-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1156
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać409
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
2014-03-19
2015-08-07
Naprawdę muszę się nauczyć, by przed wypożyczeniem książki, zajrzeć do spisu treści. Ale nie, zobaczyłem tytuł "Mity morskie antyku" i od razu podjarałem się wyobrażeniem książki, która opisuje i porównuje starożytne morskie mity różnych kultur. A tu klops, po krótkim wstępie, gdzie dwa zdania na krzyż mamy poświęcone Mezopotamii, bah - Grecja. Tak, tylko Grecja. I drugi klops - to nie jest książka o morskich mitach starożytnej Grecji, lecz o tym jak przedstawiano je w sztuce. Zahacza jeszcze o to, jak greckie mity przedstawiali Etruskowie. Tak, długie opisy przedmiotów, których większość nie ma zdjęć, a jak ma - to na samym końcu, bo przecież każdy uwielbia przerywać czytanie i szukać czegoś na samym końcu książki.
Naprawdę muszę się nauczyć, by przed wypożyczeniem książki, zajrzeć do spisu treści. Ale nie, zobaczyłem tytuł "Mity morskie antyku" i od razu podjarałem się wyobrażeniem książki, która opisuje i porównuje starożytne morskie mity różnych kultur. A tu klops, po krótkim wstępie, gdzie dwa zdania na krzyż mamy poświęcone Mezopotamii, bah - Grecja. Tak, tylko Grecja. I drugi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-04-23
Wstyd.
Książkę dedykowano profesorowi Benonowi Miśkiewiczowi, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zrobiono ją na odwal się. A może uprzedziłem się, bo kupiłem ją na szybko w księgarni internetowej, gdzie jej tytuł brzmiał "Migracje. Podróże w dziejach. Starożytność i średniowiecze": po tytule od razu się podjarałem, bo właśnie czegoś takiego szukałem, więc bah, do koszyka!. Wyobraźcie sobie moją minę, gdy po otwarciu paczki zobaczyłem napisany mniejszą czcionką tytuł "Studia nad dziejami wybrzeży Morza Bałtyckiego".
Fuuuuuuuuuuuuck.
Ale nic, kupiłem, przeczytam, ocenię.
I wiecie co? Panowie i panie historycy nie potrafili się nawet dostosować do tematu, mam wrażenie że dali teksty zrobione na odwal, zadedykowali świętej pamięci profesorowi i tyle. No bo mamy tu:
Pierwszy tekst jest po rosyjsku. Nie znasz? To nie poczytasz, hehe.
Drugi opowiada o archiwach cyfrowych, wypełniony jest fotami stron internetowych, żadna z nich nie ma związku z Bałtykiem, starożytnością, czy średniowieczem.
"Literackie podróże wojenne w powieściach Marcina Krzywickiego i Marcina Mortki" - brzmi ciekawie? Yep, tylko brzmi. Autorka wzięła po jednej scenie z jednej książki i streściła je nam.
O, albo tekst o Sasach w świetle kroniki Windukinda. Dwa tekst są o Bizancjum: jeden o Waregach, drugi o rywalizacji z Rusią o hegemonie na Morzu Czarnym.
Jeśli już jakiś tekst zahacza o Bałtyk, to robi to stojąc na palcach i wyciągając maksymalnie ręce: np. czy drużyna konna w służbie pierwszy Piastów to fakt czy mit. O samych podróżach czy migracjach jest tu naprawdę niewiele.
Wstyd.
Książkę dedykowano profesorowi Benonowi Miśkiewiczowi, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zrobiono ją na odwal się. A może uprzedziłem się, bo kupiłem ją na szybko w księgarni internetowej, gdzie jej tytuł brzmiał "Migracje. Podróże w dziejach. Starożytność i średniowiecze": po tytule od razu się podjarałem, bo właśnie czegoś takiego szukałem, więc bah, do...
2020-07-11
2020-01-19
2019-03-28
2018-08-11
Czytelnicze rozczarowanie roku. Liczyłem na coś o życiu codziennym cesarzowych, i owszem, troszeczkę tego jest, ale tylko na początku i mam olbrzymie wrażenie, że dało się z tego wycisnąć o wiele więcej niż jest w książce. To zajmuje około 115 stron, reszta zaś - 260 - to krótkie biografie konkretnych cesarzowych. Ani dobrze nie wgryzają się w problemy, które opisują, ani też nie są zbyt ciekawie napisane. Serio, jak walisz notę biograficzną na 10-15 stron, to nie musisz na końcu robić podsumowania w stylu pracy zaliczeniowej. Na dodatek, jeśli ktoś dobrze nie zna historii Bizancjum, to przy ostatnich władczyniach może się pogubić, bo od XI wieku autorzy wybierają jedną na sto lat (choć wcześniej szli chronologicznie) Uh, zirytowała mnie ta książka, aż jestem zły, że ją w ciemno kupiłem.
Czytelnicze rozczarowanie roku. Liczyłem na coś o życiu codziennym cesarzowych, i owszem, troszeczkę tego jest, ale tylko na początku i mam olbrzymie wrażenie, że dało się z tego wycisnąć o wiele więcej niż jest w książce. To zajmuje około 115 stron, reszta zaś - 260 - to krótkie biografie konkretnych cesarzowych. Ani dobrze nie wgryzają się w problemy, które opisują, ani...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-22
„…ich żenujące hipotezy i spekulacje ośmieszają tylko i tak wystarczająco już skompromitowaną naukę.”
Uwielbiam czytać książki paranaukowe, Danikena, Sitchina, wszelkich starożytnych kosmitów, hybryd, gigantów. Więc, kiedy zobaczyłem książkę tylko o gigantach, nefilimach itd., co najbardziej lubię w tych paranaukowych klimatach, wziąłem się za lekturę. Autor jest co prawda kreacjonistą, ale pomyślałem, że dzięki temu bardziej skupi się na gigantach niż starożytnej technologii.
Och, jak się myliłem.
Giganci to tylko pretekst do prezentowania jego osobistych poglądów. I choć sam, jak w cytacie powyżej, ciągle zarzuca współczesnej nauce kompromitacje i traktowanie np. ewolucji jako religii, sam co chwile zalicza żenujące wpadki. Striggerowało mnie to na tyle, by wynotować co większe i napisać opinię.
Zacznijmy od tego, że pan Artur Sroka nie potrafi poprawnie zapisać dat z lat przed naszą erą. Robi to w taki sposów: 1700 – 2000 p.n.e. Argh.
Autor wymienia starożytnych gigantów, ale robi to pokrótce, nie poświęcając im za dużo miejsca. Ot wspomina, że pojawiali się w biblii i innych mitologiach, opisuje co bardziej znanych. Pisze o dziwnych szczątkach, choć – oczywiście – niektóre z nich została odkryta w starożytności (Wergiliusz o tym wspomina), inne zaginęły (schowane przez Big Naukę), a jeszcze inne zostały zniszczone (zapewne również przez Big Naukę). Dochodzi nawet do tego, że autor stwierdza, że nigdy nie znaleziono szczątków Juliusza Cezara czy Czyngis Chana, a jednak nikt nie wątpi o ich istnieniu. Panie Sroka. Jeśli się pan wybierze do Rzymu, proszę udać się na Forum Romanum. Na jego środku znajdzie pan fundamenty świątyni Boskiego Juliusza. W tym miejscu rzymianie spalili na olbrzymim stosie zwłoki Cezara, a później wybudowali świątynie, w której stała urna z jego prochami. Zresztą może pan kupić sobie pamiętniki z wojen prowadzonych przez dyktatora i może zrozumie pan, dlaczego byłoby w ogóle głupio wątpić w istnienie Cezara.
