rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Spodziewałam się czegoś faktycznie bez cukru, a nie przepisów z cukrem trzcinowym czy erytrolem. Oczywiście są daktyle i inne zdrowsze zamienniki cukru, ale nie smak po tym trzcinowym zostaje ;)

Spodziewałam się czegoś faktycznie bez cukru, a nie przepisów z cukrem trzcinowym czy erytrolem. Oczywiście są daktyle i inne zdrowsze zamienniki cukru, ale nie smak po tym trzcinowym zostaje ;)

Pokaż mimo to


Na półkach:

Pozycja jest mocno niedoinwestowana. Gdyby papier, na którym została wydrukowana mniej przypominał ekologiczny, niechlorowany papier toaletowy bardziej by zachęcała do lektury. Kilka kolorowych fotografii również nie zrobiłoby jej krzywdy, a zdecydowanie uprzyjemniłoby przeglądanie. Nie ukrywajmy, to nie jest powieść, którą czyta się od deski do deski, tego rodzaju pozycje często się kartuje w poszukiwaniu zabawy, która przyciągnie nasz wzrok. Te kilka nieciekawych rycin, które znajdziemy w środku wzroku nie przyciąga wcale. Brakuje mi w niej choćby zdjęć z realizacji konkretnych zabaw. Książka o zabawach dla dzieci, powinna być kolorowa, ciekawa, zachęcająca do sięgnięcia. To taka kieszonkowa; mały format, brzydki papier, ale w miarę interesujące wnętrze. Możemy ją zabrać ze sobą w plener bez obaw, że się zniszczy, bo nie kosztowała fortuny.

Uczciwie piszę, że mając do wyboru inne poradniki, które prężą się na sklepów półkach i wręcz krzyczą kolorem, nie kupiłabym tej pozycji. No chyba, że jako dodatek, do torby piknikowej.

Pozycja jest mocno niedoinwestowana. Gdyby papier, na którym została wydrukowana mniej przypominał ekologiczny, niechlorowany papier toaletowy bardziej by zachęcała do lektury. Kilka kolorowych fotografii również nie zrobiłoby jej krzywdy, a zdecydowanie uprzyjemniłoby przeglądanie. Nie ukrywajmy, to nie jest powieść, którą czyta się od deski do deski, tego rodzaju pozycje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Babcia to cudowny wynalazek. Gdy najmłodsze rodzeństwo daje w kość, opiekuńcza mama z trudem wyrabia przy trójce pociech, a wizja wakacji w takich warunkach przeraża, do akcji wkracza babcia. Wkracza i zabiera wszystkie wnuki, poza hałaśliwymi niemowlakami, na wakacje. Nadopiekuńcza mama załatwia jeszcze jedną strażniczkę dla czwórki wycieczkowiczów i w ten sposób dwie babcie z wnukami lądują na Santorini. Niezła i bardzo zróżnicowana gromadka. Zosia z ulicy Kociej w podróży to kolejne po Sekretniku przygody niezwyczajnej rodzinki z Łomianek. Zabawne sytuacje i wszelkie perypetie zaczynają się od pierwszych stron. Energiczne babcie, Mania, która przekręca słowa i rzuca celne uwagi, chłopcy i tytułowa Zosia, która wszystkie przygody i przemyślenie zapisuje w swoim dzienniku. Choć trzeba przyznać, że coraz rzadziej po niego sięga. Woli spacery z kolegą Krisem i nie ma tyle cierpliwości, co kiedyś. Sama przyznaje, że częściej niż zazwyczaj ma muchy w nosie i sama nie potrafi siebie zrozumieć. Oho, ktoś wkracza w ekscytujący i męczący wiek dojrzewania. Zosia jest również wnikliwym obserwatorem, a oprócz zachwytów nie boi się wydawać również niepochlebnych opinii. Te ostatnie często dotyczą polskich turystów, którzy są mistrzami w narzekaniu, nawet w tak uroczych okolicznościach przyrody jak grecka wyspa. Książka trochę moralizatorska i naiwna, ale tak w sam raz dla dzieci, by mogły przemyśleć czyjeś zachowanie i samemu wysnuć wnioski. Całość jest lekka, przystępna i przyjemnie się ją czyta, zwłaszcza przed własnymi wakacjami.

