rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Czarny kryminał kojarzy się głównie z latami czterdziestymi. Dennis Lehane postanowił pisać w tym gatunku powieści dziejące się we współczesnych czasach. I robi to nadzwyczaj sprawnie, czego dowodem jest Wypijmy, nim zacznie się wojna.

Prywatny detektyw Patrick Kenzie bierze zlecenie od senatora. Ma odszukać pewne dokumenty, skradzione z biura przez sprzątaczkę. Kiedy razem ze wspólniczką – Angie Gennaro – rozpoczynają poszukiwania kobiety, nagle ich życiu coś zaczyna zagrażać. Szybko sobie uświadamiają, że sprawa nie będzie tak prosta, jak początkowo myśleli. Odnalezienie ukrywającej się kobiety rozpoczyna lawinę strzelanin, prób przekupstwa i zamachów na ich życie. W sprawę zamieszani są ludzie na szczytach władzy – tej legalnej, jak politycy i tej podziemnej, czyli gangsterzy. Trup ściele się gęsto, ale bohaterska para nie spocznie, dopóki nie wyjaśni, o co tak naprawdę toczy się gra.

Fabuła iście sensacyjna, ale to nie zarzut przecież. Wręcz przeciwnie, to naprawdę dobrze skonstruowana intryga, o której wspomnienie o „nagłych zwrotach akcji” zupełnie nie wystarczy. Akcja po prostu pędzi do przodu, a my jedynie staramy się za nią nadążyć.

Napisałem, że to czarny kryminał i zdanie podtrzymuję. Postać Patricka Kenziego jest właśnie odwołaniem do klasyki tego gatunku. W Wypijmy, nim zacznie się wojna narracja jest pierwszoosobowa, dzięki czemu możemy śledzić przemyślenia detektywa na wiele różnych spraw, nie tylko tych dotyczących śledztwa. Podobnie jak klasycy w rodzaju Marlowe, Kenzie postrzega świat w kategoriach odwiecznej walki nie tyle pomiędzy dobrem a złem, a raczej pomiędzy rządzącymi i rządzonymi. Dla niego walka o wpływy jest motorem ludzkiego działania. Podkreśla to wielokrotnie, odwołując się do opisywanych wydarzeń lub po prostu do rzeczywistości.

W czarnym kryminale miasto jest jednym z pełnoprawnych bohaterów powieści. Boston Patricka Kenziego to właściwie kilka miast – dzielnice bogatej wyższej sfery, osiedla białej klasy pracującej i getta zamieszkane przez czarnoskórych. Pomiędzy nimi trwa odwieczna wojna, niekoniecznie wynikająca z jakiś kwestii rasowych czy mafijnych. Po prostu każdy stara się utrzymać swój teren, nie dopuścić do zmian, bo zmiany mogą być tylko na gorsze. Ponury to obraz, ale o ile bardziej realistyczny, niż zadbane wnętrza policyjnych komend i mieszkań przestępców, jakie znamy z polskich seriali kryminalnych ostatnich lat.

Dennis Lehane w Wypijmy, nim zacznie się wojna pisze po prostu o tym, co widać za oknem. Całkiem przypadkiem ten obraz jest tak ponury, że można go opisać tylko w sposób właściwy czarnemu kryminałowi – bez upiększeń, z ironicznym humorem pozwalającym zachować resztki optymizmu, które mogą pozwolić przetrwać. Kto szuka odskoczni w literaturze, może się zawieść, ale jeśli ktoś lubi spojrzenie pełne realizmu, na pewno się nie zawiedzie.

Czarny kryminał kojarzy się głównie z latami czterdziestymi. Dennis Lehane postanowił pisać w tym gatunku powieści dziejące się we współczesnych czasach. I robi to nadzwyczaj sprawnie, czego dowodem jest Wypijmy, nim zacznie się wojna.

Prywatny detektyw Patrick Kenzie bierze zlecenie od senatora. Ma odszukać pewne dokumenty, skradzione z biura przez sprzątaczkę. Kiedy...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dziwny, dziwny, dziwny Piotr Bratkowski, Tomek Lipiński
Ocena 6,0
Dziwny, dziwny... Piotr Bratkowski, T...

Na półkach:

Tomek Lipiński to jedna z tych postaci polskiej sceny muzycznej, których nie trzeba nikomu przedstawiać. Od prawie czterech dekad obecny w polskiej muzyce, odpowiedzialny za kilka projektów, które do dziś dnia nie tylko dają się słuchać, ale wciąż jeszcze wyznaczają standardy nowym pokoleniom. Rozmowa ze Stefanem Bratkowskim przywołuje jednak nie tylko muzykę.

W naszym rodzimym rynku książek o muzyce dominują ostatnio rozmowy, wywiady-rzeki, jak choćby świetny cykl rozmów Rafała Księżyka z Tomaszem Stańką, Tymonem Tymańskim i Robertem Brylewskim, parę innych pozycji też się znajdzie. Wydaje się to zabiegiem dość dobrym, w takiej rozmowie można zahaczyć o wiele tematów. Podobnie dzieje się w wypadku książki Dziwny, dziwny, dziwny.

Konwencja rozmowy dwóch panów w jednym wieku jest tym, co czyni tę książkę czymś wyjątkowym. Oto okazuje się, że ludzie urodzeni i wychowani w tym samym pokoleniu mają tyle samo wspólnego co osobnego, nawet jeśli wychowali się w niedalekiej pod względem geograficznym odległości. Dla mnie osobiście to o tyle ważne, że moi rodzice to w sumie to samo pokolenie, a przecież zupełnie inni ludzie, nie tylko z powodu odmiennych gustów muzycznych.

Inność – oto słowo klucz, słowo wytrych, słowo tłumaczące niezrozumiały na pozór fakt, że jeden z największych wizjonerów polskiej muzyki rockowej jest postacią znaną i nieznaną jednocześnie. Być może nie aż tak zapomnianą przez mainstream jak kolega z Brygady Kryzys, Robert Brylewski, ale jednak. W odpowiedzi na to pytanie skłaniam się zdecydowanie do teorii mówiącej o tym, że ludzie wyprzedzający swój czas mają po prostu pod górkę w życiu, by użyć jedynie wyrażeń parlamentarnych i oględnych.

Tytuł tej książki można odczytywać na dwa różne sposoby. Dziwny jest przecież ten facet, który z uporem maniaka próbuje całkiem nowych rzeczy, nie patrząc na to, co krytycy i fani powiedzą o tym, co ostatnio nagrał. Z drugiej strony ta tytułowa dziwność ma dla mnie posmak artystycznego ciągłego zdziwienia nad rzeczywistością tego najlepszego ze światów. Bez tych dwóch, przecinających się dziwności, pewnego rodzaju odmienności od powszechnie obowiązującej normy, nie da się chyba stworzyć niczego godnego uwagi. Jak zauważa w pewnym momencie sam Lipiński, muzyka jest częścią poszukiwań ogólnego sensu.

Nie jestem bezkrytycznym fanem całej twórczości Lipińskiego, pewnych rzeczy nie zdołałem i pewnie nie zdołam już pojąć. Niemniej jednak nie trzeba wielbić kogoś, by być w stanie docenić jego wpływ na to, jak ta nasza krajowa muzyka, słabiutka i marniutka w gruncie rzeczy, zmieniła się pod wpływem kilku piosenek napisanych i zagranych przez tego pana i paru jego kolegów. Pod tym względem ta książka jest o wiele ważniejsza niż nawet ostatnio wydana płyta To, czego pragniesz, skądinąd zresztą całkiem dobra. Lektura książki pokazuje bardzo wyraźnie, że można (a być może nawet trzeba) być po prostu sobą, bo inaczej zwyczajnie nie da się być artystą. Robienie swojego i, co równie ważne, na swoich warunkach – to dla mnie główne przesłanie i zarazem główna jakość tej książki. Nie bez przyczyny Lipiński nie raz odwołuje się do artystów, którzy po prostu robili swoje, jak choćby Dylan, odsądzany od czci i wiary za wzięcie do ręki gitary podłączonej do prądu.

Nie ma w tej książce zbyt wiele tego, czym napełniają się często autobiograficzne książki zachodnich gwiazd – narkotyków, seksu, ekscesów po pijaku. Jest za to człowiek, który ma własną wizję świata i który umie przyznać się do błędów. Po tych właśnie cechach poznaje się kogoś naprawdę wyjątkowego. I choćby z tego względu warto tę książkę przeczytać.

Tomek Lipiński to jedna z tych postaci polskiej sceny muzycznej, których nie trzeba nikomu przedstawiać. Od prawie czterech dekad obecny w polskiej muzyce, odpowiedzialny za kilka projektów, które do dziś dnia nie tylko dają się słuchać, ale wciąż jeszcze wyznaczają standardy nowym pokoleniom. Rozmowa ze Stefanem Bratkowskim przywołuje jednak nie tylko muzykę.

W naszym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książki o uzależnieniach są w naszym kraju dość monotematyczne, w ogromnej większości dotyczą nadużywania alkoholu. Inne środki pojawiają się co prawda sporadycznie w wielu książkach, ale o prawdziwym piekle uzależnienia opowiadają właściwie nieliczne, które można w zasadzie wymienić na palcach jednej ręki. Pamiętnik narkomanki i Kokaina Barbary Rosiek, Gady Mirosława Sokołowskiego, Heroina Tomasza Piątka tworzą właściwie całość listy, przynajmniej wśród powieści znanych i w pewien sposób znakomitych. Do tego zacnego grona dołącza właśnie książka Relaks amerykański autorstwa Juliusza Strachoty, wydana przez Ha!art.

Powieść rozwija się bez większych zaskoczeń. Miłe złego początki, czyli stany euforycznego odjazdu, który zatrzymuje czas, tłumi ból i staje się furtką, przez którą chce się wymykać każdego dnia, każdej chwili. Uczucie tak piękne, że nie sposób odmówić sobie kolejnego razu. Potem przychodzą pierwsze problemy, ale wszystko jest przecież pod kontrolą. Życie zawodowe i osobiste coraz mniej znaczy, znika rzeczywistość już zaznana i pojawia się mały świat urojeń, bańka złudzeń, którą trzeba wciąż nadmuchiwać za pomocą zwiększonych, coraz częściej przyjmowanych dawek. Rosną problemy finansowe, odwiedziny w lombardzie stają się częstsze niż te w osiedlowej piekarni, mieszkanie pustoszeje podobnie jak zasięg spraw, którymi bohater chciałby lub mógłby się zajmować. Krąg uzależnienia staje się coraz węższy, coraz bardziej wyboisty jednocześnie. Schemat to znany, piszą o tym wszyscy dotykający tematu, książka Strachoty pod tym względem nie odkrywa niczego nowego.