A jednak jako dowód na istnienie gigantów autor podaje starożytne budowle, które w ogóle, absolutnie nie mogły być dziełem człowieka, bo człowiek by nie umiał, nie wiedział jak, no ludzie jak oni przenosili te kamienie! Wybór budowli jest dość standardowy: Tihuacano, Baalbek, Stonehange, Piramidy, Brama Słońca.
Szczególnie dużo miejsca autor poświęca Baalbek i rzymskiej świątyni Jowisza tam się znajdującej. W jej fundamentach znajduje się tak zwany „Trilithion”, trzy olbrzymie, obrobione kamienie, z których każdy waży po 600 ton. W okolicy znajdują się nawet większe kamienie, tak zwane kamienie ciężarnych, których waga przekracza 1000 ton. Dla autora to dowód na istnienie gigantów, bo tylko oni mogli transportować takie głazy. Szkoda tylko, że fundamenty świątyni – jak i sama świątynia – pochodzą nie z czasów przedpotopowych, a z rzymskich, a budowę zainicjował nie kto inny jak… Juliusz Cezar. Ale przecież transportowanie tych głazów z kamieniołomów oddalonych o kilka kilometrów powinno być niemożliwe! Kiedy więc autor wybierze się już do Rzymu, by zobaczyć świątynie Cezara, proponuje mu obejrzeć obeliski znajdujące się w tym mieście. Największy z nich waży 450 ton, rzymianie przewieźli je z Egiptu, który od ich stolicy w linii prostej dzieli 2 tysiące kilometrów. Jak to zrobili? Cóż, nie było wtedy pana Sroki, który by im powiedział, że to niemożliwe.
Nie było go tam też w XVI wieku, kiedy na polecenie papieża jeden z nich przesunięto i na powrót ustawiono w pozycji pionowej. Da się? Da się. Obelisk ten można podziwiać do dziś, stoi na samym środku Placu Świętego Piotra.
Autor wielokrotnie chwali technologię jaką dysponowała ludzkość w czsach przedpotopowych: super budowle, metalurgia której nawet dziś nie potrafimy skopiować, samoloty (!!!), prąd. W innych zaś pisze, że w tamtych czasach środowisko nie było zanieczyszczone przez ludzki przemysł… co chyba wyklucza się z poprzednim zdaniem, prawda?
Wiele archeologicznych dowodów, które pan Sroka przytacza jako poparcie swoich teorii i pisząc o nich jako nie do wyjaśnienia przez współczesną naukę, zostały przez tę naukę wyjaśnione. Choćby dla przykładu: bateria bagdadzka, płaskorzeźba „stegozaura” z Angor Wat, czy figurka z Nampy. O tej ostatniej nie słyszałem, wrzuciłem więc w google i znalazłem wyjaśnienie w pierwszym artykule. Pierwszym. No, ale nie będę się spodziewał rzetelność po człowieku, który na dowód życia ludzi i dinozaurów razem, powołuje się na płaskorzeźbę „stegozaura” z Angor Wat, która swego czasu była dość popularna w paranormalnym internecie, dopóki w końcu ktoś dobitnie nie pokazał, że stworzenie prawie w ogóle nie przypomina stegozaura, za to jest bardziej podobne do łuskowca, żyjącego w tamtejszych lasach ssaka, a to co brano za płyty kostne na grzbiecie, to po prostu… liście. Autor wyjaśnia też, skąd budowniczowie świątyni z XII wieku naszej ery, mieli wiedzieć jak wyglądały dinozaury. To proste, niektóre z nich przetrwały potop! Jednakże warunki bo tym kataklizmie tak się zmieniły, że dinozaury były mniejsze i jako istoty stałocieplne miały problem z rozmnażaniem i utrzymanie stałej temperatury ciała. Co śmieszne, my ludzie i inne ssaki też jesteśmy stałocieplni, ale jakoś takich problemów nie mamy. Autor ostatecznie kompromituje się, uważając, że kamenie z Ica są zabytkiem cywilizacji, która udomowiła dinozaury. Kamienie z Ica to jeden z najsłynniejszych falsyfikatów i najbardziej absurdalnych, ale kreacjoniści nadal używają ich by poprzeć swoje tezy. Podobnie ma się sprawa z figurkami z Acambaro. Ale pamiętajcie, to naukowcy od ewolucji kłamią i mataczą, byleby wyszło na ich! Tak samo sprawa wygląda z odciskami z Glen Rose, o których autor pisze, że są tam odciski stóp dinozaurów i ludzi, przy czym te ludzkie są nawet większe od gadzich! Szkoda tylko, że okazało się, że część ludzkich śladów to w rzeczywistości ślady dinozaurów, a inne zostały po prostu sfabrykowane przez gościa, który w czasach wielkiego kryzysu dorabiał sobie na fałszowaniu skamielin. Nawet część kreacjonistów uważa, że ślady z Glen Rose nie mogą być dowodem w ich sprawie, ale widać nie dotyczy to pana Sroki.
Autor jednym z rozdziałów pisze, że kiedyś znajdowano razem kości ludzi i dinozaurów (którzy, oczywiście żyli obok siebie w jednym czasie), co prowadziło do powstania legend o smokach i walczących z nimi rycerzach. Jako jedną z takich legend wymienia „krakowskiego Bazyliszka z podwawelskiej groty”. Jak. Jak mam zaufać typowi, który wykłada się na podstawowej wiedzy, na jednej z najsłynniejszych legend polskich? Argh!
Prawdziwe jaja zaczynają się przy Potopie, który miał miejsce gdzieś pomiędzy 3000 p.n.e. a 2300 p.n.e. Wszyscy żyjący dzisiaj ludzie pochodzą od czterech par: Noego, jego trzech synów i ich żon. Tak, wystarczyło ośmioro ludzi z tamtych czasów byśmy dziś dobili do prawie siedmiu miliardów. Autor opisuje genialne właściwości Arki, czyli skrzyni o długości 150 metrów, szerokości 25 i wysokości 15. Żadne fale nie mogły jej wywrócić, mieściła 100 000 zwierząt, a w środku było tak chłodno, ciemno i miło kołysało, że zwierzęta przeszły w stan zmniejszonej aktywności, a niektóre nawet w stan hibernacji i nie trzeba było ich karmić. Dodaje też, że na stosunku wymiarów Arki wzorowane były budowane w czasie drugiej wojny światowej amerykańskie okręty „Oregon” i „New Mexico”. I wiecie co? Poszukałem tych okrętów. I okazało się, że amerykański pancernik „New Mexico” pochodzący jeszcze z I wojny światowej staranował w czasie drugiej statek towarowy „Oregon”. Istniał też pancernik „Oregon City” i faktycznie zbudowano go w czasie drugiej wojny. Oczywiście ich wymiary nie mają nic wspólnego z wymiarami Arki i nie mam pojęcia dlaczego autor wspomniał właśnie te dwa okręty. Chyba po prostu liczył, że nikt tego nie sprawdzi i z otwartą buzią będzie pochłaniał kolejne rewelacje autora. Poza tym, skoro cywilizacja przedpotopowa była tak zaawansowana, że miała elektryczność i samoloty, to dlaczego Noe budował swoją arkę z drewna i smoły?