Babcia to cudowny wynalazek. Gdy najmłodsze rodzeństwo daje w kość, opiekuńcza mama z trudem wyrabia przy trójce pociech, a wizja wakacji w takich warunkach przeraża, do akcji wkracza babcia. Wkracza i zabiera wszystkie wnuki, poza hałaśliwymi niemowlakami, na wakacje. Nadopiekuńcza mama załatwia jeszcze jedną strażniczkę dla czwórki wycieczkowiczów i w ten sposób dwie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnia Kossakówna od początku nie spełniała oczekiwań własnej rodziny. Nie potrafiła malować, nie była śliczna, nie pociągała jej nawet poezja. Ale przede wszystkim nie była chłopcem, czego nie mogła przeboleć jej matka. Kossakowie w książce Anny Kamińskiej jawią się jako rodzina, która nie potrafi obdarzyć miłością własnych dzieci. Pewnie taki był kanon wychowania w tamtej epoce, gdzie świat dorosłych i dzieci były od siebie niemal całkowicie oddzielone, a dzieci głosu nie miały. Simona i jej siostra Gloria w ciągu dnia rzadko widywały się z rodzicami, a gdy już miały okazję, to rodzice rozmawiali między sobą w niezrozumiałym dla dziewczynek języku. Siostry miały być grzeczne, nierozpieszczone i dobrze wychowane. O dobrym wychowaniu przypominał wiszący na ścianie pejcz, a prośba o opuszczenie pokoju, w którym się znajdywały brzmiała: Dzieci, do budy! Niełatwe to było dzieciństwo, bolesne i pozbawione czułości rodzicielskiej. Po smutnym dzieciństwie nadeszła nienajlepsza wczesna młodość i studia, a po nich wielka ucieczka z dusznego, nieczułego dworku. Simona ukończyła studia na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi, ale jej miłość do przyrody zaczęła się dużo wcześniej, gdy miała kilka lat i uciekała do przydomowego ogrodu, by podpatrywać życie.
Planowała uciec od przeszłości i wymagań rodziny jeszcze dalej- w Bieszczady, nie dostała tam jednak upragnionej pracy, więc ostatecznie zatrzymała się w Białowieży, gdzie zaczęła pracę w Zakładzie Badania Ssaków PAN oraz w Instytucie Badawczym Leśnictwa w Zakładzie Lasów Naturalnych. Zaszyła się w środku Puszczy Białowieskiej w starej leśniczówce Dziedzince, początkowo bez prądu i bieżącej wody. W mało komfortowych warunkach dla dziewczyny świeżo po studiach, jak dla dziewczyny z takiego dobrego domu. To tutaj jednak mogła oddychać pełną piersią i robić to, co kochała najbardziej. Stać się częścią przyrody, badać ją i chronić. Przeżyła tu 30 lat. Wśród ukochanych zwierząt, które więcej dla niej znaczyły, niż ludzie. Poza jednym wyjątkiem, ale to doczytajcie sami. Choć nazywano ją czarownicą nie była głupiutką, zwariowaną starą panną, która gada z dzikami. Owszem twierdziła, że poznała mowę zwierząt dzięki wieloletnim badaniom i życiu z nimi. Nie próżnowała, rozwijała się naukowo, zajmowała się między innymi ekologią behawioralną ssaków. Wykłada ekologię i ekofilozofię na Politechnice, prowadziła szeroką działalność edukatorską i dydaktyczną. Była doktorem habilitowanym, a w 2000 otrzymała tytuł naukowy profesora nauk leśnych. To nie jest właściwe miejsce, by spisać każde wyróżnienie i nagrodę, którą otrzymała i każdą publikację, która napisała. Do tego wydane książki i gawędy radiowe z cyklu "Dlaczego w trawie piszczy". Wiedzcie, że jest tego mnóstwo.
Smutny dowód na to, jak pozbawione czułości, zimne dzieciństwo wpływa na całe życie człowieka. Zraniona przez bliskich, przez swój gatunek, Simona szukała miłości wśród zwierząt i drzew, a te przyjęły ją z otwartymi ramionami. Wśród swojej białowieskiej rodziny miała kruka, który atakował rowerzystów, stado ufnych saren, które wychowywała od oseska, dzika i rysia, z którym spała w łóżku. No Lech Wilczka, swoją wielką, ludzką miłość. Nigdy jednak nie założyła własnej rodziny, nie znalazła czasu, czy bała się, że będzie takim rodzicem jak jej własna matka?

Simona była barwną postacią, nieugięta, złośliwa, czasami agresywna. Idealny przykład człowieka, który wypracował sobie grubą skorupę, by chronić nieśmiałe, wrażliwe wnętrze. Nie, eteryczna nimfa, a kobieta z krwi i kości, która potrafiła ostro skrytykować myśliwych i zaciekle walczyła o każde drzewo w Puszczy Białowieskiej. Szkoda, że nie ma już Pani na Dziedzince, która by powiedziała, co myśli o panu ministrze w kamizelce wędkarskiej, który przyrodę przelicza na monety.

Książka rewelacyjna, historia niezwyczajna, tak jak niezwyczajne było życie Simony Kossak. Polecam ją z wielkim przekonaniem.

Ostatnia Kossakówna od początku nie spełniała oczekiwań własnej rodziny. Nie potrafiła malować, nie była śliczna, nie pociągała jej nawet poezja. Ale przede wszystkim nie była chłopcem, czego nie mogła przeboleć jej matka. Kossakowie w książce Anny Kamińskiej jawią się jako rodzina, która nie potrafi obdarzyć miłością własnych dzieci. Pewnie taki był kanon wychowania w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak spisać historie rodzinne, by nie stworzyć fałszywie cukierkowej laurki i śmiertelnie nudnego wywodu, a jednocześnie nie stać się wrogiem publicznym pozostałych przy życiu członków rodziny. Oczywiście trzeba być ostrożnym i taktownym, a i to nie gwarantuje sukcesu.

"Ostatni Mazur" to historia trzech pokoleń Tarnowskich, potężnego rodu magnackiego, polskiej arystokracji. Zahacza ona o XIX wiek opisując przedwojenną dworkową rzeczywistość i kończy się w wolnej Polsce. To kronika upadku jednego z najstarszych rodów w Polsce. Historia niedyskretna, wręcz sensacyjna, ale przez naszą słabość do plotek i poznawania czyiś sekretów, tym bardziej pociągająca. To swoisty kolaż książki przygodowej i popularnonaukowej z historią Polski w tle, historią tym ciekawszą, że widzianą z innej perspektywy, oczami Brytyjczyka polskiego pochodzenia. Czyta się ją wybornie.

Więcej na: http://tu-sie-czyta.blogspot.com/2016/04/andrew-tarnowski-ostatni-mazur-czyli.html

Jak spisać historie rodzinne, by nie stworzyć fałszywie cukierkowej laurki i śmiertelnie nudnego wywodu, a jednocześnie nie stać się wrogiem publicznym pozostałych przy życiu członków rodziny. Oczywiście trzeba być ostrożnym i taktownym, a i to nie gwarantuje sukcesu.

"Ostatni Mazur" to historia trzech pokoleń Tarnowskich, potężnego rodu magnackiego, polskiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W 2004 roku Jagodę i Maćka znudziło miejskie życie na tyle, że postanowili zaszyć się na wsi. Decyzja na czasie, rzucić pracę, najlepiej w korporacji, i zacząć wszystko od nowa na łonie natury. Odkrywać swoje talenty, nowe pasje i zarabiać na nich. Bardzo pociągające, modne, ale niełatwe. Wybrali Bieszczady. Kupili ziemię, znaleźli drewniany dom pod Rzeszowem, przenieśli go(!) do Lutowisk i zaczęli myśleć, z czego będą się na tej wsi utrzymywać. Wybrali prowadzenie gospodarstwa agroturystycznego.

