doskonale wiedząc, co ich czeka na stronach książeczek. I dostają, ni mniej, ni więcej, a dokładnie to. Upraszczając i nie wdając się w zbędne interpretacje i definicje, chodzi o horror klasy B. Być może nawet wbrew jakiejkolwiek logice, to zjawisko ma całe rzesze zagorzałych, fanatycznych wręcz wyznawców. Potężna ilość kiczu zawartego w pozycjach należących do tego nurtu ma się nijak do faktu, że w zasadzie powinno to negatywnie wpływać na ocenę odbiorców. Często jest wręcz przeciwnie.

Chyba jednak przeciętnego czytelnika nie jest w stanie przyciągnąć historyjka o wielkich glistach, konsumujących wszystko, co się rusza. Tymczasem fani tego typu twórczości czerpią niewysłowioną rozkosz z degustacji kolejnych posiłków, realizowanych na kartach książeczki. Tak po prostu jest i tyle.

Zapewne więc większość osób, które sięgnęły po „Pełzającą śmierć” – drugą z pozycji zaserwowanych przez Phantom Books świadoma jest tego, co czyni. Jak ja na przykład. Byłem przygotowany zanim otworzyłem książeczkę, a już po paru stronach wiedziałem, że dostałem więcej, niż oczekiwałem. Kolejne uczty robaczków wcale nie nużą, za każdym razem jest w nich jakiś fajny element uatrakcyjniający. Szczegółów nie przytaczam, żeby nie spalić.

Dodam też, że tylko połowa książeczki to przygody pełzających bohaterów (no, w finale już nie tylko pełzających nawet), reszta to zbiór opowiadań. Są fajne, choć nijak ich treść ma się do tytułu całej publikacji i jej okładki. Deserek fajny, choć kiepsko z daniem głównym się komponujący.

Dobra, czas kończyć, bo plotę i za chwilę ta opinia osiągnie objętość omawianej pozycji. Podsumowując więc – lubisz "guysmithowe" klimaty – na naszych swojskich robaczkach nie powinieneś się zawieść. Ja bawiłem się z nimi przednio.

Punktowanie tej książeczki, analizowanie jej niedoskonałości ma mniej więcej taki sens, jak organizacja zawodów w darta dla niewidomych. To pozycja dla koneserów, którzy wiedzą, czego szukają. Moim zdaniem, tutaj to znajdą.

Phantom Books bardzo jasno nakreślił profil swojej działalności jeszcze przed startem. Ci, którym on przypasił czekali na pierwszą pozycję, czyli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jestem zagorzałym fanem historii, choć oczywiście wiem, kiedy odbył się chrzest Polski i kiedy zaczęła się druga wojna światowa. Po książki stricte historyczne sięgam więc sporadycznie raczej, tylko kiedy dotyczą faktów, które w jakiś sposób nawiązują do rzeczy, które wyjątkowo mnie fascynują. Jedną z takich rzeczy są tajemnice, a tych wokół templariuszy było naprawdę sporo. Choć trudno w książce o akapit, w którym nie pojawia się nazwisko historycznej postaci, bądź przynajmniej daty - przez co lektura nie należała dla mnie do najlżejszych – książkę przeczytałem i dobrze się przy niej bawiłem. A mój szacunek do templariuszy wzrósł znacznie, z czego zapewne autor ucieszyłby się, gdybym miał okazję mu o tym opowiedzieć. Co zresztą wcale takie nieprawdopodobne nie jest, bo obaj jesteśmy związani z Częstochową, więc może gdzieś, kiedyś…

Jakiś czas temu w Częstochowie – mieście, z którym związany jestem od lat, funkcjonowała wyjątkowa księgarnia. Mieściła się z dala od centrum, co znacznie ograniczało jej możliwości w starciu z konkurencją mająca siedziby przy najbardziej ruchliwych miejskich arteriach. Często jednak odbywały się tam autorskie spotkania, dające możliwość bezpośredniego kontaktu z twórcami książek, nabycia przy tym publikacji w atrakcyjnych cenach i zdobycia dedykacji. Bardzo mi takie rzeczy odpowiadają, księgarnia ta stała się więc szybko moją ulubioną, choć zdawałem sobie sprawę, że ze względu na lokalizację niełatwo będzie jej przetrwać. Moje obawy sprawdziły się zresztą, bo dziś księgarni już nie ma, ale dzięki niej mam w domu na półkach kilka pozycji z autorskimi dedykacjami i trochę fajnych wspomnień. Wśród wspomnianych pozycji jest książka Romana Bolczyka, a w pamięci na długo jeszcze pozostanie mi jeszcze wspomnienie wyjątkowego spotkania autorskiego, w którym dane mi było uczestniczyć.