Przed Potopem człowiek nigdy nie widział deszczu, a ziemię zraszała jedynie mgła i rosa. Serio? To już drugi raz jak czytam coś o czasach przed potopem i ktoś wylatuje z tym, że nie było wtedy deszczu. Skąd im się to bierze? Ziemię otaczała warstwa pary wodnej, i to ona, opadając z nieba wraz z podziemnymi wodami doprowadziła do potopu, całkowicie zalewając ziemię. Bo wiecie, góry były wtedy znacznie niższe. Aha. No i wszystkie skamieniałości, od prehistorycznych hipopotamów na Sycylii po wszelkie dinozaury pochodzą właśnie z tamtego czasu. Zwierzęta w syberyjskim lodzie? Zostały zamrożone gwałtownie, w czasie opadów deszczów połączonych z gradobiciem, w czasie którego ekstremalnie szybko powstał lód o temperaturze zbliżonej do ciekłego azotu. Szkoda, że autor nie tłumaczy w takim razie jak doszło do wymarcia np. Ichtiozaurów, gadów morskich z czasów dinozaurów, swym kształtem przypominających delfiny, świetnie przystosowanych do życia w morzach i oceanach, na których globalna powódź nie powinna zrobić wrażenia.
Pan Sroka twierdzi też, że kiedyś ludzie byli wyżsi (mierzyli po 3 metry, zaś giganty nefilim – nawet 13!) i dłużej żyli. Jako dowód wymienia wiek ludzi z biblii, w tym Noego, który miał umrzeć w wieku 950 lat i być jednym z najstarszych ludzi. Wspomina też, że również „sumeryjska lista królów” potwierdza te informacje, wymieniając „równie” długo żyjących królów sumeryjskich miast sprzed potopu. Autor jednak wygodnie przemilczał fakt, że wymienieni tam władcy panowali po kilkadziesiąt tysięcy lat, co przeczy jego poglądowi o tym, że sama Ziemia liczy zaledwie lat kilka tysięcy. Kolejny przykład, jak wybiórczo autor traktuje swoje źródła.
Dalej jest gorzej. Autor zapomina już o temacie gigantów i po prostu przedstawia nam swoją kreacjonistyczną wizję świata. Pisze o prasanskrycie, piśmie przedpotopowym, którego ślady odnaleziono na całym świecie, ale zła nauka oczywiście stara się to ukryć. Chwali Boga za zniszczenie wieży Babel i pomieszanie języków, bo spowolniło to globalizację i nastanie „Nowego Porządku Świata”, który chcieli wprowadzić już Aleksander Wielki, Rzymianie, Francuzi, a dziś ONZ.
Potem mamy pseudonaukowy bełkot. Darwin zły, a teoria ewolucji traktowana jest jak religia i oczywiście jest bajką. W ostatnim rozdziale autor bierze się za genetykę, oskarżając kuzyna Darwina, że tworząc „eugenikę” doprowadzili do hitlerowskich mordów w czasach drugiej wojny światowej. Badania hitlerowskich naukowców są nadal kontynuowane w tajnych bazach wojskowych należących do Stanów Zjednoczonych, bo Amerykanie przejęli nie tylko naukowców odpowiedzialnych za rakiety V2, latające spodki (czyli UFO), ale też tych, którzy dążyli do stworzenia „nadczłowieka”. Hoduje się tam takie hybrydy, że nawet te mitologiczne mogą się schować. Skąd autor o tym wie? Nie wiem, nie zdradza źródła. Dalej pan Sroka załamuję ręce nad in vitro i hodowaniem organów do przeszczepów, oraz klonowaniem ludzi i zwierząt. Tak jak przedpotopowa cywilizacji miała swoich nephilim, tak i my dążymy do ich stworzenia, nasz świat się kończy, nadchodzi kres, „obudź się i przejrzyj”. Dostaje się też aborcji i eutanazji. „Wiedz, że nadchodzi Wielki i Straszny Dzień Sądu©”.
W epilogu mało co jest o gigantach, a więcej o tym, że Biblia ma racje i przedstawia prawdziwą historię świata, a autor ciągle bije w apokaliptyczne dzwony. To chyba najlepsze podsumowanie książki, pokazujące, że wcale o giganty i anioły upadłe tu nie chodziło, a jedynie o kreacjonizm i osobiste uprzedzenia autora co do współczesnego świata i nauki.
„…ich żenujące hipotezy i spekulacje ośmieszają tylko i tak wystarczająco już skompromitowaną naukę.”
Uwielbiam czytać książki paranaukowe, Danikena, Sitchina, wszelkich starożytnych kosmitów, hybryd, gigantów. Więc, kiedy zobaczyłem książkę tylko o gigantach, nefilimach itd., co najbardziej lubię w tych paranaukowych klimatach, wziąłem się za lekturę. Autor jest co prawda...
2017-07-02
Mam z tym zbiorem duży problem. Zachęca tytuł i nazwisko Martina, a także napisany przez niego wstęp. Gorzej już jednak z samymi opowiadaniami.
Martin pisze, że zwrócili się do różnych autorów o teksty, stawiając im tylko dwa wymagania - w historii ma się pojawić prywatny detektyw i sprawa o bardziej lub mniej rzeczywistym paranormalnym niuansie.
I tu pojawia się problem. Bo choć sam rozciągam termin "urban fantasy" na niemal całą fantastykę osadzoną w miarę współczesnych czasach, to - jak pisałem w opinii o "Bogowię muszą być szaleni" - to miasto i jego specyficzny klimat stanowią jeden z filarów gatunku. Wręcz to samo miasto powinno być jednym z bohaterów.
I tu pojawia się problem. Bo albo akcja nie dzieje się w mieście, albo jest osadzona w zbyt odległych czasach. Albo jedno i drugie, jak w przypadku tekstu "Lord John i plaga zombie" - z akcją osadzoną na Jamajce w początkach XIX wieku. I niby część akcji toczy się w Spanish Town, w stolicy wyspy, to żadnej atmosfery miasta w tekście nie czuć. I na dodatek jest to najdłuższe opowiadanie w całym zbiorze. Z kolei "Orzeł Adacki" rozgrywa się w zapyziałym obozie wojskowym na Pacyfiku w czasie drugiej wojny światowej (ale ratuje go to, że to naprawdę dobry tekst). "Mury i lemury" oraz "Strzeż się węża" są osadzone w czasach życia Juliusza Cezara. Jak dla mnie o wiele, wiele za daleko od współczesności. "Mury i lemury" ratuje fakt, że autor postarał się oddać atmosferę Babilonu w I wieku p.n.e. Te dwa dopiero co wspomniane opowiadania mają też jeszcze jedną wadę - są częścią większych cykli, tak jak wiele innych tekstów w zbiorze. To trochę przeszkadza, ale idzie zrozumieć o co chodzi.
Reszta opowiadań spełnia dwa wymienione przez mnie kryteria. Są tu teksty naprawdę dobre, jak "Krwawiący cień" (ach, ten delikatny klimat Lovecrafta), "Ból i cierpienie", "Dama lubi krzyczeć" i "Różnica między zagadką a tajemnicą ". Reszta, jak np. teksty Patrici Briggs czy Glenna Cooka są średnie, może dlatego, że nie znam większej całości w której są osadzone.