Zdecydowanie p. Jagoda odrobiła swoje zadanie domowe. Doświadczenie zdobyte w agencji reklamowej wykorzystuje cały czas przy tworzeniu sielskiego wizerunku agroturystyki. Dopieszczony, pełen pięknych zdjęć blog, starannie prowadzona strona na FB zachwycają i zapraszają do odwiedzin tytułowej Chaty. Magoda podbiła moje serce, na razie tylko na odległość, na długo przez wydaniem książki. Najpierw był artykuł w gazecie, potem śledziłam blog i zachwycałam się zdjęciami. Piękny rustykalny wystrój, przemyślany do najdrobniejszego szczegółu, idealnie trafia w moje wyobrażenie o wnętrzu idealnym. Urocze chaty, zadbany ogródek i góry spowite poranną mgłą, to prawdziwa uczta dla oczu. Książka jest równie czarująca, to swoisty kolaż historii bohaterów, opisu życia w zgodzie z rytmem natury oraz poradnik, od czego zacząć przeprowadzkę na wieś. Co prawda wstęp o czterech żywiołach jest trochę banalny, ale zdjęcia to rekompensują. Przyjemnie się ją czyta i przegląda, wspaniałe zdjęcia po raz kolejny kuszą i zapraszają do odwiedzin. I choć sama w sobie odkrywcza nie jest, a rady, zwłaszcza ogródkowe, bo w tym temacie jestem na bieżąco, powielone są z innych źródeł, to autorka zgrabnie wszystko układa w całość. Znajdziemy tu kilka pomysłów DIY na dekoracje, przepisy na smakołyki i przypomnimy sobie zasady ściółkowania. Nowością dla mnie była część o przenoszeniu chat, opisana krok po kroku.

„Chata Magoda. Ucieczka na wieś” to kolejny udany krok strategii marketingowej i wspaniała reklama gospodarstwa. Tylko gratulować autorce, że potrafi tworzyć tak piękną otoczkę. Moje uczucie jednak trochę stopniało, po wczytaniu się w opinie gości Magody na forach innych niż strona gospodarstwa na FB, bo z niej ponoć znikają neutralne i krytyczne opinie, a ostają się tylko laurki. Zdziwiłam się tak wieloma rozgoryczonymi głosami, że owszem miejsce jest urzekające, ale p. Jagoda mniej, że wręcz nie lubi ludzi. Może rzeczywistość wypada blado przy napompowanym przez blog wyobrażeniu o sielskim, anielskim urlopie w pięknym okolicznościach przyrody. Z drugiej strony niełatwo jest być zapewne służącym we własnym domu, a goście potrafią być różni. Żeby się wypowiedzieć, trzeba by odwiedzić gospodarzy i na własnej skórze przekonać się o ich życzliwości lub jej braku. Szkoda, że te Bieszczady tak daleko, a ceny w Magodzie bardziej hotelowe niż agroturystyczne. Póki co zostaje książka. Na dobry początek.

W 2004 roku Jagodę i Maćka znudziło miejskie życie na tyle, że postanowili zaszyć się na wsi. Decyzja na czasie, rzucić pracę, najlepiej w korporacji, i zacząć wszystko od nowa na łonie natury. Odkrywać swoje talenty, nowe pasje i zarabiać na nich. Bardzo pociągające, modne, ale niełatwe. Wybrali Bieszczady. Kupili ziemię, znaleźli drewniany dom pod Rzeszowem, przenieśli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Miodowy blok rysunkowy" to raczej zeszyt różnorodnych zadań, a nie zwykły blok. Kolorowanki te zwyczajne i według kodu, wycinanki, łączenie punktów, szukanie detali to tylko część atrakcji, które czekają w środku na małe rączki. Młodsze dzieci ćwiczą szlaczki i malowanie odciskami palców, trochę starsze mogą oddać się projektowaniu słoików na przetwory. A na odwrocie kartek znajdują się ciekawostki z życia pszczół i pszczelarzy, które potrafią zaskoczyć również dorosłego i dodatkowo uatrakcyjniają całość. Każda strona jest wyśmienitą wycieczką do świata pracowitych pszczół.

"Miodowy blok rysunkowy" to raczej zeszyt różnorodnych zadań, a nie zwykły blok. Kolorowanki te zwyczajne i według kodu, wycinanki, łączenie punktów, szukanie detali to tylko część atrakcji, które czekają w środku na małe rączki. Młodsze dzieci ćwiczą szlaczki i malowanie odciskami palców, trochę starsze mogą oddać się projektowaniu słoików na przetwory. A na odwrocie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W Stubarwnym Zamku mieszka dziewięć rozbrykanych księżniczek o osobliwych imionach: Fiorella, Mella, Zorella, Stella, Nella, dobrze, że w tym gronie udziwnionych imion znalazła się również swojska Jagódka. Zabawa zaczyna się w momencie, gdy z Zamczyska znikają wszystkie kolory, a siostry muszą je odnaleźć. Razem z księżniczki przystępujemy zatem do poszukiwań, kolorujemy, szukamy zagubionych rzeczy na rysunku i pokonujemy labirynty. Jestem pewna, że małe dziewczynki z wielkim zapałem będą kolorować sukienki sióstr i marzyć o tym, by samą być choć przez chwilę taką małą księżniczką mieszkającą w zamku. Zaletą tego "Księżniczek" jest moc atrakcji w środku oraz sztywna podkładka, dzięki której blok sprawdza się również w warunkach podwórkowych. Minusem jest kiepska, w mojej opinii, kreska, ale na szczęście ciekawe zadania przyćmiewają ten drobny mankament.

W Stubarwnym Zamku mieszka dziewięć rozbrykanych księżniczek o osobliwych imionach: Fiorella, Mella, Zorella, Stella, Nella, dobrze, że w tym gronie udziwnionych imion znalazła się również swojska Jagódka. Zabawa zaczyna się w momencie, gdy z Zamczyska znikają wszystkie kolory, a siostry muszą je odnaleźć. Razem z księżniczki przystępujemy zatem do poszukiwań, kolorujemy,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kazimierzu, skąd ta forsa? Grażyna Bąkiewicz, Artur Nowicki
Ocena 7,8
Kazimierzu, sk... Grażyna Bąkiewicz,&...

Na półkach:

"Kazimierzu, skąd ta forsa?" to druga po "Mieszko, ty wikingu" wycieczka historyczna Grażyny Bąkiewicz. Obie książki z serii "Ale historia..." mają zbliżony układ graficzny; tekst jest urozmaicany komiksem i rysunkami, co sprawia, że czyta się je z przyjemnością i dużo zapamiętuje. Wypełnione po brzegi ciekawostkami, napisane lekko i interesująco, tak powinny wyglądać książki historyczne dla młodzieży.

