rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Książka zdecydowanie "łatwo wchodzi", ale taka też jest funkcja czytadła. Nie widzę w niej zbyt wielu plusów poza ewntualnym zapchaniem czasu w kolejce do dentysty i - gwoli sprawiedliwości - całkiem udanym opisem szamotaniny i nieracjonalego, życzeniowego myślenia osoby pogrążonej w nałogu. Kolejny bezsensownie nadmuchany bestseller, a Steven King powinien wreszcie przestać udzielać się w roli recenzenta, bo po pierwsze - z książek które rekomenduje można by wybudować Trumpowi jego mur odzielający USA od Meksyku, a po drugie - ewidentnie pisanie książek idzie mu o niebo lepiej niż ich ocena. Mam taką teorię że koleś wyprztykał się z całej negatywnej energii pisząc swoje wspaniałe thrillery i teraz już tylko wszystko mu się podoba ;)

Książka zdecydowanie "łatwo wchodzi", ale taka też jest funkcja czytadła. Nie widzę w niej zbyt wielu plusów poza ewntualnym zapchaniem czasu w kolejce do dentysty i - gwoli sprawiedliwości - całkiem udanym opisem szamotaniny i nieracjonalego, życzeniowego myślenia osoby pogrążonej w nałogu. Kolejny bezsensownie nadmuchany bestseller, a Steven King powinien wreszcie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Samobójstwo ucznia popełnione w czasie trwania lekcji i rozprowadzanie fałszywych monet przez wychowanków prestiżowych szkół – te dwa wydarzenia, o których wzmianki znaleźć można było na łamach francuskich gazet, zainspirowały Gide’a do stworzenia „Fałszerzy” – dzieła mającego być w równym stopniu próbą zmierzenia się z własnym moralnym rozdarciem, jak i manifestem krytycznoliterackim, stawiającym Gide’a w kontrze do istniejących trendów narracyjnych. Trudno jednak było mi oprzeć się wrażeniu, że w przypadku tego konkretnego dzieła treść była nazbyt podporządkowana formie, moralne dylematy traciły na sile wyrazu w obliczu dyktatu wielowątkowości.

Traktowanie powieści jako pola do eksperymentu z formą zazwyczaj nie kończy się dobrze, przynajmniej z perspektywy czytelniczej. Owszem – autor zyskuje poklask krytyki, miano „nowatora”, zaś książkę ogłasza się „kamieniem milowym” w ramach jakiejś tam nowej formy literackiej – i są to niewątpliwie osiągnięcia nie do przecenienia, odnotowane w ramach historii literatury. Niestety, przecieranie szlaków wiąże się często z pewną nieporadnością, brakiem umiaru, nieumiejętną próbą pogodzenia wymogów nowo powstałej formy z niełatwo dającą się podporządkować treścią. I ta szamotanina właśnie była dla mnie cechą przewodnią w Gide’owskich „Fałszerzach”.

Cała recenzja na: gotowelektury.wordpress.com !

Samobójstwo ucznia popełnione w czasie trwania lekcji i rozprowadzanie fałszywych monet przez wychowanków prestiżowych szkół – te dwa wydarzenia, o których wzmianki znaleźć można było na łamach francuskich gazet, zainspirowały Gide’a do stworzenia „Fałszerzy” – dzieła mającego być w równym stopniu próbą zmierzenia się z własnym moralnym rozdarciem, jak i manifestem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdybym miała dokonać krótkiego opisu twórczości Moravii, wypracować sformułowanie najlepiej ją podsumowujące, wybrałabym zapewne paradoksalny „poetycki naturalizm”. Nikt tak jak Moravia nie potrafi z eufemiczną gracją oddać paskudnego charakteru ludzkiej natury, przedstawić pełnego, nieupiększonego spektrum naszych małostkowych intencji i zachowań. Tworzony przez pisarza świat jest jednocześnie nasycony poezją i przerysowaniami, ale także spójny z rzeczywistością, pełen trafnych diagnoz. Autor „Konformisty” to mistrz słowa, potrafiący z łatwością przekuć swoje myśli na precyzyjne opisy, ubrane w język niezwykle bogaty i zahaczający o poezję właśnie. Dużą rolę w budowaniu przyjemności obcowania z jego książkami odegrały z pewnością naprawdę dobre polskie tłumaczenia, choć i tak trudno mi nie marzyć o czytaniu książek Moravii w oryginale.

„Konformista” zazwyczaj odczytywany jest jako studium „zła, okrucieństwa i zepsucia moralnego” - takie w każdym razie opinie dominują zarówno w okładkowych opisach jak i w ramach (nielicznych!) recenzji internetowych. Nie jestem pewna czy właśnie tutaj stawiałabym punkt ciężkości książki. Siła wyrazu bohaterów dzieł Moravii, polega nie na ich odstępstwie od normy, amoralnym rozbuchaniu – ale właśnie na nieco przerysowanym autentyzmie, psychologicznej wiarygodności ich światopoglądów i działań. Słowem: jego książki dążą do analizy nie tyle natury zła, co wiązałoby się z próbą wyabstrahowania go z postępowania czy myśli człowieka, co właściwie: natury ludzkiej, traktowanej jako skomplikowana całość – raz zła, raz dobra – ambiwalentna do szpiku kości.

CAŁOŚĆ NA: http://gotowelektury.wordpress.com

Gdybym miała dokonać krótkiego opisu twórczości Moravii, wypracować sformułowanie najlepiej ją podsumowujące, wybrałabym zapewne paradoksalny „poetycki naturalizm”. Nikt tak jak Moravia nie potrafi z eufemiczną gracją oddać paskudnego charakteru ludzkiej natury, przedstawić pełnego, nieupiększonego spektrum naszych małostkowych intencji i zachowań. Tworzony przez pisarza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jakbyście się czuli, drodzy czytelnicy, będąc młodą, naiwną, dziewiętnastowieczną dziewczyną, która dowiaduje się iż nie spełni swoich romantycznych aspiracji, albowiem jest córką kurtyzany? Do tego pytania mniej więcej sprowadza się maupassantowska „Iwetta”. Można się oczywiście w książce doszukiwać elementów jakichś głębszych dywagacji, charakterystycznych dla twórczości tego autora – dotyczących trudnej sytuacji kobiet pochodzących z niższych warstw w XIX wieku, hipokryzji mieszczańskiego i arystokratycznego środowiska, a także różnych standardów stosowanych w ocenie moralności istniejących klas społecznych. Jednak „Iwettę” uważam stanowczo, za jedną ze słabszych pozycji w dorobku Maupassanta.

Znany z trafnych szkiców psychologicznych kreślonych zwięzłym słowem, pisarz w „Iwettcie” nie rozwija nawet ułamka swoich możliwości. Opisana sytuacja niczego nieświadomej dziewczyny, wychowywanej przez matkę-kurtyzanę, stanowi oczywiście przede wszystkim pretekst dla budowania typologii bohaterów. Jest jednak na tyle niewiarygodna, że szkodzi zarówno postaciom jak i opowiadaniu jako całości. Charakterystyka bohaterów i bohaterek jest co prawda jasno zarysowana, brakuje jej jednak autentyczności. Toposowość opisywanych postaci nie pozostawia miejsca na budowanie ich wiarygodności psychologicznej.

Mamy więc matkę – sprytną, zmysłową, folgującą swym żądzom kurtyzanę, cynicznych, pozbawionych skrupułów adoratorów oraz Iwettę – niewinne dziewczę, którego beztroskie zachowanie dyktowane jest naśladownictwem, nie zaś wewnętrznym zepsuciem. Niezrozumienie własnego położenia prowadzi do nierealistycznych w świetle panujących konwenansów oczekiwań względem jednego z adoratorów i brutalnego zderzenia z rzeczywistością. Konfrontacja niewiedzy Iwetty z cynizmem otoczenia prowadzi ją do podjęcia drastycznych działań.

W dramat dziewczyny – mimo mistrzowskiego języka Maupassanta – ciężko jest się wczuć, nawet zaś traktując nowelkę jako obrazek stosunków panujących w epoce (w środowisku – zaznaczmy – dość specyficznym, bo „półświatkowym”) nie wyniesiemy z niej zbyt wiele, mamy bowiem do czynienia z postaciami archetypowymi. Puenta byłaby zapewne mocniejsza, gdyby jej uzasadnienie było bardziej rozbudowane – pobieżność szkiców charakterologicznych niestety uniemożliwiła to. Książkę czyta się szybko, lekko i przyjemnie, równie szybko, lekko i przyjemnie zapewne się o niej zapomni. Inne pozycje Maupassanta są z pewnością dużo bardziej godne polecenia.

Jakbyście się czuli, drodzy czytelnicy, będąc młodą, naiwną, dziewiętnastowieczną dziewczyną, która dowiaduje się iż nie spełni swoich romantycznych aspiracji, albowiem jest córką kurtyzany? Do tego pytania mniej więcej sprowadza się maupassantowska „Iwetta”. Można się oczywiście w książce doszukiwać elementów jakichś głębszych dywagacji, charakterystycznych dla twórczości...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Bajki rozebrane. Jak odnaleźć się w swojej baśni Tatiana Cichocka, Katarzyna Miller
Ocena 7,0
Bajki rozebran... Tatiana Cichocka, K...

Na półkach: ,

Muszę przyznać, że możliwość chwilowego cofnięcia się w czasie, powrotu do świata baśni, zawsze jawiła mi się jako niezwykle kusząca. Zarówno w postaci ponownej lektury ukochanych książek z dzieciństwa, jak i – pod przykrywką bardziej intelektualnych zmagań – czytania kolejnych kompendiów mitologii czy psychoanalitycznych opracowań snów lub bajek właśnie. Nowe, piękne WAB-owskie wydanie skusiło mnie do zupełnie nieplanowanego zakupu „Bajek” - i chociaż zazwyczaj skłaniam się w stronę opracowań z nieco mocniejszą podbudową teoretyczną, to książkę tę przeczytałam z dużą, niekłamaną przyjemnością.

