rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

MAM TĘ MOC, CZYLI „W OBJĘCIACH MAGII. NIEGODNY I NIEOPIERZONA” 🦅✨


No! To czas na coś lekkiego jak lot orła! 😃

„Niegodny i nieopierzona” (Skarpa Warszawska tłumaczenie Krzysztof Kietzman) - to już trzecie moje spotkanie z serią „W objęciach magii” Kerrelyn Sparks.
Jak już pisałam w recenzjach poprzednich tomów – ten cykl to romantasy cechujące się dużą lekkością i dużą dozą humoru. W najnowszej książce nawet bardzo dużą.

Sparks zrobiła sobie z tych wszystkich magicznych klisz fabularnych tkwiących w fantastyce, paranormalnych romansach i wreszcie romantasy = takie własne podwórko/planszę, na którym można ułożyć różnie pionki i grając tymi pionkami na pewno dojdziesz do motywu „nie powinni być ze sobą, ale kości zostały rzucone i przypadł im sexy romance 😛 A pozostałe figury na tej planszy do gry to bohaterowie wprost wyjęci z popularnych powieści fantasy.

No i co wynikło z tej gry w kreację? Główna żeńska bohaterka jest całkiem nieźle wykreowana: nie jest za bardzo „bi*chy b*tch”, ale nie jest też bierną panną do ratowania. A ostatnio w książkach różnych gatunków, nie tylko w fantastyce, zaczynam zauważać, że odejście od „grzeczniutkiej, biernej, TAK BARDZO INNEJ, cichej Mary Sue” raczej nie było zbyt subtelne, więc dostajemy coraz więcej bohaterek, które tak bardzo różnią się od potulnej pannicy czekającej na swojego rycerza, że aż stają niesympatycznymi typami (aż się ciśnie, żeby napisać „typiarami” 😆) , które obowiązkowo muszą kogoś sklepać, żeby były jeszcze bardziej wredne i stereotypowo… męskie. A zatem ze skrajności w skrajność, jakby po drodze nie było wszelkich innych możliwości wykreowania postaci.

Ale mamy właśnie tutaj, pod postacią Eviany – przykład bohaterki romantasy, która nie jest przegięta w żadną ze stron. Charakter, a nie typ zredukowany do kilku obowiązkowych elementów kick-ass heroine.

Eviana to osoba o silnym charakterze, która próbuje jakoś wybrnąć z zaciskającej się coraz bardziej na szyi obroży – metaforycznej obroży – bo zawsze ktoś ciągnie ją w jakąś stronę poprzez metaforyczną smycz. Dziewczyna bywa tylko w Pałacu i nie została nawet wysłana do placówki edukacyjnej dla Objętych (czyli tych z magią). Jej moc stanowi sekret, więc już sam ten fakt jest jak pierwsza ściana klatki, jaka jest nadbudowywana nad Evianą. No i teraz, wraz z początkiem powieści – do Pałacu zjeżdżają się zalotnicy, bowiem nasza bohaterka MUSI (oczywiście, że musi) znaleźć sobie męża.

A co z mocą Eviany? No cóż, nie powiem Wam w tej recenzji, czym przejawia się ta moc, bo trochę popsułabym niespodziankę 😛 Otóż umiejętność księżniczki jest naprawdę… nietypowa. Może być potężnym narzędziem, ale może też być bardzo problematyczna. Z kolei kwestia zakazu używania i ukrywania tej mocy – bardzo mocno kojarzy się z… Elsą z „Krainy Lodu”. Ale nie, nie o lód tutaj chodzi 😉

W pałacu znajduje się też królewski posłannik, Quentin, któremu bycie posłannikiem znacznie ułatwia fakt, że jest orłokształtnym i – no wiadomo – zamienia się w orła. I tak się składa, że już od dawna ma swoje orle oko na Evianie – radosnej i temperamentnej księżniczce, którą jednak ewidentnie coś trapi.

Wśród ważnych osobistości dworu, w pałacu przebywa także Olana, która posiadła dar, który wielu miłośniczkom i miłośnikom starszej klasyki fantasy może kojarzyć się z darami Spowiedniczek z prozy Terry’ego Goodkinda. Olana jest bowiem właśnie spowiedniczką – ale w uniwersum Kerrely Sparks jej moc jest trochę mniej… inwazyjna 😉 Olana wciąż potrafi lekkim dotykiem zmusić człowieka do powiedzenia prawdy, ale nie mamy tutaj żadnych fajerwerków w stylu „commend me, Confesser” (jak u Goodkinda). Czyli: jeden dotyk – jedna prawda, adekwatna do sytuacji.

Kiedy Olana i Quentin – w dobrej wierze – robią sobie śmieszki z zalotników Eviany, na jaw wychodzą mniej i bardziej wstydliwe sekrety kandydatów do ożenku. Jest to już zdecydowanie „too much” dla księżniczki, która już od dawna czuje się w pałacu, jak w klatce – a tutaj kolejna porażka i zmazane szanse na odmianę swojego życia.
Wtedy wreszcie przed Evianą staje serio serio poważne zadanie. W obliczu wiadomości o buncie, ma odwiedzić sąsiedni, zaprzyjaźniony kraj. Jej towarzyszami będą Olana, Quentin oraz Elam – ten z kolei jest zakochany w Olanie. To wydaje się trochę pokręcona, ale odpowiedzialna ekipa. A co wydarzy się po drodze? Oj, fiu, fiu 😛

Bohaterowie próbują rozwikłać sprawę, w jaki sposób Krąg Pięciorga zagraża królestwu. Żeby zdobyć niezbędne informacje, okoliczności popychają ich do przybrania innych tożsamości, co niekiedy doprowadza do przezabawnych scen. Ale w całym tym humorze i komicznych elementach wciąż na horyzoncie widnieje nam romans Eviany i Quentina, w którym genderowe role (co za miła niepodzianka) zostały zakwestionowane. To mi się podobało: to wciąż niezobowiązujące i lekkie romantasy, ale podobało mi się, że historia księżniczki i posłańca pokazuje, że w miłości i związkach stereotypowe role kobiety i mężczyzny – są – no właśnie – stereotypowe. Eviana wchodząca w rolę zalotniczki bywa na tyle zabawna (co nie znaczy, że śmieszna, w negatywnym sensie), że wspólne sceny dwojga zakochanych czytało się z autentycznym uśmiechem na twarzy.

Bardzo lekkie romantasy z mnóstwem humoru (to chyba najzabawniejsza jak dotąd książka w tej serii) i zabawą znanymi kliszami. Okładki do tego cyklu bardzo lubię, nie przeszkadza mi nawet, że Quentin w tej okładkowej wersji totalnie wygląda jak Henry Cavill jako Geralt 😆

Pozycja dla tych, którzy nie potrzebują w tej chwili żadnej wytrawnej fantastyki, tylko czegoś lekkiego i przyjemnego. Co ważne bohaterów da się lubić, nawet jak popełniają głupoty.

Czekam niecierpliwie na kolejny tom, zdążyłam się polubić z tą serią.

Książkę dostałam od wydawnictwa w ramach współpracy recenzenckiej.

Recka pochodzi z mojej strony:
https://www.facebook.com/photo/?fbid=453852383835260&set=a.174486528438515

MAM TĘ MOC, CZYLI „W OBJĘCIACH MAGII. NIEGODNY I NIEOPIERZONA” 🦅✨


No! To czas na coś lekkiego jak lot orła! 😃

„Niegodny i nieopierzona” (Skarpa Warszawska tłumaczenie Krzysztof Kietzman) - to już trzecie moje spotkanie z serią „W objęciach magii” Kerrelyn Sparks.
Jak już pisałam w recenzjach poprzednich tomów – ten cykl to romantasy cechujące się dużą lekkością i dużą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

SMOK KOCHA NAJMOCNIEJ, CZYLI „NOC UPADKU” 🐉❤️‍🔥

Czytałam wcześniej dark romance pani Szponar, "Odcienie czerwieni", więc tym bardziej byłam ciekawa, jak poszło jej z pierwszą w dorobku fantastyką. Bo wiecie – ja bardzo kibicuję polskim autorkom w polu fantastyki.