Nowe w powieści Relaks amerykański jest zupełnie co innego i ta cecha świadczy o największej wartości tej powieści. Oto główny bohater wpada w sidła legalnego leku, jest przywiązany nie do brudnej polskiej heroiny z bajzla, ale do ogólnie dostępnego środka, Xanaxu. Teoretycznie problem nie powinien być nowy, wystarczy wspomnieć ciche tragedie uzależnionych od Relanium i innych środków uspokajających, podobnie zresztą było ze słynnymi środkami wspomagającymi odchudzanie, co zobaczyć można było w słynnym filmie Requiem dla snu. Nikt jednak o tym nie pisał, tragedie toksykomani - by użyć tu określenia stosowanego przez doktora Thiele, psychiatry będącego prekursorem leczenia odwykowego w Polsce - przeważnie dotyczą kobiet i, podobnie jak dzieje się to w przypadku kobiecego alkoholizmu, są pomijane milczeniem. Pod tym względem książka Strachoty może stanowić zdecydowany wyłom w świadomości czytelniczej. Osoba uzależniona, o czym próbował również pisać Tomasz Piątek, to już nie jest ten zużyty narkoman z dworca, ale często osoba szanowana, nierzadko pracująca w szanowanym i dobrze płatnym zawodzie, przynajmniej do pewnego czasu.

Relaks amerykański ma też inną zaletę. Otóż jest też po prostu świetnie napisaną powieścią, której lektura przynosi coś w rodzaju ulgi. Westchnienie to spowodowane jest tym, że są jeszcze w tym kraju ludzie, którym wychodzi pisanie po polsku, którzy mają świetne wyczucie języka. Nie jest to rzecz oczywista w Polsce Anno Domini 2015, gdzie listy bestsellerów i spis laureatów nagród literackich okupują książki częstokroć napisane w stylu średnio pilnych adeptów i adeptek gimnazjalnych lekcji. Strachota śmieszy, tumani i przestrasza jednocześnie, co należy docenić.

Trochę denerwujące jest natomiast pewne oderwanie od realiów, a raczej tego, co za realia życia narkomanów przywykliśmy uważać. Z całą pewnością inteligencja warszawska i codzienność jej życia są różne od tego, czego doznają ludzie w innych miejscach w naszym kraju, ale mechanizmy działania ludzkiej psychiki pozostają niezmienne, również w trakcie trwania nałogu. Oderwanie życiowe bohatera, który nie tylko nawet nie wpada na pomysł fałszowania recept, ale w ogóle nie odnajduje się w życiu osiedlowych dilerów, nieco irytuje każdego, kto kiedykolwiek miał inny niż jedynie okazjonalny kontakt z zakazanymi przez prawo substancjami. Z drugiej strony jest to jednak zapis mechanizmu dobrze poznanego na oddziałach leczenia odwykowego i terapiach uzależnień - po środki ogólnodostępne sięgają ludzie, którzy z życiem półświatka często nie mają nic wspólnego, wszak biorą legalny lek. Czytana pod tym kątem powieść Strachoty jest równie - jeśli nie bardziej - interesująca co zwierzenia męskich prostytutek zarabiających w dworcowych toaletach na heroinowy nałóg. Realia niby inne, sens zachowań zupełnie ten sam.

Nieco zgrzyta również część dotycząca leczenia tego rodzaju przypadków. Pojawiają się żale, że właściwie nie ma sposobu wyjścia z piekła uzależnienia, bo nikt nie chce leczyć lekomanów. Dla każdego znającego choć trochę realia pomocy uzależnionym od środków psychoaktywnych w naszym kraju wiadome jest, że ta teza jest nieco naciągana. Nie tylko na Sobieskiego, ale także i w innych miastach i miasteczkach można znaleźć pomoc, jeśli się tylko tego chce. Trochę się jednak w tej dziedzinie zmieniło od czasów, gdy Marek Kotański próbował leczyć swoich pacjentów na własną rękę. Utyskiwania bohatera są raczej jedynie typowymi ćpuńskimi wymówkami, co najlepiej widać po opisie wydarzeń na oddziale odwykowym właśnie.

Relaks amerykański opisuje problem już dawno obecny na naszych ulicach, a ściślej - rozgrywany w zaciszu lekarskich gabinetów i mieszkań osób uzależnionych. Dobrze się stało, że w końcu ktoś to zrobił. Dziś prym wiodą dopalacze o niejasnym składzie i stanie prawnym, o którym nikt jednak nie pisze, a terapeuci jeszcze nie wiedzą, jak leczyć skutki zażywania. Na książkę o tym zjawisku przyjdzie jednak na pewno poczekać. W tak zwanym międzyczasie należy oddać się lekturze powieści Strachoty. Naprawdę warto.

Książki o uzależnieniach są w naszym kraju dość monotematyczne, w ogromnej większości dotyczą nadużywania alkoholu. Inne środki pojawiają się co prawda sporadycznie w wielu książkach, ale o prawdziwym piekle uzależnienia opowiadają właściwie nieliczne, które można w zasadzie wymienić na palcach jednej ręki. Pamiętnik narkomanki i Kokaina Barbary Rosiek, Gady Mirosława...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jesteście sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której z rozbiorów wyłania się Druga Rzeczpospolita Obojga Narodów, w której na tronie zasiada Chińczyk i przyjmuje miano Władysława V? Ja osobiście przyznaję, że na coś takiego chyba bym nie wpadł. Zapewne z tego też powodu nie jestem jednym z ciekawszych polskich autorów a krytykiem, który lubi się poznęcać i pomarudzić, choć racji często nie ma. Trudno jednak odmówić książce Lewandowskiego siły, przed którą pokornie chylę czoła, z braku kapelusza oczywiście.

Powieść opisana jest jako "historyczno-przygodowa" i to najlepiej oddaje jej charakter. Trzeba przyznać, że pod tym względem autor nie ustępuje bardziej poczytnym na naszym rynku pisarzom. Swoją drogą to ciekawe, że prościej piszący szybciej odnajdują drogę do serc (i portfeli!) czytelników płci obojga. Lewandowski jakoś pozostaje w cieniu. Zapewne tylko dlatego, że jego powieści mają wiele ukrytych odniesień i smaczków, które często umykają odbiorcom. Zupełnie niesłusznie, bo to właśnie te, niekiedy naprawdę drobne wtrącenia, są żywym dowodem na to, jak sprawnym pisarzem jest Lewandowski. W Bursztynowym królestwie takim delikatnym smaczkiem jest postać Stanisława Brzozowskiego, mocno dziś zapomnianego filozofa, którego znają bodaj li tylko lewicujący przedstawiciele wielkomiejskiej inteligencji skupiającej się wokół "Krytyki politycznej". Człowiek, który chciał połączyć romantyczny poryw serca z pozytywistycznym nakazem ciężkiej i żmudnej pracy u podstaw nie mógł jakoś zdobyć szerszej popularności w naszym kraju. Zupełnie jak autor, bawiący się konwencją powieści awanturniczej w tym konkretnym wypadku i konwencją literatury popularnej w ogóle.

Można w odczytaniu Bursztynowego królestwa podążyć jeszcze innym tropem, pokrywającym się w pewnej mierze ze sporem o przyszłość czy też sam sens walki o odrodzenie niepodległej Rzeczpospolitej. W sojuszu z Japończykami pobrzmiewają przecież echa tokijskiej wyprawy towarzysza Wiktora, przywódcy niepodległościowo nastrojonego odłamu polskich socjalistów, terroryzujących carat na ziemiach zaboru rosyjskiego. Można ujrzeć sprawy licznie opisane, choćby u Ossendowskiego, w rodzajach podróży (nie zawsze zresztą dobrowolnych) Polaków na Daleki Wschód i dylematów, przed którymi stawali niemalże codziennie. Polska na zawsze połączona z Rosją kontra walka o niepodległość za wszelką cenę to przecież właściwie historia wszystkich narodowych zrywów.

Bez obaw jednak, Bursztynowe królestwo to prawdziwa literatura rozrywkowa, książka od której nie można się oderwać nawet wówczas, kiedy spór między Borowskim a towiańczykami nie obchodzi nas zanadto. Porwania, potyczki, pościgi i bitwy, czyli elementy gatunkowe są w książce na tyle dobrze opisane, że bez trudu zajmą uwagę każdego. Trudne jest raczej odłożenie lektury na później. Opisy fabularnych perypetii znajdziecie z łatwością gdzie indziej, wszak streszczanie fabuły to znak naszych pięknych czasów.

Lewandowski, moim skromnym zdaniem, po raz kolejny pokazał w sposób dość dobitny, że literatura popularna nie musi być literaturą przeznaczoną jedynie dla kucharek i gimnazjalistów. Nie wierzycie? Sprawdźcie na własne oczy. Jeśli zaś się Bursztynowe królestwo się wam spodoba, czym prędzej sięgnijcie po ciąg dalszy, zatytułowany Afgański Zeus. To powieść jeszcze lepsza, o czym spróbuję przekonać już niebawem.

Jesteście sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której z rozbiorów wyłania się Druga Rzeczpospolita Obojga Narodów, w której na tronie zasiada Chińczyk i przyjmuje miano Władysława V? Ja osobiście przyznaję, że na coś takiego chyba bym nie wpadł. Zapewne z tego też powodu nie jestem jednym z ciekawszych polskich autorów a krytykiem, który lubi się poznęcać i pomarudzić, choć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dawno już nie miałem w ręce kryminału milicyjnego, z radością więc rzuciłem się na książkę Barbary Nawrockiej. Rzuciłem się, pożarłem i chcę jeszcze. Mimo upływu ponad czterech dekad książkę nadal czyta się w miarę dobrze. Ma oczywiście pewne znaki swoich czasów, ale właśnie za to kochamy milicyjne kryminałki, czyż nie?

W 1971 roku dokonuje się wreszcie zemsta. Zemsta pielęgnowana przez ponad ćwierć wieku, rozliczająca sprawę pochodzącą z czasów wojny. Śledztwo może okazać się niełatwą sprawą, ale przecież dzielni milicjanci zawsze łapią mordercę. To tylko kwestia czasu, ujęcie sprawcy nie będzie większym problemem.