„Bajki rozebrane” - zbiór rozmów Miller i Cichockiej, publikowanych na łamach „Zwierciadła” - to próba współczesnej reinterpretacji najpopularniejszych, najbardziej zakorzenionych w zachodniej kulturze baśni. Psycholożka i dziennikarka, w poszukiwaniu nowych znaczeń, odwołują się zarówno do codziennych doświadczeń, teorii Junga czy Freuda, ale także – a może przede wszystkim – do tradycji feministycznej krytyki literackiej. Co najważniejsze jednak – po prostu dyskutują, starając się – z perspektywy świadomych czytelniczek - odnaleźć ukryte w baśniach przesłania, które w dzieciństwie mogły im „umknąć”.

Osobom, które czytały prace Junga, część prezentowanych interpretacji będzie z pewnością znana, podobnie jak i znaczenia przywoływanych archetypów i symboli. Wartość książki leży nie tyle w odkrywczości samych analiz, ale w ich ponownym wydobyciu, popularyzacji, nadaniu im formy potocznie zrozumiałej. Rozmowy Miller i Cichockiej, pokazują jak bardzo plastycznym interpretacyjnie materiałem są baśnie. Zawierając stałe elementy – wzorce czy motywy, czytelne dla odbiorcy niezależnie od jego wieku i czasu pochodzenia, mają też w sobie metaforyczność pozwalającą na czytanie ich od nowa, odnajdywanie i nadawanie znaczeń bliskich narracjom epoki.

Istnieją też oczywiście słabsze strony „Bajek”. Książka, będąca zapisem przyjacielskiej rozmowy, operuje językiem potocznym - znajdziemy tam w związku z tym wiele uproszczeń i skrótów myślowych. Miejscami treść może wydawać się przesadnie naiwną – przekonanie autorek o możliwości prowadzenia prostego, szczęśliwego, zgodnego z naturą życia – niezależnie od okoliczności, tylko na zasadzie siły woli – z łatwością można uznać za nazbyt optymistyczne. W paru miejscach, które aż prosiły się o soczystą wzmiankę o stosowanych w bajkach, szowinistycznych schematach, autorki – w szczególności Miller – ku mojemu osłupieniu odrzucały feministyczną retorykę. Siłą rzeczy – poprzez przyjętą formułę książki – prezentowane interpretacje mają najczęściej charakter spekulatywny i wybitnie subiektywny – nie do wszystkich pewnie będzie to trafiać. Mimo tych słabości, mając w pamięci, że książka jest pozycją nienaukową i nieformalną, przeznaczoną dla jak najszerszej rzeszy odbiorców, uważam że może ona mieć tylko i wyłącznie pozytywny wpływ na podnoszenie czytelniczej świadomości. Przede wszystkim jednak – jest to po prostu świetna zabawa, no bo kto nie lubi chociaż na chwilę wrócić z powrotem do Nibylandii?

część recenzji, która ukaże się na: http:// gotowelektury.wordpress.com

Muszę przyznać, że możliwość chwilowego cofnięcia się w czasie, powrotu do świata baśni, zawsze jawiła mi się jako niezwykle kusząca. Zarówno w postaci ponownej lektury ukochanych książek z dzieciństwa, jak i – pod przykrywką bardziej intelektualnych zmagań – czytania kolejnych kompendiów mitologii czy psychoanalitycznych opracowań snów lub bajek właśnie. Nowe, piękne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

całość do przeczytania na: http://gotowelektury.wordpress.com

„Niewidzialne potwory” to książka, która wprowadziła mnie w stan nielichej konfuzji – tak duży był rozdźwięk między dominującą o niej opinią a moim jej odbiorem. Mówiąc językiem bajkowej metafory – zastanawiałam się usilnie, czy to ja mam problemy ze wzrokiem, czy jednak – jak podpowiadał rozum – to król jest zupełnie nagi.

Podczas lektury towarzyszyło mi przemożne wrażenie, że Palahniuk rozpaczliwie chciałby poczynić jakiś kontrowersyjny „statement” na temat straszliwej współczesności, ale sam nie do końca wie, jak miałby to zrobić. Stara się więc zaszokować odbiorcę na wszelkie możliwe sposoby, wrzucając do jednego worka transwestytów, homoseksualistów, świat blichtru i bogactwa, dyktaturę mediów, narkotyki i niespełnione modelki. Znacznie zaś mniej uwagi poświęca uzasadnieniom i pogłębionej analizie psychologicznej bohaterów. W rezultacie dzieło Palahniuka odczytałam jako wielobarwny korowód wymuszonych dziwactw, „szokujących” zwrotów akcji i przećpanych wizji – i absolutnie nic więcej.

Oczywiście, intencje autora dotyczące zawartego w książce przesłania, można odczytać dość jasno. To miała być książka o szaleństwie współczesnego konsumpcyjnego świata, o spaczonym systemie wartości, o ludziach nie radzących sobie z wymogami brutalnej rzeczywistości, o poszukiwaniu wrażeń za wszelką cenę. Ale kreślony przez Palahniuka sztuczny świat wzdętych silikonem ciał i przytępionych narkotykami zmysłów jest pusty i takim pozostaje. Nie tylko ciała opisywanych bohaterów idą pod skalpel – zdaje się że razem z nimi na stół operacyjny wędrują ich mózgi i emocje. Redukcji i błahych ulepszeń dokonuje się na obiektach niezwykle plastycznych, pozbawionych określonej formy. W szponach niejasnej współczesności, bohaterowie kreśleni przez Palahniuka są tacy, jak otaczający ich świat – powierzchowni, nie potrafiący nadać swojemu życiu kierunku, zaś swoim emocjom – wiarygodności.

całość do przeczytania na: http://gotowelektury.wordpress.com

„Niewidzialne potwory” to książka, która wprowadziła mnie w stan nielichej konfuzji – tak duży był rozdźwięk między dominującą o niej opinią a moim jej odbiorem. Mówiąc językiem bajkowej metafory – zastanawiałam się usilnie, czy to ja mam problemy ze wzrokiem, czy jednak – jak podpowiadał rozum – to król jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jungowski „Nowoczesny mit” to bardziej perełka dla entuzjastów niż obowiązkowa pozycja w katalogu jego dzieł. Tok myślenia w niej zaprezentowany i odwołania do teorii symboli i archetypów znajdziemy we wszystkich książkach autora, zaś w „Nowoczesnym micie” problematyka ta jest znacznie słabiej opisana. Jest jednak coś, co pozycję tę spośród innych pozytywnie wyróżnia. Niewątpliwym atutem książki jest zestawienie podstawowej jungowskiej koncepcji „instynktownych archetypów” – wiedzy o symbolach przekazywanej poza biologicznie, działającej na zasadzie zwierzęcych instynktów – z bardzo współczesnym mitem o UFO. Zabieg ów pozwala lepiej zrozumieć teorię autora – zobaczyć problem UFO nie jako oddzielny fenomen, lecz jako typową dla ludzi emanację podświadomości i jej pierwotnych potrzeb.

Jak twierdzi za Freudem Jung, współczesna zachodnia cywilizacja w swoim racjonalnym wymiarze doprowadziła do stłumienia wszelkich niemalże przejawów instynktu, który jest przecież nieodzowny dla równowagi człowieka. „Psychika ludzka, mimo swej wielkiej zdolności uczenia się, jest zjawiskiem naturalnym, tak samo jak psychika zwierząt, i opiera się na wrodzonych jej instynktach, które posiadają a priori swą względnie określoną formę i tym samym stanowią specyficzne dziedzictwo gatunku.” - pisze. Stąd, podjęta przez Junga próba interpretacji problemu UFO przez pryzmat podstawowych popędów: mocy, seksualnego a także – śmierci.

Całość recenzji na: http://gotowelektury.wordpress.com/2014/07/28/wspolczesne-formy-nieswiadomosci-nowoczesny-mit-carla-gustava-junga/#more-87

Jungowski „Nowoczesny mit” to bardziej perełka dla entuzjastów niż obowiązkowa pozycja w katalogu jego dzieł. Tok myślenia w niej zaprezentowany i odwołania do teorii symboli i archetypów znajdziemy we wszystkich książkach autora, zaś w „Nowoczesnym micie” problematyka ta jest znacznie słabiej opisana. Jest jednak coś, co pozycję tę spośród innych pozytywnie wyróżnia....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

*Cała recenzja dostępna na: http://gotowelektury.wordpress.com

Ponura i niepokojąca, nie poddająca się regułom rozumu, pełna emocjonalnego natężenia. Najnowsza opowieść graficzna Presla to dzieło trudne, nie stroniące od przemocy, dążące do przedstawienia mrocznych aspektów ludzkiej natury. Autor, rezygnując ze słów, za pomocą samych obrazów przekazuje treści niezwykle poruszające, budując jednocześnie pełną napięcia narrację.

Główny bohater - człowiek z głową niedźwiedzia, to owoc małżeńskiej i międzygatunkowej zdrady. Zostaje przygarnięty i usynowiony przez faktycznego małżonka jego matki - myśliwego, będącego jednocześnie zabójcą zarówno biologicznego ojca, jak i dziadka. Opowieść Presla to emocjonalny węzeł gordyjski: historia o odmienności, poszukiwaniu własnej tożsamości, o okrucieństwie świata piętnującego wszystko, co nie mieści się w wąsko pojętej „normie”.