Trochę o fabule, ale bez spoilerów: akcja rozgrywa się w uniwersum, w którym istnieje kilka gatunków zmiennokształtnych. Główna bohaterka, Valea – w wyniku pewnych strat wielkiego kalibru, których doznała na swoim rodzinnym dworze – trafia do siedziby ziomeczków potrafiących zmieniać się w niedźwiedzie. Bardzo mocno interesuje się nią ich przywódca, Rasso i generalnie sytuacja robi się dość napięta. Valea to Królowa Cieni, która dotychczas musiała wszędzie pokazywać się incognito. W niedźwiedzim Starym Pałacu dużo rzeczy ją fascynuje, ale jeszcze więcej przeraża i/lub budzi niepokój. A zbliża się Stormvoll – noc, podczas której zmiennokształtni mogą spłodzić swoich potomków. No cóż, być może na razie brzmi to jak wstęp do jakiegoś rozbuchanego erotyka pokroju „Mrocznego Księcia Fae” Amelii Hutchins (nie polecam) albo do historii rodem z pierwszej odsłony serii „Dworów” Sarah J. Maas – kiedy to Tamlin i cały Dwór Wiosny urządzali sobie rozpustne święto w stylu Beltane. ALE ALE – historia opowiedziana przez Szponar jeszcze zmieni swój kierunek 😉

W końcu w Starym Pałacu zjawia się przyjaciel Rassa. A to nie byle jaki gość, bowiem Read to ostatni Smok – zmienny potrafiący zmieniać się – no właśnie – w smoka. I od początku jego uwaga kieruje się w stronę Valei. Jeśli zaczęło Wam tu nieco pachnieć trójkątem miłosnym – jesteście blisko. Tylko że Read ma większe powody do zainteresowania naszą heroiną niż zwykłe zauroczenie – dziewczyna jest bowiem jego Przeznaczoną. Wrota do wielkiej historii miłosnej właśnie się otworzyły 😉 🚪

Wspomnę jeszcze o tym, że Valea to księżniczka, w osobie której łączą się dwa gatunki Zmiennych – pumy i gryfy. Ok, przyznam, że czytając o gryfach miałam trochę uśmieszek na ustach, bo chcąc nie chcąc kojarzyły mi się z „Kucami z Bronksu” (Gryfica Gnilda), ale mózgowi nie da się powiedzieć, żeby przestał 😛 A to połączenie krwi dwóch ludów/gatunków – jest dla Valei pewnym brzemieniem. No i oczywiście niesie ze sobą konsekwencje. Nie tylko konsekwencje dotyczące tego, w jaką bestię przemienia się bohaterka. I już nic więcej nie zdradzam 😉

Największą uwagę mam do bardzo dużej ilości niepotrzebnego literackiego „pluszu”. Ok, rozumiem, że autorka chciała wprowadzić do tej opowieści więcej niż szczyptę romantyzmu i ten romantyzm ma być wyraźnie zauważalny również na poziomie języka. I jak najbardziej pochwalam chęć uczynienia z historii romantycznej – wszak tutaj nie ma wątpliwości, że bardziej mamy do czynienia z romantasy, niż po prostu fantasy. A o trudnościach w rozgraniczeniu tych dwóch gatunków już pisałam już w innym miejscu.

Wracając do samej powieści Szponar – czemu pochwalam próbę wciśnięcia takiego emocjonalnego rozpoetyzowania do „Nocy upadku”? Bo pewnie wiele osób czytających – podobnie jak ja – jest już serio zmęczona tym epatowaniem dzikimi segzami na każdej stronie, jak to ma miejsce w jakichś 75% obecnie wydawanego romantasy, które powinno raczej nazywać się smut-asy, pornotasy albo po prostu jak mangi – ecchi i hentai.
A jak to jest z książką autorki „Milestones”? Owszem, są segzy, ale niewulgarne i raczej nieprzeszarżowane w opisach. To podkreślam, żeby nie było niedomówień – sceny erotyczne są podane eksplicytnie. Ale na szczęście bez krindżu. Czyli jest „spicy” – ale jest też mocno „sweet”.

Co zatem jest tym literackim pluszem? Otóż wprowadziłabym w tej powieści znaczne cięcia redakcyjne. Powykreślałabym niepotrzebnie powielane opisy tego, jak bardzo Ostatni Smok kocha swoją wybrankę, jak na nią czekał, jaka jest idealna - i znowu takie opisy kilka stron dalej. Smok kocha najmocniej, już rozumiemy, więcej nie trzeba nas o tym więcej zapewniać 😛

Ta słitaśność nie odrzuciła mnie jednak od książki, którą przeczytałam w jedną noc, a to dobry znak, skoro mimo tych wylewnych wstawek, powieść nie nudziła. Spodobał mi się bowiem motyw dochodzenia do siebie po traumie, pracy z wyparciem negatywnych uczuć i wspomnień, a także mierzenie się z prawdą o sobie i własną tożsamością. Takim prawdziwym „ja”. A właśnie to dostaliśmy w postaci Valei. No i ja bardzo lubię smoki 😉

Sięgając po tę książkę, musicie mieć świadomość, że to romantasy i musicie być przygotowani na sporo tego miłosnego słodzenia. Kto się jednak tym nie zraża – może się podczas lektury „Nocy upadku” całkiem dobrze bawić.

Dodam, że przy kolejnych rozdziałach pojawiają się dosyć ładne grafiki. I choć dość ważnym elementem dla całej książki jest wspomnienie pewnego krwawego wydarzenia – wydaje mi się, że określenie tej powieści mianem „dark fantasy” – a takie określenie widnieje na tylnej okładce – może wprowadzać w błąd. Wcale nie jest tak mrocznie.

Mam jedno BARDZO silne skojarzenie związane z tą opowieścią. Przypomniała mi ona bowiem film „Zaklęty w smoka”. Tam też mamy smoko-zmiennokształtnego, wybrankę i pełen romantyzmu klimat. Fabularnie historie jednak się od siebie różnią. Kto jednak zna i lubi ten film – być może przypadnie mu/jej do gustu „Noc upadku”. Ja po seansie filmu, sięgnęłam po literacki pierwowzór, czyli mini-powieść „Rytuał” Mariny i Sergieja Diaczenków, ze zbioru o tym samym tytule. I okazało się, że ta historia ma zupeeeełnie inny wydźwięk. Lepszy czy gorszy? Inny. Obie wersje bardzo mi się spodobały.

No więc – romans, smoki, zmiennokształtni, trauma do przezwyciężenia, brzemię pewnego dziedzictwa i „talentu” – to znajdziecie w najnowszej książce Magdaleny Szponar.

Pełny tekst recenzji znajdziecie na mojej stronie:
https://www.facebook.com/photo?fbid=437729668780865&set=a.174486528438515

SMOK KOCHA NAJMOCNIEJ, CZYLI „NOC UPADKU” 🐉❤️‍🔥

Czytałam wcześniej dark romance pani Szponar, "Odcienie czerwieni", więc tym bardziej byłam ciekawa, jak poszło jej z pierwszą w dorobku fantastyką. Bo wiecie – ja bardzo kibicuję polskim autorkom w polu fantastyki.

Trochę o fabule, ale bez spoilerów: akcja rozgrywa się w uniwersum, w którym istnieje kilka gatunków...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z BOGAMI BYWA TRUDNO - ZE SOBĄ SAMYM NAJTRUDNIEJ, CZYLI O „BOGOBÓJCZYNI” 🦌🐇⚔️

"Bogobójczyni" (przekład: Jacek Drewnowski) to powieść, która nieco mnie zaskoczyła.

Pierwsza sprawa, zanim wejdziemy głębiej w kwestię fabuły i world buildingu: w powieści mamy czwórkę bohaterów i trzecioosobową narrację, która przeskakuje między punktami widzenia postaci. Tytułowa bogobójczyni to Kissen – osoba specjalizująca się w likwidacji bóstw, których istnienie i kult obecnie są w królestwie zakazane. Inara – to nastoletnia (nie pamiętam dokładnie, ale to wczesne nastolęcwo, więc Ina to jeszcze dziecko) księżniczka, która żyje z pewnym sekretem. Tym sekretem jest trzeci bohater, Skedi – silnie związany z Inarą bożek drobnych kłamstw, który wygląda jak króliczek ze skrzydłami (a momentami z porożem). Jest też Elogast – były rycerz i przyjaciel aktualnego króla Arrena. Teraz piekarz z zespołem stresu pourazowego. Elo nie może zapomnieć bowiem o grozie ostatniej wojny, w której uczestniczył i obwinia się o pewną sprawę, która mocno odcisnęła się na egzystencji Arrena (ale nie powiem, co to, bo byłby to za duży spoiler).

W wyniku splotu wydarzeń (których też wolę nie podawać na tacy, żeby nie zepsuć Wam potencjalnej lektury) losy tej – początkowo sceptycznie l/lub niechętnie nastawionej wobec siebie czwórki – mocno się splatają. I będziemy mieli tu sporo wątków niczym w „Wiedźminie” (podobieństwo do fabuły Sapkowskiego jest nawet hasłem reklamowym tej książki), będą walki, budzące grozę spotkania i trochę powieści drogi.

Momentami nieco gubiłam się w świecie przedstawionym. Jest on całkiem bogaty i to plus tego uniwersum, jednak chwilami miałam wrażenie, mimo brnięcia przez kolejne strony, że jeszcze za dużo z tego świata przedstawionego nie zostało dość wytłumaczone. Później kolejne elementy składały się w całość. Tym, czego tak bardzo nie mogłam „przetrawić” przez głowę były relacje bogów i ludzi, ich moce i stosunek do wiary. Bo to dość skomplikowana sprawa: bogowie wymordowali elitę kraju, wojowali z ludźmi i między sobą, potem Arren został królem i zakazał kultu bogów. Bo bogów da się zabić i – mogą powstawać nowi. Potrzebują kultu i świątyni. A Kissen jest veigą – bogobójczynią. I veigi nie są w społeczeństwie lubiane.

No więc jak to jest – czego tak naprawdę pragną ludzie z królestwa Middrenu? Chcą bogów, nie chcą bogów?

Odpowiedź: w książce nic nie jest czarno-białe i łatwo definiowalne. I to zaleta, a ja chyba spodziewałam się większej „łopatologiczności” w tej historii, bo po okładce – skądinąd ślicznej – można było spodziewać się trochę bardziej cukierkowej fantastyki young adult. Więc od razu zaznaczam – to nie jest młodzieżówka. Powiedziałabym nawet, „Bogobójczyni” jest trochę… przyciężkawa 😛 Ale proszę mnie dobrze zrozumieć: w tym kontekście nie jest to jednoznacznie pejoratywne określenie.