Do tej pory jedyną pozycją książkową, związaną z Templariuszami, jaką przeczytałem, była jedna z części cyklu o przygodach „Pana Samochodzika” autorstwa Zbigniewa Nienackiego. Jednak to właśnie ta pozycja związała na zawsze w mojej głowie ich zakon z intrygującą aurą tajemniczości. Ten niesamowity klimat poczułem też podczas promocji książki Romana Bolczyka, na którą udałem się do mojej ulubionej księgarni. Przygaszone światło, pochodnia, rycerska zbroja i egzemplarze średniowiecznej broni, które każdy z uczestników mógł wziąć do ręki. Atmosferę uzupełniała sącząca się z głośników klimatyczna muzyka. A autor, gawędziarz przeniósł nas w czasy, w których Zakon święcił tryumfy.

Wróciłem do domu z książką pod pachą, nie mogąc doczekać się chwili, kiedy ponownie poczuję tę niesamowitą atmosferę w domowych pieleszach. Lektura jednak lekką nie była, nie tylko ze względu na gabaryty książki Natłok przytaczanych faktów, często przedstawionych w bardzo suchej, „naukowej” formie, bez emocjonalnego zabarwienia. Chyba, że za takowe uznać autentyczną fascynację autora Templariuszami, której to nie udało mu się ukryć. Z wypiekami na twarzy czytałem o wzlotach i upadkach Zakonu. Poznanie prawie dwustuletniego okresu jego funkcjonowania dostarczyło mi sporo emocji, ale to, co najlepsze czekało na końcu. Klątwa, Święty Gral, masoneria, jest tu całe mnóstwo tego, co lubię. O ile w trakcie lektury początku książki, czy jej części środkowej, tempo czytania było delikatnie mówiąc przeciętne, to już końcówkę pochłonąłem błyskawicznie.

Cieszę się bardzo, że pomiędzy książkami opartymi na fikcji literackiej, sięgnąłem po pozycję bardziej naukową. Okazuje się, że rzeczywistość może być równie fascynująca, co światy stworzone przez pisarzy.

Roman Bolczyk może być dumny, że ma na koncie tę pięknie wydaną pozycję. Jej wydanie to nie kioskowe kieszonkowe czytadło, a pięknie wydana w twardej oprawie, bogato ilustrowana książka, na jaką zasłużyli średniowieczni zakonnicy spod znaku czerwonego krzyża.

Nie jestem zagorzałym fanem historii, choć oczywiście wiem, kiedy odbył się chrzest Polski i kiedy zaczęła się druga wojna światowa. Po książki stricte historyczne sięgam więc sporadycznie raczej, tylko kiedy dotyczą faktów, które w jakiś sposób nawiązują do rzeczy, które wyjątkowo mnie fascynują. Jedną z takich rzeczy są tajemnice, a tych wokół templariuszy było naprawdę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Toż to klasyka prawie!

Większość recenzji, które przeczytałem na temat tej książki, przypomina, że lektura to sentymentalna podróż do lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia, kiedy to horror klasy B świętował w kraju nad Wisłą swoje wielkie dni. Chciałbym napisać coś innego, bardziej odkrywczego i oryginalnego. Chciałbym, ale bez przytoczenia powyższego stwierdzenia, ocena tej książki nie byłaby pełna. Ograniczenie się zaś wyłącznie do tego stwierdzenia, mówi właściwie wszystko. W mojej interpretacji oznacza to jedno – jest ekstra.