W tytule odnajdujemy odwołanie do jednego z kluczowych pytań przewijających się przez dzieło: czyim właściwie synem jest bohater – ludzkim czy niedźwiedzim? Bliżej mu do natury czy do kultury? Czy wychowanie jest w stanie zagłuszyć zew pierwotnych instynktów i potrzeb? Wobec kogo obowiązuje bohatera lojalność – faktycznych przodków czy przybranego rodzica?

No i wreszcie: czy jedną wielką zdradę, zakłamanie korzeni, w końcu: zbrodnię, można odkupić późniejszą bezwarunkową miłością i dobrocią? Bo „Syn (..)” to także historia o rodzinie i obecnych w niej zawiłych zależnościach emocjonalnych. To opowieść o ciągnącym się przez pokolenia cyklu zdrad i zadawanych sobie wzajemnie ran. O dorastaniu do tego by wybaczyć najbliższym ich błędy, dostrzec i zrozumieć ich niedoskonałość.

*Cała recenzja dostępna na: http://gotowelektury.wordpress.com

Ponura i niepokojąca, nie poddająca się regułom rozumu, pełna emocjonalnego natężenia. Najnowsza opowieść graficzna Presla to dzieło trudne, nie stroniące od przemocy, dążące do przedstawienia mrocznych aspektów ludzkiej natury. Autor, rezygnując ze słów, za pomocą samych obrazów przekazuje treści...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Sandman: Preludia i nokturny Robbie Busch, Mike Dringenberg, Neil Gaiman, Malcolm Jones III, Sam Kieth, Dave McKean
Ocena 8,1
Sandman: Prelu... Robbie Busch, Mike ...

Na półkach: ,

*Opinia dotyczy wszystkich pozycji w oryginalnej serii "Sandmana"

Witajcie w królestwie snów. W hipnotyzującej, fantastycznej podróży, o której marzy się, by trwała jak najdłużej. W krainie mitów przybierających najbardziej zaskakujące, współczesne formy. W miejscu, w którym do głosu dochodzi tłumiona na co dzień podświadomość. Bo „Sandman” Gaimana to przede wszystkim rewelacyjne zaproszenie na drugą stronę lustra, możliwość zderzenia się z własną jaźnią, rojącą się od wieloznacznych symboli tego, czego zazwyczaj nie dopuszczamy do głosu.

W zachodnim świecie, który na piedestale stawia rozum i z ironicznym dystansem traktuje aspekty rzeczywistości nie mieszczące się w naukowych kategoriach, jedynym miejscem w którym wyrażać się mogą nasze irracjonalne lęki, staje się przestrzeń sztuki. Z każdym przeczytanym komiksem coraz silniej przekonuję się, że to komiksy właśnie – jako medium z najszerszą sferą wolności, najmniej skonwencjonalizowane, są sztuką w pełnym tego słowa znaczeniu.

Współczesna próba ujarzmienia podświadomości nie miała szans tak zupełnie się powieść. Zbyt silna jest ludzka potrzeba tajemnicy, fascynacja niezrozumiałym. Udało nam się jednak narzuć sobie – w dziedzinie malarstwa, literatury czy nawet filmu – pewne ograniczenia, definiujące dobry gust, stawiające granice dla tego, co uznaje się za kicz. Komiks, jako pogardzane dziecko popkultury, szczęśliwie – w tym przypadku - ignorowane przez miłośników „sztuki wyższej”, uniknęło tej okrutnej kastracji. Dzięki temu właśnie twórcy komiksów mogą sobie pozwolić na więcej, bezwstydnie wyrazić najbardziej pierwotne ludzkie potrzeby, śmiejąc się w nos starającym się ich zaszufladkować krytykom.

Patos, brutalizm, przerysowanie oraz mieszanina stylów i tematyk – rzeczy które w książkach traktowane są jako wyznacznik literatury niższego szczebla, w komiksie „przechodzą” bez problemu. Pewna umowność związana z formą, fakt iż w samą definicję komiksu wpisana jest transgresja, przekraczanie granicy między obrazem a słowem pisanym, swojego rodzaju zabawa w konwencje – pozwala na więcej. I z tego przyzwolenia Gaiman czerpie pełnymi garściami. Dzięki temu zaś osiąga to, co powinno być naczelnym celem każdej formy sztuki - wybija nas z codzienności, konfrontuje z kluczowymi dla ludzi pytaniami: o sens życia, o moralność, o odpowiedzialność względem drugiego człowieka. Ale przede wszystkim kwestionuje naszą pychę, pewność co do możliwości zgłębienia wszechświata, pełnego zrozumienia rządzących nim mechanizmów.

W „Sandmanie” świat bogów i magii współistnieje z ludzkim, rzeczywistości te przenikają się i są od siebie zależne. W komiksie bohaterowie świata „rzeczywistego” z założenia stale konfrontowani są z niezrozumiałym, jest ono integralnym elementem szkicowanych realiów. Gaiman zdaje się krytykować naszą cywilizację za próby racjonalizacji, wyparcia ze sfery codziennych rozważań różnych problemów nie mieszczących się w kategoriach rozumu. Ale też piętnuje tendencję do nadawania specjalnego, groźnego statusu kwestiom, które towarzyszyły ludzkości od zawsze. Oswaja lęk przed śmiercią, pokazuje cienką granicę między marzeniem a maligną - oddaje należne miejsce pełnej alegorii narracji będącej źródłem odwiecznej mądrości.

Ale przede wszystkim – co dla mitologii nietypowe - zwraca odpowiedzialność za własne życie w ręce ludzi. Mogą oni potrzebować mitów, opierać się na nich – ale koniec końców to sami ludzie je kreują. Bogowie mają taką tylko moc, jaką im nadano, piekło i związana z nim straszliwa pokuta – spotykają tylko tych, którzy uważają, że im się ono należy, brat Snu – Zniszczenie – odchodzi, oddając ludziom pełnię władzy nad swoją dziedziną.

Cała ta magiczna, przepełniona głęboką humanistyczną moralnością rzeczywistość, pełna jest również bezlitosnej brutalności i przemocy. W swojej przesadzie – epatowaniu okrucieństwem – Gaiman konfrontuje nas z otaczającą agresją, złem, które w codziennym życiu ignorujemy dopóki nie zaczyna dotyczyć nas bezpośrednio. W przedstawionej w komiksie formie nie możemy ich już tak łatwo zlekceważyć, zdecydować się na odwrócenie wzroku i szybkie zapomnienie. Wszystko to zaś przeplatane jest przejawami ostrego, często sarkastycznego poczucia humoru, dystansu do prezentowanych przez siebie treści. To właśnie formuła komiksu pozwala na przedstawianie poważnych, metafizycznych zagadnień, by zaraz potem mrugnąć do czytelnika okiem i sprowadzić go na ziemię.

Komiks pełen jest niesamowitych rozwiązań graficznych. Nieregularność kratek komiksowych, dostosowanie stylu rysunku do poruszanej w danym momencie tematyki, częste odwoływanie się do właściwości kojarzących nam się ze snem właśnie – uczuciem pustki, spadania – to wszystko buduje niepowtarzalną atmosferę „Sandmana”. Zachwyca barwna mieszanina konwencji - od slapsticku do kiplingowskich bajek, styl i kreska są ściśle związane z osobą, która snuje opowieść lub sen. Smaku dodają także niesamowite, kolażowe okładki Dave'a McKean'ea, pełne niepokojących, psychodelicznych elementów, przypominających stronice z czarnoksięskich ksiąg.

„Sandman” to dzieło wyjątkowe. Wchodząc do świata najbardziej rozbuchanych, nierzeczywistych fantazji, zderzamy się z tym, co najbardziej ludzkie. W królestwie Śnienia rządzonym przez Morfeusza Gaiman daje swoim bohaterom prawo do bycia sobą – w swym najlepszym i najgorszym wydaniu. I patrzy na kreślonych przez siebie ludzi z nieustającą życzliwością i wiarą w to, że każdy pełen jest wspaniałych światów i opowieści, zasługujących na wysłuchanie.

*Opinia dotyczy wszystkich pozycji w oryginalnej serii "Sandmana"

Witajcie w królestwie snów. W hipnotyzującej, fantastycznej podróży, o której marzy się, by trwała jak najdłużej. W krainie mitów przybierających najbardziej zaskakujące, współczesne formy. W miejscu, w którym do głosu dochodzi tłumiona na co dzień podświadomość. Bo „Sandman” Gaimana to przede wszystkim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szaleństwo władzy realizuje się poprzez połączoną z terrorem dezinformację, dezinformacja zaś – prowadzi do szaleństwa obywateli. Brak możliwości poznania prawdy, dostępu do wiedzy na temat faktycznych wydarzeń, wiedzie w książce Kadare do rozlicznych kryzysów w życiu osób mających styczność z zamordowanym (?) Następcą.

Migawkowym spojrzeniem na ludzi uwikłanych w system totalitarny, opierając się na faktycznych albańskich doświadczeniach z roku 81, Kadare oddaje esencję spustoszenia jakie w relacjach międzyludzkich sieje komunizm. Niepewność jutra, względność oficjalnej interpretacji wydarzeń w zależności od bieżącej linii partii – to wszystko buduje atmosferę klaustrofobicznego labiryntu, z którego nie ma wyjścia.

Książka Kadare wpisuje się w – jeśli można tak to określić – swojego rodzaju klasykę lektur typu „uwięziony w bezsensownym reżimie”. Jako taka nie wnosi specjalnie żadnej nowej jakości – ale czyta się ją dobrze, napisana jest lekkim, przekornym często językiem, bogata w absurdalne smaczki w stylu kafkowskim. Przeczytać można – i jest to doświadczenie miłe, ale z pewnością nie przełomowe.

Szaleństwo władzy realizuje się poprzez połączoną z terrorem dezinformację, dezinformacja zaś – prowadzi do szaleństwa obywateli. Brak możliwości poznania prawdy, dostępu do wiedzy na temat faktycznych wydarzeń, wiedzie w książce Kadare do rozlicznych kryzysów w życiu osób mających styczność z zamordowanym (?) Następcą.