Kissen to taka nieco zgorzkniała bad-ass heroine, która ma jednak swoje słabości i na szczęście nie jest postacią rozpisaną na jedno kopyto. Kobieta nie szczędzi sobie flirtowania i przelotnych relacji, nie zabiega o to, aby ktoś ją lubił i bywa wredna. Podobało mi się też, że Hannah Kaner finezyjnie wprowadziła w tej postaci (i nie tylko w tej) reprezentację osób z niepełnosprawnościami – Kissen ma protezę jednej nogi i choć są momenty (np. kiedy ktoś wykorzystuje to w scenie walki), w którym się o tym przypomina – to po prostu jedna z wielu rzeczy składających się na Kissen, a nie taka nieudana reprezentacja, w której definiuje się bohatera na podstawie jednej cechy. W „Bogobójczyni” niepełnosprawności czy orientacja psychoseksualna są transparentne, autorka nie robi z tego ani jakiegoś problemu (jak np. Sarah J. Maas zrobiła z postacią Morrigan w „Dworach”), ani czegoś, co przesądza o tożsamości bohaterów. Tutaj już bliżej do wątku Kaza z „Szóstki wron” Leigh Bardugo.

Inara to nieco zalękniona (albo może więcej niż nieco) dziewczynka, która ma jednak w sobie na tyle determinacji i odwagi, aby osobiście zgłosić się do budzącej grozę veigi. Bohaterka pragnie poznać odpowiedzi na ważne pytania dotyczące losów jej i oraz jego boskiego towarzysza. A niespodziewana tragedia… sprawia, że Ina musi przejść przyspieszony „chrzest ogniowy, bo po prostu nie ma innego wyjścia.

Skedi jest bogiem niewinnych kłamstewek. I słowo „bóg” może być mylnie rozumiane, biorąc pod uwagę… fizjonomię Skediego. Jest malutki, podobny do króliczka i może zmieścić się pod płaszczem Inary. Taki słodziak, który – jak się okazuje – posiada jednak moc wpływania na ludzi tymi właśnie – małymi kłamstewkami. Skedi nie ma świątyni, ani wyznawców – a jednak istnieje. I jego istnienie jest nierozerwalnie związane z istnieniem Inary, czego oboje nie rozumieją, ale wiedzą, że są sobie niezbędni. Dziewczynka i mały bożek. Jej wiara jest dla niego konieczna. Tylko jak długo ten układ będzie działał?

I Skedi ma swoje momenty, kiedy chce kontrolować Inarę i to robi. A zaraz potem jego wola truchleje przed jej wolą i jego wpływ gaśnie. CZYM zatem jest Inara? (skojarzenia z Ciri bardzo właściwe 😉 )

Elogast to chyba mój ulubiony bohater. Niegdyś rycerz, dzisiaj piekarz, a raczej złamany człowiek, który z powodu tego, co nazwalibyśmy zespołem stresu pourazowego – tylko udaje osobę, która w ogóle ma w sobie jeszcze jakąś witalność. Koszmar ostatniej wojny z bogami i poczucie odpowiedzialności za pewną rzecz, która przytrafiła się obecnemu królowi, Arrenowi – czynią z Elogasta postać nieco tragiczną. Sam bohater stwierdza w pewnym momencie, że woli się poświęcić (w pewnym celu, którego nie zdradzę) niż wieść życie składające się jedynie z żalów.

Spotkanie tej czwórki początkowo (a właściwie nie tylko początkowo) jest pełne napięć, a jednocześnie sprawia, że wszyscy czworo spoglądają trochę inaczej na to, jak postępują – zaczynają zastanawiać się nad własnymi motywacjami. Jest to widoczne szczególnie w postaci Elo, który – zupełnie niepotrzebnie – cierpi katusze z powodu poczucia winy. Pewne porozumienie, choć niecko gorzkie, które osiągają bohaterowie – było dla mnie dosyć wzruszające. Pozostała w tym jednak pewna szorstka nuta. Jestem ciekawa, czy w kolejnej części w całej tej goryczy znajdzie się więcej miejsca na jakąś słodycz.

No więc: fabuła jest bogata, ale nie snuje się jakoś potoczyście, czytałam tę książkę powoli, ale – jak już wykazałam – to, co początkowo uznawałam za minus – ostatecznie okazało się zaletą. Dla mnie jednak najciekawszy był ten… psychologiczny background bohaterów. Może zwykle nie szuka się tego w fantastyce, ale wiecie: tak naprawdę w prawdziwym życiu każdy ma jakieś swoje symboliczne demony do pokonania, więc takie narracje są nam potrzebne 😉

Jak już pisałam – okładka jest prześliczna, choć może sugerować, że to nieco lżejsza opowieść. Ja poleciłabym ją szczególnie tym, którzy mają już dosyć klasycznych klisz – chociażby tych serwowanych w young adultach. Owszem, mamy tu wątki podobne do tych z „Wiedźmina”, ale może nie jest to jakaś zła wiadomość. Na pewno nie ma tu żadnego naśladownictwa stylu i przesłania Sapkowskiego.

I! Uwaga, uwaga! W tej opowieści NIE MA postaci fascynującego złola/aroganta/bad boya, który koniecznie musi stać się love interesem bohaterki. Wow! Wreszcie coś bez takiej postaci 😃 Może dla niektórych to nie będzie wabik, ale pewnie sporo osób zmęczonych popularnością romantasy (ja nie mówię, ze mam coś przeciwko, bo lubię romantasy, ale miło było od tego odpocząć) – chciałoby więcej fantastyki skupionej na innych wątkach.

„Bogobójczyni” była zatem czymś innym, niż się spodziewałam. I to jest komplement 😉

Książkę dostałam od wydawnictwa w ramach współpracy recenzenckiej. Recka pochodzi z mojej strony:
https://www.facebook.com/photo?fbid=433759582511207&set=a.174486528438515

Z BOGAMI BYWA TRUDNO - ZE SOBĄ SAMYM NAJTRUDNIEJ, CZYLI O „BOGOBÓJCZYNI” 🦌🐇⚔️

"Bogobójczyni" (przekład: Jacek Drewnowski) to powieść, która nieco mnie zaskoczyła.

Pierwsza sprawa, zanim wejdziemy głębiej w kwestię fabuły i world buildingu: w powieści mamy czwórkę bohaterów i trzecioosobową narrację, która przeskakuje między punktami widzenia postaci. Tytułowa bogobójczyni...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

ODLEĆ Z WAMPIREM, CZYLI ŻMIJA I SKRZYDŁA NOCY” 🐍🪽

Książek o wampirach znowu jest coraz więcej. Jednocześnie odchodzi się od tego święcącego tryumfu ponad dekadę temu wizerunku wampirów a’la Edward ze „Zmierzchu”, chociaż to wcale nie jest takie proste 😉

W najnowszych wariacjach na temat wąpierzy kumulują się przeróżne potrzeby czytelnicze i trendy rynku wydawniczego. Idealnym przykładem tego zjawiska jest powieść, którą właśnie zamierzam omówić, czyli „Żmija i skrzydła nocy” Carissy Broadmbent (polski przekład: Paulina Ziarko, Wydawnictwo FILIA).

Główną bohaterką jest Oraya, która mimo bycia człowiekiem (no… chyba, ale nie chcę spolerować) zajmuje miejsce na dworze poważanego Vincenta, wampira traktującego ją jak własną córkę. A jednocześnie poddającemu podopiecznej morderczym treningiem, Raz na sto lat bogini-władczyni-pramatka wampirów, Nyaxia zarządza specjalne zawody na śmierć i życie. Jeśli kojarzy Wam się to z „Królową potępionych” z nieodżałowaną Aaliyah w roli głównej – to nie jesteście sami,, ja też miałam to skojarzenie 😉

No ale przed nami śmiercionośny turniej – i chociaż Oraya jest świetnie wyszkolona, w zetknięciu z posiadającymi wiele skillsów wampirami jest trochę jak Jude w „Okrutnym księciu” czy Violet w „Czwartym skrzydle”. Musi sobie radzić z tym, co ma.

A okazuje się, że ma coś cennego, a właściwie kogoś cennego. Dość niespodziewanie jej sprzymierzeńcem zostaje bowiem budzący grozę wampir Raihn. Tak, tak, moi drodzy – to nie będzie właściwie żaden spoiler, jeśli zdradzę, że pojawi tu się motyw „od niechęci do namiętności” – tego absolutnie można się było spodziewać.

Cała koncepcja wampirów i śmiercionośnego turnieju przywodzi na myśl wiele młodzieżowych (i nie tylko) tekstów kultury, które sinusoidalnie zyskiwały i traciły na popularności w ciągu ostatnich dwóch dekad. Mamy tu zatem wątki rodem z „Igrzysk śmierci” (turniej, bohaterka mająca potencjał, ale niejako skazywana na porażkę), wspomnianego „Fourth Wing”, „Okrutnego księcia” (motyw wychowywania się wśród nieswojego gatunku, adopcja przez „złego”), serii Dworów Sarah J. Maas (Raihn ma skrzydła i sceny lotu z Orayą bardzo przypominały sceny Rhysanda z Feyrą), a do tego jeszcze szczypta tych popowych „pięknych” krwiopijców jak chociażby w „Pamiętnikach wampirów”. Tylko w takiej podrasowanej, uerotycznionej wersji. Chcecie więcej? Obraz klasycznego, groźnego wampira zachowującego się jak bestia łaknąca krwi ponad wszystko – też tu jest.

Wnioskując z wyżej wymienionych, można pomyśleć, że to istny miszmasz. Pod kątem łączenia popularnych motywów – trochę tak jest. Ale byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie przyznała, że autorce mimo wszystko udało się to wszystko połączyć z pewną gracją, dzięki której podczas lektury nie zgrzytałam zębami tylko koniecznie chciałam wiedzieć, co będzie dalej – mimo że naprawdę sporo rzeczy dało się przewidzieć.

