Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Porządnie napisana monografia rewolucji w Ameryce południowej - bo sama bitwa to tak naprawdę ostatnie jej strony. Napisana porządnie i rzetelnie, nie mam tu uwag, zaś mało znana tematyka została podana fachowo i zrozumiale.

Porządnie napisana monografia rewolucji w Ameryce południowej - bo sama bitwa to tak naprawdę ostatnie jej strony. Napisana porządnie i rzetelnie, nie mam tu uwag, zaś mało znana tematyka została podana fachowo i zrozumiale.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Praca mocno jednostronna, opisująca bitwę przede wszystkim od strony sowieckiej, co czyni ją średnio udaną. To reedycja pracy z czasów PRL i to niestety mocno widać. Nie poprawia sprawy kiepska jakość wydania oraz słabe, nieczytelne mapy.

Praca mocno jednostronna, opisująca bitwę przede wszystkim od strony sowieckiej, co czyni ją średnio udaną. To reedycja pracy z czasów PRL i to niestety mocno widać. Nie poprawia sprawy kiepska jakość wydania oraz słabe, nieczytelne mapy.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Porządnie i rzetelnie napisana monografia pierwszych starć powstania listopadowego (bo poza Grochowem mamy tu także Wawer czy Białołękę). Na pewno nie tak wnikliwa jak prace Tokarza, ale jako rzecz na początek - całkiem niezła.

Porządnie i rzetelnie napisana monografia pierwszych starć powstania listopadowego (bo poza Grochowem mamy tu także Wawer czy Białołękę). Na pewno nie tak wnikliwa jak prace Tokarza, ale jako rzecz na początek - całkiem niezła.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo ciekawy i egzotyczny temat, podany natomiast strawnie i zrozumiale. Pod pewnymi względami wręcz wzorzec tego jak pisać w Polsce o wojnach, o których mało kto tutaj słyszał. Do stylu i języka pretensji także nie mam. Słyszałem kilka mocno negatywnych opinii na temat warsztatu autora, acz nie znam zagadnienia na tyle mocno, aby samemu oceniać, na ile te opinie były słuszne. Od strony edytorskiej tradycyjnie słaby poziom Bellony (stąd kilka gwiazdek w dół), ale ciekawa treść ratuje sprawę.

Bardzo ciekawy i egzotyczny temat, podany natomiast strawnie i zrozumiale. Pod pewnymi względami wręcz wzorzec tego jak pisać w Polsce o wojnach, o których mało kto tutaj słyszał. Do stylu i języka pretensji także nie mam. Słyszałem kilka mocno negatywnych opinii na temat warsztatu autora, acz nie znam zagadnienia na tyle mocno, aby samemu oceniać, na ile te opinie były...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po jednym względem jest to jeden z najlepszych HaBeków - ma dobrze zrobione mapy, a w tym cyklu to rzadkość.
Od strony treści jest różnie - autor bardzo literacko i barwnie opisuje sam przebieg starcia. Z drugiej strony, bardzo wiele tu subiektywnych i jednostronnych sądów. Niemniej, czytało się dobrze i plusik za ładnie zrobione, kolorowe mapy (poważnie, to chyba był wypadek przy pracy, że im wyszły).

Po jednym względem jest to jeden z najlepszych HaBeków - ma dobrze zrobione mapy, a w tym cyklu to rzadkość.
Od strony treści jest różnie - autor bardzo literacko i barwnie opisuje sam przebieg starcia. Z drugiej strony, bardzo wiele tu subiektywnych i jednostronnych sądów. Niemniej, czytało się dobrze i plusik za ładnie zrobione, kolorowe mapy (poważnie, to chyba był...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli chodzi o treść, to książka świetna - ciekawy temat, dobrze opisany i ciekawie przedstawiony. Niestety, od strony wydawniczej - bubel. Książka o kilkuletnim konflikcie na ogromnym obszarze zawiera jedną, dziadowsko narysowaną mapkę (chyba w paintcie dałoby się lepiej) wrzuconą na sam koniec. Jak dla mnie to kpina, nie mówiąc już o tym, że geografia Chin jest przeciętnemu polakowi raczej mało znana.