Tym razem klasa profesora Cebuli, wędrując po średniowiecznych miastach, ma za zadanie sprawdzić, jakie źródła finansowania dla swoich inwestycji miał król Kazimierz Wielki, czyli skąd wziął forsę na nowe zamki, mury obronne i inne cuda techniki XIX wieku. Autorka stawia kilka hipotez, łącznie z próbami alchemicznymi, ale nie wskazuje właściwej. Potrafi jednak dać taką wskazówkę, że pobudza do samodzielnego myślenia i szukania odpowiedzi w innych źródłach. Gdyby tak wyglądały moje lekcje historii, nie czytałabym na nich ukradkiem książek, zdecydowanie niehistorycznych. "Kazimierzu, skąd ta forsa?" kipi wiedzą podaną tak przyjemnie, że nie sposób z niej nie skorzystać. Z książki dowiemy się, dlaczego trutka na szczury była na wagę złota, jak wyglądała edukacja dziewczynek w XIX wieku, dlaczego w miastach unosił się niemiłosierny fetor, a farbowane ubrania moczono w moczu.

I jeszcze słów kilka o samym Wielkim Kaziku. Biedaczysko nie doczekał się syna z prawego łoża, mimo że miał aż cztery żony. Dzieci ze związków pozamałżeńskich trudno zliczyć, nie bez powodu Kazimierz Wielki nazwany został donżuanem i kolekcjonerem kobiet. Ponoć, co jakiś czas targały nim wyrzutami sumienia za własne złe prowadzenie się i wtedy fundował kolejny kościół. I kolejny. I jeszcze jeden. Można by pracę napisać o wpływie romansów króla na rozwój budowli sakralnych w Polsce za jego panowania. Tych smaczków dowiedziałam się jednak już z innych źródeł, Bąkiewicz tylko delikatnie wspomniała, że lubił flirty z dwórkami i słusznie, to przecież książka dla młodzieży. Skoro jednak ta niepozorna książka zachęciła mnie do szperania i poszerzania wiedzy o Kaziku, to z pewnością zachęci i dzieciaki. A to byłby wielki sukces tej książki.

"Kazimierzu, skąd ta forsa?" to druga po "Mieszko, ty wikingu" wycieczka historyczna Grażyny Bąkiewicz. Obie książki z serii "Ale historia..." mają zbliżony układ graficzny; tekst jest urozmaicany komiksem i rysunkami, co sprawia, że czyta się je z przyjemnością i dużo zapamiętuje. Wypełnione po brzegi ciekawostkami, napisane lekko i interesująco, tak powinny wyglądać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Poszukując czegoś rodem z Islandii, znalazłam tego staruszka. Wydany w Polsce w 1957 roku, zdecydowanie wygląda na swoje lata i jest miłą odmianą od pachnących nowością książek, które często u mnie goszczą. "Flecista" to zbiór najlepszych i najważniejszych opowiadań Halldóra Kiljana Laxnessa. Urodzony w 1904 roku w Reykjaviku, Laxness, to wybitny pisarz znany przede wszystkim z "Dzwonu Islandii", trylogii historycznej, za którą w 1955 roku otrzymał nagrodę Nobla.Opowiadania we "Fleciście" dotykają różnych tematów, ale wszystkie stworzone są w podobnym klimacie trochę sennym, zmysłowym, poruszającym. Każdemu z nich towarzyszy pewna nieuchwytna głębia, która sprawia, że przeczytane, zostają w czytelniku na dłużej. Zwłaszcza te przygnębiające. Pomimo sędziwego wieku, opowiadania nadal są aktualne. Przecież pojmowanie miłości, wierności jest (lub powinno być) takie same, jak przed laty. Emocje się nie starzeją. Teraz tak samo się oszukuje, tęskni i żałuje. I wspomina. Przyjemnie było zanurzyć się w opowiadania z początku ubiegłego wieku, z ich surowością, odrobiną magii i wdziękiem. Nie wszystkie mnie urzekły, część przeczytałam bez zaangażowania. Za to inne sprawiły, że ukradkiem ocierałam łzy i w duchu gratulowałam sobie (jakby to było moją zasługą), że urodziłam się w dobrych, mimo wszystko zasobnych czasach.

Poszukując czegoś rodem z Islandii, znalazłam tego staruszka. Wydany w Polsce w 1957 roku, zdecydowanie wygląda na swoje lata i jest miłą odmianą od pachnących nowością książek, które często u mnie goszczą. "Flecista" to zbiór najlepszych i najważniejszych opowiadań Halldóra Kiljana Laxnessa. Urodzony w 1904 roku w Reykjaviku, Laxness, to wybitny pisarz znany przede...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Język dwulatka Melinda Blau, Tracy Hogg
Ocena 6,5
Język dwulatka Melinda Blau, Tracy...

Na półkach:

Mam przed sobą "Język dwulatka" słynnej "zaklinaczki dzieci". Swoim podejściem do ich wychowania, Hogg wielkie grono zwolenników, choć oczywiście znaleźli się i tacy, którzy twierdzą, że "Tracy chrzani bez sensu". Ja mam mieszane uczucia, ale nie to jest dziś clou sprawy. Dodam, że konkretnie trzymam w ręku wydanie z 2003 roku, co jest bardzo istotne, ponieważ tym razem nie skupię się na treści książki, ale na jej okładce. Od razu wyjaśniam, nie piętnuję słabszych okładek dla rozrywki oraz nie interesuję się w niestosowny sposób ciałami dzieci. Mimo to, coś zakłuło mnie w oczy. Spójrzcie uważnie. Niby nic takiego, ale robi się trochę niesmacznie. Zastanawiam się, dlaczego właśnie to zdjęcie dziewczynki powędrowało na okładkę? Pewnie czas gonił, rynek czekał i ktoś nie zauważył, że jest coś nie tak z fotografią. Na pewno tak właśnie było, ale niesmak pozostaje. A wisienką na okładce jest zdanie "moja mama mnie rozumie". W takim razie, gdzie jest tata? Chyba, że tata to jakiś tępy typ, który swojej żony nie potrafi rozumieć, a co dopiero dziecka. Dobrze, że sam potrafi buty zasznurować, biedaczek. Co ciekawe, Weltbild wydawało poradnik z niefortunną okładką aż do roku 2011, dopiero kolejne wydanie, tym razem Świata Książki z 2012 roku poprawiło ją. Od razu lepiej prawda? Dziecko wygląda godniej i "Moi rodzice mnie rozumieją"- rodzina w komplecie. Taką zmianę na lepsze, to ja rozumiem!

