-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2009
2009
2008
2008
2017-11-04
2016-03-14
Współczesność nie zauważyła, jak stara mizantropia, zawsze więcej mówiąca o mizantropie niż o świecie, przepoczwarzyła się w bolesny nihilizm, którego źródłem jest pozorna demaskacja rzeczywistości, a właściwie przekonanie o niemożności dokonania tej demaskacji. Nihilizm – bierny, apatyczny, cyniczny, zdolny przenicować całkowicie duszę – wydaje się dzisiaj bardziej wiarygodny niż jego poczciwa poprzedniczka, a przecież i jedno, i drugie bierze się tyleż z nędzy tego świata, ileż – a może przede wszystkim – z wewnętrznego kryzysu takiego gorzkiego samotnika albo właśnie nędzy, tyle że wewnętrznej; na ile zaś nabytej, a na ile wrodzonej to już inna kwestia. W przypadku autora „Podróży do kresu nocy” zresztą dość istotna. W zasadzie nie wiadomo bowiem, czy Louis-Ferdinand Céline w ogóle przechodził jakiś kryzys. Kiedy czyta się jego ponurą, oblaną żółcią powieść, można odnieść wrażenie, że on taki już był, z grymasem na twarzy od kolebki, ze skazą tak głęboką, że wykraczającą nawet poza traumy, którym psychologowie zwykle przypisują znaczenie w powstawaniu wypaczeń umysłowych. Oczywiście i z tej powieści da się pozbierać ziarna prawdy o świecie, ale tak naprawdę jest to książka nie o tym, co nas otacza i co otaczało jej autora, tylko o jednostkowym widzeniu rzeczywistości i ludzi. W ten sposób, jakkolwiek paradoksalne mogłoby się to wydawać, też można opowiedzieć o współczesności.
Céline w przeciwieństwie do mizantropów i nihilistów zamkniętych w wieżach z kości słoniowej, niemających pojęcia o świecie, ale chętnie go kontestujących, widział wiele i wiele przeżył, co może go uwiarygodniać w oczach czytelnika. Biografowie francuskiego pisarza największe znaczenie w powstawaniu bolesnych blizn na jego psychice przypisywali – nie bez słuszności – udziałowi autora w I wojnie światowej, wówczas jeszcze zwanej wielką wojną, która, wydawać by się mogło, ze względu na skalę i niespotykaną dotychczas masowość, była zjawiskiem bez precedensu, z czego zresztą Céline doskonale zdawał sobie sprawę – dowodzą tego dobitnie dwie strony upstrzonej wykrzyknikami, zajadłej antywojennej (i zarazem antydemokratycznej) analizy, z której zebrałoby się kilkanaście gorzko-kwaśnych bon motów, jak ten, którym podsumowuje emancypację mas po rewolucji francuskiej („Pojawił się za to, rzecz całkiem nowa, żołnierz bezinteresowny... Było to tak bardzo świeże zjawisko, że nawet Goethe, sam wielki Goethe, kiedy zjawił się pod Valmy, osłupiał kompletnie. Kiedy więc zobaczył te obdarte i zajadłe kohorty, które dały się spontanicznie wypatroszyć władcy Prus, występując w obronie patriotycznej fikcji, stwierdził, że widać jeszcze wielu rzeczy musi się nauczyć”[1]). Ten wojenny trop jest rzeczywiście w pewnym stopniu zasadny, hekatomba z lat 1914-1918 odsłoniła bowiem, w mniemaniu Céline'a, prawdę o człowieku, prawdę niezwykle bolesną, której wspomnienie nieszczęsny Louis-Ferdinand musiał nosić do końca życia. W rezultacie nawet kiedy spotykał albo widział kogoś życzliwego, czy też po prostu zwykłego, neutralnego i nieokreślonego, zakładał, że to jedynie maska, za którą najpewniej czai się skaza. Tak, niekoniecznie zaraz potwór – ten siedział wszakże głęboko w ukryciu i czekał na sprzyjające okoliczności, by pokazać kły – ale skaza, Céline miał bowiem dar w obrzydzaniu ludzi nawet z małymi wadami, nie potrzebował zaraz przypisywać im najohydniejszych czynów.