Migawkowym spojrzeniem na ludzi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wśród literatury dotyczącej Zagłady, wciąż zbyt mało jest książek obnażających powszechność przekonań antysemickich w Europie lat 30 i 40-tych. Skupienie na opisie i analizie nazistowskich Niemiec, których pozycja agresora i naczelnego ideologa Holocaustu jest już dobrze osadzona w ludzkiej świadomości, pozwala wygodnie omijać niekomfortowe dla wielu fakty. Książka Asbrink jest na tym tle pozycją wyjątkową – opowiadając o młodym Ottonie, jednym z setki wysłanych do Szwecji przez misję chrześcijańską dzieci żydowskich, niemalże mimochodem toczy historię szwedzkiego nazizmu, obnażając małość polityków i obywateli, tropiąc to, co najchętniej zamieciono by pod dywanik.

„W lesie wiedeńskim...” to kolejna po „Higienistach” książka wydawnictwa Czarne, poruszająca temat wypartych przez Szwedów niechlubnych tendencji obecnych niegdyś w polityce, ale i zinternalizowanych przez samych Szwedów. Kraje nordyckie wydają się o tyle ciekawym obiektem takich rozważań, że współcześnie postrzegane są jako modelowy przykład udanego, tolerancyjnego społeczeństwa socjal-demokratycznego. Tym większy ciąży na nich obowiązek rozliczenia się z grzechów przeszłości.

Okazuje się, że odsłanianie przemilczanych przestępstw popełnianych w świetle prawa jest czynnością trudną, spotykającą się ze sporą niechęcią i oporem. Ale przede wszystkim – z dużą dozą szoku i niedowierzania, wynikającego z niewiedzy młodszych pokoleń. I właśnie z tą tendencją do wyparcia narodowych grzechów poprzez ich przemilczenie walczy w swojej książce Asbrink.

A treść jej książki niezwykle ciężko jest zignorować – przedstawia bowiem ona historię głęboko przejmującą, jednocześnie bardzo osobistą, ale i umieszczoną na szerszym, historyczno-społecznym tle. Trzon narracji tworzą setki listów wymienianych przez wysłanego do Szwecji Ottona i jego pozostających w Wiedniu rodziców. Zderzają się dwie rzeczywistości - ocalonego, ale nigdy nie będącego w pełni u siebie, oraz tych skazanych na zagładę przez własną ojczyznę. Gordyjski węzeł emocjonalny wyłaniający się z listów, jest jednym z najbardziej wstrząsających świadectw psychicznego spustoszenia jakie zostawił po sobie Holocaust.

Rodzice, starając się oszczędzić Ottonowi prawdy o warunkach panujących w Wiedniu, jedynej pociechy upatrują w nadchodzących od niego listach. Klaustrofobiczne zawiśnięcie emocjonalne na dziecku, które było przecież ich jedyną radością i oknem na świat, to niesłychany ciężar, którym obarczony zostaje chłopiec niespełna 14-sto letni. Chłopiec pozostawiony przecież samemu sobie w obcym, dość wrogim kraju, zmuszany do pracy ponad siły i rezygnacji ze swoich marzeń o nauce. Niespełniony i nieszczęśliwy, ponaglany jest ciągle pełnymi delikatnego wyrzutu zdaniami z listów wysyłanych codziennie - „pisz częściej, pisz więcej”...

Jenak na równi z Ottonem bohaterem książki staje się społeczeństwo szwedzkie, obecne zarówno w pojedynczych, wygrzebanych z archiwów historiach, jak i opowieści o nazistowskiej przeszłości Ingvara Kamprada, założyciela Ikei i w rezultacie: dumy narodowej Szwedów. Począwszy od świadectw na szeroko rozpowszechnioną wśród dyplomatów (a co za tym idzie – i polityków) wiedzę o prześladowaniach niemieckich i austriackich Żydów, poprzez małostkowość polityki imigracyjnej w obliczu żydowskiego exodusu, skończywszy zaś na wrogim przyjęciu, z jakim spotkali się Ci nieliczni, którym uciec się udało – Asbrink po kolei obnaża wygodnictwo, zachowawczość i moralny konformizm jakim wykazali się w czasie wojny Szwedzi.

To także opowieść o niewiarygodnej zupełnie ludzkiej hipokryzji, czy też może – skutecznej umiejętności prowadzenia żyć równoległych, wydawałoby się że wykluczających się wzajemnie. Oto Ingvar - aktywny nazista, wspierający finansowo i personalnie rozwój ruchu na terenie Szwecji, zaprzyjaźnia się z zatrudnionym na farmie jego ojca w roli parobka, ocalonym z Zagłady chłopcem żydowskim – właśnie Ottonem. W przeprowadzonych przez autorkę rozmowach z Ingvarem, nie potrafi on do dziś wyjaśnić, w jaki sposób głęboka przyjaźń, czy – jak to sam określa – męska przyjaźń romantyczna – z Żydem, nie kolidowała w jego głowie z nawoływaniem do nienawiści rasowej.

To o czym warto pamiętać podczas lektury to fakt, iż książka Asbrink jest dziełem wpisującym się dyskusję na temat roli jaką odegrała ideologia nazistowska w innych niż Niemcy krajach. Szwecja nie ma stać się jednak kolejnym „chłopcem do bicia” - sztandarowym przykładem kraju „przesiąkniętego nazizmem”. Ma posłużyć jako świadectwo, przykład tego, że bestialska ideologia może zagnieździć się gdziekolwiek – nawet w najbardziej „cywilizowanych” miejscach, szczycących się długą tradycją tolerancji. Smutna prawda jest taka, że mało który – jeśli którykolwiek – kraj może pochwalić się w tej materii czystą kartą. I chociaż na prawdziwą sprawiedliwość nie ma w tym przypadku szans, można jeszcze postarać się – jak czyni to Asbrink - oddać hołd prawdzie.

Wśród literatury dotyczącej Zagłady, wciąż zbyt mało jest książek obnażających powszechność przekonań antysemickich w Europie lat 30 i 40-tych. Skupienie na opisie i analizie nazistowskich Niemiec, których pozycja agresora i naczelnego ideologa Holocaustu jest już dobrze osadzona w ludzkiej świadomości, pozwala wygodnie omijać niekomfortowe dla wielu fakty. Książka Asbrink...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tylko światek wyrzutków i wykluczonych może być do tego stopnia szczery, otwarty i pozbawiony hipokryzji, co świat 'PRL-owskich ciot' opisany w głośnej książce Witkowskiego. Bohaterowie/ki „Lubiewa” niczego nie udają – wszyscy/kie bowiem jadą na tym samym wózku, balansując na granicy upadku na samo dno. Enklawa, którą sobie stworzyli/ły staje się bezpieczną emocjonalnie przestrzenią, gdzie każdy może być po prostu sobą. W obliczu totalnego społecznego wykluczenia, indywidualne preferencje czy dewiacje zdają się tracić na znaczeniu, zaś jedyne co bohaterowie/ki mogą dać sobie nawzajem to bezwarunkowa akceptacja.

Można odnieść wrażenie, że za zamkniętymi drzwiami PRL-owskich sypialni (czy może bardziej – na łonie PRL-owskiej natury miejskiej) działo się znacznie więcej i bardziej różnorodnie niż teraz, kiedy teoretycznie akceptacja dla homoseksualizmu jest dużo większa (przynajmniej w sferze politycznie poprawnego dyskursu). W narracji Witkowskiego bardzo wyraźnie przebija melancholijna nuta tęsknoty za czasami mniej poprawnymi, znormalizowanymi, kiedy wszystko było jeszcze dzikie i niesklasyfikowane. Kiedy nie istniał jeszcze w Polsce importowany z zachodu schemat „zachowań gejowskich” a do głosu mogły dojść najdziwniejsze, najbardziej wyuzdane instynkty.

Mimo nostalgicznego tonu w jaki popada czasem autor, nie pozostawia nam wielu złudzeń – opisywane życie cioty to wieczna groźba oberwania w mordę od przechodzącej grupy skinów czy regularne lądowanie w więzieniu po interwencji „obyczajówki”, ciągłe narażenie na naciągaczy i oszustów. To także stały przymus kombinowania, szlajania się po kolejnych melinach, gdzie w obecności w obojętnego ciecia można w obskurnym kiblu „wydrutować jakiegoś luja”. Jednak przede wszystkim, to wisząca nad każdą ciotą groźba zarażenia się wirusem HIV, o którym wiedza jest znikoma a konsekwencją staje się bezlitosna eliminacja nawet z grupy już i tak wykluczonych .

Zanim udało mi się w końcu samej sięgnąć po książkę Witkowskiego, zapoznałam się z paroma oficjalnymi jej recenzjami, jeszcze z 2005 roku – daty jej debiutu. Teraz, z perspektywy znajomości rzeczy, przypomina mi się głównie skandaliczna wręcz recenzja Dariusza Nowackiego opublikowana na łamach Wyborczej*. Nowacki stwierdził, iż „apoteozując sadomasochistyczny, rynsztokowy i agresywny homoseksualizm, pisarz bynajmniej nie rozbraja konfliktu, nie zbliża dwu światów, lecz wręcz przeciwnie - wspiera homofobię”.