Jeśli chodzi o treść, to książka świetna - ciekawy temat, dobrze opisany i ciekawie przedstawiony. Niestety, od strony wydawniczej - bubel. Książka o kilkuletnim konflikcie na ogromnym obszarze zawiera jedną, dziadowsko narysowaną mapkę (chyba w paintcie dałoby się lepiej) wrzuconą na sam koniec. Jak dla mnie to kpina, nie mówiąc już o tym, że geografia Chin jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo udana, solidna i dobrze napisana praca, szczegółówo, dzień po diu, a niekiedy wręcz godzina po godzinie przedstawiające przebieg powstania, a także, co nie bez znaczenia, okres je poprzedzający, przyczyny jego wybuchu oraz najważniejszych jego uczestników.

Bardzo udana, solidna i dobrze napisana praca, szczegółówo, dzień po diu, a niekiedy wręcz godzina po godzinie przedstawiające przebieg powstania, a także, co nie bez znaczenia, okres je poprzedzający, przyczyny jego wybuchu oraz najważniejszych jego uczestników.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeden z najlepiej napisanych HBków, czyta się to jak świetną powieść historyczną, a czasami wręcz heroic fantasy. Autor opisał egzotyczny temat wnikliwie i ciekawie, przedstawiając tło wydarzeń i bohaterów. Niestety, HBki wciąż stoją na poziomie PRLowskim, jeśli chodzi o jakość wydania - śladowe ilości kiepsko zrobionych mapek, grafiki zblokowane w środku, zamiast tam, gdzie powinny być. Gdyby nie kiepskie wydanie, to byłby komplet gwiazdek.

Jeden z najlepiej napisanych HBków, czyta się to jak świetną powieść historyczną, a czasami wręcz heroic fantasy. Autor opisał egzotyczny temat wnikliwie i ciekawie, przedstawiając tło wydarzeń i bohaterów. Niestety, HBki wciąż stoją na poziomie PRLowskim, jeśli chodzi o jakość wydania - śladowe ilości kiepsko zrobionych mapek, grafiki zblokowane w środku, zamiast tam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo dobrze napisana, ciekawa i wnikliwa biografia N.B. Forresta, najwybitniejszego dowódcy kawalerii czasów wojny secesyjnej - bo, wbrew tytułowi, tym właśnie jest ta książka. Jedyny bodaj jej minus - autor wyraźnie sympatyzuje ze swoim bohaterem i stara się go wybielić jak tylko może, zrzucając odium popełnionych przez jego żołnierzy zbrodni w Fort Pillow na niższych rangą oficerów.

Bardzo dobrze napisana, ciekawa i wnikliwa biografia N.B. Forresta, najwybitniejszego dowódcy kawalerii czasów wojny secesyjnej - bo, wbrew tytułowi, tym właśnie jest ta książka. Jedyny bodaj jej minus - autor wyraźnie sympatyzuje ze swoim bohaterem i stara się go wybielić jak tylko może, zrzucając odium popełnionych przez jego żołnierzy zbrodni w Fort Pillow na niższych...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Wolę RAZa jako autora fantastyki, z którą chyba na dobre już się niestety rozstał. Tutaj, w powieści realistycznej, niby poradził sobie dobrze, ale nie przekonał mnie. Rzecz mocno intymna, erotyzująca, będąca portretem faceta próbującego radzić sobie z problemami zawodowymi i osobistymi w latach 90. Niby sprawnie napisana, ale jednak czegoś brakuje.

Wolę RAZa jako autora fantastyki, z którą chyba na dobre już się niestety rozstał. Tutaj, w powieści realistycznej, niby poradził sobie dobrze, ale nie przekonał mnie. Rzecz mocno intymna, erotyzująca, będąca portretem faceta próbującego radzić sobie z problemami zawodowymi i osobistymi w latach 90. Niby sprawnie napisana, ale jednak czegoś brakuje.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Kawał dobrej grozy i chyba najlepsza rzecz Lee, jaką czytałem. Mocne, z pomysłem i przekonujące.

Kawał dobrej grozy i chyba najlepsza rzecz Lee, jaką czytałem. Mocne, z pomysłem i przekonujące.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Rozczarowanie. Przede wszystkim trudno mi tę książkę uznać za horror, to taki thriller o facecie, który miał traumatyczne dzieciństwo (religijna matka, słaby ojciec), potem naczytał się głupot i próbował ratować świat, a wyszło jak zwykle.
Do zalet zaliczyć muszę cały początek i dobrze zbudowaną motywację głównego bohatera, która może nawet wypada przekonująco. Ale niestety na tym ich lista się kończy. Autor funduje nam sporo makabrycznych opisów, ale wszystko mieści się w realizmie, brakowało mi też tu czegoś zaskakującego, co by faktycznie mogło przerazić czy przynajmniej mocno zaskoczyć czytelnika.
Liczyłem na dużo więcej, niestety, na tym chyba swoje kontakty z twórczością tego pana skończę.