Niespodzianki nie ma – ja też, podobnie jak większość czytelników „Nienasyconego” należę do pokolenia, które pamięta wielką inwazję książek z serii „Amber Horror” i „Phantom Press Horror” na polskie księgarnie. Towarzyszyła temu czytelnicza euforia, której i ja dałem się ponieść. Stałem się tak nałogowym pochłaniaczem tamtych publikacji, że dozowałem sobie liczbę czytanych dziennie stron, by nie dotrzeć za szybko do końca, dzięki czemu przyjemność mogła trwać nieco dłużej.

Moje zmiłowanie do literackiej grozy trwa do dziś. Oczywiście po drodze zwiedziłem wiele ścieżek, którymi podąża książkowy horror, ale sentyment do „phantomowego” klimatu pozostał. I choć dla chcącego nic trudnego i kto chce, znajdzie w natłoku współczesnych publikacji i takie, które przypominają tamte książki sprzed lat, to dotąd rzeczywiście na „przypominaniu” się kończyło. Aż nadszedł dzień, kiedy w łapy trafiło mi nie coś, co tamte stare czytadełka przypomina, ale co po prostu jest dokładnie takie samo.

Dowód na potwierdzenie powyższej tezy mamy jeszcze zanim zagłębimy się w lekturze, tuż po wzięciu „Nienasyconego” do ręki. Format i okładka, wobec której najczęściej używanym epitetem jest „kiczowata”, zaraz na starcie sugerują z czym mamy do czynienia. Numer pozycji na grzbiecie książki, ociekający krwią tytuł serii, kieszonkowy rozmiar i mordka z okładki, żywcem przeniesiona z „Szatańskiego pierwiosnka” Guya N. Smitha powodują, że mam ochotę głaskać tę książeczkę, jak kamyczek zachowany z czasów, kiedy z koleżkami jako nastolatek robiłem wypady pod namiot nad mazurskie jeziora. No, miodzio po prostu.

Dwutorowo przebiegająca akcja to oczywiście coś, co znam (i wszyscy mnie podobni zapewne) z kolei z innego dziełka Guya N. Smitha, czyli z „Wyspy”. Spotkałem się z opiniami, że wątek współczesny napisany jest sprawniej, ale nawet jeśli tak jest, dla mnie różnica poziomów jest praktycznie niezauważalna. Mamy trochę dat i nawiązań rodem z kart książek historycznych, by jak mawiał niedościgniony Papcio Chmiel: powieść „bawiąc uczyła”. Mnie to pasi, bo zabieg ten z powodzeniem stosuje wielu autorów literatury grozy i sprawdza się to znakomicie.

Jak to w przypadku horroru bywa, bohaterowie powieści obcują z nadprzyrodzonymi mocami. Nie obywa się przy tym bez fruwających flaków i paskudnego bossa nie do przejścia (prawie?). Znów dostajemy więc to, czego powinniśmy spodziewać się, sięgając po książeczkę. Fajerwerków na tym polu może i nie ma, ale potrzebne wcale nie są. Apokalipsa opisana nie jest, ale i zagłada całej wioski to przecież nie pierdnięcie rodem z puszki z karbidem.
Niezamierzenie zapewne, ale i poziom edytorski pierwszej pozycji na liście wydawnictw Phantom Press Books nawiązuje do przytaczanej już wielokrotnie Złotej Ery Horroru Klasy B w Polsce. Mamy więc zjedzone litery na końcu wyrazów, zlewające się w jedno podwójne wyrazy itp. Chyba jednak lekką przesadą jest już nazywanie jednej z istotnych postaci różnymi imionami co kilka stron. Raz nowy narzeczony dawnej dziewczyny bohatera powieści jest Krzysztofem, raz Mateuszem bodajże. Przyznacie, że lekki chaos może takie coś jednak wprowadzić.

To wszystko już było i jak na wstępie zaznaczyłem, nie jest to zarzut, a wręcz przeciwnie. Co natomiast nowego dostaliśmy? Przede wszystkim swojskość. Zarówno Amber, jak i Phantom Press swego czasu publikowały powieści wyłącznie zagranicznych autorów. Mieliśmy więc do czynienia z lokacjami typu ulice amerykańskich miast, czy monstra rodem z czeluści oceanu. W „Nienasyconym” analogicznie dostajemy polską wiochę i potworka, którego przywołali Krzyżacy - a jak powinien wiedzieć każdy uczeń polskiej szkoły, rodzimy Jurand tłukł ich na potęgę.