Plus: wampiry mają skrzydła (a ja lubię, jak mają 😛 ) i mogą jeść normalne potrawy, a nawet umieją gotować 😃 W takim – dajmy na to „Zmierzchu” wprost uderzało mnie, jaka to musi być nędzna egzystencja, kiedy nie można raczyć podniebienia urokami jedzonka i nie można raczyć duszy i umysłu urokami spanka 😛 😉 No koszmar.

W wątkach romansowych pojawia się odpowiednie napięcie i nie jest zbyt krindżowo, i choć to książka adresowana do dorosłych, na szczęście nie ma tu jakiegoś przesytu scenami erotycznymi (pod tym kątem to zdecydowanie nie jest casus S. J. Maas). Wątek z posilaniem się krwią był przesycony niewymuszonym napięciem i to mi się spodobało. Jest za to sporo scen walki – każdy, kto lubi takie wątki, powinien być usatysfakcjonowany. Pojawiają się także wątki zdrady i potrzeby przemyślenia i przewartościowania wszystkiego tego, w co się do tej pory wierzyło. Doświadcza tego Oraya, która dowiaduje się rzeczy, których chyba wiedzieć by nie chciała (ale niestety powinna), co jedynie potęguje jedną z jej dotychczasowych traum (nie chcę zdradzać za wiele).
Choć powieść jest obszerna –w wersji papierowej mamy małą czcionkę, duży format i 500 stron, końcówka jest tak trochę urwana w ważnym momencie. No: klasyczny cliff hanger.

Wiecie (kto zna moje inne teksty), co twierdzę o tych hiper-estetycznych publikacjach ale muszę przyznać, że książka jest ładnie wydana, jest solidna i zdecydowania nie rozwala się przy szerszym rozłożeniu. Ma brzegi barwione na niebiesko-chabrowy kolor. Do torebki się nie nadaje, za duża i za ciężka. Dla tych, co lubią ładne książki na półce – pełna satysfakcja.

Chciałabym jeszcze zwrócić uwagę na dziwną rzecz, którą zaobserwowałam. W niektórych miejscach w publikacji korekta chyba doznała jakiejś amnezji i zapomniała jej skorygować. Pojawiają się ciągi kilku stron, gdzie stylistyka zdań szaleje – są zbyt krótkie, urywane, jakby ktoś zapomniał o istnieniu zdań wielokrotnie złożonych. To nie powinno mieć miejsca. Nie wiem, czy to wina samej autorki, która a danym fragmencie tak ukształtowała tekst, tłumaczki, czy redaktorek i korektorek. Na nikim psów nie wieszam, bo serio nie wiem, co tu zaszło – tym bardziej, że – jak napisałam – „pojawiają się” ciągi takich stron, a reszta jest już w porządku. Więc to nie tak, że cała powieść tak wygląda. Trochę zagadkowe. Nie podam Wam teraz przykładów, bo znalazłam je w wersji czytanej na Legimi, a nie warto tego szukać teraz na papierze, więc musicie mi wierzyć na słowo. Koniec końców nie zepsuło mi to radości z czytania.

No więc, czy przy tych podobieństwach, powieść Broadbent wypada źle? Ja czytałam z zainteresowaniem i przyjemnością, czasem schematy rzucały się w oczy, ale nie aż tak, żeby w nie kłuć 😉 Kto pragnie oryginalnej, wyrafinowanej fantastyki – może się z tą książką średnio albo mało polubić. Kto potrzebuje soczystej wampiryczności – niech przeczyta koniecznie 😉

Książkę dostałam od wydawnictwa w ramach współpracy barterowej. Recenzja pochodzi z mojej strony:

https://www.facebook.com/photo/?fbid=426543663232799&set=a.174486528438515

ODLEĆ Z WAMPIREM, CZYLI ŻMIJA I SKRZYDŁA NOCY” 🐍🪽

Książek o wampirach znowu jest coraz więcej. Jednocześnie odchodzi się od tego święcącego tryumfu ponad dekadę temu wizerunku wampirów a’la Edward ze „Zmierzchu”, chociaż to wcale nie jest takie proste 😉

W najnowszych wariacjach na temat wąpierzy kumulują się przeróżne potrzeby czytelnicze i trendy rynku wydawniczego....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

SCHEMATY Z HACZYKIEM BYWAJĄ DOBRE, CZYLI „NASZE ZERWANE WIĘZI” 🧚✨

Jako że to drugi tom jednej, ciągłej historii – w recenzji znajdują się małe spoilery do części pierwszej.

#współpracabarterowa

„Nasze zerwane więzi” (przekład: Karolina Podlipna, We need YA) to druga część dylogii Lexi Ryan – aby więc wiedzieć, o co chodzi, należy najpierw przeczytać pierwszy tom, bo fabuły łączą się ze sobą bezpośrednio.

Tuż po plot-twistowej petardzie z końcówki pierwszego tomu – Abriella, praktycznie będąc teraz już kimś innym niż była jeszcze niedawno – nie ma żadnego wielkiego planu, co należy zrobić, ale jedno wie: musi uciec od Sebastiana (Ronana), który okazał się nie być tym, komu ufała i kogo darzyła przyjaźnią, a nawet głębszym uczuciem. Niestety w obecnej sytuacji nie pomaga magiczna więź, która teraz ich łączy.

Korzystając z nowoodkrytych umiejętności bohaterka odbywa drogę, w której uczy się coraz więcej na temat własnej roli w sprawach losów ludzi i fae, które okazują się spętane od pokoleń w inny sposób, niż początkowo dziewczyna zakładała.

Kiedy sprzymierza się z Finnem – fae z Cienistego Dworu – zaczyna (od)zyskiwać coraz większą sprawczość. Wciąż jednak „skazana jest” na więź z Sebastianem. Tylko kto tu tak naprawdę jest villainem?

Na scenie walki o tron i władzę pozostaje bowiem bezwzględna matka księcia, Arya.

Abriella jest bohaterką, którą zdecydowanie da się lubić i choć – jak kilka razy wspominałam – ta seria raczy nas wszelkimi znanymi tropami, to jednak autorce udało się świetnie wybrnąć z toksycznego motywu „on mną manipulował, oszukiwał i okłamywał, ale wybaczam, bo przecież mnie kocha”. Otóż nie tym razem 😉 Abriella pamięta o porywach swojego serca, ale te porywy to nie tylko przywiązanie i namiętność, ale też ból i poczucie zdrady. A gdy dodamy do tego rozum i świadomość bohaterki co do sytuacji, w której się znajduje – zdecydowanie nie będzie miała ochoty rzucać się w ramiona dawnemu ukochanemu. No i bardzo dobrze.

Powiedziałam już, również w recenzji pierwszego tomu, że Lexi Ryan całymi garściami czerpie ze znanych klisz, a mimo tego jej opowieść wciąga i ma swój własny charakter. Teraz myślę, że być może wynika to z faktu, że w każdej kliszy autorka umieszcza jakiś „haczyk”. Coś w stylu: „no, to mamy tu typowy dla YA fantasy trójkąt miłosny i pewnie myślicie, że…” – no i cyk, robi coś wbrew temu, co myślimy 😛 No i to wciąż całkiem dobry styl pisarski, który nie poraża infantylnością, jak w wielu podobnych pozycjach.

Bawiłam się dobrze przy lekturze „Naszych pustych przysiąg”, a przy „Naszych zerwanych więziach" chyba jeszcze lepiej. Co ciekawe, jak wspomniałam na początku - rozpoczęłam rok 2023 pierwszą częścią i drugą go zakończyłam. Trochę już minęło od mojej lektury, ale dobre wrażenie pozostało.

Zakończenie było dla mnie satysfakcjonujące – nie wiem, czy inne osoby czytające spodziewały się pewnego twistu, ja raczej się nie spodziewałam i dlatego miałam frajdę 😉

To znamienne, co napisałam przed chwilą, bo zauważyłam, że w recenzji pierwszego tomu pisałam o zakończeniu bardzo podobnie. Czyli: mnie autorka potrafiła zaskoczyć 😃

Jeśli szukacie niezobowiązującej, lekkiej, ale za to autentycznie wciągającej fantastyki 16+, która „nie obrazi” czytelniczki/czytelnika kiepskim językiem czy toksycznymi schematami, warto się skusić na dylogię Ryan.

Książkę dostałam od wydawnictwa.
Recenzja pochodzi z mojej strony: https://www.facebook.com/photo?fbid=404884242065408&set=a.174486528438515

SCHEMATY Z HACZYKIEM BYWAJĄ DOBRE, CZYLI „NASZE ZERWANE WIĘZI” 🧚✨

Jako że to drugi tom jednej, ciągłej historii – w recenzji znajdują się małe spoilery do części pierwszej.

#współpracabarterowa

„Nasze zerwane więzi” (przekład: Karolina Podlipna, We need YA) to druga część dylogii Lexi Ryan – aby więc wiedzieć, o co chodzi, należy najpierw przeczytać pierwszy tom, bo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

SZCZĘŚCIE I POKÓJ TO PIĘKNE MARZENIA, CZYLI „WIECZNA WOJNA” 🏹⚓

Seria, w której jestem niezmiennie zakochana.