Jest jeszcze jeden tekst, nad którym chce chwilę ponarzekać, bo choć akcja dzieje się współcześnie i w mieście, "Śmierć z ręki Dalii" Charleine Harris jest niezaprzeczalnie najgorszym opowiadaniem w zbiorze. Przez chwilę czułem się jakbym czytał moją "ulubioną" Anetę Jadowską. Ja wiem, że autorka to szycha z serialem "Czysta krew" w HBO i dlatego jej nazwisko jest napisane największą czcionką na okładce... ale słodki jeżu, jakie to opowiadanie jest złe na każdym poziomie. Bohaterka to Mary Sue. Oczywiście na tych 31 stronach trzeba wspomnieć o fantastycznych seksach głównej bohaterki i o fantastycznych seksach jej najlepszej psiapsióły, a także opisać fantastyczne seksy głównej bohaterki. Intryga, zagadka? Zapomnijcie, poprowadzone po najłatwiejszej linii oporu. I puenta tak zła i wysilona, że szkoda gadać. Martin wrzucił go na początek mając chyba nadzieje, że zapomnimy o nim do końca zbioru. Ale nie, tak zawalone tekst niestety się pamięta.
Ostatecznie czuję się nieco zawiedziony, bo spodziewałem się wyższego poziomu. A tutaj okazuje się, urban fantasy może być na równie niskim poziomie co Dora Wilk. Albo równie średnim jak "Opowieści ze świata pomiędzy" Grzędowicza. Znowu wychodzi na to, że nasza fantastyka wcale nie jest o wiele gorsza od zachodniej.
Pomógł mi też ten zbiór w oszacowaniu tego, co konkretnie oczekuje od urban fantasy. Bohaterem niekoniecznie musi być detektyw, a motywem kryminalna zagadka. Za to akcja musi być osadzona w dużym mieście, najlepiej prawdziwym, nie wymyślonym; w czasach współczesnych lub chociaż w XX wieku. Bez zgrai niepotrzebnych fantastycznych istot (jakoś na współczesne elfy i krasnoludy mam alergię), za to z atmosferą zagrożenia i tajemnicy. Jeśli znacie takie historię to bardzo proszę wyślijcie mi namiary na nie przez pw.
Mam z tym zbiorem duży problem. Zachęca tytuł i nazwisko Martina, a także napisany przez niego wstęp. Gorzej już jednak z samymi opowiadaniami.
Martin pisze, że zwrócili się do różnych autorów o teksty, stawiając im tylko dwa wymagania - w historii ma się pojawić prywatny detektyw i sprawa o bardziej lub mniej rzeczywistym paranormalnym niuansie.
I tu pojawia się...
2012-11-12
Słyszałem o tej książce wiele dobrego i... jednak zawód. Jeśli to dla kogoś pierwsze spotkanie z fantasy, to może się czuć oczarowany, lecz dla bardziej doświadczonych czytelników powieść składa się z po prostu z powielonych schematów.
Na plus:
+ Główna bohaterka - bo czasem nie jest typową Mary Sue.
+ Rothen i Dannyl - ci goście ratowali książkę, szczególnie w pierwszej części
+ atmosfera w Gildii Magów - po prostu to miejsce zostało dobrze wykreowane. Czuć, że autorka spędziła nad tym trochę czasu i wszystko do siebie pasuje.
+ niektóre opisy bardzo ładne
+ Prosta i schludna okładka (niby nie powinno się oceniać książki po okładce, ale co tam. Zawsze można ją kupić tylko dlatego, że ładnie wygląda na półce)
Na minus:
- Główna bohaterka. Bo niestety jest w niej dużo z Mary Sue. Ma świetną pamięć (ale miewa ataki sklerozy gdy jest to wygodne dla autorki), super talent (bo bohaterowie muszą być ponadprzeciętni), jest sierotą (of course!) i jest oczywiście dzieciakiem.
- Schwarz charakter. Bardzo, bardzo nijaki.
- Pierwsza część książki jest zwyczajnie nuda. Wlecze się niemiłosiernie, człowiek przerzuca stronę za stroną i mruczy:"No dalej, no dalej, niech się coś dzieje, ile można ciągnąć jeden motyw..."
- Druga część jest lepsza, ale intryga jest... w sumie nie ma tam żadnej intrygi, tylko napompowany chwyt fabularny i kiedy się nad nim zastanowić, można dojść do wniosku, że druga część mogłaby być spokojnie krótsza o jakieś 100 stron.
- Miasto na planie koła. Niby jest to jako tako sensownie wytłumaczone, ale na mapce wygląda to jak inspiracja grami The Elder Scrolls (Imperial City czy Twierdza Smutków)
- Autorka chciała być zbyt FANTASY. Specjalnie piszę z wielkich liter. Masa niepotrzebnych rzeczy zaśmiecających wykreowany świat. Zaczęło się w miejscu gdzie pierwszy i ostatni raz pojawiły się Rassoki. Opisane jako gdaczące nieloty hodowane dla mięsa. Każdy normalny człowiek pomyśli "Kura?". Tak to jest kura, ale autorka musiała być bardzo FANTASY i u niej kury nazywają się rassoki. Nocny ptak, który huczy to nie sowa a "mullook". Bo tak jest bardziej FANTASY. Mysz to ceryni, ravi to szczur (tak mi się wydaje). Zresztą słowniczek umieszczony na końcu książki to prawdziwy skarb. Dowiadujemy się z niego, że popularny napój, zwany spylem wytwarza się w Browarze. Bo piwa nie można nazwać piwem, to musi być spyl. Tak jest bardziej FANTASY.Zresztą, czemu nazwa browar pozostała nie zmieniona? Dlaczego browar a nie spylarium, spylar, czy jakkolwiek? Dlaczego autorka od razu nie wymyśliła własnego języka i w nim nie napisała całej książki?
Ale i tak najbardziej rozwalił mnie w tymże słowniczku opis ŁAŹNI:"miejsce, w którym można za pieniądze uzyskać usługi kąpielowe i kosmetyczne".
No dziękuje, nie miałem o tym pojęcia.
- Złodzieje i slumsy. O ile magowie zostali dobrze wykreowani, to złodzieje w ogóle do mnie nie przemawiali. Podobnie slumsy. Nie czułem w ogóle atmosfery, wydawało mi się, że ciągle poruszam się na planie filmowym pełnym rekwizytów, a nie prawdziwej dzielnicy biedoty.
Werdykt: Jeśli to twoje pierwsze spotkanie z fantasy (tudzież po Harrym Potterze) czytaj śmiało. Dla bardziej obeznanych z tematem czytelników będzie nudna (przez większość książki) i wtóra, ale i tak warto przeczytać, choćby po to, żeby wyrobić sobie własne zdanie o tej dość popularnej w Polsce autorce (W moim Empiku jej twórczość rozgościła się dumnie na dwóch półkach).
Słyszałem o tej książce wiele dobrego i... jednak zawód. Jeśli to dla kogoś pierwsze spotkanie z fantasy, to może się czuć oczarowany, lecz dla bardziej doświadczonych czytelników powieść składa się z po prostu z powielonych schematów.
Na plus:
+ Główna bohaterka - bo czasem nie jest typową Mary Sue.
+ Rothen i Dannyl - ci goście ratowali książkę, szczególnie w pierwszej...