Jak zawsze w tego rodzaju literaturze mamy do czynienia z "herosem z MO", by przywołać słynne już od dawna określenie Barańczaka. Jest więc doświadczony kapitan, nieco mniej lotny porucznik i stojący za nimi cały aparat strażników ładu i porządku, który bez problemu odnajduje dawno zaginionych ludzi. Tu nie ma żadnych wątpliwości, wszystko jest wymodelowane według jednego schematu. Cóż zresztą w tym dziwnego, skoro powieść głosi dumnie na okładce, że jest wyróżnieniem uzyskanym w konkursie ogłoszonym przez Komendę Główną MO i "Iskry"?

Niemniej jednak Zatrzymaj zegar o jedenastej broni się po tych wszystkich latach. Fabuła rozwijająca się dwutorowo, raz dając punkt widzenia mordercy, innym razem zaś organów ścigania, potrafi wciągnąć czytelnika. W tym przypomina dość zgrabne połączenie pomiędzy klasyką kryminału, w której ważne były dawno minione wydarzenia, a nowoczesnym ujęciem powieści policyjnej, gdzie z kolei liczy się to, co robi detektyw. Osobiście przypomina mi nieco dawne przedstawienia słynnego Teatru Sensacji "Kobra", tam także stosowano podobne rozwiązania.

Książka w pełni zaspokaja nawet najbardziej wyszukane czytelnicze gusta pochłaniaczy historii o zbrodni. Ten kryminał posiada coś, czego i dziś niekiedy próżno szukać w tego rodzaju literaturze. Wątek wojennych rozrachunków prowadzonych po upływie niemal trzech dekad jest bardzo dobry. Służy Nawrockiej do tego, by pokazać trudne charaktery ludzi, ich przemiany, problemy z dostosowaniem się do życia. Gdybym chciał wytłumaczyć to najprościej, odniósłbym się tutaj to pamięci naszych rodziców o PRL i pokoleniu, które już urodziło się po 1989 roku. Podobny brak wspólnego zakorzenienia, mentalne niekiedy trwanie w poprzednich latach jest widoczne niemal tak samo, choć zazwyczaj jednak wojenne traumy i powojenne wybory związków z władzą ludową na pewno były silniejsze. To wątki poboczne, niekiedy wręcz marginalne, co z jednej strony zrozumiałe z uwagi na cenzurę, z drugiej zaś i tak uznane być mogą za objaw gierkowskiej odwilży.

Literatura kryminalna to sprawna intryga i to dostajemy od Nawrockiej. Brak u niej wyciąganych z milicyjnej czapki wniosków i łutów szczęścia, rozwiązanie jest naprawdę niebanalne i mocno zaskakujące. Zatrzymaj zegar o jedenastej jest w moim osobistym rankingu powieści milicyjnej dość wysoko. Można pewnie natknąć się na tę książkę gdzieś w antykwariacie, jeśli komuś się zdarzy, polecam.

Dawno już nie miałem w ręce kryminału milicyjnego, z radością więc rzuciłem się na książkę Barbary Nawrockiej. Rzuciłem się, pożarłem i chcę jeszcze. Mimo upływu ponad czterech dekad książkę nadal czyta się w miarę dobrze. Ma oczywiście pewne znaki swoich czasów, ale właśnie za to kochamy milicyjne kryminałki, czyż nie?

W 1971 roku dokonuje się wreszcie zemsta. Zemsta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lubicie ciarki? Dreszcze podczas lektury? Nawet jeśli odpowiecie na to pytanie przecząco, niczego to nie jest w stanie zmienić. Niemiecki autor Max Bentow doskonale wie, że wszyscy to lubią, nie wszyscy się po prostu do tego przyznają. Jego debiutancka powieść kryminalna daje swoim czytelnikom całkiem sporą dawkę takich właśnie dreszczy, wywołanych emocjami podczas lektury. Dziś wszyscy używamy nagminnie zapożyczonego z angielskiego słowa "thriller", ale zapomniane już nieco polskie określenie "dreszczowiec" moim zdaniem znacznie lepiej opisuje to, co oferuje swoim czytelnikom Ptaszydło.

Fabuła kryminalnej zagadki nie jest jakimś wielkim zaskoczeniem, zwłaszcza dla czytelników preferujących ten konkretny podgatunek powieści kryminalnej. Maniakalny seryjny morderca, nieuchwytny przez kilka ofiar dla policji to chwyt dość już zgrany, znany z wielu innych realizacji w swojej klasie. Berlińska opowieść Bentowa pod tym względem nie stanowi żadnej nowej jakości. Ot, zwyczajna, zdawałoby się, opowiastka o tym, jak giną młode blondynki. Nawet klucz do wyjaśnienia zagadki mrocznego motywu jest jednym z wielu rozpoznawalnych od pierwszego wejrzenia, jeszcze zanim dostaniemy rozwiązanie w ostatnich stronach powieści.

Ptaszydło posiada jednak swoją własną moc. Tą sekretną bronią jest strach. Banalne? Być może jedynie na pierwszy rzut oka, w rzeczywistości jednak Bentow zaskakuje w bardzo pozytywny sposób swoich odbiorców. Jego postaci - nie tylko ofiary zresztą - posiadają rozliczne lęki, którymi nie chcą podzielić się z przyjaciółmi, kolegai, ze światem zewnętrznym po prostu. Komisarz Nils Trojan boi się tak bardzo, że rozważa odejście z policji. Jego przełożony ma swoje własne lęki. Nawet psycholog, do której Trojan uczęszcza w tajemnicy przed własnymi kolegami z pracy, ma własne fobie. Niemal wszyscy w tej powieści czegoś się boją i to uczucie, tak zwielokrotnione, potężnieje, nabrzmiewa, rośnie w samym czytelniku. Krwawe opisy bestialskich zbrodni to uczucie niepokoju, przeradzającego się w lęk, jedynie potęgują. To naprawdę rzecz trzymająca w napięciu.

Ptaszydło to rzecz zupełnie odmienna od tego, do czego przyzwyczaiła nas lektura niemieckiej literatury sensacyjnej. Powieści znacznie bliżej do typowo amerykańskich opowieści o zwyrodniałych mordercach, zabijających z sobie tylko znanych pobudek i grających ze ścigającymi ich policjantami w swoistą grę, w której stawką jest zawsze cudze życie. Schemat to wykorzystywany licznie, ale w wykonaniu Bentowa naprawdę przekonywujący. Niemiecki twórca radzi sobie z konwencją na tyle dobrze, że czytanie jego opowieści naprawdę nie pozwala na odłożenie książki na później. Rzadko mi się to ostatnio zdarza.

Ptaszydło to książka powyżej średniej. Arcydziełem literatury kryminalnej na pewno nie jest, ale też wykracza poza klasę pospolitych czytadeł, jakich pełno na półce z literaturą sensacyjną. Dobrze, że mam na półce kolejną powieść Bentowa, nie muszę cierpieć katuszy oczekiwania na nową historię tego autora. Kryminalny debiut autora jedynie zaostrzył mój apetyt.

Lubicie ciarki? Dreszcze podczas lektury? Nawet jeśli odpowiecie na to pytanie przecząco, niczego to nie jest w stanie zmienić. Niemiecki autor Max Bentow doskonale wie, że wszyscy to lubią, nie wszyscy się po prostu do tego przyznają. Jego debiutancka powieść kryminalna daje swoim czytelnikom całkiem sporą dawkę takich właśnie dreszczy, wywołanych emocjami podczas lektury....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ten miesiąc będzie chyba miesiącem niemieckiego kryminału, jak tak patrzę na półkę książek oczekujących. Dziś druga część cyklu Krystyny Kuhn, o której książce Zimowy morderca pisałem ostatnio. Nowa część śledztw frankfurckiej prokurator jest dziełem znacznie bardziej udanym.


Podpis mordercy to książka korzystająca ze schematu seryjnego mordercy korzystającego w swym dziele zniszczenia z literatury. Oczywiście, to już było wielokrotnie, autorka nie zaskakuje zbytnio pomysłowością w budowaniu intrygi. Tym razem co prawda można odgadnąć mordercę dopiero na sto stron przed końcem lektury, ale na pewno nie jest to fabuła tak przewidywalna jak przy poprzedniej części. Cieszy to me czytelnicze oko, bo odnalazłem w tej książce balans pomiędzy niezbyt odkrywczym tematem i jakością wykonania.

Przy okazji poprzedniej książki narzekałem mocno na postać głównej protagonistki. Tym razem prokurator Miriam Singer żyje w nieco większym zakresie uczuć. Nadal jej historia nie potrafi zaskoczyć, bo ileż już czytaliśmy o twardych strażniczkach prawa, które boją się związku? Tak, związek z policjantem nie jest łatwy, ale pani prokurator skrywa na dodatek mroczną tajemnicę swej młodości. Tajemnica jest też przewidywalna, tak jakby piszące kobiety nie potrafiły wyjść spoza zaklętego kręgu spraw związanych z cielesnością. Cóż, może to również ma przynależeć do sztafażu gatunku powieści kryminalnej i tylko mi, mężczyźnie, trudno jest to zrozumieć? Być może i takie wytłumaczenie ma swoje racje.

Jest lepiej nie tylko pod względem fabularnej intrygi. Kuhn nie pisze już językiem tak dramatycznie egzaltowanym, nie stara się na siłę budować napięcia za pomocą krótkich zdań. Ona już wie. To nie działa. Źle się to czyta. Jest to denerwujące. Jest złe. Przykre. Nie na miejscu.

Trochę brakowało mi w Podpisie mordercy większego zaangażowania społecznego, który widoczny był w Zimowym mordercy. Właściwie mamy tutaj do czynienia jedynie z mocno naciąganą psychologicznie wizją narkomanii, przyczyn do niej prowadzących. Jakoś to zupełnie nie pasuje do większości przypadków znanych psychologom i psychiatrom zajmującym się na co dzień pracą z osobami uzależnionymi. Znów Kuhn zbytnio upraszcza pewne sprawy, pozwalając samej sobie na pisanie o własnych przekonaniach, które niestety nie zawsze pokrywają się z prawdą. Tak czy inaczej - nie jest to jakiś wielki defekt, który przeszkadzałby w lekturze.