Rozczarowanie. Przede wszystkim trudno mi tę książkę uznać za horror, to taki thriller o facecie, który miał traumatyczne dzieciństwo (religijna matka, słaby ojciec), potem naczytał się głupot i próbował ratować świat, a wyszło jak zwykle.
Do zalet zaliczyć muszę cały początek i dobrze zbudowaną motywację głównego bohatera, która może nawet wypada przekonująco. Ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wciąż całkiem dobrze - trzeci tom nie zawiódł mnie, idąc dalej ścieżką wytyczoną przez poprzedni, czyli zachowując klimat wojennego sf. Aż szkoda, że to już przedostatni tom cyklu, choć warto docenić fakt, że autor umiał się samoograniczyć.

Wciąż całkiem dobrze - trzeci tom nie zawiódł mnie, idąc dalej ścieżką wytyczoną przez poprzedni, czyli zachowując klimat wojennego sf. Aż szkoda, że to już przedostatni tom cyklu, choć warto docenić fakt, że autor umiał się samoograniczyć.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Nawet lepsza niż tom pierwszy, bardziej jednolita fabularnie i skupiona już na jednym wątku, przez co czytało się nawet lepiej. Poza tym, tu wreszcie dostajemy kawał solidnej, wojennej sf, której w polskiej literaturze aż tak wiele znowu nie ma.

Nawet lepsza niż tom pierwszy, bardziej jednolita fabularnie i skupiona już na jednym wątku, przez co czytało się nawet lepiej. Poza tym, tu wreszcie dostajemy kawał solidnej, wojennej sf, której w polskiej literaturze aż tak wiele znowu nie ma.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Rzetelnie napisany horror, z paroma niezłymi pomysłami, sporą ilością przemocy i brutalnych opisów - czytało się naprawdę przyjemnie, choć nie jest to żaden tam kamień milowy gatunku. Po prostu solidna, fajna pulpa.

Rzetelnie napisany horror, z paroma niezłymi pomysłami, sporą ilością przemocy i brutalnych opisów - czytało się naprawdę przyjemnie, choć nie jest to żaden tam kamień milowy gatunku. Po prostu solidna, fajna pulpa.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Mój pierwszy kontakt z twórczością Lee i niekoniecznie pozytywny. Zbiór króciutkich opowiadań, w sporej części średnich lub nijakich, w niektórych przypadkach będących uzupełnieniem wcześniej napisanych historii. Są może 2-3 dobre, ale dla mnie to za mało, abym całość mógł uznać za udaną.

Mój pierwszy kontakt z twórczością Lee i niekoniecznie pozytywny. Zbiór króciutkich opowiadań, w sporej części średnich lub nijakich, w niektórych przypadkach będących uzupełnieniem wcześniej napisanych historii. Są może 2-3 dobre, ale dla mnie to za mało, abym całość mógł uznać za udaną.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli chodzi o light novel, to nieodmiennie pozostaję w tym temacie sceptykiem, zaś moje dotychczasowe kontakty z tego rodzaju twórczością przekonały mnie, że po prostu nie są to książki dla mnie. Niemniej, jako fan gier Kinoko Nasu, darować sobie Pustych Granic nie zamierzałem, nawet gdyby oznaczało to kolejny kontakt z literaturą ubogą językowo i prostą (by nie rzec prostacką) od strony literackiej. Tymczasem nadeszła niespodzianka - okazało się, że książka ta ma do zaoferowania o wiele więcej niż przeciętne pozycje z tego gatunku.

Fabuła kręci się w zasadzie wokół dwóch postaci. Jedną jest Shiki Ryogi, nastolatka z rozdwojeniem jaźni, która w wyniku wypadku zapada w śpiączkę. Gdy się z niej budzi, okazuje się, że pewne obszary jej pamięci zostały uszkodzone, jednak niejako w zamian uzyskała ona zdolność dostrzegania punktów, których przecięcie pozwala jej uśmiercić dosłownie wszystko. Drugim bohaterem, tym, którego fabuła wysuwa w pewnym sensie na pozycję protagonisty, jest Mikiya Kokuto, kolega Shiki jeszcze ze szkolnych czasów, który wydaje się być jedyną osobą, której na dziewczynie zależy. Porzuciwszy studia, Mikiya podejmuje pracę u Toko Aozaki, lalkarki i taumaturga, interesującej się mocno wszystkimi zjawiskami paranormalnymi. W jej domu zresztą drogi Mikiyi i Shiki przecinają się najczęściej.