Wydawnictwo zapowiedziało już kolejną pozycję (odpowiednia zajawka na tylnej okładce „Nienasyconego” – a jakże!) i ja już czekam na przedsprzedaż. Zapewne statystyki są takie, że po książkę te nie sięgnie target przypadkowy, a raczej czytelnik wiedzący, czego szuka. I według mnie, dostanie, co chciał. Jak mawiał klasyk: jestem na tak.

I jeszcze coś. Łezka w oku zakręciła mi się, gdy wraz z długowłosymi bohaterami raczyłem się w wyobraźni bełtem prosto z gwinta i zastanawiałem nad wyższością Dickinsona nad Bayleyem (wokaliści Maidenów). To już bardzo osobista dygresja, przywołująca w pamięci obrazki z mojego własnego życiorysu, ale powstrzymać się nie mogłem. Chyba do wybaczenia ta odrobinka prywaty, co?

Toż to klasyka prawie!

Większość recenzji, które przeczytałem na temat tej książki, przypomina, że lektura to sentymentalna podróż do lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia, kiedy to horror klasy B świętował w kraju nad Wisłą swoje wielkie dni. Chciałbym napisać coś innego, bardziej odkrywczego i oryginalnego. Chciałbym, ale bez przytoczenia powyższego stwierdzenia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Żywe trupy po naszemu

Trudno przy lekturze oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z wariacją na temat świata przedstawionego rodem z „Resident Evil”. Ale ani autorka, ani wydawca wcale tego nie ukrywają, o czym można przekonać się czytając notkę na okładce książki. I dobrze, bo z dobrej, zachodniej popkultury czerpać to przecież nie wstyd, jeśli tylko robi się to z głową i „po swojemu”. Parafrazując klasyka stwierdzam więc, że nie ma cienia przesady w stwierdzeniu: „Niechaj narodowie wżdy postronni znają, że Polacy nie gęsi – swoje zombie mają”.

Oczywiście świadom jestem, że książki po okładce oceniać się nie powinno. Tyle, że biorąc do ręki nową książkę Sylwii Błach, trudno na zdobiącą ją okładkę nie zwrócić uwagi zupełnie. Swoje robią też blurpy zamieszczone z tyłu. Sugerują one nie tylko fakt, że do czynienia mieć będziemy ze światem postapo, ale i z całym szacunkiem do twórców – tekstu i ilustracji, treścią na pewnym, określonym poziomie, skierowaną do określonego czytelnika. Od razu powiem więc, że od pierwszego wrażenia czułem, że książka ta jest właśnie dla mnie. Nigdy nie wstydziłem się faktu, że czuję się żarłocznym połykaczem popkultury nie aspirującej do miana kultury wysokiej. Kiedy mam ochotę, sięgam naturalnie do kanonu lektur powszechnie uważanych za ponadczasowe arcydzieła. Z równie dużym entuzjazmem sięgam jednak po pozycje, które dać mi mają przede wszystkim radochę, bez aspiracji do zmieniania mnie poprzez odniesienia do moich odczuć wyższych. Kupując więc książkę polskiej autorki, oczekiwałem popkulturowej rozrywki, trzymając ją później w ręku utwierdziłem się w przekonaniu, że oczekiwania moje powinny zostać spełnione. Dziś jestem już po lekturze i z całą pewnością stwierdzić mogę, iż tak właśnie się stało.
Pierwsze strony powieści to slasherowa wręcz akcja z udziałem umarlaka, której zadaniem jest zapewne wprowadzenie czytelnika w klimat pachnący delikatnie nieświeżym ludzkim ciałem. Choć jest to powieść, w której umarlaki odgrywają rolę znaczącą, wcale nie oznacza to jednak, że tak właśnie wygląda cała książka. Wręcz przeciwnie, dalej mamy intrygujące zawiązanie akcji, ciekawe lokacje z polskim akcentem (aż ręce zatarłem, czytając te strony!), postacie o których charakterach da się słów parę powiedzieć. Potem, jak to w survival horror – przechodząc kolejne etapy – rozdziały, mamy do czynienia z coraz to bardziej wymyślnymi przeciwnikami, by w wielkim finale zmierzyć się z wizerunkiem bossa. Niby nic nowego, ale czyż nie tego właśnie oczekuje każdy szanujący się miłośnik chodzących truposzczaków?
Zamiłowanie do sequeli do kolejna z moich cech rasowego pożeracza popkultury. Niezmiernie więc cieszy mnie, iż na okładce książki widnieje dopisek „tom pierwszy”. Stygnąc więc powoli z emocji towarzyszących czytaniu pierwszej książki, z wypiekami na twarzy oczekuję informacji o pracy nad kontynuacją. Ja nabędę na bank:)