Dwie pierwsze książki z tego uniwersum – „Królestwo mostu” oraz „Zdradziecka królowa” skupiały się na historii władcy Ithicany Arenie i jego żonie Larze, pochodzącej z królestwa Maridrina. Ta opowieść w pewnym stopniu została zamknięta, bo trzeci tom miał już nowych głównych bohaterów – brata Lary Kerisa, następcę tronu Maridriny oraz Zarrah – żołnierkę, generałę z Valcotty – państwa pozostającego z Maridriną w stanie nieustannego konfliktu. Z kolei Lara i Aren w tej odsłonie serii pojawili się jako bohaterowi drugiego planu. W „Wiecznej wojnie” kontynuowana jest historia drugiej pary, choć władcy Ithicany też dostają sporo „czasu antenowego”.

Zarrah i Keris tak samo jak w poprzednim tomie, borykają się z problemami własnej tożsamości, narodowości, przynależności i lojalności, co sprawia, że dźwigają na swoich barkach ciężkie brzemiona. Okazuje się, że nawet cięższe, niż się spodziewali…

Zarrah przebywa na zesłaniu na Diabelskiej Wyspie, o której krążą przerażające opowieści, ale nawet tam kobiecie udaje się zawrzeć pewne sojusze. Jednak… w potwornym miejscu nawet potencjalny sojusznik może być tym, kto skrywa potworną tajemnicę. Kto jest potworem, a kto ofiarą? W takim miejscu ta granica się zaciera.

Tymczasem… chociaż na horyzoncie pojawia się - wierny cesarzowej - sadystyczny kuzyn Zarrah Bermin – Keris sprzymierzony z władcami Ithicany wie, że musi uratować Zarrah i zabrać ją z złowrogiej wyspy.

W obliczu buntu części Valcottan, którzy mają dość rządów cesarzowej Petry Anaphory i z racji tego, że tron Maridriny należy teraz do Kerisa (choć on tego nie chce bardziej niż Jon Snow powtarzający w „Grze o tron” – „ I don’t want it…”. Za to bardzo chce pokoju) – niegdysiejsi kochankowie muszą nauczyć się ignorować niewygasłe, gorące uczucie między nimi i skupić na tym, że teraz są politycznymi sojusznikami i właśnie dobro ich sojuszu i ich krajów powinno być na pierwszy miejscu.

Hehe – jeśli zatem spodziewacie się, że będzie tutaj mnóstwo tłumionego napięcia, że aż karty powieści zaczynają parować w chłodnym listopadowym powietrzu – owszem, tak właśnie jest. Dodam jednak, że scen romansowych jest w tym tomie duuuużo mniej niż w poprzednim. Chociaż dorzucę jeszcze to, co pisałam już ostatnio recenzując „Niechcianego następcę” – choć romans ma tu ogromne znaczenie, nie sprawia, że cała reszta wypada słabo, oj nie. A sceny erotyczne nie są krindżowe jak u wielu obecnie mocno hajpowanych autorek. Danielle L. Jensen po prostu jest dobrą pisarką 🙂

Autorka daje Zarrah i Kerisowi intensywne, pełne namiętności i buzujących uczuć momenty, które wrzynają się w wyobraźnię czytelnika – jednocześnie uciekając od „ero-kiczu” i dramatyczno-romantycznej przesady. Choć mamy tu do czynienia z iście melodramatyczną historią miłosną, Jensen, podobnie jak we wcześniejszych tomach – jest daleka od hiperbolizującej żenady. To jeden z powodów, dla których tak lubię wątki romantyczne w wykonaniu autorki „Porwanej pieśniarki”. Na super-hiper-przesadzone elementy romansowe jestem wyjątkowo cięta, a tutaj romans od samego początku jest bardzo finezyjnie poprowadzony.

Jak wspomniałam na początku, ta odsłona uniwersum Królestwa Mostu przyniosła więcej scen z Larą i Arenem, którzy uczestniczą w akcji bardzo często, chociaż narracja wciąż (od czasów „Niechcianego następcy”) skupiona jest na Zarrah i Kerisie – ich postaciom poświęcone są przeplatające się ze sobą rozdziały, chociaż mamy do czynienia – tak jak w pozostałych tomach serii – z narracją trzecioosobową.

Nowością jest ukazanie ewolucji relacji Kerisa z jego siostrą Larą – rodzeństwo właściwie się nie zna, początkowo podchodzą do siebie nieufnie, ale – wierząc, że mają teraz wspólne cele – ich więź staje się czymś więcej niż jedynie więzią krwi.

No i jest też kilka nowych postaci.

Jensen jak zwykle nie zawodzi w warstwie opisów i budowaniu klimatu. Tym razem poznajemy m.in. naturę Diabelskiej Wyspy – jałowej ziemi położonej na zakazanych wodach, miejscu, którego charakter objęty jest ścisłą tajemnicą. Nawet gdy znani nam bohaterowie celowo wprowadzają atmosferę grozy wśród valcottańskich żołnierzy – ten klimat mocno udziela się czytelnikowi i niemal można uwierzyć, że to przeklęte miejsce 😮 Uwielbiam takie sugestywne opisy, a Jensen serwuje je swoim odbiorcom już od początku serii, w której poznajemy duszny klimat tropikalnej Ithicany.

W książce nie brakuje dynamicznych scen akcji, które wprowadzają ten specyficzny czytelniczy głód, który sprawia, że nie możesz „tak po prostu”, w dowolnym momencie przerwać lektury. Bo przecież tu się „dzieją rzeczy”.

Nieustannie podoba mi się to – i w „Wiecznej wojnie” ten element również mocno wybrzmiewa – że Jensen stworzyła męskiego protagonistę, który nie jest archetypem „ultra męskiego, super twardego wojownika”, tylko człowiekiem, który, kiedy musi chwycić za broń, to zrobi to, (może nawet… przyjmie na siebie strzałę, ale nic więcej nie powiem 😛 ) lecz przede wszystkim jest intelektualistą, a fizyczna walka nie jest jego domeną. Trochę brakuje takich postaci w fantastyce, gdzie albo genderowe stereotypy są utrzymane jako status quo – czyli facet jest MEGAMĘĘĘĘSKI, a tą delikatniejszą miłośniczką książek jest kobieta – albo oboje są kick-assami i muszą wojować ogniem i mieczem (lub mocą), żeby zasłużyć na miejsce w powieści fantasy 🙄 Oczywiście są wyjątki, ale kiedy myślę o seriach bijących rekordy popularności – widzę tam właśnie te schematy. A autorka „Mrocznych wybrzeży” potrafi stworzyć naprawdę wielowymiarowe postaci.

Jak pomyślimy o tych schematach, w których mężczyzna zawsze jest tym „synem Marsa” i „wojna to męska rzecz” – tytuł powieści nabiera dodatkowego znaczenia. Z jednej strony odnosi się bowiem do wojny między królestwami stworzonymi przez Jensen w jej uniwersum, a z drugiej – z pewnym przekąsem (a może nawet ironią?) można go odnieść do natury ludzkiej, w której „silni” (celowy cudzysłów) zawsze muszą pokazać swoją dominację. Pisarka, pozostając przy całej soczystości powieści fantastycznej (chociaż to „low fantasy”, bez żadnej magii i nadprzyrodzonych istot) – osiągnęła chyba wyższy level niż doskonałe prowadzenie historii – pokazała beznadzieję i bezsens każdej wojny.

No cóż – Danielle L. Jensen pozostaje jedną z moich ulubionych współczesnych autorek fantasy i z przyjemnością sięgnę po każdą kolejną jej książek. A jeśli chodzi o uniwersum „Królestwa mostu” – wiemy już, że to nie koniec, bowiem do głosu dojdzie historia księżniczki Anny – siostry króla Ithicany Arena, która wcześniej pojawiała się na drugim planie. Suuuuper! 🙂

I jeszcze jedno – autorka obiecała przed premierą „Wiecznej wojny”, że powróci w niej niewidziany od pierwszego tomu kot Arena, ogromny kocur Vitex. I słowa dotrzymała! KITKU RETURNED ❤ Cały i zdrowy i jest drapieżnikiem-leniuszkiem, przeciągającym się i ziewającym. Jak to kot 😺

Jeśli czytaliście już wcześniejsze tomy – ten na pewno Was nie zawiedzie, autorka utrzymuje wysoki poziom i wciąż chce się więcej. A jeżeli lubicie fantasy z silnym (ale nie zanudzającym) wątkiem polityczno-ekonomicznym, łączące wątek romansowy z dużą ilością akcji, a to wszystko stworzone na bazie świetnego world-buildingu i bardzo dobrze wykreowanych postaci – (no któż nie lubiłby tak idealnego miksu! 😃 ) – rozpocznijcie swoją przygodę z serią Jensen od „Królestwa mostu”. Warto.

Książkę dostałam od wydawnictwa.
Recenzja pochodzi z mojej strony:
https://www.facebook.com/photo?fbid=360304873190012&set=a.174486528438515

SZCZĘŚCIE I POKÓJ TO PIĘKNE MARZENIA, CZYLI „WIECZNA WOJNA” 🏹⚓

Seria, w której jestem niezmiennie zakochana.

Dwie pierwsze książki z tego uniwersum – „Królestwo mostu” oraz „Zdradziecka królowa” skupiały się na historii władcy Ithicany Arenie i jego żonie Larze, pochodzącej z królestwa Maridrina. Ta opowieść w pewnym stopniu została zamknięta, bo trzeci tom miał już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

WEJŚCIE NA ŚCIEŻKĘ KLĘSKI TO TEŻ WYBÓR, CZYLI „KLĄTWA PRAWDZIWEJ MIŁOŚCI” 💔✨

No i mamy finał opowieści, której pierwsza odsłona zauroczyła mnie w styczniu tak bardzo, że cykl Stephanie Garber stał się jednym z moich ulubionych serii young adult fantasy.