Wiecie, z czym przeważnie kojarzy się light novel - ot, w poły grafomańska powiastka pisana programowo z użyciem prostego języka i ograniczonej ilości słów, w sam raz do czytania w pociągu czy w autobusie. Puste granice trafiły w moje ręce akurat przed dłuższą podróżą kolejową. Toteż siadając w pełnym przedziale pociągu relacji Warszawa-Włocławek, sięgnąłem po nią i zacząłem czytać, zakładając, że te dwie godzinki podróży upłyną dzięki temu szybciej, a ja przy okazji skorzystam z książki w sposób dla niej przewidziany. Było już po szóstej, ale że nadeszła już wiosna, to i wciąż było jasno, więc czytać można było bez problemów. Po paru stronach zamknąłem książkę i zerknąłem na ostatnia stronę jej okładki, gdzie umieszczono spory napis „Light Novel”. Pokręciłem głową z niedowierzaniem, by wrócić do lektury. Nie trwało to jednak długo. Kilka kolejnych stron i książka wróciła do torby, mi zaś pozostało kontemplowanie ubogiego niestety i płaskiego jak deska do prasowania krajobrazu Mazowsza i Kujaw, gdzie jedyną ozdobą pozostawało zachodzące słońce. Czy to oznacza, że trafiłem na coś jeszcze gorszego niż zakładałem?

Wręcz przeciwnie. Puste granice napisane są językiem, który bardziej przywodzi na myśl powieść w klasycznym rozumieniu tego słowa. Zaś prolog, zatytułowany Panorama, jest bardzo gęsty od treści i wręcz zawiły, przez co czytać go należy powoli i uważnie, w innym przypadku bowiem pogubienie się jest gwarantowane. Autor swobodnie i bez ostrzeżenia żongluje punktami widzenia bohaterów, a fakt, że jedna z postaci posiada dwie osobowości, męską i żeńską, nie ułatwia sprawy. Co więcej, swoje robi też zmiana osób - raz czytamy fragment pisany w osobie pierwszej, a zaraz potem narracja przeskakuje do osoby trzeciej. Ów chaos może zdezorientować niejednego czytelnika, zwłaszcza, że wydarzenia posuwające do przodu fabułę wydają się tu pełnić rolę służebną względem kreacji postaci i relacji między nimi, nie mówiąc już o dość częstych skokach czasowych między wydarzeniami. W efekcie tego lektura pierwszych rozdziałów Pustych granic wymaga od czytelnika sporego skupienia, którego w pociągu (o autobusie nie mówiąc) ciężko szukać, zwłaszcza gdy dwie panie naprzeciwko omawiają właśnie ostatnie odcinki „Tańca z gwiazdami”. Pamiętam, że gdy wróciłem do domu, zrobiłem sobie kawę, ukroiłem kawałek ciasta i siadłem do lektury w dalece bardziej komfortowych warunkach niż poprzednio, sytuacja zmieniła się diametralnie, do tego wręcz stopnia, że nawet nie zauważyłem, kiedy wzmiankowana kawa, nietknięta niemal zresztą, zdążyła ostygnąć.

Bo lektura Pustych granic faktycznie potraci wciągnąć. Autor stawia przed czytelnikiem pewne wymagania, oczekuje od niego skupienia, uwagi i pamięci o zaprezentowanych wcześniej faktach. Jeśli czytaliście jakieś inne light novel, to pewnie wiecie, że nie jest to norma. Do dziś pozostaje mi w pamięci jak w No game no life autor czuł się w obowiązku powtarzać pewne rzeczy po kilka razy (nawet tak „szalenie istotne” dla fabuły dane jak to, że główny bohater jest prawiczkiem), jakby nie był pewien, że czytelnikowi na pewno utkwił w pamięci jakiś fakt. Tutaj zaś, mimo relatywnie skromnej obsady (na którą składają w sumie cztery istotne dla fabuły postacie), informacji jest dużo. Więcej, są to informacje ujmowane niekiedy całkiem bogatym i złożonym językiem (znowu antyteza tego, z czym kojarzyć się może słownictwo w light novel). Dalej, autor potrafi całkiem nieźle pisać i opisywać. Tu zbliża się chyba najbardziej do kanonów gatunku, bo choć opisy i tak są o wiele bardziej barwne niż w wielu innych tego rodzaju tytułach, to na pewno trudno je uznać za wyczerpujące. Ale też pamiętać trzeba, że pisane są dla ludzi, którzy doskonale znają realia, w których toczy się akcja.