Podpis mordercy to książka niemiecka i taka właśnie jest. Solidna jak samochód ze znaczkiem Volkswagena czy Opla, stateczna i rozważna. Akcja toczy się od punktu A do punktu B, wiemy też dokładnie kiedy będą zwroty akcji, choć samo zakończenie może niektórych zaskoczyć. Spokojnie można czytać, jak zresztą niemal wszystkie kryminały wydawane przez Wydawnictwo Dolnośląskie.

Ten miesiąc będzie chyba miesiącem niemieckiego kryminału, jak tak patrzę na półkę książek oczekujących. Dziś druga część cyklu Krystyny Kuhn, o której książce Zimowy morderca pisałem ostatnio. Nowa część śledztw frankfurckiej prokurator jest dziełem znacznie bardziej udanym.


Podpis mordercy to książka korzystająca ze schematu seryjnego mordercy korzystającego w swym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niemiecki kryminał ma się podobno dobrze. Podobno, bo jakoś w Polsce wybór nie jest oszałamiający, a to co dociera nie zawsze zachwyca, nawet mimo zapewnień, że tam są to hity nie tylko w oczach czytelników, ale i krytyków. Cóż, być może wina spoczywa w odmienności temperamentu. Zimowy morderca powinien jednak Polakom przypaść do gustu.

Kryminał to oczywiście zagadka czyjejś śmierci. Niestety, tutaj ta zagadka jest mało zagadkowa, motywy zabicia starszej pani i porwania małego chłopca czytelnik odkrywa na stronie setnej, czyli na dwieście przed końcem. Wszystko przez to, że temat zużyty do cna, autorka tutaj posługuje się schematem oczywistym, znanym, niezdolnym do zaskoczenia czytelnika w żaden sposób. Jest tu teoretycznie wszystko, ale zbyt przypomina rozpisanie kryminalnego szablonu tylko po to, by się go kurczowo trzymać. Nie tego spodziewamy się po książce, co ma mrozić krew w żyłach lub przyśpieszać tętno.

Podobnie jest i z bohaterką. Jakoś postać protagonistki da się lubić, ale jej historia jest zwyczajnym banałem. Ot, twarda pani prokurator okazuje się nie taka twarda, dokładność w pracy oznacza brak życia domowego, potem pojawia się i mężczyzna. Znów nic, co na centymetr choćby mogło wychylić się z szablonu. Niestety, znów czytelnik traci, chyba że godzi się na konwencję tak rozrysowaną.

Jeszcze jedno z cech złych. Autorka to osoba po różnych filologiach, czego jednak nie widać zupełnie w jej pisaniu. Nie czytałem książki w oryginale, więc część zdań może być oczywiście winą tłumaczenia. Nie sposób jednak nie zauważyć denerwującej maniery, jaką jest budowanie napięcia za pomocą krótkich zdań. Znów pisanie z podręcznika "kreatywnego" pisania.

Zimowy morderca ma jednak pewne elementy, które mogą okazać się niezwykle atrakcyjne, zwłaszcza z punktu widzenia polskiego czytelnika. I nie chodzi mi w tym miejscu o Kraków występujący w powieści, raczej o to, w jaki sposób Niemcy rozliczają się z nazizmem i jego ofiarami. A także o to, w jaki sposób dziś postrzegają Polskę. Po kolei jednak.

Uwikłanie w nazizm to wciąż jeszcze temat żywy, nadal można spotkać żywych członków NSDAP, nadal nie wszyscy zostali rozliczeni z tego, co robili w czasie II wojny światowej. Ciekawe jest zwłaszcza docieranie do świadomości tego, że przedsiębiorcy w III Rzeszy byli zwykłymi właścicielami niewolników, masowo sprowadzanych z podbitych krajów. Wątek ten jest naprawdę poruszający, podobnie jak historie obozów pracy, rozsiane po całych ówczesnych Niemczech na ogromną skalę.

Drugim ciekawym zabiegiem jest właśnie Polska. Ściślej - jest to obraz Polski i Polaków, jaki wyłania się umysłu przeciętnych Niemców. Obok takich obrazków jak taksówkarz handlujący wódką, dziewczyna ciesząca się ze znalezienia komórki ("PIN? Przecież to są Polacy, oni sobie z tym radzą.") czy kobieta w chuście na głowie, możemy dostrzec i pozytywne cechy. Polacy pomagają bezinteresownie, nie przywiązując wagi do pieniędzy. Architekt pracujący w biurze podróży i krakowski policjant dostrzegają także i to, że dziś Niemcy i tak budują Polskę, a młodzi Polacy muszą emigrować dobrowolnie za pracą do Niemiec, chichot historii słychać tu głośno i wyraźnie.

Zimowy morderca powieścią wybitną nie jest na pewno, ale jako literatura rozrywkowa sprawdzi się doskonale. W końcu to tylko kryminał, nawet jeśli nieco zaangażowany społecznie.

Niemiecki kryminał ma się podobno dobrze. Podobno, bo jakoś w Polsce wybór nie jest oszałamiający, a to co dociera nie zawsze zachwyca, nawet mimo zapewnień, że tam są to hity nie tylko w oczach czytelników, ale i krytyków. Cóż, być może wina spoczywa w odmienności temperamentu. Zimowy morderca powinien jednak Polakom przypaść do gustu.

Kryminał to oczywiście zagadka...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Spowiedź psa. Brutalna prawda o polskiej policji Dariusz Loranty, Aleksander Majewski
Ocena 6,3
Spowiedź psa. ... Dariusz Loranty, Al...

Na półkach:

Jak już wkroczyłem na ścieżkę opowieści policyjnych z życia wziętych, to postanowiłem zrobić kilka innych kroków. I znowu dostałem to samo danie, jedynie nieco przyprawione religijnością i otwartą krytyką "układu pookrągłostołowego". Niewiele w porównaniu do tego, co zapowiadała szumna okładka, głosząca w podtytule "Brutalna prawda o polskiej policji". Ani to prawda zbyt szczera ani tym bardziej brutalna.

Znowu mamy schemat, o którym pisałem ostatnio, przy okazji książki Ciszewskiego i Liedela. Początek niemalże identyczny zresztą: młody glina, co przychodzi do policji w chwili transformacji komunistycznego reżimu w demokratyczne państwo. Szybko się przekonuje, że dawni funkcjonariusze milicji wciąż mają się świetnie w nowych układach władzy. Jak dawno temu ktoś powiedział: "Rządy się zmieniają, policja potrzebna jest każdemu". Tak to właśnie widzę i dziwię się nieco zaskoczeniu pana Lorantego. Chyba że mówił o samym sobie z tamtego okresu, można to złożyć na karb braku doświadczenia.

Spowiedź psa miała podobno ujawnić "brutalną prawdę o polskiej policji". Miała, ale jakoś nie ujawniła, najwięcej brutalnych prawd pojawia się w związku z filmowymi dokonaniami Patryka Vegi albo dobrze opisanymi przez kogoś innego. Owszem, w książce znajdziemy parę przykładów policyjnych akcji, ale jakoś o wielu (a raczej o tych, o których nie pisały zbytnio media), Dariusz Loranty nie opowiada. Szkoda, ale rozumiem niechęć do procesów sądowych na przykład. Nie potępiam, bo podobnie jak słynny "pies" nie mam wielu złudzeń co do polskiego wymiaru sprawiedliwości. Nikt też nie kala własnego gniazda.

Ta książka to forma rozmowy i tutaj prowadzący często nie wie, jak podnieść się z kolan i popatrzeć Lorantemu prosto w oczy. Młodzieńcza fascynacja "twardzielem" jest tutaj tak widoczna, że niekiedy aż żal robiło mi się tego policjanta, który musi słuchać tego typu wynurzeń. No i my musimy czytać, niestety. Stary policyjny wyga kręci swym rozmówcą jak tylko sobie tego zapragnie, co widzą wszyscy oprócz współautora książki. Cóż, trudno, zdarzały się większe grzechy.

Sam Loranty jest teraz taką medialną gwiazdą, że zbyt wiele nie dowiedzieliśmy się nowego. Chociaż nie, jest jedna rzecz, która mnie ujęła w tej książce. Chodzi o kwestie wiary. Osobiście cenię Lorantego za mówienie o swojej religijności. Przyzwyczailiśmy się do tego, że religia jest dla starszych pań, które ostatnie lata swojego życia spędzają w kościele. Nawet ktoś się w mediach ostatnio deklaruje jako katolik (słynna akcja "Nie wstydzę się Jezusa" na przykład) robi to nieco jakoś koniunkturalnie, płytko, jakby pod publiczkę. Dariusz Loranty poważnie podszedł do tematyki spowiedzi właśnie w tej jednej jedynej kwestii. Policjant, twardziel nie wahający się niekiedy dać w mordę, otwarcie mówi o tym, co przychodziło mu do głowy w trakcie oględzin zwłok samobójców. Piękne to i rzadkie, za to cenię go bardziej. W pracy policjanta posiadanie silnych zasad moralnych na pewno nie przeszkadza, a z punktu widzenia szarego obywatela to może nawet pomóc, bo taki glina powinien być uczciwy.

Spowiedź psa to po prostu książka o Dariuszu Lorantym. O polskiej policji od środka dowiemy się tego, co już dawno wiedzieliśmy - układy, polityczne zależności, głupota i niekompetencja, tumiwisizm i byli ubecy. Nihil novi sub sole, jak mawiali nasi przodkowie w chwilach rozczarowania swoją rzeczywistością. Szkoda, bo jestem przekonany, że prawdziwie szczera opowieść mogłaby być znacznie bardziej ciekawa.

Jak już wkroczyłem na ścieżkę opowieści policyjnych z życia wziętych, to postanowiłem zrobić kilka innych kroków. I znowu dostałem to samo danie, jedynie nieco przyprawione religijnością i otwartą krytyką "układu pookrągłostołowego". Niewiele w porównaniu do tego, co zapowiadała szumna okładka, głosząca w podtytule "Brutalna prawda o polskiej policji". Ani to prawda...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trudno jest być dziś miłośnikiem retro kryminałów. Jest ich tyle, że jakość dawno przeszła w ilość i nic nie zapowiada, by miało się to zmienić. Zwłaszcza, że modę wspierają działy promocji miast i miasteczek, chwalący się historią i zabytkami swych miejscowości. Intryga kryminalna w takich powieściach często napisana jest według podręcznika pisania powieści kryminalnych sprzed wieku, a wykonanie na poziomie średnio rozgarniętego gimnazjalisty z zacięciem literackim. Wszystko to sprawia, że ryzyko wydobycia czegoś wartego uwagi z potoku takich powieścideł równa się często próbie obrabowania dobrze strzeżonego banku. Małe szanse na powodzenie i spędzenie udanego czasu z wyniesionym z księgarni łupem. W przypadku Strażnika skarbu Anety Ponomarenko rezultat poszukiwań nie wypada tak źle.