Mam przed sobą "Język dwulatka" słynnej "zaklinaczki dzieci". Swoim podejściem do ich wychowania, Hogg wielkie grono zwolenników, choć oczywiście znaleźli się i tacy, którzy twierdzą, że "Tracy chrzani bez sensu". Ja mam mieszane uczucia, ale nie to jest dziś clou sprawy. Dodam, że konkretnie trzymam w ręku wydanie z 2003 roku, co jest bardzo istotne, ponieważ tym razem nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Uwaga, zanurzamy się! Zaginiony ocean to trzecia odsłona kolorowanek Johanny Basford. Syreny, meduzy, ryby, rybki i wieloryby, czekają na ochotników z kredkami w dłoniach. Dla uważnych rysowników przewidziana jest nagroda, zatopiony skarb! A na wszystkich czeka dobra zabawa i to cudowne wyciszenie, które trwa i trwa, dopóki nie pokoloruje się całego rysunku. Albo nie wyjedzie za linię... Zaginiony ocean nie odbiega w niczym, oczywiście poza tematyką, od wcześniejszych kolorowanek Johanny. Ten sam styl okładki i charakterystyczna kreska sprawiają, że wszystko układa się w zgrabną całość; choć zastanawiam się, czy na dłuższą metę ten cykl kolorowanek nie będzie nużący. Mamy las, ogród i ocean, ciekawe, co będzie dalej. Jednak póki co, Johanna Basford nie musi się martwić, jej książki przyciągają coraz więcej fanów, a to co niektórzy potrafią wyczarować z czarno-białych rycin jest niesamowite.Równie niesamowita jest liczba filmików na YouTube z poradami, jak dobierać kolory, jak cieniować i jakich kredek używać. Słowem, ktoś pokazuje Ci, jak kolorować. Trochę dziwne, prawda? Wyciągasz kolorowankę, kredki i... odpalasz kompa, żeby sprawdzić, jak to zrobić. Nie ma co, w ciekawych czasach żyjemy. Nie zmienia to jednak faktu, że większość z tych rysunków jest po prostu przepiękna.

Uwaga, zanurzamy się! Zaginiony ocean to trzecia odsłona kolorowanek Johanny Basford. Syreny, meduzy, ryby, rybki i wieloryby, czekają na ochotników z kredkami w dłoniach. Dla uważnych rysowników przewidziana jest nagroda, zatopiony skarb! A na wszystkich czeka dobra zabawa i to cudowne wyciszenie, które trwa i trwa, dopóki nie pokoloruje się całego rysunku. Albo nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Co za rozgardiasz! 3 parasole, 7 myszek, 14 książek, 5 butów, 14 ptaków, 2 krokodyle, 1 wielbłąd i wiele innych drobiazgów ukryło się niecnie na 20 ilustracjach. Kto je odnajdzie? W akcji poszukiwawczej pomogą kredki, farbki, pisaki oraz rodzice, którzy z zapałem będą kibicować małym odkrywcom. Na każdym rysunku musimy odszukać kilka elementów, które potem kolorujemy. Niektóre z nich są ukryte w nietypowych miejscach i bardzo dobrze zakamuflowane. Po odkryciu wszystkich możemy zasugerować malcowi, by pokolorował całą ilustrację. "Wytęż wzrok" to nie tylko kolorowanka, bawi nas wierszykami i powiedzonkami oraz pomaga w nauce czytania. A cała zawartość jest doprawiona dobrym humorem i żartami. Maluch świetnie spędza czas, my albo go dopingujemy, albo rozkoszujemy się chwilą dla siebie. Czego chcieć więcej?:)

Co za rozgardiasz! 3 parasole, 7 myszek, 14 książek, 5 butów, 14 ptaków, 2 krokodyle, 1 wielbłąd i wiele innych drobiazgów ukryło się niecnie na 20 ilustracjach. Kto je odnajdzie? W akcji poszukiwawczej pomogą kredki, farbki, pisaki oraz rodzice, którzy z zapałem będą kibicować małym odkrywcom. Na każdym rysunku musimy odszukać kilka elementów, które potem kolorujemy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po przeczytaniu Małej encyklopedii domowych potworów wiem, kto stoi za moim obijaniem się o futrynę drzwi i bolesnym zahaczaniem kolanem o łóżko. Zwykle obwiniałam o to mój astygmatyzm, ale teraz już wiem! To nie krzesło wybiega mi naprzeciw, żebym się o nie tradycyjnie potknęła. To on! ŁUBUDU, czyli potwór od zastawiania zasadzek.
Jeśli jesteście ciekawi jakie potwory ukrywają się u was w domach, ta książka was nie zawiedzie. Wyjaśnia jakie stwory karmią się naszym złym zachowaniem i przyzwyczajeniami. Kto nieświadomie hoduje Telemaniaka, a które dziecię dzieli się swoim mlekiem z Wyjcem Zmorowatym. A może ktoś z was trzyma w kieszeni Gadułę niepoprawną, która żywi się plotkami, w każdej postaci: na ciepło, na zimno, na słodko i pikantnie, odgrzewanymi i wyssanymi prosto z brudnego palca. Moi ulubieńcy to trio Tumiwisistów, mam wrażenie, że mieszkają ze mną od zawsze, a co gorsza, wcale mi nie zależy, żeby je wymeldować. Autor "Małej encyklopedii domowych potworów" miał świetny pomysł, opisy potworaków są ciekawe, zabawne i niejednemu dziecku (oraz dorosłemu) dadzą do myślenia. Zdecydowanie słabą stroną tej książki są ilustracje. Powinny ją zdobić, dodawać smaczku, a tutaj wypadają kiepsko.