Fabuła pierwszego tomu dzieli się niejako na dwie połowy. Pierwsza koncentruje się na postaci Shiki Ryogi, jej życiu przed wypadkiem i relacjach z Mikiyią, a także serii zabójstw mających w tym czasie miejsce. Następnie przeskakujemy do zasadniczej części, rozgrywającej się w „teraźniejszości”, gdzie tym razem osią fabuły jest historia Fujino Asagami, obdarzonej telekinetycznymi zdolnościami zabójczyni, chcącej pomścić wyrządzone jej krzywdy. Daje się zauważyć, że ta druga połowa jest napisana nieco przejrzyściej, jakby autor wiedział już, co i jak chce tworzyć, zaś z chaosu prologu zaczął wyłaniać się pewien bardziej konkretny kształt. Z drugiej strony, ograniczenie karuzeli narracyjnej zostaje zastąpione przez jeszcze większą ilość danych oraz dłuższych i prowadzonych niekiedy zgoła nie lightnovelowym stylem, rozmów. Książka niezmiennie pozostaje lekturą gdzieś tak o klasę - dwie bardziej wymagającą niż przeciętny przedstawiciel swojego gatunku.

Poszukując dalej punktów zbieżnych i różnic - przywykliśmy do faktu, że w light novel lakoniczność opisów jest uzupełniana przed grafiki, zwykle po kilka - kilkanaście na tomik. I tu znowu będzie problem, bo Puste granice nie mają ilustracji jako takich. W całej książce znajdziemy trzy obrazki, będące stronami tytułowymi dla rozdziałów, dość statyczne i przedstawiające wyłącznie bohaterów. Jedyna bardziej dynamiczna ilustracja znajduje się na okładce. Nie powiem, aby mi to przeszkadzało, bo autor pisze na tyle dobrze, że nie miałem problemów z wyobrażeniem sobie tego, co zostało opisane na kartach powieści. Ale podejrzewam, że niektórych to zapewne rozczaruje - no bo jak kto, light novel bez ilustracji?

Na okładce książki znajdziemy informację, że Puste granice zapoczątkowały w Japonii nurt „nowej fantastyki”. Nie znam się na tyle na japońskiej literaturze, aby móc to zweryfikować. Dla mnie powieść ta jest typowym przedstawicielem urban fantasy, gdzie w realiach wielkomiejskich zderzają się ze sobą światy magii i nauki. Autor ozdobił całość elementami nieobcymi historyjkom detektywistycznym, wplatając w to bardzo oszczędnie zresztą elementy romansu i horroru. Trzeba przyznać, powstała w ten sposób bardzo udana opowieść, której klimat na pewno potrafi wciągnąć czytelnika. Jeśli ktoś miał do czynienia z grą Tsukihime, kolejnym dziełem Nasu, które niejako wyewoluowało z Pustych granic, to zauważy, że da opowieść, przynajmniej na tym etapie, oszczędniej raczy czytelnika niesamowitością, oszczędzając mu ponadto zagrywek znanych z historii mocniej stawiających na romans. Trzeba jednak pamiętać, że to dopiero pierwszy tom z trzech, a to nakazywałoby ostrożność, jeśli chodzi o takie osądy

Tomik pierwszy, liczący nieco ponad dwieście stron, uzupełnia posłowie autorstwa Yukito Ayatsujiego, w Polsce znanego głównie z Another. Tekst całkiem ciekawy, choć po prawdzie będący luźnymi przemyśleniami tegoż pisarza na temat Kinoko Nasu i i Pustych granic. Znajdziemy tu interesujące informacje (jak choćby te o roli, jaką w inspiracjach literackich Nasu odegrały kryminały), ale i sporo typowo japońskiej grzeczności, suto podlanej komplementami i ogólnikami. Trochę brak mi informacji o Type-Moon (autor na starcie zaznacza, że o świecie gier ma znikome pojęcie). Niemniej, rzecz godna uwagi i będąca zacnym dodatkiem.