Wow, wow, wooow! Od razu zaznaczam, że kocham tę opowieść jeszcze bardziej niż na początku 😃

Uwaga! Jako że omawiam w tej recenzji trzeci tom, a dwa poprzednie są z nim ściśle powiązane – mogą pojawić się tutaj małe spoilery dotyczące „Baśni…” oraz „Ballady…”. Co dość oczywiste, bo aby sięgnąć po najnowszą powieść Garber, trzeba znać dwie pierwsze. I choć pojawia się tu też sporo odniesień do wcześniejszej, rozgrywającej się w tym samym uniwersum trylogii „Caraval” – jej znajomość nie jest konieczna do sięgnięcia po historię Evangeliny i Jacksa, bo to inna opowieść.

„Ballada o nieszczęśliwej miłości” zostawiła nas z dość znacznym cliff-hangerem, dzięki któremu czytelnikowi trochę bardziej rozjaśniły się uczucia i prawdziwe motywacje Jacksa, Mojra, Księcia Serc, którego pocałunek zabija. Jednakże tej prawdy nie zna Evangelina, która – karmiona wcześniej nadziejami i iluzjami, jakie dawał Kamień Szczęśliwości, a niejednokrotnie okazywane wzajemne wsparcie, a nawet czułość – musiała zmierzyć się z brutalną „prawdą” , która pozostawiła ją z wiedzą o tym, że Jacks chce użyć magicznego kamienia, aby odwrócić przeszłość i swoją relację z księżniczką Donatellą – rzekomą prawdziwą miłością, która może odczynić spoczywającą na nim klątwę.
Evangelina nie wie, że ostatecznie Książę Serc użył kamienia w innym celu. A później… nie wie jeszcze duuuużo większej ilości rzeczy. Bo nic nie pamięta. Ani Jacksa, ani księcia Apolla, który teraz podaje się za jej męża.

Jest jednak coś, co mimo braku wspomnień bohaterka dotkliwie odczuwa – dręczące poczucie, że coś jest nie tak, ktoś jej coś odebrał i ona musi powiedzieć komuś coś ważnego. Tylko jak to odkryć bez pamięci?

Dziewczyna nie ma innego wyjścia, jak odnaleźć się w życiu, które podobno jest jej życiem, jednak nie jest to takie proste, kiedy wszystko, co powinny być dobrze znane, wydaje się nieznajome i dziwnie nie na miejscu Tym bardziej, że nawet „pomoc” - w założeniu życzliwych jej ludzi - jedynie zasiewa w niej kolejne ziarna niepokoju.

Niegdysiejsza panna Fox stara się zatem znaleźć ukojenie u boku męża, okazującego jej cierpliwość i zrozumienie. A przynajmniej tak wydaje się Evangelinie. Niepewności całej tej niekomfortowej sytuacji dodaje fakt, że poszukiwany za różne przewinienie wobec Korony Lord Jacks ma być tym, przez którego straciła wspomnienia. Tylko… dlaczego tak się stało? To – i wiele innych rzeczy – nie daje Evangelinie spokoju.

A najwięcej dziwnego niepokoju w jej sercu zasiewa tajemniczy Łucznik, który zjawia się wtedy, kiedy dziewczyna wpada kłopoty (a w książęcym zamku i przyległym do niego terenach to nietrudne) i uczy ją samoobrony. „Lisiczka” coraz bardziej zaczyna zdawać sobie sprawę, że z Łucznikiem łączy ją coś więcej… być może coś z przeszłości… Ale przecież ma męża. Jednak my, czytelnicy – od razu wiemy, jak połączyć kropki, bowiem poszczególne rozdziały pokazują nam jak na tacy, kto jest kim – w książce pojawia się trzecioosobowa narracja, ale poszczególne rozdziały nastawione są na trzy punkty widzenia – Evangeliny, Jacksa i Apolla.

W „rozgrywce” na śmierć i życie pojawiają się nowi (choć starzy) gracze – Valorowie, a nastroje panujące na dworze są coraz bardziej napięte. Tym bardziej, że ci, którzy mieli być dobrzy i szlachetni, okazują się coraz bardziej skupiać na własnych obsesjach i pożądać coraz większej władzy. A niegdysiejsze czarne (?) charaktery raz brudzą sobie ręce występkiem, a innym razem wykazują sporą szlachetność.

W tej odsłonie historii z Cudownej Północy jest nieco bardziej brutalnie, postępowanie niektórych postaci jest krwawe i okrutne, ale jednocześnie dostajemy dużą porcję takiej… magicznej czułości. Magicznej – czyli takiej, jaka powinna być czułość. A sposób budowania barwnego świata pełnego zagadek, niejednoznaczności i wielkiego uroku – pozostaje ogromną zaletą prozy Stephanie Garber. I jeśli miałabym wybierać – „Klątwa prawdziwej miłości” podoba mi się najbardziej z całej serii 🙂

Historia Evangeliny i Jacksa to nie tylko opowieść o desperackich próbach przełamania klątwy oraz równie desperackich staraniach w dociekaniu prawdy. To przede wszystkim znacznie wykraczająca poza magiczny sztafaż historia pokonywania granic (własnych i nie tylko), zbierania się po odrzuceniu i złamanym sercu, braniu spraw w swoje ręce i podejmowaniu ryzyka. Czy już samo wejście do gry zapewni nam szczęście? Skądże!
Bohaterowie powieści nie raz się o tym przekonują. Ale to – choć często przyprawia o ból – ich nie powstrzymuje.

Mimo że główna bohaterka jest boleśnie świadoma, że nie jest tą, która może złamać klątwę, dokonuje wyboru – „p*eprzyć przeznaczenie, i tak to zrobię”. Robienie czegoś wbrew temu, co rzekomo napisała dla nas historia – nie jest tutaj desperacją, tylko wyborem. Ryzyko porażki ani nie dodaje skrzydeł, ani nie odstrasza.

A zakończenia oczywiście nie zdradzę 😉

Mimo że to już koniec trylogii, pewnie jeszcze do niej wrócę, bo – powiem to po raz kolejny – jestem opowieścią Garber oczarowana. Takiego young adult fantasy/romantasy potrzebujemy. Na tyle magicznego, że pozwali nam totalnie oderwać się od zewnętrznego świata – i na tyle sugestywnego i szczerego w opisach najtrudniejszych uczuć, że nawet świat tak inny od naszego staje się bardzo bliski. Bo nawet jeśli na nas nikt nie rzucił klątwy – też tak często zmagamy się z tym, jakby coś/ktoś robił nam pod górkę 😉 A jednak się staramy.

Książkę dostałam od wydawnictwa w ramach współpracy recenzenckiej.

Recka pochodzi z mojej strony:
https://www.facebook.com/photo/?fbid=356788350208331&set=a.174486528438515

WEJŚCIE NA ŚCIEŻKĘ KLĘSKI TO TEŻ WYBÓR, CZYLI „KLĄTWA PRAWDZIWEJ MIŁOŚCI” 💔✨

No i mamy finał opowieści, której pierwsza odsłona zauroczyła mnie w styczniu tak bardzo, że cykl Stephanie Garber stał się jednym z moich ulubionych serii young adult fantasy.

Wow, wow, wooow! Od razu zaznaczam, że kocham tę opowieść jeszcze bardziej niż na początku 😃

Uwaga! Jako że omawiam w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

DOBRA I GRZECZNA DZIEWCZYNA? CZYLI „GIRL, GODDESS, QUEEN” 🏺👑

Ta powieść sprawiła, że zrobiło mi się tak autentycznie… miło. Czysta radocha z przeczytania czegoś przyjemnego i pocieszającego. Mimo że dotyka również niełatwych tematów.

Książka jest retellingiem mitu o Persefonie i Hadesie. To oczywiście nie jest pierwszy raz, kiedy sięgam po reinterpretację tej opowieści, bo ogólnie, na hasło „retelling” rzucam się na książkę jak moja kotka na upuszczony przez przypadek na podłogę listek rukoli (no to oczywiste, że rukola ją zaatakowała, a ona się tylko broni, prawda? 😉 )

Zaznaczam już na wstępie, że powieść Fitzgerald spełnia wymogi historii „dla młodzieży” i cieszy mnie to niezwykle, że wreszcie dostajemy coś fajnego, realizującego założenia gatunku, bez jakiegoś pornoska podszywającego się pod banderę „young adult”. Co nie znaczy, że starszy czytelnik nie będzie się przy tej lekturze dobrze bawić. Ja – jak wspominałam – czułam się bardzo przyjemnie, bo chociaż to opowieść niemalże w stylu tzw. „cozy fantasy” – wcale nie jest infantylna. „Girl, Goddess, Queen” to połączenie fantastyki (mamy tu do czynienia z nieśmiertelnymi bogami, Olimpem, Hadesem, mocą i magią, itp.) z całkiem nieźle poprowadzoną obyczajówką. Ostatecznie efekt jest lekkostrawny, ale – mimo tego „bycia miłą lekturą” – wcale nie jakiś uproszczony czy zbyt naiwny.

I jeszcze jedna rzecz, żeby nie pisać jej na końcu: to nie jest high fantasy z ogromnie rozbudowanym światem i wielkim rozmachem. Nie o to tutaj chodzi. Chociaż plastycznych opisów wcale nie brakuje i one również mogą nieść czytelniczą satysfakcję.