Po przeczytaniu Małej encyklopedii domowych potworów wiem, kto stoi za moim obijaniem się o futrynę drzwi i bolesnym zahaczaniem kolanem o łóżko. Zwykle obwiniałam o to mój astygmatyzm, ale teraz już wiem! To nie krzesło wybiega mi naprzeciw, żebym się o nie tradycyjnie potknęła. To on! ŁUBUDU, czyli potwór od zastawiania zasadzek.
Jeśli jesteście ciekawi jakie potwory...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przygnębiający, deszczowy Reykjavik. W zawilgoconym mieszkaniu odkryto zwłoki starszego mężczyzny, Holberga. Zabójczą bronią okazała się popielniczka; a pierwsza myśl, że to była rabunkowa bądź przypadkowa zbrodnia, szybko ulatuje. Przy ciele denata leżała kartka z tekstem: Ja to on. Stało się jasne, że nie może tu być mowy o przypadku. Rozpoczyna się dochodzenie. Śledztwo prowadzi komisarz Erlendur, zwyczajny człowiek, ze swoimi problemami osobistymi i zdrowotnymi- podobnie jak w komisarz z Czarnych minut. I jak to bywa w porządnych kryminałach, śledztwo cofa nas do wydarzeń sprzed wielu lat. Powoli pojedyncze strzępy informacji i pozornie niezwiązane ze sobą wydarzenia, budują spójny obraz, wyjaśniają zagadki z przeszłości i odkrywają motywy zabójstwa. Okazuje się, że staruszek Holberg był pasjonatem obrzydliwej pornografii, a w młodości lubił zabawiać się z młodymi dziewczynami, bez ich zgody. Jednak nigdy nic mu nie udowodniono, nie został skazany, mimo, że gwałcąc spłodził dwójkę dzieci. Był okrutnym człowiekiem, który posunął się nawet do morderstwa. I w tym momencie zaczyna mi się kołatać po głowie myśl. Skoro był takim paskudnym człowiekiem, widocznie przeszłość się na nim zemściła i świat stał się lżejszy o jednego łajdaka. Po co więc szukać jego zabójcy? Skazać go? Podczas gdy dwie dekady temu wymiar sprawiedliwości okazał się zbyt naiwny i uwierzył w kłamstwa naszego denata. Holber nigdy nie trafił do więzienia, choć powinien. I tam myśl nie daje mi spokoju do końca książki.

Mam nikłe doświadczenie w tej tematyce, ostatnim kryminałem jaki przeczytałam były wyżej wspomniane Czarne minuty, i zdecydowanie bardziej mnie wciągnęły niż pozycja islandzka. W bagnie to średni kryminał, ale była to również moja pierwsza randka z pisarzem z Islandii, dlatego daję jej taryfę ulgową. Zatem randkę uważam za udaną, choć bez fajerwerków.

Przygnębiający, deszczowy Reykjavik. W zawilgoconym mieszkaniu odkryto zwłoki starszego mężczyzny, Holberga. Zabójczą bronią okazała się popielniczka; a pierwsza myśl, że to była rabunkowa bądź przypadkowa zbrodnia, szybko ulatuje. Przy ciele denata leżała kartka z tekstem: Ja to on. Stało się jasne, że nie może tu być mowy o przypadku. Rozpoczyna się dochodzenie....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Na tropie skradzionego Kamienia Chaosu IC4DESIGN, Hiro Kamigaki, Chihiro Maruyama
Ocena 8,2
Na tropie skra... IC4DESIGN, Hiro Kam...

Na półkach: ,

Przygoda czeka na człowieka! Tylko spokojnie, nie biegnij po walizkę, nie musisz się pakować. Wystarczy, że ukradniesz światu trochę czasu i wygodnie rozsiądziesz się z książką na kolanach. Już? To zaczynamy! Zapraszam do Operyża, gdzie z miejscowego muzeum został ukradziony osobliwy eksponat. Kamień Chaosu, który przemienia wszystko w labirynt. To niebywała gratka dla złodziei i wielkie zagrożenie dla miasta, które w błyskawicznym tempie zmienia się w plątaninę labiryntów. Na szczęście w Operyżu mieszka nietypowy detektyw Pierre, którego pasją są właśnie labirynty. Mimo, że jest świetnym specjalistą, Pierre nie jest w stanie sam schwytać porywacza, potrzebna mu jest jego asystentka Carmen oraz my, czytelnicy. To tutaj zaczyna się nasza rola. Detektyw Pierre w labiryncie to książka- gra. Na każdej stronie mamy do wykonania kilka zadań, kilka postaci do wypatrzenia w gęstym tłumie, a gdy to zrobimy- możemy ruszyć w pościg za Panem X, krętymi ścieżkami labiryntów.
Przestrzeń na ilustracjach jest bardzo dobrze zagospodarowana; co prawda jest gdzie włożyć przysłowiową szpilkę, ale nagromadzenie postaci i przedmiotów jest tak wielkie, że aż kręci się głowie. Zapewniam Was jednak, że z każdą kolejną stroną jest łatwiej odnaleźć ukryte przedmioty i frajda z odkrywania nowych labiryntów rośnie.
Detektyw Pierre w labiryncie został przeze mnie przetestowany w samotności oraz w towarzystwie i zdecydowanie polecam drugą opcję. Więcej śmiechu, trochę zdrowego ducha rywalizacji i mnóstwo radości. Serdecznie ją polecam, choć wcale nie trzeba jej zachwalać, "Pierre" jest bowiem dużym sukcesem wydawniczym. Tłumaczony na kolejne języki, pojawił się na FB oraz Instagramie a tutaj (właśnie tu) znajdziecie więcej szczegółów o książce. Na koniec, wszystkim tym, którzy są ciekawi, kto miał tyle cierpliwości i umiejętności, by stworzyć tę labiryntową dżunglę polecam stronę firmy IC4DESIGN, w której działa ilustrator Hiro Kamigaki. Raz jeszcze polecam. I nie dajcie sobie wmówić, że to książka tylko dla dzieci!