Do polskiego wydania uwag nie mam - okładka utrzymana w półmatowych barwach, bez niezbyt lubianej przeze mnie kredy, dobrze pasuje do całości. Tłumaczenie tytułu jest bez zarzutu - dobrze oddaje jego abstrakcyjność. W tekście nie znalazłem żadnych uchybień, a fakt, że konsultantem była osoba, o której wiem, że siedzi mocno w temacie, jest niejako gwarancją, że fani twórczości Nasu nie mają się tu czego obawiać. Jeśli chodzi o przekład, to prezentuje on naprawdę niezły poziom, unikając wszelkiej maści niepotrzebnej japońszczyzny, zachowując natomiast klimat i ducha oryginału. Nie natrafiłem na żadne błędy czy też fragmenty, przy których czułbym potrzebę poprawiania tego i owego.

Puste granice to kawał przyzwoitego urban fantasy w japońskich realiach i już z tego powodu pozycja godna uwagi fanów gatunku. Można uznać ten tytuł także za lekturę obowiązkową dla wszystkich fanów Nasuverse, bowiem to z tej pozycji wyewoluowały świat i realia, ale także i niektóre postacie znane z Tsukihime, Fate/stay night czy Mahotsukai no yoru, choćby Toko Aozaki, pojawiająca się często w innych tytułach Nasu. I choć wciąż pozostaję sceptyczny względem light novel w ogólności, to cieszy mnie, że nawet w tym gatunku trafić się może coś interesującego.

Jeśli chodzi o light novel, to nieodmiennie pozostaję w tym temacie sceptykiem, zaś moje dotychczasowe kontakty z tego rodzaju twórczością przekonały mnie, że po prostu nie są to książki dla mnie. Niemniej, jako fan gier Kinoko Nasu, darować sobie Pustych Granic nie zamierzałem, nawet gdyby oznaczało to kolejny kontakt z literaturą ubogą językowo i prostą (by nie rzec...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo udany przykład książki totalnie przekombinowanej - zapowiada się początkowo jak rasowy dreszczowiec, a dostajemy coś mocno psychodelicznego, bliższe science fiction niż horrorowi sensu stricte. Autor ma sporo pomysłów, niekiedy ciekawych, ale jak to się mówi - za dużo grzybków w tym barszczu.

Bardzo udany przykład książki totalnie przekombinowanej - zapowiada się początkowo jak rasowy dreszczowiec, a dostajemy coś mocno psychodelicznego, bliższe science fiction niż horrorowi sensu stricte. Autor ma sporo pomysłów, niekiedy ciekawych, ale jak to się mówi - za dużo grzybków w tym barszczu.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętam, jak ucieszyła mnie wiadomość o powstaniu wydawnictwa Phantom Books. Miało ono wydawać horrory klasy B, nawiązujące w poetyce do twórczości prezentowanej przez niezwykle popularne na początku lat 90 wydawnictwo Phantom Press. Niestety, pierwsza pozycja w jego ofercie, Nienasycony Łukasza Radeckiego, pozostawiła mnie z mocno mieszanymi uczuciami, o czym pisałem w recenzji. Postanowiłem wtedy, że dam wydawcy jeszcze jedną szansę, a jeśli i druga śliwka okaże się robaczywa, wtedy podziękuję. I choć Pełzająca śmierć, następny tytuł Phantom Books, okazała bez dwóch zdań robaczywa (w tematyce) to jednak spodobała mi się o wiele bardziej niż poprzednik.

Tym razem dostajemy powieść z gatunku „animal horror”, czyli maksymalnie już wyeksploatowanej konwencji zwierząt zagrażających ludziom. We wstępie autor przyznaje, że ma świadomość, iż tu nie da się właściwie powiedzieć nic nowego. Co więcej, dedykuje swoją książkę Guyowi N. Smithowi, jednemu z najpopularniejszych w Polsce początku lat 90 pisarzy grozy, wskazując na jego Odrazę (która opowiadała o zmutowanych robakach atakujących ludzi). Takie podejście sprawia, że być może oczekiwania czytelnika nieco zmaleją lub też na odwrót, w zależności od podejścia. Mnie, fana twórczości Smitha et consortes, to akurat ucieszyło i natchnęło nadzieją. Jak się okazało, słusznie.