No dobra, to teraz o fabule. Jak na kolejny retelling znanego mitu – nie jest ona jakoś wysoce oryginalna. Historia koncentruje się bowiem na Persefonie i jej prawdziwych celach i pragnieniach, a także związku z Hadesem, zamiast na rozpaczy jej matki i całym tym motywem „porwania”.

Kore (imię zapisywane jest z „e” na końcu, dzięki czemu wybrzmiewa grecki źródłosłów imienia – „kore” oznacza bowiem tyle co „dziewczynka” – a to znaczenie jest ważne dla całej opowieści), młoda bogini kwiatów i piękna przyrody, wkrótce ma zostać wydana za mąż. Jest przygotowywana do roli dobre żony i aż nazbyt dobrze wie, co to oznacza i jaka czeka ją przyszłość. Ta dziewczyna/bogini nie zamierza jednak tak po prostu ulec życzeniu swojej matki, Demeter, i całej społeczności dookoła. Celowo aranżuje zatem spotkanie z jedynym z bogów, który nie jest zapraszany na boskie posiedzenia rady i inne ważne wydarzenia – Hadesem. Pan podziemi nie ma (a jakże!) dobrej sławy i Kore liczy na to, że właśnie ten aspekt pomoże jej uwolnić się od Olimpu i jego wymagań. To ona powołuje się na prawo „xenia” (prawo schronienia) i proponuje zatem Hadesowi „udawany” związek i zagranie „podniebnym” bogom na nerwach – o żadnym porwaniu nie ma tutaj mowy. To dziewczyna ma plan i siłę sprawczą. A Hades… choć początkowo wydaje się emanować pierwotną siłą mrocznego boga umarłych – tak naprawdę skrywa naturę porządnego, rozsądnego i empatycznego jegomościa.

Nooooo… Nie mogę oprzeć się przed napisaniem tej jednej rzeczy: Hades w tej wersji jest taaaakim słodziakiem! I to wcale nie jakieś „miękkie kluchy”, tylko po prostu ktoś, kto nie wymusza na kobiecie uległości, umie się komunikować, współpracować i naprawdę być partnerem. Co, sądzicie, że to nie są jakieś wielkie zalety? Ziomeczki, mówimy o postaci męskiej z fantasty/romantasy 😛 W tym gatunku naprawdę trudno o protagonistę, który nie byłby bucem albo uosobieniem toksycznej męskości.

Persefona odrzuca swoje infantylizujące ją imię (Kore) i zaczyna odkrywać, ile sama może zrobić i stworzyć. A nie sama, lecz w duecie z Hadesem – jeszcze więcej. Ich znajomość przeradza się w przyjaźń, wspólnie odgrywają swoje role przed innymi bogami, aby pokazać im to, co chcą zamanifestować. Czym oczywiście wkurzają wielu z nich. Bogini kwiatów i bóg podziemi zostają małżeństwem, choć ma to jedynie być częścią planu. Ważnego nie tylko dla emancypacji ich obojga, ale też dla istot żyjących w podziemiu i… nad ziemią. Nie obędzie się bowiem bez pewnych problemów… Na przykład takich, jak obumieranie krainy ludzi. Wszak tę część mitu znamy. Ale autorka rozgrywa ją inaczej. I to też jest coś, z czym Persefona i Hades będą musieli sobie poradzić. Swoimi sposobami, możliwościami i poświęceniem. Nawet dla bogów „żyli długo i szczęśliwie” ma jakieś zastrzeżenia dopisane małym druczkiem. Nawet wieczne życie to nie idealna bajka.

Dlaczego tak bardzo skupiam się na relacji Persefony i Hadesa, skoro nawet okładka sugeruje, że to historia młodej kobiety, dla której tru low nie jest najważniejszą rzeczą w (wiecznym) życiu? Bo między tymi (skądinąd bardzo ważnymi) tematami - wiążącymi się z emancypacją Persefony, dojrzewaniem do podejmowania własnych decyzji, sprzeciwiania się, a później rządzenia i ponoszenia odpowiedzialności za innych – rozgrywa się jeden z najlepiej napisanych wątków miłosnych w młodzieżówkach. No kurczę! Bohaterowie NAPRAWDĘ ze sobą rozmawiają (mimo kilku dram wynikających z tego, że o uczuciach często bardzo trudno jest mówić – co jest zresztą jak najbardziej prawdziwe), potrafią komunikować swoje potrzeby, wsłuchiwać się w potrzeby drugiej osoby, wspierać się i przede wszystkim – serio się poznawać. Mamy tu romantyczny związek, ale oparty na przyjaźni – jednocześnie bez toksycznego motywu „była dla niej dobry, więc mu się należy”, która w naturalny sposób przeradza się w namiętność połączoną z empatią i zrozumieniem. Wow – no pocieszające, cieplutko się na sercu robi, uśmiech wypływa na twarz czytelniczki/czytelnika.

Wracając jeszcze do tego, o czym pisałam na początku – tak, książka nadaje się nie tylko dla dorosłych, ale też dla młodzieży. Owszem, pojawiają się tu delikatne sceny erotyczne, ale opisane z wyczuciem (nigdy nie sugerowałam, że takich scen nie powinno być w YA, tylko to JAKIE one powinny być) i pewnym… hmm… polotem? Nieprzesłodzonym realizmem? Nie wiem do końca, jak to nazwać: okazuje się bowiem, że może być HOT bez epatowania szczegółowymi, czasem wulgarnymi opisami. Tutaj jest to bardzo dobrze wyważone: wow, mówimy o powieści fantasy, a tymczasem kwestie bliskości między ludźmi (choć to bogowie, hihihi) i nawiązywania intymnej relacji są tak dobrze przedstawione! Bez przesadzania w żadną ze stron, bez sugerowania, że między zakochanymi zawsze następują od razu dzikie segzy i intymności nie da się uczyć. A przy tym – wciąż było „steamy”, kibicowałam bohaterom i… tak, właśnie rozpływam się nad scenami erotycznymi w młodzieżówkach i dobrze mi z tym. Bo Bea Fitzgerald zrobiła naprawdę świetną robotę. Ale ja jestem babą daleką od nastolęctwa, która czytała już wszystko – jednak możecie tę książkę polecić swoim córkom, synom, siostrom, bratanicom, osobom siostrzeńskim, innym młodziutkim jegomościom – i im też może się spodobać 😉 😛

Mimo tego (to nigdy nie jest przeszkoda, wręcz przeciwnie), że pozostajemy pod płaszczem fantasy – autorka nie bała się poruszać problemów ważnych i często trudnych, istotnych i aktualnych nie tylko dla nastoletnich osób czytających. Rodzicielskie wymuszenia, problem przemocy psychicznej, emancypacja spod „opieki” osób naruszających nasze granice, wyzwolenie z patriarchalnych wymagań (co dotyczy każdej płci, nie tylko dziewczyn) – opowieść o Persefonie i Hadesie zawiera wszystkie te tematy, bez wpadania w jakiś nieznośny dydaktyzm czy łopatologiczną, źle dobraną egzemplifikację. Czytając o perypetiach młodych bogów – każda i każdy może odnaleźć jakąś cząstkę doświadczenia, które sam/a zna.

I jeszcze coś, za co należą się olbrzymie propsy: w książce nie ma żadnych dosadnych opisów przemocy lub innych budzących niepokój zachowań, ale pojawiają się elementy odnoszące się do tych zjawisk. Na początku publikacji – w posłowiu „od autorki”, Fitzgerald wyraźnie punktuje (oczywiście bez spoilerów, ale nie spoilery są tutaj ważne) trudne tematy, które pojawiają się w książce oraz wskazuje, że ich opisy nie pojawiają się w jej treści. A mimo to informuje o nich już na wstępie. Toż to jest wzorcowy schemat trigger warningów, chapeau bas! Można? Można.

Jeśli chodzi o tytuł – w polskim wydaniu otrzymujemy oryginalną wersję językową, bez żadnego podtytułu. Pisałam już wcześniej o kwestii (nie)tłumaczenia anglojęzycznych tytułów, więc wiadomo, że sprawa jest tutaj złożona, a zwyciężają kwestie marketingowe – m.in. jednolite hashtagi i inne odnośniki w social mediach. Dobrze chociaż, że mamy tutaj jednak do czynienia z książką, która w oryginale serio powstała po angielsku – a nie anglojęzycznym tytułem nadanym polskiej powieści 😛

Powieść Bei Fitgerald może spodobać się wielbicielom komiksowego „Lore Olympus”, osobom szukającym takiego „comfy” fantasy, które zassie je w świat przedstawiony, a jednocześnie da jakieś ukojenie i pocieszenie w naszym codziennym, jak najbardziej realnym świecie. Nie jest to jakaś wytrawna fantastyka, nic z tych rzeczy, ale to zaznaczałam już na wstępie. To „miła” i ciepła, choć niepozbawiona swojego charakteru książka. I słowo „miła” nie jest tutaj jakąś wydmuszką, tylko tak serio serio odsyła do jego desygnatu.

Na sam koniec docenię jeszcze dialogi: oj, wiele z nich to perełki! Uprzedzam też, że czasem pojawiają się tu wulgaryzmu – ale nie jako przecinek w zdaniu lub epatowanie brutalnością, tylko jako dobrze wykorzystany element ekspresji. No cóż, najlepiej bowiem będzie zakończyć tę recenzję cudownym cytatem z Persefony, która jest narratorką całej opowieści:

„Byłam dobra i grzeczna. Posłuszna. Perfekcyjna, doskonała. I ch*j.
Kiedy wreszcie się przełamałam, to na dobre.
Kiedy wreszcie wykrzyczałam <nie>, wykrzyczałam to <nie> na cały głos.
Głos z otchłani piekieł”.