W istocie wszystkie kolejne doświadczenia Céline'a, a właściwie narratora i głównego bohatera, Bardamu, który jest jednak w dużej mierze alter ego pisarza („Podróż do kresu nocy” jest odbiciem wojaży samego autora), to w jakimś stopniu poszukiwanie potwierdzeń tego, co składało się na traumę powojenną – przekonanie o małości człowieka, pustce bądź brutalności pudrowanej konwenansami czy normami społecznymi. To dlatego, opisując swój pobyt w afrykańskich tropikach, narrator zauważa że „w chłodzie Europy, tam na północy, wśród pruderyjnych szarości, pomijając rzecz jasna wszelkie jatki, możemy jedynie podejrzewać, jak okrutni są nasi bliźni, ale cała ta przegniła i cuchnąca biała materia pojawia się w całej swej okazałości na powierzchni, gdy tylko znajdzie się w rozgorączkowanych tropikach”[2]. Niechęć do ludzi ma w przypadku głównego bohatera wyjątkowe zdolności adaptacyjne, pejzaże mogą się zmieniać, ale ona w swoim fundamencie pozostaje stała. Gdy Bardamu znajdzie się w Ameryce, gorzkimi słowy skomentuje jałowość życia ludzi uwikłanych w pracę i raczkujący konsumpcjonizm: „Smutny widok, kiedy się patrzy na tych ludzi, którzy idą spać, widać bowiem, że obojętne im jest to, co się wokół nich dzieje, widać dobrze, że nawet nie starają się zrozumieć, dlaczego tak jest, dlaczego w ogóle istnieją. Zupełnie ich to nie obchodzi. Śpią byle jak, są jak ostrygi, jak wzdęte pęcherze, kompletnie wyzbyci emocji, wszystko jedno czy Amerykanie, czy nie. Ale zawsze mają spokojne sumienie”[3]. Powrót do Francji i rozpoczęcie praktyki lekarskiej bynajmniej nie przyniosą wolty, tutaj narrator narzeka z kolei na swoich pacjentów: „Jeśli chodzi o chorych, moich klientów, nie miałem co do nich żadnych wątpliwości... w innej dzielnicy wcale nie będą ani mniej pazerni, ani mniej ograniczeni, ani też mniej wredni niż ci tutaj. To samo tanie winko, to samo kino, te same komentarze sportowe, taki sam entuzjazm w zaspokajaniu naturalnych potrzeb, od gęby po dupsko, dokładnie tym samym żyć będzie ta rozhulana horda, ten motłoch przywalony gnojem, dryfujący od jednej plotki do drugiej, wiecznie nabzdyczony, złośliwy, a wszędzie machlojki albo agresja, między dwoma odruchami paniki”[4]. Ameryka, tropiki i Francja to tylko tło, wszystkie te rejony i środowiska łączy wspólny mianownik – człowiek, którego nędza może, co najwyżej, przybierać inny kształt w tym czy innym państwie bądź grupie ludzi. Nie są to też, rzecz jasna, z trudem wyłuskane z powieści cytaty poświadczające niewiarę Céline'a w swoich bliźnich czy też innych przedstawicieli gatunku Homo sapiens, jak by zapewne wolał powiedzieć. „Podróż do kresu nocy” jest nimi usiana od początku do końca. To jeden długi, bolesny spazm.
Sam narrator, czego powyższe cytaty może nie poświadczają, bynajmniej się nie wybiela ani nie stawia ponad wspomnianym motłochem. O nie, w żadnym razie. On jest taki sam, nie przyznaje się do tego demonstracyjnie w ramach udawanej szczerości, robi to zupełnie naturalnie, pokazując siebie w codziennych realiach, pokazując jak zjadliwie potrafi myśleć o innych, jak ucieka od odpowiedzialności, uprawia blagę i złorzeczy. Nie jest potworem, tak jak i większość przedstawianych w powieści ludzi daleka jest od potworności, ale często odpycha zniesmacza, męczy, razi małostkowością i podważaniem wszystkiego bez wyjątku. Poszukiwacze pęknięć w mrocznej duszy, przez które prześwitywałoby człowieczeństwo wraz z wrażliwością i tęsknotą za czymś szlachetniejszym, mogą się zawieść, chociaż jest przynajmniej jeden taki fragment, w którym nieprzyjemny grymas na obliczu narzekającego narratora wyraźnie tężeje i odsłania jego bardziej ludzką twarz – to opis niejakiego Alcide'a, który przebywał w tropikach, aby zagwarantować przyszłość małej bratanicy, która straciła rodziców: „Ofiarował, prawie że nieświadomie, tej małej dziewczynce, która była jakąś tam jego krewną, całe lata tortur, unicestwienie samego siebie i swojego życia w tej upalnej monotonii, w warunkach właściwie żadnych, a robił to bez wahania, bez zastrzeżeń, bez żadnej korzyści poza tą, która wynikała z potrzeby zaspokojenia uczuć. I chociaż nie było tego po nim widać, to przecież ofiarowywał tej małej dziewczynce czułość tak ogromną, że wystarczyłoby na stworzenie na nowo tego świata (...). Zasnął w jednej chwili przy płomieniu świecy. Wstałem, aby dobrze przyjrzeć się w tym świetle jego rysom. Spał tak jak każdy. Wyglądał tak jak inni. A jednak nie byłoby to całkiem bezsensowne, gdyby istniało coś, po czym można by było odróżnić ludzi dobrych od złych”[5]. Później narrator, rzuconymi mimochodem wtrętami, oczywiście podważy ten obraz, wyeksponuje naiwność Alcide'a, ale tutaj, teraz – czy w ten sposób mógł napisać człowiek, w którym nie było tęsknoty i wrażliwości?