Kalisz w 1888 roku to małe miasteczko, w którym niewiele się dzieje. Spokojnie i cicho mijają dni, policjanci niewiele mają do roboty. Kiedy przyjeżdża tu agent specjalny carskiej policji, wydaje mu się, że jego służba upłynie na dość rutynowych zadaniach. Szybko okazuje się, że seria zgonów – o jakiej jeszcze Kalisz nie słyszał – zrewiduje jego poglądy. Tym bardziej, że zbrodniarz jest niezwykle przebiegły, nie zostawia śladów ani świadków swojej działalności. Agent Jezierski będzie musiał skorzystać z pomocy młodego doktora Zaifa, by rozwikłać zagadkę i ująć sprawcę.

Początek książki wywołał moją podejrzliwość. Oto już na drugiej stronie stróż miejski snuje rozmyślania o historii kaliskich teatrów. Obawiać się zacząłem mocno, że mam do czynienia z kolejną nieudaną próbą napisania ciekawego kryminału w historycznym kostiumie. Nudne i wkładane w co drugą stronę przewodnikowe opisy są częstą zmorą tego typu literatury. Na szczęście Ponomarenko oszczędza czytelnikowi takich wynurzeń, co nie znaczy, że mało tu historii. Można się sporo dowiedzieć, najczęściej jednak jakoś ma to związek z tym, co w powieści się dzieje. Nie przekonuje jakoś wątek masoński, ale całość jest na tyle strawna, że po lekturze nie boli brzuch.

Bardzo mi się podobał inny zabieg autorki. Oto wielki i znany detektyw policjant jest głupszy od swego pomocnika doktora. To posunięcie zaliczam do bardzo udanych, dzięki temu książka zyskuje i humoru i pewnego rodzaju wiarygodności. Przy okazji możemy też prześledzić historię nowoczesnej kryminalistyki, bo pan doktor zaczyna zbierać odciski palców przestępców, pojawiają się też fotografie miejsca zbrodni i telefon.

W gruncie rzeczy książka Ponomarenko arcydziełem nie jest, wszystkie wspomniane przeze mnie elementy każdy wielbiciel retro zbrodni na pewno zna z innych powieści. Jednocześnie trzeba uczciwie przyznać, że w swojej konwencji autorka odnalazła się dość dobrze i jej książka się czyta sama. A nawet budzi apetyt na więcej. Przynajmniej u mnie.

Trudno jest być dziś miłośnikiem retro kryminałów. Jest ich tyle, że jakość dawno przeszła w ilość i nic nie zapowiada, by miało się to zmienić. Zwłaszcza, że modę wspierają działy promocji miast i miasteczek, chwalący się historią i zabytkami swych miejscowości. Intryga kryminalna w takich powieściach często napisana jest według podręcznika pisania powieści kryminalnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moda na Powstanie Warszawskie kwitnie w najlepsze. Książki, komiksy, filmy, płyty opanowują polską kulturę popularną na naprawdę sporą skalę. Jak zawsze w masie zdarzają się rzeczy wybitne, dobre, przeciętne i zwyczajnie słabe. Likwidator '44 lokuje się gdzieś pośrodku tej skali, bliżej jednak jej dolnych rejestrów.

Motyw śledztwa prowadzonego w okupowanej Warszawie przedstawił już wcześniej Bartłomiej Rychter w powieści Ostatni dzień lipca. Poprzeczka ustawiona została wysoko, trudno jest ją przeskoczyć. Kozar niestety potyka się na samym rozbiegu. Jego Warszawa czasu okupacji pełna jest sztampowych postaci, z których żadna właściwie nie przechodzi metamorfozy. Autor sprawia wrażenia mocnego niezdecydowania w podjęciu decyzji o czym ma być książka. Miasto właściwie nie żyje w powieści – nie znajdziemy tu zbyt wielu opisów, nie ma też życia jej mieszkańców. Owszem, zdarzają się sceny związane z wojną, jak choćby uliczna egzekucja, ale właściwie nie wykraczają poza coś w rodzaju przepisania dawnych relacji. Podobnie z ukazaniem prób normalności życia – impreza urodzinowa jednej z bohaterek również brzmi znajomo, a scena miłosna jest patetyczna do bólu zębów.

W ogóle postaci zaludniające powieść są raczej jedynie typami ludzkimi, wtłoczonymi w rolę, z której wyjść nie potrafią. Jedyna zmiana, jaką obserwuje czytelnik, to wejście do AK jednego z warszawskich cwaniaków, którzy przez całą wojnę unikali jej, wszystko to dzieje się oczywiście pod wpływem osobistej straty. Stereotyp goni tutaj stereotyp, trudno nie uśmiechnąć się w chwili, gdy jeden z bohaterów dostaje w pożegnalnym prezencie od dziewczyny Kamienie na szaniec. Jeśli tego typu sceny mają burzyć nasze wyobrażenia o okupowanej stolicy, to chyba im się to zadanie zupełnie nie udaje.

Fabuła kryminalna jest również znana, zaskoczeń większych brak, rozwiązanie poznajemy na długo przed końcem książki. Trudno nawet napisać coś więcej, bo dwa zdania wprowadzenia dla wielu byłyby już ujawnieniem całości. Może wystarczy powiedzieć, że przypomina nieco Ucieczkę z Festung Breslau Andrzeja Ziemiańskiego?

Książka jest także próbą zajęcia głosu na temat powstania i tutaj sprawa przedstawia się równie mało skomplikowanie. Właściwie niewiele osób chce walczyć, wszyscy wiedzą, że zbrojne wystąpienie jest bezsensownym szaleństwem. Do walki prze jedynie garstka narwanych młodzieńców. Oczywista to półprawda, bo dobrze dziś wiemy, że i w dowództwie AK były osoby prące do zbrojnej konfrontacji za wszelką cenę. O tym jednak w powieści cisza.

Trudno nie wrzucić kamyczka do ogrodu wydawcy, czyli wydawnictwa Videograf. Prolog i zakończenie dzieją się rok po powstaniu, a jesteśmy uraczeni zdjęciem idących powstańców z 1944 roku. Kartki, jakie zostawia morderca, są w książce opisane tak, że nie mamy wątpliwości, iż zostały napisane ręcznie, niebieskim atramentem. W powieści mamy jednak ich zdjęcia (ksera?), na których nazwiska wybite są piękną szwabachą. Nie przeszkadza to w lekturze, podsyca raczej wrażenie stereotypowego myślenia o tamtych czasach.

Likwidator'44 to nie jest książka zła, to powieść po prostu schematyczna, co w efekcie czyni ją zwykłą opowiastką, pozbawioną siły wyrazu. Zapewnienie o jej zdolności do burzenia naszego postrzegania wojennej Warszawy jest oczywiście niezrealizowane, czytelnik raczej utwierdzi się w tym, co już znał. Spędzenie na jej lekturze czasu daje jedynie rozrywkę klasy B. Takie książki też są potrzebne, chwile relaksu przydadzą się każdemu, ale warto mieć tę świadomość przed sięgnięciem po dzieło Dominika Kozara.

Moda na Powstanie Warszawskie kwitnie w najlepsze. Książki, komiksy, filmy, płyty opanowują polską kulturę popularną na naprawdę sporą skalę. Jak zawsze w masie zdarzają się rzeczy wybitne, dobre, przeciętne i zwyczajnie słabe. Likwidator '44 lokuje się gdzieś pośrodku tej skali, bliżej jednak jej dolnych rejestrów.

Motyw śledztwa prowadzonego w okupowanej Warszawie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po prostu trzeba znać. Otwiera oczy na to, jak działa rynek wydawniczy i to, co dzieje się z książką.

Po prostu trzeba znać. Otwiera oczy na to, jak działa rynek wydawniczy i to, co dzieje się z książką.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Paulina Codogoni, Rok 1956
Pamiętacie „czarny czwartek”? Większość ludzi doskonale wie, że było to w roku 1970 na Wybrzeżu, tę wiedzę przekazał przecież film sprzed kilku lat. Prawda jest jednak nieco inna – pierwszy polski „czarny czwartek” wydarzył się 28 czerwca 1956 roku w Poznaniu. Poczytać możecie o tym w książce Pauliny Codogoni Rok 1956. Pouczająca to lektura nie tylko z tego względu.
Pisanie o roku 1956 możliwe jest mniej więcej od połowy lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, a jednak rzetelna wiedza o tzw. „wypadkach poznańskich” jest nieco mizerna. Coś tam niekiedy można usłyszeć w szkole, żywa jest pamięć w stolicy Wielkopolski, ale trudno nie odnieść wrażenia, że pierwszy tak otwarty zbrojny bunt przeciw komunistycznej władzy został nieco zapomniany.
Czytanie książki Codogoni na pewno pomaga w zniesieniu tej luki w pamięci. Sama autorka doskonale zdaje sobie sprawę z nieistnienia powszechnej świadomości tematu. Stąd jej książka jest obszerna, na czterysta stron pierwsze sto jest wprowadzeniem czytelnika w realia stalinowskiej Polski, zapoczątkowanej w lipcu 1944 roku słynnym manifestem. Badaczka kreśli obraz kraju uciskanego przez sowiecką armię i będących na jej usługach polskich komunistów. Pokazuje wszelkie przyczyny wybuchu społecznego niezadowolenia – ekonomiczne, patriotyczne, antysystemowe wreszcie. Szerokie opisanie dwóch pierwszych polskich miesięcy, Czerwca i Października również nie kończy się wraz z końcem tytułowego roku, ale przechodzi przez właściwie cały okres istnienia PRL-u. Wytłumaczenie tego zabiegu jest dość oczywiste – dla Codogoni (trudno się zresztą z nią nie zgodzić) rok 1956 to zaledwie początek buntów polskiego społeczeństwa. Wydarzenia tamtych miesięcy przełożyły się na kolejne protesty i strajki, prowadzone aż do upadku komunistycznego reżimu.
Książka jest dość atrakcyjna w lekturze. Chwyt zastosowała autorka bardzo prosty – grafiki z epoki, cytaty z ówczesnej prasy, interesujące zdjęcia, fragmenty wspomnień uczestników tamtych wydarzeń. To wszystko sprawia, że Rok 1956 różni się od innych prac na ten temat, zwyczajnie będąc po prostu strawniejszym dla czytelników niekoniecznie lubiących czytać nudnawe i przyciężkie niekiedy książki zawodowych historyków.
Rok 1956 to książka, którą w idealnym świecie znałby każdy. Niestety w dzisiejszych czasach daleko nam do doskonałości. Co oczywiście nie znaczy, że nie trzeba próbować jej osiągnąć.