Przygoda czeka na człowieka! Tylko spokojnie, nie biegnij po walizkę, nie musisz się pakować. Wystarczy, że ukradniesz światu trochę czasu i wygodnie rozsiądziesz się z książką na kolanach. Już? To zaczynamy! Zapraszam do Operyża, gdzie z miejscowego muzeum został ukradziony osobliwy eksponat. Kamień Chaosu, który przemienia wszystko w labirynt. To niebywała gratka dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Malarz, jego żona i dziecko. Malarz, z którego dzieł wyłania się świat demonów i wielka samotność. Żona, która własne pasje i marzenia ukryła głęboko, i żyje u boku męża. Trwa przy nim, podtrzymuje i przez długi czas utrzymuje. I dziecko. Przez matkę wyczekiwane, przez ojca niechciane, ostatecznie pokochane przez dwojga rodziców. Zofia swojemu synowi nieba przychylała, choć on wcale tego nie chciał. Zbigniew kochał Tomka po swojemu, ale nigdy nie potrafił mu tego pokazać. Nigdy go nie przytulił. Historia rodziny Beksińskich to przygnębiający reportaż napisany w świetnym stylu. Trudno się od niego oderwać, zwłaszcza od części poświęconej relacjach w rodzinie. Przyznaję, że mniej uważniej czytałam fragmenty dotyczące wystaw, walki o wyjście z biedy i handlowania obrazami. Dla mnie, prawdziwa saga o Beksińskich dotyczyła toksycznego trójkąta pełnego źle pojętej i źle wyrażanej miłości. Artysta, o którym delikatnie można powiedzieć, że był nietuzinkowy, przyklejał krzesła w domu do podłogi i przez całe życie zmagał się z wieloma neurozami, został zamordowany we własnym mieszkaniu przez nastolatka. Niedoceniana żona, wpatrzona w rodzinę, bez własnego życia, niby szczęśliwa, ale na lekach psychotropowych. I syn. Rozpieszczony przez matkę dzieciak, potem niedojrzały dorosły, wiecznie szukający miłości i bliskości. Dziennikarz radiowej Trójki, tłumacz filmów o agencie 007, zafascynowany horrorami, wampirami i śmiercią. Nieszczęśliwy od dzieciństwa. W wieku 16 lat podejmuje pierwszą próbę samobójczą, potem kilka kolejnych nieudanych, by w końcu, w wieku 42 lat dopiąć swego.Nie jestem w stanie stwierdzić, na ile bezstronna była autorka, ale mam poczucie (przeczucie?), że przedstawiła nam trójkę ludzi z krwi i kości, ze swoimi słabościami i jasnymi stronami. Nie wybieliła ich, ale również nie obrzuciła kamieniami z oburzeniem. Pisała w sposób wyważony i subtelny, nie oceniała. Możliwe, że momentami mijała się z prawdą, jak celnie ktoś zauważył, gdy w książce jest mowa o tym jak Tomek hodował koguty, a do zdjęcia pozował z kurą. Tylko, czy to jest naprawdę istotne? Część osób zarzuca również Grzebałkowskiej, że skupia się mocno na dwóch Beksińskich, a Zofię traktuje po macoszemu. Nie widzę w tym nic złego. Przecież to portret podwójny, nie potrójny. Dzięki temu odsunięciu postaci Zofii w książce, jeszcze lepiej możemy wczuć się w jej wycofanie w prawdziwym życiu.

Mimo, że od skończenia książki minęło już wiele dni, nie mogę przestać o niej myśleć. Jak głęboko nieszczęśliwy musi być człowiek, jak uwierać go musi świat, by tyle razy próbować się z niego ewakuować? Ile krzywdy może wyrządzić brak czułości? I jak kochać dziecko, by go nie skrzywdzić. Kto zawinił? I czy w ogóle można powiedzieć, że ktoś tu zawinił.

Malarz, jego żona i dziecko. Malarz, z którego dzieł wyłania się świat demonów i wielka samotność. Żona, która własne pasje i marzenia ukryła głęboko, i żyje u boku męża. Trwa przy nim, podtrzymuje i przez długi czas utrzymuje. I dziecko. Przez matkę wyczekiwane, przez ojca niechciane, ostatecznie pokochane przez dwojga rodziców. Zofia swojemu synowi nieba przychylała, choć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z reguły nie umieszczam tutaj wpisów natury kulinarnej, a nie da się ukryć, że ten tytuł niesie ze sobą sporo kuchennych zapachów. Niesie również ducha ewangelizacji, czego się nie spodziewałam i czego nie oczekiwałam po książce o kaszy... Dlaczego więc Jaglany detoks tutaj gości? Skusiła mnie okładka, piękne zdjęcia potraw w środku i moja słabość do czytania o zdrowym odżywianiu.

Tytułowy jaglany detoks to 7 dniowe oczyszczanie organizmu przy pomocy kaszy jaglanej. Podoba mi się holistyczne podejście autora do detoksu, żeby zwrócić uwagę na oczyszczenie i ciała, i duszy. Niestety, przez większość książki Marek Zaremba tłumaczy nam, dlaczego chorujemy, czym jest detoks, dlaczego go warto wypróbować- i w końcu!- jak go przeprowadzić. Zdecydowanie za dużo miejsca zajmuje jego refleksja o zgubnej cywilizacji, stresie kulturowym i wierze, a za mało miejsca poświęcono samym przepisom. Męczyły mnie powtórzenia tych samych myśli i mgliste tłumaczenia, jak choćby to, dlaczego nie wolno praktykować jogi, w którym jedno z bardziej zrozumiałych zdań brzmi: wszyscy chrześcijanie powinni jasno wiedzieć, że to nie "powitanie słońca" ani żadne inne ćwiczenia jogi, ani w ogóle jakiekolwiek ćwiczenia mogą nam zapewnić więcej łaski Bożej. Zgadzam się! Oczywiście, że się zgadzam. Pytanie tylko, czy ktoś robi przysiady lub koci grzbiet właśnie dla tej łaski?

Przy okazji tej lektury chcę się podzielić spostrzeżeniami.

Zabrakło tutaj dobrego redaktora. Jeśli ktoś chce koniecznie wydać książkę a wie, że pióro jego do lekkich, niczym żołądek po jaglance, nie należy powinien zaopatrzyć się w sumiennego redaktora. Takiego, który błędy poprawi, wyrzuci powtórzenia, doda całości polotu i wyżej wspomnianej lekkości.

Bardzo obiecujący opis z tylnej części okładki (chylę czoła, nie ja zwróciłam na niego uwagę, tylko mój mąż): Jaglany detoks to nie tylko sposób na dietę (...). Dzięki tej książce poprawisz jakość swojego życia, oczyścisz umysł, odnajdziesz wewnętrzny spokój, odbędziesz podróż w głąb siebie- znajdziesz to, co najważniejsze. Miłość. Serio? To już chyba lekkie nadużycie.

Książkę ratują piękne zdjęcia potraw i ciekawe przepisy, szkoda, że jest ich tak niewiele

A może czepiam się, żeby odreagować, bo nie wyszła mi szarlotka z przepisu autora. Tak zachęcająco wyglądała w książce!

Z reguły nie umieszczam tutaj wpisów natury kulinarnej, a nie da się ukryć, że ten tytuł niesie ze sobą sporo kuchennych zapachów. Niesie również ducha ewangelizacji, czego się nie spodziewałam i czego nie oczekiwałam po książce o kaszy... Dlaczego więc Jaglany detoks tutaj gości? Skusiła mnie okładka, piękne zdjęcia potraw w środku i moja słabość do czytania o zdrowym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kilka uśmiechów, błąkająca się myśl gdzieś już czytałam to zdanie i delikatne znużenie. Niewiele.