Oczywiście znajdą się tacy, którzy dostrzegą w tym blagę, niektórzy powiedzą, że blagą jest cała książka, której kontrowersyjna ponurość to skutek podjętej przez Céline'a wyrafinowanej strategii marketingowej, a dla jeszcze innych wylewana frustracja i niechęć będą dowodem na nieumiejętność pogodzenia się z złem, także tym obecnym wewnątrz, a więc negatywne emocje paradoksalnie staną się świadectwem skrywanej przez autora wrażliwości. Każda z tych interpretacji jest możliwa, wydaje się jednak, że językowa wirtuozeria w służbie pesymizmu to nie manipulacja nastawiona na wzbudzenie zainteresowania widowni, ale szczera „mowa duszy” francuskiego pisarza. Płyniemy z tym językiem – cóż z tego, że bardziej przypomina szlam niż krystalicznie czysty strumyk – prawdziwie żywym językiem, którego echo odbija się nawet w polskich przekładach, i to właśnie z powodu jego bezkompromisowej bezpośredniości nie rezygnujemy z czytania. To nie legenda – „Podróż do kresu nocy” nie bez przyczyny uznano za językowe objawienie.
I chociaż powieść Céline'a niewiele powie nam o świecie, to wbrew temu, co można by pomyśleć, nie będzie wyłącznie wyznaniem jednego człowieka. Niewiara obecna w „Podróży do kresu nocy”, o ile oczywiście przyjmiemy, że jej źródłem nie jest wspomniany we wstępie stygmat, z którym pisarz się urodził, nie jest tylko wyrazem osobistych doświadczeń, sprzyjał jej i nadal sprzyja klimat czasów, a więc coś, co Céline dzielił z innymi. To skutek podminowania fundamentów myślenia o człowieku – podlegającemu już materii i nieczułemu losowi, a nie Bogu, i wartościach – już nie absolutnych, ale doraźnych, relatywnych, a przez to niezaspokajających potrzeb duchowych i niedających wewnętrznej stabilności. Można żyć jeszcze jak człowiek, ale już nie wierzyć, że jeszcze się nim jest. To przypadek Céline'a, bynajmniej nieodosobniony. „Podróż do kresu nocy” nie mówi o upadku współczesnego świata i człowieka, mówi o upadku myślenia o nich, o niewierze w człowieczeństwo – u francuskiego pisarza doprowadzonej aż do kresu nocy, ale w mniejszych bądź większych dawkach dzielonej i dzisiaj przez wielu z nas.
---
[1] Louis-Ferdinand Céline, „Podróż do kresu nocy”, tłum. Oskar Hedemann, wyd. Czuły Barbarzyńca, 2013, s. 76.
[2] Ibid., s. 125.
[3] Ibid., s. 221-222.
[4] Ibid., s. 381.
[5] Ibid., s. 180.