Akcja Pełzającej śmierci toczy się w Suchej Beskidzkiej, małym i wymierającym miasteczku na południu Polski. Jego mieszkańcy w większości wyprowadzili się, pozostali właściwie tylko ci, którzy zostać musieli - ludzie starsi, rozbitkowie życiowi lub nieliczni, którzy mają tu jeszcze coś konkretnego do roboty. Co ciekawe, autor nie umieścił w książce formułki o tym, że „wszelkie podobieństwa są przypadkowe”, miasteczko, w którym toczy się akcja, istnieje naprawdę, zaś wzmianka we wstępie sugeruje celową wręcz zemstę literacką. Położona w oddaleniu od cywilizacji Sucha Beskidzka jawi się tu jak klasyczny relikt PRLu. Ale takie miejsce staje się zarazem doskonałym do różnej maści ciemnych interesów. Tak właśnie rozumują ludzie, którzy pozbywają się nielegalnych odpadów, pompując je po prostu nocami do grobów na miejscowym cmentarzu. Proceder kwitnie, jednak w pewnym momencie chemikalia zaczynają oddziaływać na żyjące w cmentarnej glebie robaki. Mutacja sprawia, że żywiące się do tej pory padliną ścierwojady wychodzą na powierzchnię, żądne bardziej świeżego mięsa.

Żaden ze mnie biolog, a więc nie będę nawet podejmował prób analizy treści książki pod tym kątem. Zresztą, sądzę, że byłoby z założenia karkołomne zadanie, jak w przypadku większości animal horrorów, bazujących zwykle na mocno absurdalnych pomysłach (na tle takich rzeczy jak Sharktopus ta książka może początkowo jawić się jako coś wręcz realistycznego...). Tu liczy się bowiem fabuła, nie jej uzasadnienie. Początkowo mamy więc pojedyncze i niemal niezauważalne przypadki zgonów, przeplatane naturalistycznymi scenami z życia mieszkańców miasteczka, a eskalacja grozy następuje stopniowo, by w końcu uderzyć mocniej. Wezwani przez miejscowego proboszcza fachowcy od pozbywania się robaków zauważają, że coś jest nie tak, ale kiedy przybywają na miejsce, zagrożenie staje się o wiele większe, a gra idzie nie o proste pozbycie się paru przerośniętych robaków, ale o przeżycie.

Czytało mi się Pełzającą śmierć naprawdę dobrze. Autor we wstępie już zauważył, że książka ta nie rości sobie pretensji do bycia oryginalną czy szczególnie wyrafinowaną. I owszem, taka właśnie jest. To rasowy horror klasy B (czy może nawet C), z dużą ilością makabry, przerysowaniem pewnych motywów, a także z nieźle zbudowanym nastrojem degeneracji i zgnilizny. To ostatnie umożliwiło przekonujące wykreowanie atmosfery upadającego miasteczka w południowej Polsce, jednego z tych, których w tamtych stronach zapewne nie brakuje. Jeden z moich znajomych, mieszkający w tamtych okolicach, co jakiś czas raczy mnie opisami życia na południu ściany wschodniej i przyznam, nieźle się to uzupełnia z tym, co tu czytałem.

W odróżnieniu od poprzednio wydanego przez Phantom Books Nienasyconego, tym razem dostaliśmy książkę prostszą, ale znacznie bardziej „mięsną”. Autor hojnie epatuje nas mocnymi, drastycznymi opisami oraz bulwersującymi zapewne niektórych nawet scenami. Tak, dokładnie tego po takich pozycjach oczekuję. Co więcej, autor miał jakiś pomysł - co widać zwłaszcza w finale, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. A i owszem, właściwie w przypadku takich książek ciężko mówić o zaskoczeniach, niemniej podejrzewam, że wielu czytelników końcówka Pełzającej śmierci wprawi w nader przyjemną konfuzję. Ciekawie by było, gdyby powstał ciąg dalszy.