Paulina Codogoni, Rok 1956
Pamiętacie „czarny czwartek”? Większość ludzi doskonale wie, że było to w roku 1970 na Wybrzeżu, tę wiedzę przekazał przecież film sprzed kilku lat. Prawda jest jednak nieco inna – pierwszy polski „czarny czwartek” wydarzył się 28 czerwca 1956 roku w Poznaniu. Poczytać możecie o tym w książce Pauliny Codogoni Rok 1956. Pouczająca to lektura nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Oto Italia, jakiej nie znamy” - pisze wydawca na tylnej stronie okładki. Intrygujące, ale wymagało sprawdzenia. I werdykt jest połowiczny – znamy taką Italię, znamy dobrze, jeśli przeczytaliśmy jakiś twórców włoskiego kryminału. Niemniej jednak książka Varesiego jest ze wszech miar godna polecenia.

Koniec roku to okres świąt Bożego Narodzenia. W północnych Włoszech pogoda zbliżona jest do naszej, mgła otula szczelnie całą Parmę. Jednej z takich długich i ciemnych nocy ktoś zabija starszą panią, właścicielkę niewielkiego pensjonatu. Komisarz Soneri podejmuje się śledztwa. Za czasów studenckich to właśnie w tym pensjonacie mieszkała jego narzeczona. Z każdym dniem śledztwa mnożą się nie tylko tropy i podejrzani, ale także wspomnienia z przeszłości. Rozwiązanie tajemnicy morderstwa będzie wymagało tyle samo policyjnej roboty co i uporania się z własnymi zmorami komisarza.

Varesi napisał wspaniały kryminał, który można zresztą nazwać pewną wariacją na temat czarnego kryminału. Przyczyny morderstwa są znane, ale niczego to tak naprawdę nie zmienia. Zbrodniarze odchodzą w chwale lub zostają świadkami koronnymi., Przełożeni zbierają zaszczyty za pracę, której nie wykonali, a sam komisarz otrzymuje uściski dłoni. Miasto toczy nieuleczalna choroba korupcji, oparta na chciwości kilku bogatych obywateli. Sprawiedliwość jest tylko pustym słowem, jakim ewentualnie szermują politycy przy okazji wyborów. Komisarz Soneri nie ma żadnych złudzeń. Nie jest nawet ostatnim sprawiedliwym – chce jedynie ocalić choć część własnej wizji porządku w mieście.

Podobne obrazki jak ten powyżej zresztą często pojawiają się we włoskich kryminałach. Dla mnie pewnym odkryciem jest uczucie, które nie chce mnie opuścić z jakiegoś powodu. Mam wrażenie, że bohaterowie Varesiego przypominają nieco dzisiejszych Polaków. Włosi zaangażowani byli w lewicowe ruchy przez całe lata 70. ubiegłego stulecia, w Polsce część dzisiejszych ludzi na stanowiskach pochodzi z szeregów opozycji antykomunistycznej. U Varesiego widać jak na dłoni rozczarowanie nie tyle dawnymi ideałami co postawami niektórych jego dawnych znajomych, którzy dziś są po zupełnie innej stronie barykady. Sprawiedliwość sądowa czy społeczna zostały porzucone, ideały zdradzone w imię kariery i pieniędzy. I u nas powstają książki, które opisują podobne rozczarowanie rzeczywistością dawnych opozycjonistów. Ale to już opowieść na zupełnie inną okazję.

Pokoje do wynajęcia są pierwszą częścią dłuższego cyklu. Całość będzie wychodzić w Polsce stopniowo. Mam nadzieję, że reszta części będzie trzymać poziom pierwszej. Włosi szalejąc za pisarstwem Varesiego przysięgają, że tak.

„Oto Italia, jakiej nie znamy” - pisze wydawca na tylnej stronie okładki. Intrygujące, ale wymagało sprawdzenia. I werdykt jest połowiczny – znamy taką Italię, znamy dobrze, jeśli przeczytaliśmy jakiś twórców włoskiego kryminału. Niemniej jednak książka Varesiego jest ze wszech miar godna polecenia.

Koniec roku to okres świąt Bożego Narodzenia. W północnych Włoszech pogoda...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moda na Wrocław trwa. Zwłaszcza na jego pogmatwaną historię. Nie tylko Marek Krajewski pisał o Breslau, powstaje też wiele książek innych autorów, próbujących powtórzyć sukces najbardziej chyba popularnego obecnie autora powieści kryminalnych. Wreszcie to we Wrocławiu przecież odbywa się Festiwal Kryminalny. Książka Jacka Inglota jest jednym z jaśniejszych punktów w opisywaniu stolicy Dolnego Śląska. Choć niekoniecznie z punktu widzenia miłośnika kryminałów.

Jan Korzycki to były oficer AK, po wojnie aresztowany przez UB i poddany brutalnemu śledztwu. Udaje mu się jednak uciec i za wskazówką byłego współpracownika z czasów wojny postanawia wyjechać do Wrocławia. Zamieszanie panujące w mieście powinno pozwolić mu się łatwiej ukryć przed ponownym uwięzieniem. Po przyjeździe do miasta wstępuje do Milicji Obywatelskiej, bo uznaje, że najciemniej może być pod latarnią. Jako były oficer nie ma większych problemów w mieście, w którym pozornie tylko trwa pokój. Sytuacja się zaostrza, kiedy obok wiecznie pijanych sowieckich żołnierzy i nie cofających się przed niczym szabrowników w mieście pojawia się niemiecki komendant Breslau, który zapowiada wznowienie walki. Korzycki zdecydowany jest go odszukać.

Wypędzony reklamowany jest przez wydawcę jako powieść kryminalna. Osobiście uważam, że jest to raczej klasyczny western. Dziki Zachód tużpowojennego Wrocławia, główny bohater jako ostatni sprawiedliwy w mieście, zakładający posterunek milicji niesie ze sobą skojarzenia z filmami z Johnem Wayne’m raczej. Sposób zbudowania tej postaci oczywiście ma wiele wspólnego z historią. Jest oparty o to, co działo się naprawdę. Autor wykonał dużą pracę faktograficzną, a przy tym zaprezentował własny sposób odczytania historii. I za to należą się Jackowi Inglotowi słowa uznania.

To także – a raczej przede wszystkim – opowieść o wypędzeniach. Wykorzeniony bohater, warszawiak z pochodzenia, nie ma powrotu do dawnego życia. Takiego powrotu nie mają także przesiedleni ze wschodu Polacy. Nie mają go, co oczywiste, Niemcy, którzy muszą opuścić Breslau. Ich sytuacja staje się dla Inglota punktem wyjścia do rozważań o winie i karze. Ustami głównego bohatera, a także innych postaci w powieści, snuje rozważania o sprawiedliwości, odpowiedzialności Niemców za okrucieństwa wojny, zmienne role skazanych i skazujących. Stara się w tym wszystkim pozostać wierny sobie, ale życie konfrontuje go z sytuacjami, które sprawiają zmiany sposobu myślenia. W efekcie książka zyskuje, wychodząc od powieści popularnej w stronę prozy bardziej ambitnej. Staje się rozważaniem nad wieloma istotnymi kwestiami.

Atmosfera miasta jest w powieści kluczowa. Tak naprawdę Breslau-Wrocław staje się pełnoprawnym bohaterem powieści. To miasto, tak przecież zniszczone wojną, żyje. Żyje w stanie zawieszenia, dwuwładzy (a właściwie – trójwładzy, bo oprócz Polaków i Niemców są przecież Rosjanie, czuwający nad wszystkim niejako z góry), w jakimś pęknięciu czasu, na przełomie epok, władz, historii. Żyje i ma się dobrze, odradza mimo pasożytujących na nim szabrowników i żołnierzy sowieckich, żyje jakby na przekór wszystkim. Niemcy wciąż jeszcze trwają, Polacy powoli ale nieubłaganie zdobywają coraz większe obszary zburzonego mocno miasta. Dzięki plastycznym opisom całych dzielnic, obecnych zwłaszcza w pierwszych partiach książki, dowiadujemy się wiele o tym, jak naprawdę wyglądało ówczesne życie. I to także ogromny walor tej powieści.

Warto potowarzyszyć wypędzonym. Bo tak naprawdę to historia o ludziach bezlitośnie wyrwanych z jednego miejsca i wyrzuconych w drugim. Dziś, gdy ekonomia często robi z nami to samo, zmuszając do wykorzenienia z żyjących w nas małych ojczyzn, tym bardziej lektura książki może poruszać. Warto zobaczyć, jak żyć w takich czasach, czerpiąc z przykładu, jaki daje nam historia.