Tekst opublikowany został również na stronie biblionetka.pl
Współczesność nie zauważyła, jak stara mizantropia, zawsze więcej mówiąca o mizantropie niż o świecie, przepoczwarzyła się w bolesny nihilizm, którego źródłem jest pozorna demaskacja rzeczywistości, a właściwie przekonanie o niemożności dokonania tej demaskacji. Nihilizm – bierny, apatyczny, cyniczny, zdolny przenicować całkowicie duszę – wydaje się dzisiaj bardziej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2008
2009
2009
2009
Zanim wziąłem do rąk „Mądrość krwi” Flannery O'Connor, dowiedziałem się, że była katoliczką z południa — a właściwie Południa — Stanów Zjednoczonych, a wiara miała niebagatelny wpływ na jej twórczość. Byłem właśnie po schizofrenicznej i męczącej „Po tamtej stronie” Alfreda Kubina, dlatego tak zaanonsowane pisarstwo Amerykanki dawało nadzieję na tymczasowe poskładanie wszystkiego do kupy bez konieczności intensywnego używania mózgu. Wiadomo, twórczość religijna — więc ciosana obuchem, łopatą wpychająca do głów prawdę. Do takich symplifikacji może przylgnąć, i to bez złej woli, wyobraźnia współczesnego człowieka, karmionego telewizyjną tandetą (również pseudoreligijną) i jakby zapominającego o kilkunastu wiekach subtelnej sztuki religijnej, chociaż „Mądrość krwi” to oczywiście nie utwór religijny 'par excellence', tylko raczej typ twórczości 'sophisticated' w wydaniu świeckim, w której wątek religijny ma duże znaczenie. Tak czy inaczej, uzbrojony w beztroskie przekonanie o łatwości zbliżającego się czytelniczego doświadczenia poległem już na pierwszych stronach tej powieści, jej lektura z pewnością nie jest bowiem okazją do odpoczynku dla naszego umysłu. Trzeba mi było nie tylko zmienić nastawienie, ale jak się finalnie okazało — przeczytać „Mądrość krwi” jeszcze raz.
Autorka w krótkiej przedmowie podaje co prawda trop, zdradzając, że to utwór o chrześcijaninie 'malgré lui'*, ale ta wiedza nie rozjaśni nam magicznie wszystkich wątków, nie wytłumaczy sposobu narracji i nie da odpowiedzi na pytanie, dlaczego bohaterowie są przedstawiani tak, a nie inaczej. A jest to wszystko dziwne, może nawet należałoby powiedzieć — nieprzyjemne. Główny bohater, Hazel Motes, wraca z wojny do kraju. Pierwszy raz widzimy go w pociągu, gdzie daje się poznać jako postać mrukliwa i antypatyczna. Hazel wychowywał się w religijnym domu, jego dziadek był kaznodzieją, ale on sam, zmęczony ideą „czyhającego” na niego Jezusa, stracił na wojnie wiarę. Teraz gotowy jest udowadniać wszystkim, że Chrystus nie zbawił ludzkości, że był kłamcą i że można być uczciwym człowiekiem, nie wierząc w Boga, chociaż, o ironio, napotykane osoby biorą Motesa za… pastora. Niby tłumaczą to jego charakterystycznym kapeluszem, ale można domniemywać, że przyczyna jest głębsza i że „metafizyczne” zaangażowanie (nawet jeśli deklaratywnie antyreligijne) emanuje z jego wnętrza i właśnie mimo woli.
Hazel poznaje w jednym z miast Południa niewidomego wędrownego kaznodzieję i jego córkę, którzy na wciskaniu ludziom pseudoreligijnych banałów zarabiają na życie. Dla rozdrażnionego tym Motesa jest to impuls do rozpoczęcia analogicznej agitacji, tyle że w drugą stronę. Zakłada Kościół bez Chrystusa i naucza przechodniów z maski dopiero co zakupionego essexa, że jedyną prawdą jest to, że nie ma żadnych prawd. Nieco wcześniej zaczepia go też młody chłopak, Enoch Emery, usilnie pragnący poznać kogoś w nieprzyjaznym mu mieście. Motes nie jest jednak zainteresowany tą znajomością, w ogóle zdaje się niezainteresowany wchodzeniem w relacje z kimkolwiek, a jeśli to robi, to z jakiegoś wewnętrznego przymusu, jakby chciał coś udowodnić. Tak się dzieje w przypadku prostytutki, u której decyduje się zamieszkać, a potem córki wspomnianego wcześniej wędrownego kaznodziei, którą postanawia uwieść, podobne znaczenie można przypisać także impulsywnej decyzji o kupnie samochodu.