Mniejszy nacisk autor położył na kreacje bohaterów, czyniąc ich bardziej postaciami epizodycznymi. Nikt z obsady nie występuje przez cały czas fabuły, większość dostaje stosunkowo niewiele miejsca, a zaledwie dwie - trzy pojawiają się ciut dłużej. Ma to swoją logikę - przy takim układzie nie wiemy nigdy, kto za chwilę zginie, a kto nie. W większości horrorów bowiem mamy głównego bohatera i jego bliższe czy dalsze otoczenie. O ile w tym otoczeniu trup zwykle się ściele gęsto, tak główny bohater powinien do samego końca żyć. Brak tego rozwiązania sprawia, że los postaci staje się bardziej niepewny. Natomiast zarzutem sensu stricte, jaki mogę uczynić tej książce, jest jej długość, a w zasadzie krótkość. Zasadnicza powieść, czyli tytułowa Pełzająca śmierć to zaledwie 75 stron. Zdecydowanie za mało. Można zrozumieć, że autor bał się zapewne przegadania i zanudzenia czytelników powtarzalnością, ale uważam, że nic by się nie stało, gdyby historia ta okazała się o połowę dłuższa. Był tu potencjał i mam wrażenie, że jednak został nieco zaprzepaszczony. W rezultacie drugą połowę książki musiały wypełnić pojedyncze opowiadania, odmienne od Pełzającej śmierci tak w treści jak i w tematyce.

Skóra to historyjka rodziny, w której ojciec z problemami alkoholowymi doprowadza do tragedii. Bliższe to dramatowi niż horrorowi, przynajmniej w moim odczuciu, ciut rozciągnięte, acz finał ratuje wszystko. Lepszy jest już Odlew, mocno bluźnierczy w treści, poruszający temat fantazji erotycznych u osób przesadnie religijnych. Rozumiesz, skarbeńku? kojarzy się ze Skórą - podobna tematyka, podobny problem i w sumie nawet miejscami podobne prowadzenie fabuły. Zdecydowanie, nie moje klimaty. Tylko przez chwilę to ciut mocniejszy tekst, potrafiący „złapać” czytelnika i chyba w sumie najlepszy z tych opowiadań. Ale dopiero finałowa Misja to faktycznie rasowy, brutalny, wręcz drastyczny horror o mocno kontrowersyjnej tematyce. Swoją drogą, nasuwa mi się pewna refleksja - horrory zwykle lubią epatować erotyką. Autor od czasu do czasu po nią też sięga, ale, co nie każdemu musi się spodobać, koncentruje się na relacjach homoseksualnych między mężczyznami. Może to też jakaś forma szokowania czytelnika?

Podsumowując, druga pozycja wydana przez Phantom Books nie do końca może rozwiała wszystkie moje wątpliwości, ale sprawiła, że uległy one jednak redukcji. To kawał zacnej grozy, którą znamy i lubimy. Nie próbuje ona udawać czegoś, czym nie jest, nie sili się na ambicje, ale daje dokładnie to, czego od niej oczekujemy. Zaledwie zaś kilka dni temu wydawca ogłosił, że jedną z jego kolejnych książek będzie horror autorstwa samego Guya N. Smitha, króla taniego horroru z początku lat 90. Może i to bezwstydne jechanie na nostalgii, ale cóż poradzić, łapię się na to całkowicie.

Pamiętam, jak ucieszyła mnie wiadomość o powstaniu wydawnictwa Phantom Books. Miało ono wydawać horrory klasy B, nawiązujące w poetyce do twórczości prezentowanej przez niezwykle popularne na początku lat 90 wydawnictwo Phantom Press. Niestety, pierwsza pozycja w jego ofercie, Nienasycony Łukasza Radeckiego, pozostawiła mnie z mocno mieszanymi uczuciami, o czym pisałem w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W moim odczuciu najsłabsza część w całym cyklu. Niezła jako powieść obyczajowa, pokazująca mentalność ludzi z tamtych czasów i dylematy, z jakimi mieli do czynienia, ale brak jej dramatyzmu dwóch poprzednich. Trochę za mało tu "wielkiej historii", jak na mój gust. Stanowi raczej epilog do "Huraganu", bo z "Rokiem 1909" ma niewiele w sumie wspólnego.

W moim odczuciu najsłabsza część w całym cyklu. Niezła jako powieść obyczajowa, pokazująca mentalność ludzi z tamtych czasów i dylematy, z jakimi mieli do czynienia, ale brak jej dramatyzmu dwóch poprzednich. Trochę za mało tu "wielkiej historii", jak na mój gust. Stanowi raczej epilog do "Huraganu", bo z "Rokiem 1909" ma niewiele w sumie...

więcej Pokaż mimo to