Moda na Wrocław trwa. Zwłaszcza na jego pogmatwaną historię. Nie tylko Marek Krajewski pisał o Breslau, powstaje też wiele książek innych autorów, próbujących powtórzyć sukces najbardziej chyba popularnego obecnie autora powieści kryminalnych. Wreszcie to we Wrocławiu przecież odbywa się Festiwal Kryminalny. Książka Jacka Inglota jest jednym z jaśniejszych punktów w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Słyszeliście o tym, że nasz cudowny kraj, Polska Rzeczpospolita Ludowa, była „najweselszym barakiem w obozie”? Jeśli wierzycie w te słowa to znaczy, że zostaliście zmanipulowani propagandą. Po lekturze książki czeskiego pisarza nie będziecie mieli wątpliwości, gdzie było najweselej. Gówno się pali to wspaniały przykład czeskiego absurdalnego humoru, który na dodatek ma tę przewagę nad angielskim, że bardziej trzyma się życia. To wszystko dzieje się tuż obok, to wszystko dzieje się naprawdę.
Petr Šabach napisał książkę fantastyczną. To znaczy ona jest realistyczna, oparta na faktach z życia pisarza wziętych, a jej „fantastyczność” oznacza tutaj jedynie wspaniałość, doskonałość niemal. W krótkich powiastkach z dorastania w komunistycznej Czechosłowacji zawarte jest wszystko to, czego doświadczali także i nasi rodzice. Albo może nie doświadczali, może lubili ten dziwny twór „demokracji z przymiotnikami”, co też przecież nie jest karalne.
Czechosłowacja lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a nawet jeszcze i osiemdziesiątych, była dla nas krajem mocno dziwnym. To znaczy oczywiście śmialiśmy się z tych „pepików” mocno, a jednocześnie z zawiścią oglądaliśmy ich pełne sklepy, proste drogi i czyste pociągi. Do tej pory pamiętam wspaniałości, które dostawał mój sąsiad od ojca przebywającego na delegacji w CSRS. O tym także pisze czeski pisarz, w kapitalnej scenie z ojcem, który po tyradzie o wyższości enerdowskiej techniki rozpuszcza przypadkiem plastikową łyżeczkę w herbacie. To jedna z kwintesencji tej książki – ukazanie jak w tamtym systemie cieszyliśmy się z tandety lub rzeczy zupełnie normalnych. Kto nigdy nie ustawiał kolekcji puszek po piwie na meblościance, nie wie, o czym mowa.
Gówno się pali to satyra w swoim najlepszym, słodko-gorzkim opakowaniu. Podczas lektury wybuchasz śmiechem na chwilę, by w drugiej doznać uczucia egzystencjalnego niepokoju, które wyraził najlepiej Mikołaj Gogol w ostatniej kwestii swojego genialnego Rewizora: „Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie.” Nie waham się postawić Czecha obok genialnego Rosjanina, bo obaj pisali o swoich społeczeństwach w sposób niesamowity.
Gówno się pali to jedna z tych książek, do których chce się wracać. Powieści o dojrzewaniu mają bowiem to do siebie, że są ponadczasowe, najpierw czytamy je jako próbę zrozumienia samych siebie, potem po latach jako próbę zrozumienia gdzie popełniliśmy błąd, wreszcie zaś jako ostatnią próbę przypomnienia sobie wspaniałej młodości. Podobnie jak z klasykami w rodzaju Kompleksu Portnoy'a czy Buszującego w zbożu, książkę Šabacha mogą czytać ludzie w każdym wieku. Co tam mogą, powinni! To najlepsza odtrutka na śmiertelnie poważne czasy płynnej ponowoczesności. Przypomina, że są na tym świecie stałe rzeczy, niekoniecznie będące śmiercią.

Słyszeliście o tym, że nasz cudowny kraj, Polska Rzeczpospolita Ludowa, była „najweselszym barakiem w obozie”? Jeśli wierzycie w te słowa to znaczy, że zostaliście zmanipulowani propagandą. Po lekturze książki czeskiego pisarza nie będziecie mieli wątpliwości, gdzie było najweselej. Gówno się pali to wspaniały przykład czeskiego absurdalnego humoru, który na dodatek ma tę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Marcin Wroński, Haiti
Jakoś tak Wroński mi ostatnio umyka, książek produkują wszyscy tyle, że doba zbyt krótka na to, by choćby listy książek wydawanych prześledzić. Stąd też i za Haiti nieco późno się wziąłem, ale w końcu się udało. Jak zwykle było miło, jak zwykle też zbyt szybko się skończyło. Recenzja książki Marcina Wrońskiego to w sumie rzecz mało przyjemna, bo pisanie na kolanach nie jest rzeczą zbyt prostą, o wygodzie nie wspominając. Zatem krótko i celnie, niczym walka pewnego polskiego boksera za wielką wodą.
Haiti to nadal Wroński, jakiego pokochaliśmy przy okazji drugiej książki cyklu. Szósta odsłona nie przynosi w tym względzie żadnych rewolucji. Produkt sprawdzony wielokrotnie, więc nie ma też i potrzeby zbytniego przy nim majstrowania. Odbywa się to z korzyścią dla czytelnika, bo jednak najbardziej lubimy rzeczy, które już znamy. Jest komisarz, jest sprawa, jest historyczna retrospekcja, jest przede wszystkim klimat. Śledztwo co prawda jakoś nie porywa, rwie się i zapada co chwilę w drzemki, by w końcu jakoś tam zwieńczyć całość, nawet przekonująco.
Szczerze mówiąc, mi jakoś Haiti nie podeszło za bardzo. Trochę mi brakowało tu i ówdzie pewnej magii, która była obecna we wcześniejszych książkach. Postaci znów dobre, nie można powiedzieć, skupienie uwagi na traumie współpracownika komisarza całkiem dobre, ileż można męczyć tylko jedną osobę w tym układzie? Męczące nieco dla mnie są te powojenne losy, pełne czarno-białego świata głupiej władzy i sprytnych Polaków z nią walczących. Jakby trochę brak tu półcieni, może szlachetnego komunisty na przykład, być może byli i tacy, zanim ich system nie przetrawił. Konie to też nie jest moja miłość, zawsze pozostawałem żołnierzem piechoty. Stąd też i delikatnie uwierające w tył głowy uczucie pewnego niedosytu jakoś nie mogło mnie opuścić, być może jednak to tylko moje własne, zbyt wydumane oczekiwania. Zresztą, bez obaw, Wroński nawet w gorszej formie, to wciąż jeszcze poziom, do którego większość polskich autorów może jeszcze długo inspirować.
Haiti to książka po prostu dobra. Tyle można o niej powiedzieć i tyle pewnie wystarczy, bo kto ma słabość do książek Wrońskiego czy też do retro kryminałów w ogóle, na pewno tę odsłonę przygód lubelskiego komisarza zna lub ma zamiar poznać. A nieprzekonani? Są gdzieś tacy?

Marcin Wroński, Haiti
Jakoś tak Wroński mi ostatnio umyka, książek produkują wszyscy tyle, że doba zbyt krótka na to, by choćby listy książek wydawanych prześledzić. Stąd też i za Haiti nieco późno się wziąłem, ale w końcu się udało. Jak zwykle było miło, jak zwykle też zbyt szybko się skończyło. Recenzja książki Marcina Wrońskiego to w sumie rzecz mało przyjemna, bo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasami, jak każdy chyba, tęsknię za szczenięcymi latami. Sięgam wówczas po książkę nieco cofającą mnie do czasów słodkiej beztroski i przeżywania przygód bohaterów z wypiekami na twarzy. Krzyżacka zawierucha Jacka Komudy jak najbardziej się do tego celu nadaje. Ot, czytanka dla dzieci w wieku lat co najwyżej dwunastu, która ma podnieść im morale, bo przecież Rzeczpospolita rycerstwem stała i pod Grunwaldem siłę pokazała. Książka przy tym niezbyt obszerna, akurat na dwie godziny podróży czy też innej formy zabijania czasu niewyszukaną rozrywką. Problem mogą mieć ci, którzy szukają książki do czytania w każdym wieku.

Fabuła powieści jest przewidywalna do bólu, wszak naczelni rzemieślnicy literaccy III Rzeczpospolitej, wydawani przez wydawnictwo Fabryka Słów na skalę masową, przyzwyczaili nas do tego, że budowanie narracji słabo im idzie, stąd jedynie kanoniczne zwroty akcji przeprowadzane przez tłumy kanonicznych postaci. Mieści się to wszystko w mocno wytartym schemacie literatury przygodowo-historycznej i jest dobrze. No, ale jak ktoś na tytuł powieści wybiera tak wyświechtany zwrot, to i z zawartością na pewno rozprawi się schematycznie, tu nie ma żadnej dyskusji, widziały gały co brały. Może jakoś gdzie indziej będzie lepiej, może w rysie historycznym?

No właśnie, historia. Nie zawsze zgadzam się z poglądami autora na to, jak "naprawdę" wyglądały czasy szlacheckiej Rzplitej, ale doceniałem zawsze próby popularyzacji niektórych historycznych zwrotów czy określeń. Niestety, wiek XV to nie jest wiek XVII, co bardzo mocno umknęło autorowi Krzyżackiej zawieruchy. Nawet mało uważne oko dostrzeże, że jakoś ci rycerze dziwnie poubierani chadzali. Gorzej jeszcze z językiem, którym mówią, bo mruganie do czytelnika zawsze jest dobre, ale jednak czasami złe. Wtręty w rycerskich rozmowach o "święcie Matki Boskiej Pieniężnej" czy pytanie w karczmie "Co tam, panie w... polityce" zamiast śmieszyć straszą, bo uzmysławiamy sobie, że skoro taki poziom prezentuje jedna z gwiazd tego rodzaju prozy to jaki musi być poziom tych słabszych...

Książka napisana chyba jedynie na siłę, podobno na rocznicę grunwaldzkiej wiktorii. Jeśli tak, to miniony od tej pory czas dowodzi, że nawet i sam autor nie uważa dzieła swego za godne kontynuacji, do której furtkę przezornie pozostawił w ostatnich stronach powieści. Trudno bowiem powiedzieć coś dobrego o książce ponadto, co napisałem w pierwszych linijkach tego tekstu. Jeśli ktoś zatem na chwilę pragnie wrócić do bycia dziesięciolatkiem, to jest to wybór słuszny. Wszyscy inni niech sięgną po Cherezińską.

Czasami, jak każdy chyba, tęsknię za szczenięcymi latami. Sięgam wówczas po książkę nieco cofającą mnie do czasów słodkiej beztroski i przeżywania przygód bohaterów z wypiekami na twarzy. Krzyżacka zawierucha Jacka Komudy jak najbardziej się do tego celu nadaje. Ot, czytanka dla dzieci w wieku lat co najwyżej dwunastu, która ma podnieść im morale, bo przecież Rzeczpospolita...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początku było zło. Wyrządzone przed laty, czasem nawet niezupełnie świadomie, kładzie cień na całe nasze życie. Jeśli odkryjemy pewnego dnia, że byliśmy pod wpływem koszmaru z przeszłości, możemy zrobić tylko dwie rzeczy. Jakoś się z tym pogodzimy, próbując dalej żyć – oto rozwiązanie pierwsze. Drugim jest krwawa zemsta. Najnowsza książka Carin Gerhardsen zajmuje się opisem zemsty właśnie.
W nocy z soboty na niedzielę nieznany sprawca brutalnie morduje młodą Filipinkę z dwójką kilkuletnich dzieci. Okrucieństwo tej zbrodni porusza całą ekipę komisarza Sjöberga, dopingując ją do jak najszybszego rozwiązania sprawy i złapania mordercy. Po kilku dniach okazuje się jednak, że tej samej nocy zaginął jeden z policjantów z zespołu śledczego. Kiedy wychodzi na jaw jego znajomość z ofiarami mordu, grupa policjantów stoi przed wyborem pomiędzy wyciągnięciem pełnych konsekwencji ze śledztwa a lojalnością wobec kolegi. Każdy nowy ślad przynosi zaś więcej pytań niż odpowiedzi. Kluczem do wyjaśnienia całości będzie poznanie przeszłości wszystkich zamieszanych w sprawę. Przy okazji poznamy także dużą część dawnego życia samego komisarza.