„Rozbrojenie konfliktu” - jak to eufemistycznie określa Nowacki – między gejami a homofobami, nie może polegać na próbie dostosowania zachowań homoseksualnych do jakiejś normy, w której heteroseksualne masy będą mogły ją zaakceptować. Kiedy wreszcie przestaniemy wtłaczać zachowania i potrzeby seksualne w jakieś „akceptowalne kategorie” i zaczniemy przykładać do nich tylko i wyłącznie standardy konsensualności i satysfakcji uczestniczących w akcie seksualnym osób? Czy, według Nowackiego, agresywne, sadomasochistyczne zachowania osób heteroseksualnych są podstawą dla tworzenia merytorycznych argumentów obciążających heteroseksualizm? Nie sądzę, dlaczego więc miałyby stanowić pełnoprawny argument homofobiczny? To, że de facto takie argumenty padają, nie znaczy że powinniśmy się im poddawać, tylko raczej wskazywać ich słabość i miernotę intelektualną.

W mojej ocenie cytowane zdanie świadczy również o głębokim niezrozumieniu książki, której siła leżała właśnie w nieoceniającym, pełnym ciepła i akceptacji dla bohaterów/ek przedstawieniu różnorodności „ciotowskich” zachowań i potrzeb. To właśnie szczerość w podążaniu za swoimi żądzami, brutalny, wulgarny, nieukrywający niczego język sprawiają, że teatralne, przegięte, wiecznie grające jakieś role cioty – są niesłychanie autentycznymi ludźmi.

W lekturze Witkowskiego jest coś niezwykle wyzwalającego. Bo kiedy tak czytam „Lubiewo” to sama się trochę przeginam. Wyolbrzymiają mi się wszystkie moje dziwactwa i odstępstwa od normy, trochę obrzydliwieję, rubasznieję i zaczynam perwersyjnie prężyć się moją innością. I w rezultacie – jak to kiedyś pięknie napisał Jasieński – „Tak mi dobrze, tak mojo, aż rechoce się serce”.

*http://wyborcza.pl/1,75517,2475361.html

Tylko światek wyrzutków i wykluczonych może być do tego stopnia szczery, otwarty i pozbawiony hipokryzji, co świat 'PRL-owskich ciot' opisany w głośnej książce Witkowskiego. Bohaterowie/ki „Lubiewa” niczego nie udają – wszyscy/kie bowiem jadą na tym samym wózku, balansując na granicy upadku na samo dno. Enklawa, którą sobie stworzyli/ły staje się bezpieczną emocjonalnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Miasta naznaczone wieloletnią obecnością reżimów komunistycznych mają z pewnością jedną, główną cechę wspolną. To architektoniczna kakofonia, widoczna w zagospodarowaniu przestrzeni: poszarpana tkanka miasta, zaburzona przez próby przeformułowania jej na modłę odpowiadającą wymogom systemu. Bukareszt oczami Małgorzaty Rejmer jest właśnie taki - łączący w sobie szereg sprzeczności, absurdów, pełen nieoczywistych rozwiązań. Pasujący do charakteru narodowego Rumunów – autoironicznych fatalistów, pełnych sceptycyzmu odnośnie tego, co przynieść ma czas.

Wycofanie mieszkańców Bukaresztu zdaje się zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę przytłaczający ciężar historyczny samego miasta. Każdy z opisywanych zaułków zdaje się być świadectwem obecności Ceausescu, jego rozbuchanego autorytaryzmu, niepodlegającej żadnym ograniczeniom fantazji. Czy to w postaci pamięci o nieistniejących już, wyburzonych dzielnicach. Czy w formie kuriozalnie wielkiego, zdudowanego na krwawych fundamentach Domu Ludu. W watahach bezpańskich psów okupujących place i chodniki. Czy może poprzez obarczone niełatwym dziedzictwem pokolenie „niechcianych dzieci” - wyniku dekretu zakazującego aborcji z 56 roku. Osobowość Ceausescu dalej ciąży na charakterze miasta.

A przecież trudno powiedzieć, żeby jego wygrana była pełna. Gdzieś w budowanym przez Rumunów dystansie, kpiącym stosunku do rzeczywistości przy jednoczesnym z nią pogodzeniu, leży nieoczywista niezłomność ducha. Przeżyte przez siebie traumy Rumuni kanalizują w pełnych fantazji przekleństwach, nie uznających żadnych świętości. Stoicyzm wobec niepowodzeń i nieszczęść łączy się ze złośliwym graniem im na nosie, śmiechem w obliczu nieuniknionego.

„Bukaresz. Kurz i krew” to książka bardzo poetycka, pełna słodko-gorzkiej melancholii. Równie istotne dla zrozumienia „bukaresztiańskiego ducha” okazują się być subiektywne przeżycia autorki, historie opisywanych przez nią postaci, jak i losy samego miasta. Dla mnie książka Rejmer to impresja, próba oddania przefiltrowanej przez indywidualną wrażliwość atmosfery Bukaresztu, charakteru jego mieszkańców, trudnej historii. Piękno języka zderza się na kartach książki z brutalnością opisywanych wydarzeń. Nic nie jest tu proste, a narracji o tym, jaki właściwie jest Bukaresz znajdziemy wiele. Ja, zachęcona lekturą, z chęcią Bukareszt odwiedzę, szukając własnych odpowiedzi.

Miasta naznaczone wieloletnią obecnością reżimów komunistycznych mają z pewnością jedną, główną cechę wspolną. To architektoniczna kakofonia, widoczna w zagospodarowaniu przestrzeni: poszarpana tkanka miasta, zaburzona przez próby przeformułowania jej na modłę odpowiadającą wymogom systemu. Bukareszt oczami Małgorzaty Rejmer jest właśnie taki - łączący w sobie szereg...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Maus” to moje drugie po „Persepolis” spotkanie z komiksem – gatunkiem, muszę ze skruchą przyznać, dość konsekwentnie dotąd przeze mnie ignorowanym. Moje niewiedza w tym zakresie po części spowodowana była stereotypowym, lekceważącym podejściem (pokutowała pamięć o podstawówkowych latach czytania głupkowatego Kaczora Donalda), z drugiej zaś strony, odstraszały mnie z pewnością wysokie ceny dostępnych w Polsce albumów.

Lektura „Mausa” przekonała mnie ostatecznie, że głupotą jest (często snobistyczne) zamykanie się na odbiór wyłącznie „czystych” form literackich, że połączenie rysunku ze słowem może tworzyć nową, wybitną jakość, nieosiągalną w innej postaci. „Maus” jest – w mojej ocenie – arcydziełem, książką docierającą do sedna tego, czym była Zagłada – nie na opisowym, techniczno-intelektualnym poziomie – ale właśnie bardzo indywidualnym, ludzkim.

Przeglądając internetowe opisy i recenzje dzieła Spiegelmana, natknęłam się gdzieś na stwierdzenie, że zderzenie formy rysunkowej z tematyką Holocaustu nie pozwala się czytelnikowi intelektualnie zdystansować, zmusza do mierzenia się z emocjami, które łatwiej stłumić mając do czynienia jedynie z formą pisaną. Wydaje mi się to obserwacją niezwykle słuszną – w postaci rysunków, zdjęć, dostajemy namacalne dowody na istnienie opisywanych ludzi. Słowo pisane znacznie łatwiej jest traktować abstrakcyjnie. To dlatego najbardziej wstrząsającym doświadczeniem, związanym z czytaniem książek wspomnieniowych o Zagładzie, było dla mnie zawsze przeglądanie dołączanych fotografii opisywanych osób. Stanowiły one NAOCZNE ŚWIADECTWO zniszczonych istnień, zbiór konkretnych twarzy, życiorysów zmiecionych z powierzchni ziemi. To już nie byli JACYŚ ludzie, tylko CI, KONKRETNI.

Tematem przewodnim książki nie była jednak, według mnie, sama Zagłada. To przede wszystkim próba przepracowania przez autora trudnych relacji syna z ojcem, przepełnionych głębokim poczuciem winy, emocjonalnym szantażem, wzajemnym niezrozumieniem. Charakteryzujących się nieprzystawalnością standardów i światów, dzielących się na świat tych, którzy „przeżyli” i świat tych którzy „nie zaznali”. Światy te – ich wartości, standardy właśnie – muszą się zderzać, wzajemnie się wykluczać. Stąd – tak często już opisywany – syndrom drugiego pokolenia, dotykający dzieci byłych więźniów obozów koncentracyjnych.

Skomplikowane relacje rodzinne – bagatelizacja problemów dzieci (jakiż bowiem dramat może się równać temu przeżytemu w Auschwitz czy Dachau), często nierealistyczne wymagania i idealizacja utraconych członków rodziny, w połączeniu z bardzo głęboką, zaborczą miłością – to wszystko tworzy niezwykle trudną emocjonalnie mieszankę, z której nie można wyjść nieokaleczonym. „Maus” jasno pokazuje, że nie ma dobrych rozwiązań, nie ma dobrych „stron” - współczujemy głęboko zarówno ojcu jak i synowi, widząc jak często ich rzeczywistości się nie pokrywają, a racjonalna argumentacja traci rację bytu w obliczu niedającego się objąć rozumem nieszczęścia.

Czytając „Mausa” jasno widzimy, że Zagłada nie jest wydarzeniem ograniczonym w czasie, dającym się sprowadzić do ram czasowych 39-45. Ona trwa – w traumach przenoszonych na kolejne pokolenia, w przemilczanych historiach rodzinnych, w umarłych, a jednak wciąż obecnych w pamięci członkach rodziny. W bagażu historycznym narodów, z którym muszą się one zmierzyć. Surowa, czarna kreska Spiegelmana, kreśli świat trudny, w którym nie ma miejsca na spokój ducha, tym bardziej zaś na błogie zapomnienie.