Żywe trupy po naszemu

Trudno przy lekturze oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z wariacją na temat świata przedstawionego rodem z „Resident Evil”. Ale ani autorka, ani wydawca wcale tego nie ukrywają, o czym można przekonać się czytając notkę na okładce książki. I dobrze, bo z dobrej, zachodniej popkultury czerpać to przecież nie wstyd, jeśli tylko robi się to z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zaznaczam na wstępie, że jestem fanem Kinga, co zapewne wpływa na obiektywizm mojej opinii. Jednocześnie jednak, choć zbliżam się do chwili, kiedy będę mógł pochwalić się, że przeczytałem wszystkie jego dostępne w Polsce książki, kilka tytułów najzwyczajniej w świecie mi "nie weszło". Przebrnąłem przez nie tylko dlatego, że nie lubię odkładać na półkę nie przeczytanych książek. Ale "Bazar" do tej grupy nie należy.

Za każdym razem sięgając po zbiór opowiadań mam świadomość, że niektóre historie spodobają mi się bardziej, inne mniej. Często w takich zestawieniach znajduję wręcz fragmenty, które uważam po prostu za kiepskie. Chłonąc "Bazar" też czekałem na natknięcie się na słabe opowiadanie. Tyle, że kartki przekładałem, do końca było mi coraz bliżej, a ten słaby moment nie nadchodził. No i nie nadszedł do końca. Bardzo fajny zbiorek, co nieco mnie zaskoczyło, bo przyznam, że należę do grupy fanów, która uważa, że najlepszy okres twórczości Król ma już za sobą. Oby i przy kolejnej pozycji było podobnie. Znów czekam więc niecierpliwie na kolejną książkę Stefana, bo znów wierzę, że warto.

Zaznaczam na wstępie, że jestem fanem Kinga, co zapewne wpływa na obiektywizm mojej opinii. Jednocześnie jednak, choć zbliżam się do chwili, kiedy będę mógł pochwalić się, że przeczytałem wszystkie jego dostępne w Polsce książki, kilka tytułów najzwyczajniej w świecie mi "nie weszło". Przebrnąłem przez nie tylko dlatego, że nie lubię odkładać na półkę nie przeczytanych...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki OkoLica Strachu nr 3/2016 Piotr Borowiec, Aleister Crowley, Mikołaj Kołyszko, Kazimierz Kyrcz jr, Joanna Łańcucka, Iwona Mejza, Ksenia Olkusz, Artur Urbanowicz, Juliusz Wojciechowicz, Krzysztof Wroński, Karol Zdechlik, Aleksandra Zielińska
Ocena 7,1
OkoLica Strach... Piotr Borowiec, Ale...

Na półkach:

Tradycyjnie, wciągnięte "od deski do deski". Lektura "trójeczki" tylko utrwaliła moją opinię, że "Okolica strachu" to obecnie nr 1 wśród czasopism traktujących o grozie, wydawanych w Polsce. Tym razem nieco w moim przypadku tempo czytania zwolnił jedynie jeden z tekstów publicystycznych, ale to oczywiście kwestia gustu. A następny numer to już prawdziwe arcydzieło. Tak trzymać!