Trzeci już tom serii o policjantach z Hammarby nie przynosi większych zmian w porównaniu z poprzednimi. To nadal przedstawienie świata uporządkowanego na pozór, w którym zło istnieje wszędzie, tak w zakazanych dzielnicach, jak i w tych lepszych, ukryte pod maskami starannego wykształcenia i zamknięte w czterech ścianach prywatnych mieszkań. To także wciąż opowieść, która przede wszystkim tłumaczy owo okrucieństwo naszej rzeczywistości w sposób mocno psychologiczny. Wyjaśnianie postępowania ofiar i sprawców jest u Gerhardsen rzeczą równie ważną jak sama intryga kryminalna. Kołysanka na śmierć pokazuje tę właściwość chyba jeszcze silniej niż poprzednie książki, choć tutaj odbywa się to naprawdę naturalnie, bez przesadnego moralizowania. Ewentualna nieznajomość wcześniejszych losów bohaterów cyklu zupełnie nie przeszkadza w lekturze, ponieważ wszystkie wcześniejsze wydarzenia są tutaj wspomniane i łatwo zorientować się, o co chodzi.

Książka Gerhardsen to przede wszystkim opowieść o odkrywaniu przeszłości. Na pierwszy rzut oka to banał, bo przecież na rekonstrukcji faktycznego przebiegu wydarzeń opierają się śledztwa kryminalne. A jednak w tym wypadku należy docenić to, co udało się stworzyć autorce. W jej sposobie opisania świata jest bowiem coś, co przykuwa uwagę czytelnika. Wydaje się, że sposób rozwiązania zagadki jest dla pisarki wręcz drugorzędny, bo w rzeczywistości zajmują ją sprawy poruszane w powieściach psychologicznych. Po raz kolejny powieść Szwedki udowadnia istnienie zła w każdym z nas; tylko okoliczności sprawiają, że u większości populacji nigdy nie dochodzi ono do głosu. I choć ten przekaz obecny jest w twórczości pisarki od początku, to jednak tutaj zarysowuje się zdecydowanie najmocniej.

Dzieje się tak chyba przede wszystkim z powodu historii komisarza Sjöberga. Razem z nim odkrywamy nie tylko coraz głębiej skrywane tajemnice osób powiązanych ze sprawą, którą ten usiłuje rozwikłać. Gerhardsen prowadzi swojego bohatera także w głąb jego własnego lęku, zatruwającego mu życie. Wydobycie z odmętów niepamięci wydarzeń dotąd przyczajonych w podświadomości policjanta doprowadza do czegoś na kształt udanej terapii psychologicznej. Demon oswojony, nazwany i umiejscowiony na konkretnym tle staje się towarzyszem niedoli. Trudno powiedzieć, czy stwierdzenie o wyzwalającej mocy prawdy jest uprawnione, ale być może taka wiedza faktycznie stanowi ten pierwszy krok na drodze w kierunku wyzwolenia.

Nagle odkrywana prawda boli i to widać najwyraźniej w losach postaci wykreowanych przez szwedzką pisarkę. Każdy nowy element stanowi kolejny cios i żaden z bohaterów – a właściwie każdy z nich ma jakiś ukryty przed światem problem – nie wie, czym zakończy się ten proces dochodzenia do istoty rzeczy. Brną jednak dalej, bo zawrócić byłoby jeszcze trudniej. Rezultat jest właściwie szczęśliwy, choć w punkcie wyjścia wcale się na to nie zapowiadało.

Tak duża dawka psychologizmu może niektórym wydawać się zbytnim odejściem od kryminalnych schematów. Bez obaw jednak – są tutaj także elementy powieści policyjnej, a ściślej rzecz biorąc, proceduralnej. Mamy zatem ukazaną żmudność dochodzenia, nie ma w powieści genialnych olśnień i przypadków. Jest za to prawdziwe życie, którego możemy dotknąć. To chyba wystarczająca rekomendacja.

Na początku było zło. Wyrządzone przed laty, czasem nawet niezupełnie świadomie, kładzie cień na całe nasze życie. Jeśli odkryjemy pewnego dnia, że byliśmy pod wpływem koszmaru z przeszłości, możemy zrobić tylko dwie rzeczy. Jakoś się z tym pogodzimy, próbując dalej żyć – oto rozwiązanie pierwsze. Drugim jest krwawa zemsta. Najnowsza książka Carin Gerhardsen zajmuje się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Druga powieść o śledztwach komisarza Conny’ego Sjöberga, pod tytułem Najmroczniejsza ciemność, przynosi wszystko to, czego mogli oczekiwać czytelnicy zaznajomieni z częścią pierwszą. Również w tej odsłonie nie zabrakło niczego, co zapewniło popularność cyklu Hammarby. Poza towarzyszeniem policjantom w trakcie śledztwa, czytelnicy będą mieli okazję poznać mieszkańców współczesnego Sztokholmu, gdzie za ułudą normalnego życia czają się demony opanowujące ludzką psychikę.

Na promie kursującym między Szwecją a Finlandią zostaje uduszona młoda dziewczyna. Śledztwo rozpoczyna komisarz Sjöberg, a z każdą nową poszlaką na jaw wychodzą tajemnice ukrywane w na pozór spokojnych domach. W tym samym czasie podczas joggingu współpracownica komisarza odnajduje zwłoki kobiety i wciąż żyjące niemowlę. Ustalenie przebiegu wydarzeń oraz odnalezienie ojca dziecka to kolejna trudna sprawa, która wymaga szybkiego rozwikłania. Jakby tego było mało pewnego dnia gdzieś w Sztokholmie budzi się mała, zaledwie trzyletnia dziewczynka i stwierdza, że została całkiem sama. Nie mogąc wyjść z mieszkania, jest skazana tylko na telefon i oczekiwanie na powrót ojca. Czy te trzy sprawy coś ze sobą łączy?

Książka Carin Gerhardsen nie zawiedzie oczekiwań nikogo z kręgu oddanych wielbicieli skandynawskiego spojrzenia na literaturę kryminalną, a długa lista skrywanych przed światem patologii sprawi, że z chęcią zagłębimy się w świat powieści. Każda z postaci występujących w książce posiada własną historię, którą autorka opowiada skrupulatnie, starając się przy tym zachować pewien dystans i nie wpadać w moralizatorski ton. Nawet dysfunkcyjna rodzina na czele z matką alkoholiczką w jej oczach nie jest godna potępienia, a raczej należy jej się współczucie. Być może jest to podejście nieco naiwne, ale mieszczące się w ramach gatunku. Wydaje się przecież, że niemal wszyscy pisarze skandynawscy wierzą, że nikt nie rodzi się złym człowiekiem. Skłaniają się raczej w kierunku teorii, iż do zbrodni popycha nas sytuacja życiowa, w której się znaleźliśmy – częstokroć nie z własnej winy. Przekonanie, że pojawienie się zła można wytłumaczyć, a nawet zrozumieć, jest u Gerhardsen dobrze widoczne.

Problematyka społeczna nie stanowi jednak zbędnego balastu, jak to się czasem dzieje u innych autorów. Pisarce udało się połączyć intrygę kryminalną z czymś na kształt powieści obyczajowej, czy też psychologicznej, w sposób mogący znaleźć uznanie czytelnika. Wszystko znajduje się na swoim miejscu, elementy determinujące działanie postaci są dobrze wytłumaczone, co buduje spójny obraz. W tym miejscu nie sposób jednak nie zauważyć, że owe psychologizowanie zdecydowanie bardziej przemawia w obrazie zła. Postaci pozytywne są jednowymiarowe, ich wady to błahostki, zaś ich życie osobiste nie pozostawia żadnych złudzeń co do tego, że warto stać po stronie dobra. Właśnie przez tego rodzaju dydaktyzm, blisko tej powieści do taniej literatury popularnej, którą rządzą schematyzm i szablonowość charakterów.

Potencjalnym czytelnikom może się spodobać sprawność pisarska autorki. Nie chodzi tu jednak o umiejętne posługiwanie się językiem, a raczej o biegłość w konstruowaniu fabuły, umiejętność splatania kilku wątków w logiczną całość. Być może bardziej krytyczni czytelnicy uznają to za podstawę warsztatu twórcy literatury sensacyjnej, jednakże w przypadku Gerhardsen mamy do czynienia z ponadprzeciętnym talentem fabularnym. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie toporny styl, charakteryzujący się często banalnymi porównaniami. Cóż, najwidoczniej nie można mieć wszystkiego.

Najmroczniejsza ciemność nie jest książką ani wybitną, ani pozostającą na długo w pamięci. Opisanie całego szeregu patologii – alkoholizmu, prostytucji, przemocy w rodzinie i pedofilii – przyciągnie przede wszystkim czytelników zafascynowanych ciemną stroną życia. Jednym może wydać się z tego powodu nieco zbyt naciągana i sztampowa, drugich zaś zauroczy klimatem, jaki sugeruje tytuł. Choć Carin Gerhardsen nie zalicza się do czołowych skandynawskich twórców, to jej miejsce w drugim szeregu jest mocno ugruntowane. Dzieje się tak głównie dzięki widocznej poprawie jakości literackiego warsztatu względem pierwszego tomu cyklu. Pozostaje mieć nadzieję, że ten trend utrzyma się w następnych częściach cyklu o komisarzu Conny’m Sjöbergu.

Druga powieść o śledztwach komisarza Conny’ego Sjöberga, pod tytułem Najmroczniejsza ciemność, przynosi wszystko to, czego mogli oczekiwać czytelnicy zaznajomieni z częścią pierwszą. Również w tej odsłonie nie zabrakło niczego, co zapewniło popularność cyklu Hammarby. Poza towarzyszeniem policjantom w trakcie śledztwa, czytelnicy będą mieli okazję poznać mieszkańców...

więcej Pokaż mimo to