Próby odczytania wszystkiego, co ma do zaoferowania ten utwór, w tak krótkim tekście z pewnością spaliłyby na panewce, nie wspominając o tym, że wiele wątków nadal ukrytych jest dla mnie za siecią symboli. Z pewnością jest to powieść drogi — w tym znaczeniu, że główny bohater przybywa skądś i dokądś zmierza, nie ma właściwego domu, nazywa nim wprawdzie zakupionego essexa, ale można przypuszczać, że to tylko tymczasowa przystań, poniekąd iluzoryczna. Ostatnie strony przyniosą wyraźną sugestię, gdzie w istocie cały czas dążył Hazel Motes, i to jest to 'malgré lui' jego chrześcijaństwa. Mimo że próbował za wszelką cenę udowodnić innym, a być może przekonać samego siebie, że nie ma nic poza tym, co jest tu i teraz, to finał uzmysławia nam, że szukał właśnie tego właściwego domu poza znaną nam rzeczywistością. Tym do pewnego stopnia daje się tłumaczyć jego oschłość i nieobecny wzrok — Motes patrzył na to, co dla innych było niewidoczne, nie interesowała go doczesność, czego wyrazem był też końcowy akt samookaleczenia. Jego przeciwieństwem jest młody chłopak, Enoch, który także jest na swojej drodze, tyle że jego poszukiwanie tożsamości wiedzie przez życie, między ludźmi. On nie zatapia się w introspekcji, ale reaguje instynktownie (kierowany tytułową mądrością krwi, chociaż to określenie można odnieść też do odkupieńczej krwi Chrystusa), jest aktywny i chętny do wchodzenia w relacje z innymi, niestety nie może znaleźć zrozumienia.
Te dwie postaci w amerykańskiej literaturze przedmiotu doczekały się licznych interpretacji, z których gros stanowiły te sytuujące Hazela i Enocha w opozycji do siebie — nie tylko jako wyrazicieli 'vita contemplativa' i 'vita activa', ale wręcz pierwiastka duchowego (Hazel) i materialistycznego czy nawet pogańskiego (Enoch), sacrum i profanum. Może to budzić w wielu czytelnikach pewien dyskomfort, bo Enoch to właściwie jedyna postać w powieści, do której można poczuć lekką sympatię, zresztą sama O'Connor bynajmniej nie dystansowała się od Enocha w listach do przyjaciół. O ile więc trudno zaprzeczyć, że ci dwaj bohaterowie są swoim przeciwieństwem, to już łatwe przypisanie jednemu pozytywnych konotacji, a drugiemu negatywnych można uznać za zbytnie uproszczenie. Niewątpliwie obaj stanowią egzemplifikację losów współczesnego człowieka, żyjącego w świecie postreligijnym (postchrześcijańskim), po omacku i czasami w naiwny sposób szukającego prawdy, skrawków „metafizyki” i własnej tożsamości.
Czytelnik może być gotowy przyjąć tę nadprogramową dawkę symboli i głębi przekazu (chociaż autorka deklarowała przywiązanie do prostoty), ale podczas lektury „Mądrości krwi” będzie musiał się jeszcze zmierzyć z jej stylem. A to może być bariera początkowo nie do przejścia, i raczej nie wynika to tylko z nie najlepszego wydania tej pozycji w języku polskim. Poinformowani na początku przez O’Connor, że będziemy mieć do czynienia z utworem humorystycznym, z zaskoczeniem zauważymy po stu czy stu pięćdziesięciu stronach, że jeszcze nic nas nie rozśmieszyło. Charakterystyczna dla 'southern gothic' mieszanka czerni, groteski (ale nie w czytelny sposób wykoślawiającej rzeczywistość), absurdu, a przy tym nieprzyjemnego naturalizmu i eksponowanej społecznej atrofii czynią humor tej powieści trudno przyswajalnym, nie od razu uchwytnym — dopiero druga jej lektura przyniosła momenty, podczas których byłem w stanie się uśmiechnąć.
Faktycznie, jeśli spojrzy się na nieliczne oceny tej powieści w polskim kręgu czytelniczym, dostrzeże się, jak pełen ambiwalencji może być jej ogólny odbiór — od odrzucenia po fascynację. Czasami — jak w moim przypadku — w ramach jednego czytelniczego doświadczenia. Tak czy inaczej, warto dać powieści O'Connor szansę, tym bardziej że nie jest długa, nawet jeśli początkowo, jak jej bohaterowie w życiu, czujemy się podczas lektury mocno zagubieni.
*Flannery O’Connor, Mądrość krwi, tłum. Ewa Życieńska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1997, s. 7.
Tekst został również opublikowany na stronie biblionetka.pl i blogu: http://www.bezskladu.pl/
Zanim wziąłem do rąk „Mądrość krwi” Flannery O'Connor, dowiedziałem się, że była katoliczką z południa — a właściwie Południa — Stanów Zjednoczonych, a wiara miała niebagatelny wpływ na jej twórczość. Byłem właśnie po schizofrenicznej i męczącej „Po tamtej stronie” Alfreda Kubina, dlatego tak zaanonsowane pisarstwo Amerykanki dawało nadzieję na tymczasowe poskładanie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to