2012-11-22
Sonea wraca! Ba, jest o jedną gwiazdkę lepiej niż w poprzedniej części. Książka ma swoje wzloty i upadki, więc w miarę szybko postaram się je przedstawić w formie plusów i minusów:
NA PLUS.
+ Wątki. W Gildii Magów mieliśmy praktycznie jeden, tu jest ich więcej, choć ich jakość to już inna sprawa.
+ Za poruszenie pewnego kontrowersyjnego wątku w fantasy dla
młodzieży (i, że tak powiem dostajemy tym prosto w twarz, nie musimy się zastanawiać i snuć domysłów)
+ Lorlen. Administrator Gildii jako jedna z postaci z której punktu widzenia poznajemy wydarzenia zdecydowanie na duży plus. Szkoda, że jest go tak mało.
+ Dorrien. Pojawienie się syna Rothena na plus, choć jego wątek jest krótki i dość przewidywalny.
+ Całkiem dobry zwrot akcji pod koniec pierwszej części.
A teraz NA MINUS.
- Początek. Mój Boże, po prostu streszczenie poprzedniej części i opis apelu szkolnego z okazji rozpoczęcia roku. Niby bohaterka zaczyna naukę, ale ilu z was lubi rozpoczęcie roku szkolnego i ilu z was chciało by o tym czytać ze szczegółami?
- Nudy. Po prostu jest nudno. Wątek Dylanna i nawet Sonei ciekawią nas na początku, lecz potem zabija je schemat. Ambasador jeździ tam i siam, poznajemy kolejne magiczne budowle i miasta, której zlewają się w jedną papkę. Wątek Sonei tak samo - powtarzalny, powtarzalny, powtarzalny do bólu.
- Książka jest nadmuchana. Spokojnie mogłaby być krótsza o 200 stron.
- Regin. Sztampowy przykład złego ucznia, szkolnego przeciwnika głównej bohaterki. Draco Malfoy po prostu.
- Magia i magiczne pojedynki są po prostu nudne. Rozwlekłe i przekombinowane.
- FALE I SPOJRZENIA. Nie bez przyczyny piszę capsem. Co chwila
bohaterów zalewają fale czułości/współczucia/wdzięczności, zaś na początku mamy do czynienia z taką ilością znaczących spojrzeń (wyrażający, of course, wdzięczność, strach, groźbę), że zacząłem się zastanawiać, czy w tym świecie ludzie stali się niemowami i porozumiewają się za pomocą oczu.
- I, podobnie jak w pierwszej części, pełno na siłę głupich nazw fantasy. Żeby się nie rozwodzić jeden przykład: "maty simba - maty tkane z trzciny". Czy tak trudno było pani Canavan napisać "trzcinowa mata". Nie, to byłoby takie pospolite. MATY SIMBA SĄ TAKIE FANTASY.
- i jeszcze coś. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego na okładce przedstawiono uzdrowiciela. Żaden z nich nie odgrywa znaczącej roli. Skoro tytuł to Nowicjuszka, to dlaczego nie mamy na okładce Nowicjusza?
Sonea wraca! Ba, jest o jedną gwiazdkę lepiej niż w poprzedniej części. Książka ma swoje wzloty i upadki, więc w miarę szybko postaram się je przedstawić w formie plusów i minusów:
NA PLUS.
+ Wątki. W Gildii Magów mieliśmy praktycznie jeden, tu jest ich więcej, choć ich jakość to już inna sprawa.
+ Za poruszenie pewnego kontrowersyjnego wątku w fantasy dla
młodzieży...
2012-12-10
I tak oto moja przygoda z Trylogią Czarnego Maga dobiegła końca. Wielki mistrz jest bezsprzecznie najlepszą częścią, ale i tak dużo brakuje mu do naprawdę dobrego fantasy. Cały cykl grubo poniżej oczekiwań. Okładki są cholernie klimatyczne, a w środku taki bubel. Spróbuje przedstawić swoje przemyślenia w formie plusów i minusów:
Na plus:
+ Fabuła w końcu rusza do przodu, coś się dzieje - poprzednie przygody Sonei są przy tym jak zabawy w piaskownicy.
+ Akkarin. Bezsprzecznie najlepsza postać, właściwie to Canavan powinna napisać cykl o nim, o jego przygodach od początku... albo nie, wyszło by z tego co najmniej pięć opasłych tomiszczy wypełnionych nudą.
+ ma to coś, co sprawia, że czyta się i czyta. Można się wkurzać i wnerwiać na infantylności dialogów, słabe opisy i głupotę postaci, a jednak się czyta i czyta.
A teraz to co tak naprawdę w recenzjach lubimy najbardziej, czyli na minus:
- przeraźliwie nudne rozmyślania, głównie Sonei. Owszem, w tej części jest ich najmniej, ale nadal zdecydowanie za dużo.
- Świat. Nie czuje go. Jest taki sztuczny. Mamy Lan, wyspy Vin, ale nigdy tam nawet nie byliśmy. Nie czuje różnic kulturowych. W takim Elyne się stroją i tolerują gejów - wszystkie różnice jakie zapamiętałem. Nie rusza mnie nawet co się dzieje w samej Kyralii, bo znam jedynie jej stolice. Inne miasta? Jakaś Galia, Calia, Coldbrigde, Kendil? Nie znam tych miejsc. Nie obchodzą mnie. Czuje się tak jakbym oglądał film z kiepską scenografią, co chwile widzę przebijający green screen.
- Główny motyw. No proszę was, przez tyle lat żaden Ichani nie zajarzył jak słaba jest gildia? Do Sachaki nie dotarły wieści o wielkich reformach związanych z odrzuceniem wyższej magii, albo plotki o zbuntowanym uczniu? To jest tak naciągane, że szkoda gadać...
- Szereg straconego potencjału. Czuć, że to powieść dla młodzieży. Zero kontrowersyjnych scen. Mamy parę gejów, ale oni nawet nie dają sobie buziaczka. Mamy pary heteroseksualne, ale oni najwyżej dają sobie buziaczki. Trudi, weź się obudź i zobacz w jakich czasach żyjemy. Wątek Dannyla i jego śledztwa też można było lepiej i głębiej pokazać... ale nie, jest tyle infantylnych rozmyślań do napisania!
- Wątek miłosny Sonei. Staje się pewny od momentu podsłuchania przez nią rozmowy dwóch nowicjuszek. Kiedy wszystko się zaczyna, po prostu kiwacie głową i myślicie "imperatyw narracyjny, to musiało się tak skończyć"
- Magiczne bitwy są takie nuuuudneeee. Te teksty typu "posłała dziesięć uderzeń" itd... nie miałem pojęcia, że starcia potężnych magów są tak mało widowiskowe.
- Czarny charakter. Minus dotyczy wszystkich części. W każdej z nich ci źli są tak słabo poprowadzeni, że szkoda gadać. Prawie nic o nich nie wiemy. Ktoś tu pisał o niejednoznacznych. szarych postaciach. Bullshit. Od początku widać kto jest tym złym, a kto dobrym. Ci źli zresztą są tak słabo przedstawieni, że pełnią rolę statystów dla naszych dobrych.
- Postacie. Prawdę mówiąc wszyscy są słabo napisani. W tej części nawet Akkarin dużo traci z powodu wymysłów pani Canavan. Król? No pojawia się, ale to statysta. Ot kukiełki walczące na tle green screenu...