„Maus” to moje drugie po „Persepolis” spotkanie z komiksem – gatunkiem, muszę ze skruchą przyznać, dość konsekwentnie dotąd przeze mnie ignorowanym. Moje niewiedza w tym zakresie po części spowodowana była stereotypowym, lekceważącym podejściem (pokutowała pamięć o podstawówkowych latach czytania głupkowatego Kaczora Donalda), z drugiej zaś strony, odstraszały mnie z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja została opublikowana na portalu CodziennikFeministyczny: http://codziennikfeministyczny.pl/czytajac-klasykow-strach-przed-lataniem-nie-maleje/

Sięganie po książki łamiące tabu, „przełomowe dzieła” minionych epok, budzi we mnie zazwyczaj spore obawy. Z mojego doświadczenia wynika bowiem jasno – istnieje duże ryzyko, że lektura nie przerwała próby czasu. Coś, co kiedyś szokowało – teraz denerwuje nachalnością czy manieryzmem. Obserwacje czy wątki fabularne – kiedyś pionierskie, wyzwalające literaturę od kolejnych przemilczeń, teraz – po latach – tchną banałem.

Z drugiej strony, zupełne odrzucenie tych dzieł również niespecjalnie wchodzi w grę. W końcu to na kartach tych a nie innych powieści padły po raz pierwszy jakieś mity, po raz pierwszy dopuszczono do głosu jakieś emocje, dano prawo istnienia jakimś potrzebom, wyznaczono nowe standardy tego, co akceptowalne.

I chociaż kusi mnie bardzo, żeby książkę Jong wrzucić do tej właśnie kategorii lektur – ważnych acz nieco przedawnionych – to nie do końca mogę to zrobić. Owszem – wulgarność języka już dziś nie szokuje, tylko raczej zniesmacza. Tak – wyzwolona seksualność bohaterki to dla dzisiejszego czytelnika/czytelniczki zupełne nihil novi. Jednak – niestety – pewne dylematy, przemyślenia, odczucia bohaterki są równie aktualne we współczesnym kontekście, co w latach 70 ubiegłego wieku – czasach powstania książki. Mimo przełamania różnych tabu, niektóre schematy ról kobiecych i stawiane względem nich oczekiwania społeczne pozostają podobne do dziś, uwierając równie mocno co kiedyś.

Żeby nie rzucać moich spostrzeżeń tak zupełnie bez kontekstu – naszkicuję ogólny zarys fabuły. Oto Isadora – pochodząca z Nowego Yorku poetka żydowskiego pochodzenia (często w książce podkreślanego) – zaburza sztywne status quo swojego drugiego małżeństwa wdając się podczas wyjazdu do Wiednia w nagły romans z Anglikiem-psychoterapeutą, wszystko to zaś na oczach swojego współmałżonka, również psychoterapeuty. Przyczyny 'zdrady' są różne: erotyczna fascynacja nowym mężczyzną, brak ciepła w relacji z mężem, zwyczajna nuda. W miarę rozwoju opowieści poznajemy też całą erotyczno-miłosną historię życia Isadory.

Co jest więc w książce aktualnego, godnego przemyślenia pod kątem powolności zmian w niektórych sferach relacji społecznych? Uderza przede wszystkim stopień uzależnienia emocjonalnego opisywanych kobiet od mężczyzn. Uczucie spokoju i spełnienia mogą one osiągnąć tylko w małżeństwie, małżeństwo niesatysfakcjonujące jest lepsze od samotności. Jedynym, co pozwala bohaterce na pewną dozę niezależności emocjonalnej, jest jej sztuka – pisarstwo. I tylko dzięki niej może ona rozważać niestandardowe rozwiązania takie jak brak potomstwa – czy ewentualna samotność.

Wyzwolenie seksualne nie wiąże się, jak się okazuje, z niezależnością. Podobnie jak samodzielność ekonomiczna czy nawet – twórcza. Są one przykrywką, która skrywa daleko głębsze i trudniejsze do rozplecenia zależności emocjonalne. Motywacja dla tworzenia związku może by różna, jednak niższy status „kobiety samotnej” w społeczeństwie okazuje się być silniejszym podświadomym argumentem niż - dajmy na to – faktyczny lęk przed samotnością. Czy nie jest tak i dziś? Obiektywny sukces materialno-zawodowy rzadko kiedy wystarcza jako przekonująca definicja spełnionego życia Polki. No bo, przykładowo, dlaczego znam status rodzinny każdej kobiety polityczki i nie orientuję się w tej materii zupełnie w przypadku większości mężczyzn u władzy?

Jaka wizja miłości idealnej dominuje w narracji bohaterki? To zrozumienie bez słów, przeniknięcie się, stopienie dwóch w jedno. Porzucenie swojej indywidualności na rzecz dwuosobowej jedności. Nierealistyczne oczekiwania mentalnego i emocjonalnego zespolenia, dzięki czemu nie trzeba na głos formułować własnych oczekiwań czy pragnień – druga osoba po prostu o nich wie. Dla mnie świetnym przykładem na to, że owe oczekiwania, te strategie budowania związków wcale się nie przedawniły, jest dzisiejsza popularność książek takich jak '50 twarzy Grey'a” czy sagi „Zmierzch”. Dalej wolimy liczyć na to, że ktoś za nas coś odgadnie, ktoś nam da to, o co nie mamy odwagi jako kobiety poprosić.

Jest oczywiście również – coraz bardziej problematyczna dla przekraczającej 30-stkę bohaterki – kwestia macierzyństwa. Presja posiadania potomstwa, wywierana na nią przez jej płodne siostry, równała się może tylko presji wywieranej przez matkę na robienie kariery. Macierzyństwo i kariera już wtedy były widziane jako cele rozłączne, z tym pierwszym jako znacznie bardziej przystającym kobiecie. I tu po raz kolejny pojawia się zupełnie przecież współczesny wątek „niepełności” kobiety nieposiadającej dzieci. Macierzyństwo jest czynnikiem definiującym kobiecość, nie zaś doświadczeniem, na które można się – lub nie – zdecydować. Zauważmy, że kobiety które w potocznym myśleniu widziane są jako powiązane z bezdzietnością: „stare panny” „feministki” „zakonnice” - są postrzegane jako bezpłciowe, „niekobiece”.

Zarysowane przez Jong na początku lat 70 problemy, wciąż są obecne w równościowym dyskursie działaczek ruchów kobiecych. Mimo że ubrane na łamach powieści w formę, która może dziś razić – są wciąż bardzo aktualne. I chociażby z tego względu warto „Strach przed lataniem” wciąż czytać, by uświadomić sobie – nawet w skali własnych percepcji i oczekiwań – ile jest jeszcze do przepracowania.

Recenzja została opublikowana na portalu CodziennikFeministyczny: http://codziennikfeministyczny.pl/czytajac-klasykow-strach-przed-lataniem-nie-maleje/

Sięganie po książki łamiące tabu, „przełomowe dzieła” minionych epok, budzi we mnie zazwyczaj spore obawy. Z mojego doświadczenia wynika bowiem jasno – istnieje duże ryzyko, że lektura nie przerwała próby czasu. Coś, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W przypływie dobrej woli, czy też może bardziej – bibliofilskiego szaleństwa, które bez uprzedzenia napadło mnie w księgarni – postanowiłam dać Karpowiczowi ostatnią szansę na rehabilitację. Ostatnią po lekturze „Balladyn i Romansów” oraz „Ości” okazję do udowodnienia, że spływające na niego pochwały nie są szyte na wyrost. Niestety, chociaż debiut tego autora - „Niehalo” - jest książką od późniejszych znacznie odmienną i może nawet konstrukcyjnie bardziej spójną, to – w mojej ocenie – niekoniecznie dużo lepszą.

Może niesprawiedliwie ją oceniam. Jest w „Niehalo” coś, co przypomina mi czytane przeze mnie niedawno „Lęki króla Salomona” Gary'ego czy może nawet „Buszującego w zbożu” Salingera. Jakaś taka młodzieńcza wściekłość, chęć wylania z siebie całej frustracji i pogardy, napiętnowania wszystkiego co nas w życiu uwiera i boli – a najbardziej już chyba obłudy i hipokryzji. I w tym jest bardzo autentyczna. Ale – tak jak pisałam przy okazji omawiania książki Gary'ego – to już nie jest mój klimat, nie mój język, ja już tak rzeczywistości nie odbieram. Oprócz frustracji i agresji chcę czegoś więcej – chcę diagnozy, rysu psychologicznego opisywanych postaci, wytłumaczenia – dlaczego ktoś stał się taki, a nie inny, co go ukształtowało. I tego w „Niehalo” bardzo mi zabrakło.

Tym, co najbardziej mi przeszkadzało, było właśnie wrażenie, że postaci kreowane przez Karpowicza są naprawdę płaskie - co z tego, że inteligentne i z umiejętnością trafnego opisu rzeczywistości. Jedyne co potrafią nam zaoferować, to zdefiniowanie pewnych archetypów występujących w polskim społeczeństwie (np. w „Niehalo” - 'katobabcie' czy 'rodzina') ale bez prób głębszego wejścia w ich genezę, nadania autentyczności psychologicznej. Karpowicz wyrzuca z siebie cały koszmar wylewający się na nas z ulic, mediów, tworzący się czasem w trudnym kontakcie z drugim człowiekiem, ale niczego nie filtruje, nie potrafi priorytetyzować, rozłożyć akcentów.

Po lekturze trzech książek jego autorstwa, wydaje mi się, że mogę na temat twórczości Karpowicza formułować wnioski bardziej ogólne. Te, obawiam się, nie będą pochlebne. Dla mnie Karpowicz to pisarz w pewien sposób „niedokończony”. Pomysł – jest, ale często źle rozegrany. Inteligentne obserwacje – też są, ale rzucone tu i tam, bez związku, tracą na mocy. Elokwencja autora – owszem udowodniona, ale jakoś tak bez sensu, na siłę. Brakuje głębi, jakiejś idee fixe, która nadałaby książce dominujący ton, spoiła różne wątki w całość. Podsumowując, zupełnie nie wiem o co to całe „halo” z Karpowiczem – dla mnie „Niehalo” faktycznie było niehalo, podobnie z reszta jak i reszta jego twórczości.