Tradycyjnie, wciągnięte "od deski do deski". Lektura "trójeczki" tylko utrwaliła moją opinię, że "Okolica strachu" to obecnie nr 1 wśród czasopism traktujących o grozie, wydawanych w Polsce. Tym razem nieco w moim przypadku tempo czytania zwolnił jedynie jeden z tekstów publicystycznych, ale to oczywiście kwestia gustu. A następny numer to już prawdziwe arcydzieło. Tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytanie tej powieści przypominało mi nieco obcowanie z książką telefoniczną. Tyle samo bohaterów i podobne tempo akcji:)

Czytanie tej powieści przypominało mi nieco obcowanie z książką telefoniczną. Tyle samo bohaterów i podobne tempo akcji:)

Pokaż mimo to

Okładka książki Z Archiwum X: Wyznawcy Chris Carter, Joe Harris, Michael Walsh
Ocena 7,1
Z Archiwum X: ... Chris Carter, Joe H...

Na półkach:

Na punkcie „Archiwum X” to naprawdę miałem pojechane. Przynajmniej wydawało mi się właściwie, że powinienem o tym mówić w czasie przeszłym. Odcinki oglądałem premierowo w telewizji, nagrywając jednocześnie na vhs, żeby móc już następnego dnia oglądać znowu. Niektóre z epizodów po kilkanaście razy obejrzałem. W biblioteczce mam komplet książek związanych z perypetiami Muldera i Scully wydanych w Polsce. Do tego plakaty, muzyka, komiksy, itd. itp. Pewnie się domyślacie, jaki mam dzwonek w telefonie. Do niedawna nie było dnia, żeby okołoarchiwowych serwisów nie odwiedził. Miłość nie umarła wraz z końcem serialu, bo przecież wydania na dvd zostały. Fakt jednak, że z upływającymi miesiącami zaczęło do mnie docierać, że kiedyś może przyjść dzień bez „Archiwum”. Tak naprawdę bez, zupełnie.
Pewnego dnia, pływając w necie przypadkowo trafiłem na banner reklamujący nowy komiks. Gorączka wróciła, jakbym wczoraj się z nią rozstał. Kilka minut później poszło zamówienie do internetowej księgarni, a kolejne dni przypominały czas, kiedy z wypiekami na twarzy czekałem na pierwsze spoilery dotyczące nadchodzących odcinków. Dzień, kiedy wziąłem komiks do ręki był jak cudowny powrót w piękną przeszłość za sprawą wehikułu czasu. Bez dalszego rozwodzenia się napisze krótko – nie zawiodłem się. Ta historia jest lepsza od niektórych słabszych (co nie znaczy, że obiektywnie słabych – co to, to nie!) epizodów telewizyjnych. Chcę więcej i to jak najszybciej. Przez chwilę zaledwie miałem wątpliwości, czy słusznie twórcy zrobili ożywiając wszystkich bez mała, którzy niegdyś zginęli, serialowych bohaterów. Zaraz jednak pomyślałem: dla tego serialu to standard przecież. Ileż to razy Palacz bywał uśmiercany! Nawet Mulder miał swój serialowy pogrzeb. Wszystko jest więc w porządku najlepszym. To rzeczywiście stare, dobre „X files”, tyle, że na papierze.

Na punkcie „Archiwum X” to naprawdę miałem pojechane. Przynajmniej wydawało mi się właściwie, że powinienem o tym mówić w czasie przeszłym. Odcinki oglądałem premierowo w telewizji, nagrywając jednocześnie na vhs, żeby móc już następnego dnia oglądać znowu. Niektóre z epizodów po kilkanaście razy obejrzałem. W biblioteczce mam komplet książek związanych z perypetiami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Finałowa część książkowej trylogii o czwórce Cichociemnych, których pokochały rzesze fanów telewizyjnego serialu „Czas honoru”. Fajnie, że te książki są. Przedłużyłem sobie dość znacznie przyjemność obcowania z bohaterami, których poznałem na ekranie telewizora.

Podobnie, jak poprzednie części, ta także o niewielki zakres rozszerza serialowy świat. To plus, zwłaszcza, że „dołożone” motywy nie „rozmazują” bądź co bądź nieźle trzymającej w napięciu, serialowej fabuły. Odniosłem jednak wrażenie, że trzecia część książki napisana jest odrobinę bardziej niechlujnie, niż poprzednie tomy. Wg mnie najlepiej wypada część druga, poziom pośredni prezentuje jedynka, trzecia część natomiast przekonała mnie najmniej.