- Mamy do czynienia z kilkoma zagrywkami deus ex machina, po których po prostu na chwile odkładałem książkę i myślałem: "Co? Naprawdę? Naprawdę pani Canavan, tak to chcesz rozwiązać? Ehhh..."
- I te nazwy FANTASY. Razi mnie to okropnie w każdym tomie. Dlaczego Mullok nie może być sową? I tak dalej. Pojawia się LIMKOPODOBNE stworzenie, ale jak do cholery mam wiedzieć jak wygląda, skoro nie wiem co to jest limek? Tak trudno użyć słowa "PIES"? No, ale pies to takei swojskie, totalnie nie FANTASY i w ogóle...
- Zakończenie. Jest takie słabe, bez wyjaśnienia wielu wątków. Jakby autorka zobaczyła, że przekroczyła 700 stron i trzeba się zwijać. I jeszcze ta "rewelacja" Sonei na końcu, uh, czuć sequel w powietrzu... Ta, jest już nawet napisany.
- I ten słowniczek na końcu, próbujący udawać, że świat pani Canavan jest o wiele głębszy niż to jest w istocie... Cóż, nie jest. Niech pani Trudi sobie zajrzy do Tolkiena albo Martina i zobaczy jak wygląda porządny dodatek.
PODSUMOWANIE
Cóż, na mój krytycyzm mogło wpłynąć to, że przed Wielkim Mistrzem pochłaniałem Pana Lodowego Ogrodu, a zaraz po zakończeniu czytania złapałem za Taniec ze Smokami. Prawda jest jednak taka, że każdy kto już przeczytał choć kilka książek fantasy będzie z łatwością odgadywał co się zaraz stanie. Świat jest słaby, postacie nijakie. Ale młodzieży się spodoba, młodzież kupi i o to w tym chyba chodzi, prawda?
I tak oto moja przygoda z Trylogią Czarnego Maga dobiegła końca. Wielki mistrz jest bezsprzecznie najlepszą częścią, ale i tak dużo brakuje mu do naprawdę dobrego fantasy. Cały cykl grubo poniżej oczekiwań. Okładki są cholernie klimatyczne, a w środku taki bubel. Spróbuje przedstawić swoje przemyślenia w formie plusów i minusów:
Na plus:
+ Fabuła w końcu rusza do przodu,...
2012-12-26
W związku z tą lekturą mam tyle myśli w głowie, że nie potrafię ich uporządkować. Chciałbym wypunktować wszystkie słabości tego "dzieła", ale wtedy musiałbym tego potwora po prostu przepisać. Ta ksiażka jest tak zła, że nie sposób tego wyrazić. Znajomi, którzy polecali mi Achaje twierdzili, że drugi tom jest najlepszy. Myśle, że to musiał być z ich strony jakiś makabryczny żart. Nie dziwie się, że ktoś może poczuć odrazę do polskiej fantastyki - gdybym po to coś sięgnął po wiedźminie to prawdopodobnie nie ruszyłbym już nigdy innych polskich autorów. Komu w ogóle wpadło do głowy, by zestawiać Sapkowskiego z Ziemańskim? I te teksty w stylu "Ziemiański Sapkowskiemu w niczym nie ustępuje"...
Zwykle pisze recenzje w formie plusów i minusów... i tak będzie i tym razem:
Na plus:
NIE MA
Na minus:
- Seksizm. Wszystko ocieka tu seksem, kobiety to obiekty z cycami i dupami które trzeba skąpo ubrać i co chwile o tym przypominać. O obtartych sutkach też. Mam wrażenie, że autor pisał swoje "dzieuo" z permanentnym wzwodem.
- Język. Pisanie fantasy współczesnym językiem rynsztokowym jest głupie po prostu. Te teksty "Arkach jest fajne" i słowo dupa odmieniane przez wszystkie możliwe formy i używane przy każdej okazji... Masakra jakaś.
- Świat Achai jest słabo wykreowany. Ta cała "zdolność honorowa" w polityce państw to jakiś śmieszny wymysł. Zamiast wszystkich obrazków w ksiażce przydałaby się porządna mapka. Najbardziej przydałaby się jednak chyba samemu autorowi. Głupota goni głupote.
- Dłużyzny. Pierwszy tom przynajmniej szybko się czytało, tutaj zaś wszystko dłuży się jak odsiadka w więzieniu. Nieistotne dialogi, które wcale nie poprawiają wiarygodności świata nadmuchane są do granic możliwości. Miałem wrażenie, że książka zaraz pęknie.
- Ilustracje. Są paskudne. W sumie pasują do książki...
- Główni aktorzy polityki. Mamy Achaje, mamy Zaana, Oriona i Syriusza, ale ludzie którzy są ich przeciwnikami albo powinni dzierżyć władze są tylko kukiełkami w tle. Władcy państw, tacy jak Król Troy, Cesarz Luan czy Królowa Arkach nie mają imion. Przez dwa tomy nigdzie się nie pojawiły.
- Skórzane spódniczki. Kobiety-żołnierze Arkach mają mundury na które składają się skórzane kurtki i krótkie skórzane spódniczki. Nie noszą bielizny, więc w sumie wszystko im widać. Jak autor tłumaczy te krótkie spódniczki? Ano w dłuższej nie dałoby się dosiaść konia. Czy autor nie mógł ubrac ich w spodnie? Nie, spodnie nie są sexy. Skórzane spódniczki są. Niech Ziemański ubierze taką spódniczkę i przebiegnie a kilka kilometrów latem przez las. Może wtedy zrozumie jak głupi był to pomysł. Tym bardziej, że bohaterki Achai smieją się z piechoty ubranej w tuniki ze zwykłego płótna - w których byłoby im o wiele wygodniej, nawet na koniach...
- Achaja. Mary Sue do potęgi. Nie dość, że jest mega silna, że jest natchnionym szermierzem, to jeszcze pod koniec dostaje tomu dostaje takie umiejętności, że po prostu szkoda gadać... Choć oczywiście umiejętności Achajki zależa od widzimisie autora, więc raz ma swoje uber skille, a raz nie...
- Infantylność. Przewracałem oczami przy niemal każdej stronie. Wszystko jest takie naiwnne, nagięte w sposób w jaki pasuje autorowi by móc wlec fabułe do przodu.
- Nawiązania do naszej rzeczywistości. Wiem, że niektórzy za to Ziemańskiego uwielbiają. A ja powiem: Co za dużo to nie zdrowo. Ta książka to jedno wielkie nawiązywanie. Jest tego za dużo. Nawiązania stają się ważniejsze od fabuły i realności świata. Pojawiają się nawet okulary przeciwsłoneczne (Yeah, ależ musiały świetnie wyglądać w połączeniu ze skórzaną spódniczką) albo tekst "zdobyliśmy pałac zimowy". Pałac zimowy w Troy, państwie gdzie jest mega gorący klimat, tuż przy pustyni. Przecież oni tam nie powinni wiedzieć co to jest zima.
- Bitwy. Jaki jest sens opisywania uzbrojonych w miecze i tarcze ludzi w sposób w jaki opisuje się działania współczesnych wojski? Tak, zgadliście. Żaden.