W przypływie dobrej woli, czy też może bardziej – bibliofilskiego szaleństwa, które bez uprzedzenia napadło mnie w księgarni – postanowiłam dać Karpowiczowi ostatnią szansę na rehabilitację. Ostatnią po lekturze „Balladyn i Romansów” oraz „Ości” okazję do udowodnienia, że spływające na niego pochwały nie są szyte na wyrost. Niestety, chociaż debiut tego autora - „Niehalo” -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zanim zacznę pisać peany na cześć „Świata bez kobiet” oraz Agnieszki Graff jako mojej nowej bogini, łączącej z gracją wiedzę, styl i umiejętność argumentacji, chciałabym podkreślić jeden fakt, który łatwo może umknąć uwadze czytelnika. „Świat bez kobiet” - zbiór esejów ukazujących się na łamach czołowych polskich tytułów prasowych - został wydany w 2001 roku - trzynaście lat temu. Niestety – problemy i diagnozy postawione przez Graff pozostają zadziwiająco aktualne. Gdyby nie liczne odniesienia do polskiej sceny politycznej lat 90, z powodzeniem mogłabym założyć, że książka dotyczy dnia dzisiejszego. Jest to w moim odczuciu kwestia bardzo niepokojąca. Oczywiście – pewne zawarte w esejach Graff spostrzeżenia dotyczące polskiej kultury czy społeczeństwa i jego mechanizmów są uniwersalne i takimi pozostaną. Jeśli jednak treść pomyślana jako przede wszystkim bieżący komentarz polityczny jest wciąż aktualna po ponad dekadzie – to świadczy to równie silnie o przenikliwości autorki, co o powolności przemian zachodzących w społeczeństwie.

Najbardziej podziwianą przeze mnie cechą pisarstwa Graff jest jej umiejętność płynnego przejścia od opisu abstrakcyjnych mechanizmów dyskryminacji do bardzo konkretnych jej przejawów. Przykłady podawane przez autorkę odwołują się do uniwersalnych doświadczeń, sytuacji w których każda z nas uczestniczy, lecz najchętniej zamiotłaby uczucia im towarzyszące pod dywanik. Autorka opowiada o gettoizacji „tematów kobiecych”, czyli najczęściej – rodzinnych, poruszanych głównie w „programach kobiecych” czy na łamach „kobiecych czasopism”. Uwypukla seksistowskie żarty i sformułowania, występujące również w sytuacjach formalnych – w pracy czy na uniwersytecie, stałe upupianie kwestii postrzeganych jako kobiece, częsta niemożność odnalezienia się w grupie męskiej na równych zasadach. .

Jako kobiety – twierdzi Graff – w męskim kontekście zawsze zmuszone jesteśmy grać jakieś role, żeby odnaleźć się w sztywnych ramach narzuconych przez polsko-patriarchalne schematy. Czasem to rola „równej babki”, czasem „słusznie obrażonej” - najczęściej zaś wchodzimy w rolę „strusia” udając, że nic się nie dzieje. Nieważne jaka będzie przybrana przez nas strategia – zawsze skończymy na przegranej pozycji – czy to z niesmakiem do samych siebie, czy też na zawsze już postrzegane jako „równiacha” która jednak gorsza jest niż prawdziwy „mężczyzna”.

raff wydaje mi się autorką niezwykle uniwersalną – w tym znaczeniu, że naprawdę ciężko ją nazwać feministką o skrajnych poglądach. W mojej ocenie Graff dąży do stworzenia rzeczywistości charakteryzującej się prawdziwą równością – nie chce ani mniej, ani więcej. Nie każda kwestia jest według niej przestrzenią dla walki ideologicznej, prawdziwego feminizmu nie buduje się w kontrze do absolutnie wszystkiego, co kiedykolwiek było określane jako kobiece. Dajmy sobie przestrzeń – mówi – na nasze kobiece przyjemności, nie dając sobie jednocześnie wmówić, że są one gorsze niż te „męskie”.

Zanim zacznę pisać peany na cześć „Świata bez kobiet” oraz Agnieszki Graff jako mojej nowej bogini, łączącej z gracją wiedzę, styl i umiejętność argumentacji, chciałabym podkreślić jeden fakt, który łatwo może umknąć uwadze czytelnika. „Świat bez kobiet” - zbiór esejów ukazujących się na łamach czołowych polskich tytułów prasowych - został wydany w 2001 roku - trzynaście...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Za czytanie Coetzee'ego zabieram się ostrożnie, ze sporym lękiem – groźny to autor, potrafiący skutecznie wybić czytelnika z bezpiecznego stanu ciepluchnego samozadowolenia. W jakiś magiczny niemalże sposób Coetzee, który ostrze krytyki i oceny kieruje przede wszystkim we własną stronę, potrafi i u odbiorcy wzbudzić niekomfortowe poczucie winy. Może właśnie ta bezlitosna próba stosowania bezwzględnej szczerości w ocenie swojej osoby konfrontuje nas z własnym zakłamaniem i tendencją do samopobłażania.

„Chłopięce lata” to pierwsza z trzech autobiograficznych powieści Coetzee'ego, wprowadzająca w niełatwą historię rodzinną autora, ściśle związaną z RPA. W odróżnieniu od niedawno czytanego przeze mnie, ostatniego w kolejności „Lata”, widzimy autora nie poprzez opisy innych ludzi – ale jego własnymi oczami, czy też może bardziej – oczami jego dziecięcego alter ego.

Zawiodą się Ci szukający melancholijno-nostalgicznego tonu, dominującego w literaturze wspomnieniowej. Coetzee zabiera nas do świata bardzo odmiennego od napotykanych zazwyczaj opisów magicznego i idyllicznego dzieciństwa. Autor nie potrafi się rozczulić nawet nad swoim dziecięcym 'ja', nie daje sobie taryfy ulgowej, prawa do moralnej dyspensy.

Myślę, że Coetzee nie jest tutaj wyjątkiem. Nikt nie jest tak surowym sędzią samego siebie jak właśnie dziecko. To dziecko prawie zawsze przypisuje winę samemu sobie, tam gdzie winne było z pewnością otoczenie. Katusze związane z nieczystym sumieniem nigdy nie są tak silne, jak w dzieciństwie – katharsis przy wyznaniu win – nigdy tak wielkie jak wtedy. To, co jest więc wyjątkowe w Coetzeem to nie fakt, iż surowo się oceniał w dzieciństwie, ale że zachował tę bezstronną moralność również w dorosłości.

Jest coś prawdziwego w niepokojącym opisie dzieciństwa oczami Coetzee'ego. To przyznanie prawa do tajemnicy, do własnego życia wewnętrznego dziecka, rozpoczynającego się wraz z uświadomieniem sobie własnej odrębności. Dzieciństwo jawi się w jego opowieści jako czas wyjątkowo ambiwalentny – łączący sobie wiele sprzeczności: uzależnienie-odrębność, miłość-nienawiść, potrzeba uwagi-potrzeba tajemnicy.

Właśnie ta obecna już od najwcześniejszych lat odrębność człowieka uderza mnie w „Chłopięcych latach” najbardziej. Jest to w moich oczach świadectwo na to, że poczucie samotności nie jest domeną wyłącznie osób dorosłych. Nawet bezwarunkowa miłość rodziców (u Coetzee'ego – matki) nie potrafi do końca wypełnić tej pustki . Dzieci równie mocno co dorośli, chociaż inaczej, mogą odczuwać smutek związany oddzielnością.

Za czytanie Coetzee'ego zabieram się ostrożnie, ze sporym lękiem – groźny to autor, potrafiący skutecznie wybić czytelnika z bezpiecznego stanu ciepluchnego samozadowolenia. W jakiś magiczny niemalże sposób Coetzee, który ostrze krytyki i oceny kieruje przede wszystkim we własną stronę, potrafi i u odbiorcy wzbudzić niekomfortowe poczucie winy. Może właśnie ta bezlitosna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Właściwie już od samego początku lektury, dosłownie po paru pierwszych stronach wiedziałam: Coetzee jest zdecydowanie „moim” pisarzem. Jego styl łączy w sobie dwie, zdawałoby się że wykluczające się wzajemnie cechy – zimny dystans opisu przeplata się u niego z głęboką wrażliwością i empatią. Charakteryzuje go rzadka umiejętność ujęcia natężenia emocjonalnego w bardzo intelektualny, analityczny sposób. Bezlitosny warsztat Coetzeego ma w sobie coś z precyzji i sterylności pracy laboratoryjnej. Tym razem za obiekt badania posłużyła mu własna osoba.

„Lato” jest powieścią w nieoczywisty sposób autobiograficzną. Śmierć występującego na kartach książki alter ego autora, staje się pretekstem dla refleksji nad tym, kim właściwie był (jest?) Coetzee. Starając się stworzyć obraz jak najbardziej wielowymiarowy, Coetzee zderza ze sobą trzy perspektywy: pisanego przez siebie dziennika, tego, co wyłania się z powieści jego autorstwa i obrazu poznawanego poprzez opowieści osób, które były w jego życiu ważne – głównie kobiet. Wszystko to oczywiście należy wziąć w pewien nawias, nigdy bowiem nie wiemy gdzie zaczyna się i kończy wizerunkowa autokreacja.

Obraz wyłaniający się z opowieści kolejnych postaci jest skrajnie różny od obranej w dzienniku narracji. Bohater okazuje się być człowiekiem wycofanym, nie potrafiącym wyjść poza własną bańkę wyobcowania i alienacji. Świat budowany w książkach wydaje się być jedynym, w którym Coetzee jest w stanie działać w zgodzie z własnymi emocjami i budować prawdziwe relacje z drugim człowiekiem. Niemożność wyjścia poza własną oddzielność, dogłębne poczucie samotności i brak możliwości prawdziwego zrozumienia intencji drugiej osoby to główne demony z którymi na kartach książki mierzy się autor.