Czytałem „Czas honoru” w dziewięcioczęściowej wersji kioskowej. Super. O wiele fajniejsze, niż trzy cegły, jakie zaserwowano w pierwszym wydaniu. Małe tomiki są bardzo poręczne, poza tym każdy z nich opatrzony jest na okładce fajnym, serialowym zdjęciem. Niska cena, a jakość zdecydowanie wyższa od średniej kioskowej:) Sama przyjemność czytać takie cudeńko.

Finałowa część książkowej trylogii o czwórce Cichociemnych, których pokochały rzesze fanów telewizyjnego serialu „Czas honoru”. Fajnie, że te książki są. Przedłużyłem sobie dość znacznie przyjemność obcowania z bohaterami, których poznałem na ekranie telewizora.

Podobnie, jak poprzednie części, ta także o niewielki zakres rozszerza serialowy świat. To plus, zwłaszcza, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przed lekturą nie zapoznałem się z żadnymi praktycznie spoilerami. Wydawało mi się, że nie ma to sensu, bo przecież po przeczytaniu dwóch poprzednich części sagi o Chłopcach, nastawiłem się na to, że wiem, czego się spodziewać. Grubo się pomyliłem. Klimacik historii zgrabnie przeistoczył się z lajtowej opowieści o wiecznej zabawie w brutalne stwierdzenie, że nawet ten bajkowy świat nie jest wolny od paskudnej przypadłości – człowieczeństwa ze wszystkimi jego atrybutami. Tymi dobrymi i niestety – także tymi złymi.

Jestem z książkami Jakuba na bieżąco dokładnie od premiery pierwszej. Jedne podobają mi się bardziej, inne mniej. Prawdę powiedziawszy baśniowy świat Chłopców, jaki autor przedstawił nam w dwóch pierwszych częściach sagi, nie porwał mnie bez reszty. Owszem, czytało mi się to w miarę sprawnie, ale jednak niedosyt odczuwałem. Moje osobiste preferencje idą jednak w innym kierunku, niż tylko śmiech dla śmiechu, bez podtekstu. Rzadko mam ochotę na takie danie. Brakowało mi przyprawy, która nada potrawie smak. Wulgarne teksty, czy scenki w poprzednich tomach zamiast spełniać taką rolę, wydawały mi się wręcz piątym kołem u wozu. To nie było to.

Sięgnąłem wreszcie zupełnie nieświadomy na co się piszę, po tom trzeci. Początek zaintrygował – to już było dobrze. Nie dałem rady odłożyć książki w dowolnym momencie, by następnym razem w dowolnym momencie kontynuować jej czytanie. Tym razem faktycznie wyczułem wiszące w powietrzu napięcie. Bohaterka niby znana, jednak działo się z nią coś, co zapowiadało niezłe pierd…nięcie. Fajerwerki rzeczywiście przyszły i nie rozczarowały, a burza pozostawiła po sobie wrażenie, że naprawdę stało się coś autentycznego. Niby trochę szkoda, że Jakub pozbawia złudzeń co do możliwości istnienia Wiedzcznego Dzieciństwa, z drugiej jednak strony – nie kłamie. Szacun za to. Życie to jednak nie bajka, przypomniało mi się po lekturze, ale fajnie, że czytając tę książkę jednak parę razy przeszło mi przez myśl, że może na końcu okaże się, że ta prawda jest jednak nieprawdziwa.

Jedno z haseł reklamowych mówi: „najlepsza z dotychczasowych części”. Ja się zgadzam.

Przed lekturą nie zapoznałem się z żadnymi praktycznie spoilerami. Wydawało mi się, że nie ma to sensu, bo przecież po przeczytaniu dwóch poprzednich części sagi o Chłopcach, nastawiłem się na to, że wiem, czego się spodziewać. Grubo się pomyliłem. Klimacik historii zgrabnie przeistoczył się z lajtowej opowieści o wiecznej zabawie w brutalne stwierdzenie, że nawet ten...

więcej Pokaż mimo to