Wnioseki:
Gdybym kupił Achaje to bym się chyba zabił. Na szczęście mam ją z biblioteki. Nie ruszajcie tego. Chyba, że chcecie na własne oczy przekonać się jakie to głupie. Książce przydałby się porządny redaktor, tu zaś mam wrażenie, że redaktorka Ziemańskiego po prostu się bała, albo w ksiażce się po prostu zakochała. Porządny redaktor powinień zwrócić ksiażkę autorowi i kazać muu to napisać jeszcze raz. Bez "dupy", seksizmu, skórzanych spódniczek, nawiązan w zbyt dużej liczbie, bez współczesnego języka za to z lepszym i bardziej przemyślanym światem.
W związku z tą lekturą mam tyle myśli w głowie, że nie potrafię ich uporządkować. Chciałbym wypunktować wszystkie słabości tego "dzieła", ale wtedy musiałbym tego potwora po prostu przepisać. Ta ksiażka jest tak zła, że nie sposób tego wyrazić. Znajomi, którzy polecali mi Achaje twierdzili, że drugi tom jest najlepszy. Myśle, że to musiał być z ich strony jakiś makabryczny...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-08-18
Nazwisko Pilipiuka kojarzy chyba każdy jako tako otrzaskany z polską fantastyką - to w końcu jeden z najlepiej sprzedających się autorów. Sam przeczytałem dotąd jedynie "Kuzynki" i kilka opowiadań wydrukowanych w świętej pamięci SFF&H. Kuzynek już prawie nie pamiętam, a opowiadania były... no cóż, słabe. Czytałem mnóstwo opinii, że Pilipiuk się wypalił, pisze byle jak i jak najszybciej wydać. Dlatego chcąc już coś od niege przeczytać wybrałem zbiorek opowiadań z 2005 roku.
Cóż, jeśli tak pisał Pilipiuk w swoich najlepszych czasach, to ja się boje brać do ręki jego najnowsze dzieła.
Ale do rzeczy. Jak zwykle w formie plusów i minusów:
+ "2586 kroków" i "Wieczorne dzwony". Dwa opowiadania o doktorze Skórzewskim, jednym z najbardziej lubianych bohaterów Pilipiuka. Nie są to jakieś wybitne dzieła, raczej dość przewidywalne.
+ Pilipiuk jest archeologiem i to widać w opisach wszystkich opowiadań toczących się w przeszłości - realia epoki są bardzo dobrze przedstawione.
+ "Griszka". Tekst o Rasputinie nie ma żadnego nagłego zwrotu, ani też mocnej puenty, ale jakoś tak przyjemnie mi się je czytało.
+ Listy Tomasza Ettera do władz - krótkie i zabawne, a biorąc pod uwagę jacy dziwacy żyją w naszym kraju, można by je uznać za autentyczne.
Dobra, a teraz to co lubi się w recenzjach najbardziej. Minusy.
- Poziom opowiadań jest słaby. Brak puent, zaskoczeń i tak dalej. Zdarzają się dobre pomysły, ale ich wykonanie jest słabe - jakby autor na coś wpadł i od razu przelał na papier, zamiast pomysł zapisać i schować do szuflady by tam sobie dojrzewał. Widać to w takich tekstach jak "Vlana" czy "Sfera" - dobre pomysły, wykonanie marne.
- Styl. Nie na darmo Pilipiuka nazywa się wielkim grafomanem. Pamiętam, że swego czasu czytałem jego poradniki poświęconie pisaniu i zapamiętałem z niej jedną zasade - długie, złożone zdania na opisy, pojedyncze wtedy gdy dzieje się jakaś akcja, co miało nadać opisowi wiekszej dynamiki. Tymczasem wiekszość opisów w antologi to prościutkie zdania...
- Poczucie humoru. Każdy jakieś ma. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że niektóre teksty powstały tylko po to, by opowiedzieć marny dowcip.
- osobny, WIELKI MINUS dla "Wiedźmy Moniki". To chyba najgorsze opowiadanie znanego pisarza jakie czytałem. Powstało chyba tylko dlatego, żeby zbiorek był grubszy, a może dlatego, że Pilipiuk pozazdrościły Piekarze cyklu inkwizytorskiego. Naprawdę tragiczny tekst - po jego przeczytaniu można docenić Piekare nawet, gdy jego Mordmimer jest w gorszej formie.
To tyle. Chyba nie zostanę fanem Pilipiuka.
Nazwisko Pilipiuka kojarzy chyba każdy jako tako otrzaskany z polską fantastyką - to w końcu jeden z najlepiej sprzedających się autorów. Sam przeczytałem dotąd jedynie "Kuzynki" i kilka opowiadań wydrukowanych w świętej pamięci SFF&H. Kuzynek już prawie nie pamiętam, a opowiadania były... no cóż, słabe. Czytałem mnóstwo opinii, że Pilipiuk się wypalił, pisze byle jak i jak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-12-29
2014-04-23
2014-05-25
- Ty chyba głupi jesteś - oświadczyła mi kiedyś moja ciocia, gdy posiłkując się przeczytaną na czacie opinią stwierdziłem, że Sapkowski zżynał wszystko z Tolkiena. Tak mnie to ubodło, że zabrałem się za wiedźmina - z winy braków w bibliotece zaczynając od "Miecza przeznaczenia" i "Czasu pogardy" (żeby było śmieszniej, "Ostatnie życzenie" i "Krew elfów" czytałem po "Pani jeziora"). To było moje pierwsze spotkanie z polską fantastyką i spowodowała, że zapomniałem o kolejnych podróbkach Conana i twórczości Andre Norton. W szkole zasypiałem na ławce, bo po nocy siedziałem do drugiej-trzeciej i czytałem. Ogólnie, sagę zaliczyłem ze trzy razy, potem zakochałem się również w grze.
Sezonu Burz się bałem.
Naczytałem się skrajnych opinii.
Co tu dużo pisać, jestem zawiedziony.
W fantasy zawsze najbardziej cenie świat. Dobrze wykreowana uniwersum, powtarzam sobie, takie które będzie miało podstawy by istnieć po wyjęciu z niej bohaterów, bez sprzecznych praw, które spowodują zawalenie się świata, gdy mu się lepiej przyjrzymy. Nie oszukujmy się, Sapkowski nigdy tego nie potrafił, brak tłumaczył zaś postmodernizmem i puszczaniem oka do czytelnika.
I wiecie co? To działało, a w połączeniu z niezwykle żywymi postaciami sprawiało, że nie zważaliśmy na "errory" tego wiedźmińskiego matrixa. Ale w Sezonie burz coś uległo zmianie. Wypunktuje kilka moich spostrzeżeń:
- Dialogi. Tak bardzo ostre, że cięły lepiej niż wiedźmiński miecz. Ale tu mam wrażenie, że niemal wszyscy gadają tak samo i zamiast z sobą rozmawiać, wygłaszają długie monologi.
- Łacina. Chyba popisywanie się nią, zostało Sapkowskiemu po trylogii husyckiej, którą bardzo lubię (na równi z wiedźminem, tak myślę) i do której pasowały. Tu jest tego po prostu za dużo. I jeszcze nowoczesna gadka, "errory" i tak dalej.
- Polska. Serio, mam wrażenie, że Sapek opisuje nam Polske, dla niepoznaki przykrywając ją płaszczykiem fantasy. Niekompetentni urzędnicy, złodziejstwo, niesprawiedliwość, skorumpowane sądy (te chyba szczególnie zaszły autorowi za skórę i musiał się wyładować). Serio, szanowny autorze - my wiemy jaka ta nasza kochana Polska jest i dlatego czytamy fantastykę - żeby choć na chwilę od niej odpocząć.