Odczytuję tę książkę jako próbę rozliczenia się z własnym mitem, chęć zdarcia z siebie maski którą się – poniekąd – samemu sobie narzuciło. Coetzee stara się pokazać, że między pisarzem a jego wizerunkiem wyłaniającym się z twórczości, rzadko kiedy występuje znak równości. Pisarstwo może stanowić próbę kompensacji tego, na co się w prawdziwym życiu nie miało odwagi, do czego się nie było zdolnym. Z drugiej strony – to, w jaki sposób widzi siebie autor stanowi przecież znaczącą część jego osobowości. Próba dojścia do ostatecznej prawdy o danym człowieku musi skończyć się porażką, w obliczu rozbieżnych ocen i wizji przeszłych wydarzeń.

Wydaje mi się, że chociaż książka skupia się na relacji autor-twórczość, to zawarty na jej kartach konflikt jest znacznie bardziej uniwersalny. Z łatwością możemy odnieść go również do samych siebie. Czy to, co pozostawimy po sobie po własnej śmierci – czy to w postaci owoców naszej pracy, czy też pamięci przyjaciół i rodziny - będzie chociaż po części zawierać w sobie prawdę na temat tego, kim naprawdę byliśmy? Jak spójny będzie ów wizerunek z tym, który sami na swój użytek stworzyliśmy? Coetzee oczywiście nie rozstrzyga żadnej z postawionych przez siebie kwestii, samemu pytaniu przypisując wartość znacznie wyższą, niż odpowiedzi.

Właściwie już od samego początku lektury, dosłownie po paru pierwszych stronach wiedziałam: Coetzee jest zdecydowanie „moim” pisarzem. Jego styl łączy w sobie dwie, zdawałoby się że wykluczające się wzajemnie cechy – zimny dystans opisu przeplata się u niego z głęboką wrażliwością i empatią. Charakteryzuje go rzadka umiejętność ujęcia natężenia emocjonalnego w bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dla osób takich jak ja, które głęboko wierzą w ideę państwa opiekuńczego i za niedościgniony wzór stawiają model stosowany przez państwa skandynawskie, lektura książki Zaręby będzie zadaniem trudnym, ale – w mojej ocenie – obowiązkowym. Prezentowane przez autora trudne fakty, dotyczące skali stosowanych w Szwecji, Norwegii czy nawet – Islandii przymusowych sterylizacji, każą się głęboko zastanowić nad mechanizmami społeczno-politycznymi które taką sytuację umożliwiły.

Dawno już odnotowana w psychologii i innych naukach społecznych ludzka potrzeba autodefinicji poprzez przynależność do różnych grup – w tym – ideologicznych, sprawia, że często jesteśmy wobec tych środowisk i wyznawanych przez nich poglądów bezkrytyczni. Po prostu – w celu utrzymania pozytywnego wizerunku samych siebie, chcemy w jasnym świetle widzieć grupę, z którą się identyfikujemy.

A przecież - powinnością każdej osoby, która chce w odpowiedzialny sposób traktować wyznawane przez siebie poglądy, jest zgłębienie historii danej ideologii, zapoznanie się z jej jasnymi – ale przede wszystkim – ciemnymi stronami. Tylko stosując stałą, wewnętrzną krytykę i dostrzegając problemy związane z danym nurtem ideowym będziemy w stanie uniknąć dawnych błędów i – być może – pójść w przyszłości w lepszym kierunku.

„Higieniści” byli dla mnie taką właśnie „terapią szokową”, skrzętnie zamiecioną pod dywanik historią tego, w jaką stronę może pójść socjaldemokracja, w momencie gdy scena polityczna pozbawiona jest pluralizmu, zaś funkcjonowanie samego państwa – jakiejkolwiek niezależnej kontroli.

Zaręba – którego książka bliższa jest pewnie naukowej, prawno-historycznej analizie niż reportażowi – wykonując niesłychaną pracę przedstawia historię światowej eugeniki, z naciskiem na jej rozwój w Szwecji. Jak zawsze gdy prezentowana jest historia jakiejś idei – fascynuje mnie przede wszystkim to, w jak odmienny sposób może się owa idea rozwijać w zależności od społeczno-polityczno-kulturowego gruntu, na który pada.

Autor rozróżnia dwa nurty rozwoju myśli eugenicznej – nordycki oraz łaciński. Przedstawicieli nurtu pierwszego charakteryzowało przekonanie, że rozwijająca się technologia pozwoliła na przeżycie tym, którzy – zgodnie z teorią Darwina – w naturze nie mieliby szans. Stąd wniosek, iż by chronić społeczeństwo przed zalewem „wybrakowanych”, przekazujących „poślednie geny” osobników, należy zadbać o ograniczenie ich możliwości rozmnażania np. poprzez sterylizację. Ta gałąź myśli eugenicznej dominowała w Niemczech, USA i krajach skandynawskich.

Podbudowa teoretyczna eugeniki „łacińskiej” była nieco inna – wychodziła bowiem od, obalonej później – teorii ewolucji Lamarck'a, zakładającej możliwość przekształceń organizmów prostszych w bardziej złożone. To założenie, pozwoliło Francuzom i krajom Ameryki Południowej na zupełnie odmienne myślenie o inżynierii społecznej czy eugenice. W celu wykształcenia lepszego społeczeństwa odmianie miały podlegać warunki, które tworzyły „obywateli niższej kategorii”, takie jak bieda, brak dostępu do lekarzy i środków antykoncepcyjnych itp.

Niezależnie jednak od różnic w rozwoju myśli eugenicznej, głównym przedmiotem refleksji autora są mechanizmy społeczne pozwalające na zaistnienie takiej sytuacji, jaka panowała w Szwecji do końca lat 70 XX wieku. Przymusowej sterylizacji mógł zostać poddany każdy, kto mieścił się w płynnej definicji „chorego psychicznie, „ograniczonego”, „słabego na umyśle” czy „społecznie niedostosowanego”.

Do jakich wniosków dochodzi autor? Tam, gdzie pojawiało się państwo silnie opiekuńcze, niemal natychmiast dochodziło do silnego stosowania retoryki eugenicznej. Powody były bardzo prozaiczne. Szukając oszczędności, państwo za wskazane uznawało pozbycie się obywateli „niepożytecznych”, tych którzy – według wszelkiego prawdopodobieństwa – byliby odbiorcami pomocy społecznej. Państwo takie, mogło w prosty sposób na masową skalę zastosować ową taktykę, bowiem sprawowało również pełną kontrolę nad służbą zdrowia. „Pod nóż” szli – na równi – faktycznie chorzy ale też – włóczędzy, nonkonformiści, niezamężne matki – ktokolwiek kto nie przystawał do purytańskiej wizji „normalności”. Nie dziwi więc, że osoby poddane sterylizacji to w 95% kobiety, którym stawiano warunek sterylizacji w zamian za dokonaną aborcję.

Nie znaczy to oczywiście, że idea państwa opiekuńczego została w oczach autora skompromitowana. Pokazuje on jednak w całej rozciągłości, dlaczego tak istotna jest idea niewzruszalnych praw człowieka, oraz niezależnego od rządzących sądownictwa. Wskazuje, jak brak zagwarantowanych konstytucyjnie praw jednostki zdaje obywateli na łaskę i niełaskę rządzących.

Dla mnie książka Zaręby to nie tylko próba zmierzenia się z niełatwym tematem czy zastrzyk istotnych faktów. To przede wszystkim postulat o silne, świadome społeczeństwo obywatelskie, które - wiedząc, do czego może to doprowadzić - nie przerzuci całej odpowiedzialności za trudne etycznie decyzje ani na państwo, ani na „naukę”.

Od czasu wyniesienia na piedestał prawdy naukowej, jako jednej z naczelnych wartości ludzkości, mierzymy się z różnego rodzaju dylematami etycznymi, które w nieunikniony sposób powstają przy zderzeniu nauki ze sferami będącymi przedmiotem oceny moralnej. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy autorytet nauki wzrasta wraz z rozwojem technologicznym, łatwo jest przestać zadawać pytania o etykę, obarczając odpowiedzialnością odpowiedzi na nie właśnie naukę, która ma przecież być obiektywna. Problem polega na tym, że tak wcale nie jest i nigdy nie było – nauka daje możliwości i są obszary w których ciężko się z nią spierać. Ale w sferach zahaczających o wybór moralny, takich jak eutanazja, aborcja czy genetyczne modyfikacje – jej stanowisko zawsze będzie wynikać z określonego przyjętego paradygmatu etycznego.

Dla mnie- to co najbardziej wartościowe w tej książce to właśnie postulat, byśmy tych pytań nigdy nie przestali zadawać, Bardzo łatwo jest zbagatelizować błędy przeszłości uznając, że popełniali je szarlatani, którzy w dzisiejszych czasach nie mieli by szans na przeforsowanie swoich pomysłów pod otoczką naukowości. Równie jednak łatwo jest zapomnieć, że w przeszłości ludzie byli tak samo pewni naukowości i obiektywizmu przedstawianych przez siebie racji co my teraz.

Dla osób takich jak ja, które głęboko wierzą w ideę państwa opiekuńczego i za niedościgniony wzór stawiają model stosowany przez państwa skandynawskie, lektura książki Zaręby będzie zadaniem trudnym, ale – w mojej ocenie – obowiązkowym. Prezentowane przez autora trudne fakty, dotyczące skali stosowanych w Szwecji, Norwegii czy nawet – Islandii przymusowych sterylizacji,...

więcej Pokaż mimo to