Tym razem Jerzy Stuhr postanowił pochwalić się pewną rocznicą. Od 30 lat mówi do widzów zza kontrabasu w monodramie Süskinda, (tak, tego Süskinda od Pachnidła) Kontrabasista. Różne teatry, sale, kraje. Różna publiczność. A przede wszystkim mijający czas, który parę razy wymusił na aktorze delikatne zmiany w oryginale Kontrabasisty, by lepiej dostosować go własnego wieku i rzeczywistości. By lepiej przemawiał do widzów.

Cała książka to wspomnienia z gry w różnych miejscach i czasach, okraszona fragmentami monodramu i tłumaczeniem czytelnikowi, jak się one odnoszą do naszych realiów. Czyli, co poeta miał na myśli. Do tego kilka zabawnych anegdotek z życia aktora teatralnego i narzekanie, że prawdziwego teatru już nie ma. I jak to u Stuhra nie mogło zabraknąć wycieczek politycznych i ogólnej refleksji na naszą polską rzeczywistością. Co jeszcze? Znajdziemy tu wcześniej już publikowane wypowiedzi, czy to w Tak sobie myślę, czy w rozmowach z dziennikarzami. Znajdziemy tu również dużo mówienia o sobie, chwalenia się i głaskania po główce, ale nie mam tego za złe autorowi, bo po pierwsze tytuł książki zobowiązuje. Po drugie jeśli sami się nie będziemy doceniać, to kto nas doceni w tym kraju życzliwych ludzi?

Z całą sympatią, jaką mam do Stuhra, muszę napisać, że ta książka nie zachwyca. Wpisuje się za to do mojego smutnego korowodu noworocznych lektur. Jakieś fatum, czy co?

Kilka uśmiechów, błąkająca się myśl gdzieś już czytałam to zdanie i delikatne znużenie. Niewiele.

Tym razem Jerzy Stuhr postanowił pochwalić się pewną rocznicą. Od 30 lat mówi do widzów zza kontrabasu w monodramie Süskinda, (tak, tego Süskinda od Pachnidła) Kontrabasista. Różne teatry, sale, kraje. Różna publiczność. A przede wszystkim mijający czas, który parę razy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W 1989 roku Sandra Valentine, amerykańska turystka odwiedza Sri Lankę i po kilku dniach zwiedzania znika. Odnaleziono tylko jej plecak. Nie ma żywej Sandry, nie ma jej ciała. Joanna Bator postanawia wyruszyć śladami zaginionej kobiety. Nie do końca wiem, czy autorka chce rozwikłać zagadkę Sandry, czy to tylko pretekst to egzotycznej wycieczki i zanudzania czytelnika swoimi mistycznymi wynurzeniami.

"Jadę więc z czarnym zeszytem tropem Innej kobiety, by napisać reportaż literacki z przygód własnego ja w tropikach. Nie ma co liczyć ani na klasyczną autobiografię, ani na historię detektywistyczną, ale wycisnę z miąższu rzeczywistości samą esencję prawdy i doprawię ją zapachem cynamonu. Cóż więcej mi pozostaje, skoro już wciągnęła mnie nisza w czasie."

Pani Bator szuka. Pokazuje zdjęcia turystki przechodniom, trochę zwiedza, oczywiście śladami Sandry i mnoży scenariusze, jak mogły się potoczyć losy zaginionej. A przede wszystkim dzieli się z nami swoimi rozmyślaniami. O Sandrze, o sobie i o świecie.

Nie zaprzyjaźnię się z tą książką. Sposób, w jaki była pisana, odpycha mnie. Nie przepadam za kwiecistym stylem, choć nie mam nic przeciwko długim zdaniom, rozciągniętym na kilka linijek tekstu, pod warunkiem, że mają sens i cel. Tutaj niektóre z nich sprawiają wrażenie udziwnianych na siłę. Jakby ktoś wrzucił do nich kilka takich wyrazów, by całe zdanie było trudne do zrozumienia. A przekaz stał się bardziej mistyczny. Cała książka błądzi gdzieś na granicy rzeczywistości i ułudy. Klimat jest ciężki, oniryczny i lepki, ale nawet to nie ratuje powieści od bycia nudną. I te opisy!
Relacja z rozdeptania ślimaka i emocji z tym pechowym rozdeptaniem związanych, rozciągnięta na całą stronę; czy na kilka(nastu) stronach opisywany rozstrój żołądka, utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie wszytko trzeba publikować. Najzabawniejsze jest to, że po skończeniu Wyspy łez wiem, o czym ta książka nie jest. Nadal jednak nie wiem, o czym jest. Sili się na wielką metafizykę, na podróż wgłąb siebie. Sili się, bo w moim odczuciu metafizyką nie jest.

Żeby nie być gołosłowną zamieszczam wrażenia autorki po minięciu się na ulicy z miejscowym czarownikiem z martwym krukiem w garści: "Zobaczyłam wtedy, że starzec ma bielmo na lewym oku i włosy jak psia sierść, poczułam, jakby opuszczało mnie coś ciemnego i lepkiego, przybierającego postać martwego kruka. Z taką oczywistością jaka zdarza się w życiu nieczęsto, doświadczyłam czegoś w rodzaju wewnętrznego przesunięcia i wiedziałam, że puste miejsce po kruku, bolesne, jakby było wypalone, jest darem tego rodzaju, który wymaga odwagi i troski." Nie dla mnie ta książka, nie dla mnie. Książki nie ratują nawet zdjęcia Adama Golca; niosą niepokój, nie ma w nich radości i żaru tropików, ale nie porywają. A szkoda.

W 1989 roku Sandra Valentine, amerykańska turystka odwiedza Sri Lankę i po kilku dniach zwiedzania znika. Odnaleziono tylko jej plecak. Nie ma żywej Sandry, nie ma jej ciała. Joanna Bator postanawia wyruszyć śladami zaginionej kobiety. Nie do końca wiem, czy autorka chce rozwikłać zagadkę Sandry, czy to tylko pretekst to egzotycznej wycieczki i zanudzania czytelnika swoimi...

więcej Pokaż mimo to