- Gówno, pierdy itd. Serio, tyle żartów z pierdzenia dawno nie widziałem. Zawisza Czarny i jego gazowe problemy w trylogii husyckiej były urocze, ale tu jest tego po prostu za dużo. Pierd, pierd, prrrrrrf!!! Mam wrażenie, że to taki amerykański głupawy humor, którego wprost nie znoszę.
- Wrażenie, że gdzieś już widziałem tą postać. Głupawy król, rubaszny krasnolud, wredni najemnicy, piękne i niebezpieczne czarodziejki. Klisze i stereotypy...
- "Geralt nie zadał obrażeń, ale przynajmniej odzyskał inicjatywę"
Czym jest więc Sezon Burz? Wietrzykiem nostalgii. Myślę, że sam autor mógł zatęsknić za postacią, której tyle zawdzięcza. My sami tęsknimy za bohaterami, dla których zarwaliśmy tyle wieczorów. Sezon sprawia jednak wrażenie wczesnej bety, książki zrodzonej z kilku starych pomysłów, posklejanych nieco na siłę. W wielu miejscach miałem wrażenie, że autor coś opuścił, nie miał pomysłu na akapit i pomyślał, że wróci do niego później... po czym zapomniał. Wciągnęło mnie tylko dwa razy - po 80 stronie, gdy zauważyłem zniknięcie żartów o pierdzeniu,a przed wizytą w Rissbergu, oraz w samym epilogu, który poruszył kila czułych strun w mojej duszy.
Mam nadzieję, że Sapkowski jeszcze wróci do Wiedźmina i że da z siebie naprawdę wszystko. Nawiązania do sagi są miłe, ale przecież Geralt żył i polował na potwory nim poznał Jaskra i Yennefer. Białe karty, które warto zapisać, o ile ma się na nie pomysł.
- Ty chyba głupi jesteś - oświadczyła mi kiedyś moja ciocia, gdy posiłkując się przeczytaną na czacie opinią stwierdziłem, że Sapkowski zżynał wszystko z Tolkiena. Tak mnie to ubodło, że zabrałem się za wiedźmina - z winy braków w bibliotece zaczynając od "Miecza przeznaczenia" i "Czasu pogardy" (żeby było śmieszniej, "Ostatnie życzenie" i "Krew elfów" czytałem po...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dawno nie czytałem tak niechlujnej książki.Ledwo ponad 100 stron, a pewnych błędów - które mi, szczurowi lądowemu, rzucił się w oczy od razu - nie zauważył ani autor, ani redaktor, ani redaktor techniczny, ani korektor. Czterech kolesi, książka ma 100 stron, zapisanych dużą czcionką. Taka ilość błędów sprawia, że tracimy pewność co do tego, czy inne fakty w książce są prawdziwe. Autor na dodatek sprawia wrażenie, jakbyw niektórych momentach nie do końca wiedział o czym pisze. Po którymś kłującym w oczy babolu, zacząłem je zaznaczać ołówkiem. Przytoczę je tutaj, żebyście sami je zobaczyli:
"Król i większość senatorów poparli jednak wówczas politykę Zygmunta Augusta w sprawach morskich"
Kurde, trudno, żeby wzmiankowany Król, którym BYŁ Zygmunt August, nie popierał własnej polityki. A przecież wystarczyło napisać: Mimo głosów sprzeciwu, większość senatorów poparła morską politykę Zygmunta Augusta".
Dalej dowiadujemy się, że Zygmunt III Waza wyruszył w podróż morską do Szwecji w... 1698 roku. Pewnie, głupia literówka, ale przypominam - nad tą 100 stronicową książeczką pracowały 4 osoby, które powinny to wyłapać.
"Po śmierci Władysława IV flotę królewską i zbrojownie w Pucku zabrał Gdańsk podnosząc, że zakupiono ją za gdańskie cło (?)"
Co ma znaczyć ten znak zapytania? Serio, autor nie zrozumiał, że Gdańsk nie był zadowolony z nałożonego cła i jak tylko król wyzionął ducha, postanowił sobie zrekompensować straty? A może to któryś pan redaktor nie rozumiał o co chodzi i postawił znak zapytania, a w tekście już tak zostało?
"Kuszownik powinien mieć przy sobie trzysta strzał (200 zwykłych i 10 pierzastych"
1. Kusznik, a nie kuszownik.
2. Pociski do kuszy to bełty, nie strzały.
3. 300 "strzał"? Przy sobie? Raczej okręt powinien mieć ich tyle zmagazynowanych, żeby wychodziło po 300 na kusznika. Jakoś sobie nie wyobrażam walki, mając przy sobie 300 pocisków do kuszy...
4. 200 zwykłych i 10 pierzastych to razem 210, nie 300. Tak, znowu literówka, która rzuca się w oczy od razu. Nie wiem, jak czterech gości mogło to przegapić.
Dalej możemy się dowiedzieć, że piechota wybraniecka była wybierania (o kurde, serio?).
Potem mamy kolejnego potworka: "Zastosowanie w XVII wieku muszkietu (w 1624 r.) podniosło szybkość strzelania (oddawania strzału) - jednego na 6 minut."
Serio? Autor czuje się zmuszony do wyjaśnienia, że strzelanie to "oddawanie strzału". Zresztą, całe to zdanie jest złe. Wystarczyło napisać: Muszkiet, zastosowany po raz pierwszy w 1624 roku, zdolny był do oddania jednego strzału co sześć minut.
"Wymagając od załogi okrętów ciężkiej pracy armatorzy i kapitanowie pozornie dbali o jej wyżywienie w czasie wypraw wojennych"
I dalej następuje spis ładowanego na okręt pożywienia. Totalnie tego nie rozumiem. Płyniemy na wyprawę wojenną, potrzebujemy załogi w wysokim morale, ale dbamy o jej wyżywienie tylko "pozornie"? Serio, nie rozumiem.
I tak dalej, i tak dalej, aż mi się już nie che wszystkich zaznaczonych fragmentów przepisywać - do ich zrozumienia potrzebny jest szerszy kontekst. Oprócz tego błędy typu "niechęć" zamiast "nie chęć" i oszalałe przecinki (a jeśli taki młot jak ja zauważa, ze coś jest nie halo z przecinkami, to wiedzcie, że coś się dzieje), a także masa powtórzeń (jakby autor wprost musiał pompować tekst, żeby dobić do tych stu stron).
Owszem w tekście zdarza się sporo ciekawych fragmentów. Skoro jednak taki laik jak ja zauważa tyle głupich błędów, to czy można przyjmować za pewnik inne stwierdzenia padające w tej książce?
Wstyd Bellono. To jedna z najbardziej niechlujnych książek jakie miałem w ręku.
Dawno nie czytałem tak niechlujnej książki.Ledwo ponad 100 stron, a pewnych błędów - które mi, szczurowi lądowemu, rzucił się w oczy od razu - nie zauważył ani autor, ani redaktor, ani redaktor techniczny, ani korektor. Czterech kolesi, książka ma 100 stron, zapisanych dużą czcionką. Taka ilość błędów sprawia, że tracimy pewność co do tego, czy inne fakty w książce są...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to