(B. Fitzgerald, „Girl, Goddess, Queen”, przeł. S. Kroszczyński, frag, s. 42. W publikacji nie ma cenzury wulgaryzmu.)

Książkę dostałam od wydawnictwa w ramach współpracy recenzenckiej.

Recenzja pochodzi z mojej strony: https://www.facebook.com/photo/?fbid=353323597221473&set=a.174486528438515

DOBRA I GRZECZNA DZIEWCZYNA? CZYLI „GIRL, GODDESS, QUEEN” 🏺👑

Ta powieść sprawiła, że zrobiło mi się tak autentycznie… miło. Czysta radocha z przeczytania czegoś przyjemnego i pocieszającego. Mimo że dotyka również niełatwych tematów.

Książka jest retellingiem mitu o Persefonie i Hadesie. To oczywiście nie jest pierwszy raz, kiedy sięgam po reinterpretację tej opowieści,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

JAK SMOK TRESUJE CZŁOWIEKA, CZYLI „CZWARTE SKRZYDŁO” 🐉⚫

Książka, która jest tak bardzo hajpowana, że w kategorii „fantastyka” nie schodzi z pierwszego miejsca listy bestsellerów. Ten tekst to nie tylko recenzja – to raczej rozłożenie na czynniki pierwsze fenomenu tej powieści. A mowa oczywiście o „Czwartym Skrzydle” Rebekki Yarros (Wydawnictwo FILIA przekład: Sylwia Chojnacka).

Violet ma dwadzieścia lat i choć jej matka, generała Sorrengail i starsza siostra, Mira są smoczymi jeźdźczyniami – elitą społeczeństwa Navarry, ona sama kompletnie się do tej roli nie nadaje – jest niska, drobna, krucha (ma tendencje do złamań kości). Żyje w przekonaniu, że w wojskowej uczelni Basgiath trafi do Kwadrantu Skrybów – tak jak jej zmarły ojciec. A tu… zonk! Pani Matka zarządza, że dziewczyna ma kandydować na kadetkę Kwadrantu Jeźdźców – co wydaje się absurdalnym pomysłem z uwagi na to, że aby móc nawiązać więź ze smokiem i stać się jego jeźdźcem należy być ponadprzeciętnie sprawnym fizycznie i przejść iście morderczy trening. Który dla wielu kończy się śmiercią…

Violet nie ma jednak nic do gadania i jedyne, co może sobie obiecać, to: „dzisiaj nie umrę”.

No i, Drogie Osoby, ja łatwo się domyślić: mimo mikrych szans powodzenia, bohaterce udaje się trafić do Kwadrantu Jeźdźców, gdzie rozpoczyna się jej zabójczo trudna edukacja. Nie pomaga tutaj fakt, że dowódcą skrzydła jest Xaden, który ma z rodziną Sorrengail na pieńku (delikatnie mówiąc) – jego ojciec był rebeliantem i matka Violet doprowadziła do jego śmierci. I… tak, oczywiście, mamy tutaj trop „enemies to lovers”. I taki całkiem soczysty, dobrze poprowadzony. Są tu sceny erotyczne, ale na szczęście nie jakieś przesadzone (to nie Sarah J. Maas 😛 ) Super jest to, że bohaterowie SERIO ze sobą rozmawiają! Chociaż nie obędzie się bez pewnych… niedopowiedzeń 😉

Bo w tle szkolenia w Kwandrancie Jeźdźców przewija się wątek polityczno-wojenny.

W „Czwartym Skrzydle” pojawiają się ZNAKOMICIE skonstruowane sceny pełne napięcia. Mamy tego próbkę już na samym początku, kiedy Violet przechodzi pierwszy test mający zdecydować, czy będzie kształcić się w cytadeli na smoczą jeźdźczynię – a tym testem jest „przejście” w sensie dosłownym, każdy kadet musi bowiem pokonać wyjątkowo wąski kamienny most położony wyjątkowo wysoko. Przejdziesz – dostajesz się do cytadeli. Tylko że po drodze masz milion szans na poślizgnięcie się, utratę równowagi, przewrócenie czy uderzenie podmuchów wiatru. Równowaga jest bowiem kluczowa dla potencjalnych smoczych jeźdźców, stąd pierwsze zadanie jest takie, a nie inne. Tylko że tu nie ma opcji „niestety, nie udało się, proszę kandydować w przyszłym roku”. Błąd na moście oznacza spadnięcie w przepaść i śmierć. Opis wędrówki Violet po moście skutecznie przykuł mnie do książki, sprawił, że aż ręce pociły się zdenerwowania, chociaż przecież wiedziałam, że bohaterka nie może teraz zginąć, no bo przede mną prawie cała książka 😛 Pomyślałam sobie jednak: „Oho! A więc to jest jeden z tych elementów przyciągających kolejnych czytelników do „Fourth Wing” – sceny naprawdę dobrze budujące napięcie. Kolejne rozdziały potwierdziły moje przypuszczenie. Elementy treningu opisane są szczegółowo i na pewno będą czymś nęcącym dla czytelników, którzy lubią, kiedy podczas lektury aż… pocą się ręce 😉

Violet to jest bohaterka, którą z pewnością da się lubić, a jak wiadomo – różnie to bywa z głównymi bohaterami. Zarówno jej obawy, jej plany, jak i jej działania – mają sens i nie tworzą z niej jakiejś papierowej, wyidealizowanej heroiny. Tym, co jest super, jest fakt, że dziewczyna nie wpisuje się ani w schemat „kick-ass heroine” ani we wzór „bohaterki-szarej myszki, której ostatecznie wszyscy pragną i ma wielką moc”. No i co? Proszę bardzo – da się stworzyć bohaterkę, która nie wpada w żaden ze stereotypów, a przy tym pozostaje wyrazista. Violet łączy pewną kruchość i zamiłowanie do książkowej wiedzy z dużą świadomością siebie, determinacją i, co ważne – umiejętnością wykorzystywania swoich mocnych stron. Jej postawa w znacznej mierze nie opiera się na jakiejś niesamowitej odwadze, niezwykłym szczęściu czy nieodkrytych mocach – bohaterka umie kalkulować swoje siły. No cóż, nie obejdzie się tutaj bez porównania do jednego z najsławniejszych „maluczkich” w wielkim, czarodziejskim świecie – otóż: Violet nie jest jak Harry Potter, który miał odwagę, trochę głupoty, dużo szczęścia i… innych ludzi 😛 Wiedzę i świadomość – już mniej 😉 (tylko proszę mnie nie linczować za krytykę Harry’ego, ja naprawdę uwielbiam potterowskie uniwersum, ale nie przeszkadza mi to w jego krytyce).

Ale skąd tu w ogóle przywołanie Pottera, skoro mamy do czynienia z książką, która nawet nie jest kierowana do młodzieży?

Otóż: magiczna szkoła, moje Drogie Osoby.

Odbiorcy kultury wprost UWIELBIAJĄ fabuły toczące się w jakiejś szkole. I to bez względu na wiek odbiorcy. A jeśli jest to na różne sposoby „magiczna” szkoła? No to już w ogóle mamy samograj. Nawet niezbyt dobre książki/filmy/seriale zyskują część sympatii za sam fakt, że opowiadają o magicznej szkole. Tutaj splatają się bowiem różne sentymenty i potrzeby: po pierwsze – każdy z nas doświadczył szkoły. Różnej, na różnych poziomach, z bardzo podobnymi i bardzo różnymi wspomnieniami. Edukacja szkolna do po prostu ważna część kultury, w której żyjemy, a do tego odbywa się w czasie dojrzewania, a właśnie ten okres (czy tego chcemy czy nie) projektuje nasze przyszłe życie – w tym lęki i mocne strony (co nie znaczy, że nie da się tego zmienić i przepracować, ale to już temat psychoterapii). Po drugie – w czasie naszej szkolnej edukacji pewnie większość z nas marzyła o tym, aby przedmioty szkolne „wreszcie stały się interesujące” 😛 😉 Nie ma co się krygować – jeśli marzyliśmy o tym, żeby zamiast trygonometrii uczyć się transmutacji – nie ma w tym nic dziwnego 😉 A narracje fantasy sprawiają, że „możemy to poczuć”. Po trzecie: nawet jeśli kibicujemy i wspieramy wszelkie edukacyjne i społeczne inicjatywy i struktury, w których panuje równość, wspólnotowość i egalitarność – jesteśmy przyzwyczajeni do życia w świecie, w którym istotna jest hierarchia i zdobywanie kolejnych „stopni”, a (mimo że takie schematy przechodzą także do innych prac i zawodów, szczególnie w korporacjach) taki model w najczystszej odsłonie dają nam dwie rzeczy: edukacja i wojsko. Nic dziwnego zatem, że w fantastyce bardzo często łączy się te elementy – ukończenie „magicznej” szkoły czyni cię kimś ważnym, posiadającym moc, najczęściej łączącą się z militarną siłą (nawet w naszych rodzimych klasykach – spójrzcie na Kaer Morhen czy Aretuzę u Sapkowskiego). Nie inaczej jest w „Czwartym skrzydle”. Wojskowy charakter szkoły smoczych jeźdźców jest bardzo często podkreślany. Wszak nawet matka głównej bohaterki jest generałą – a nie jakąś tam dziekanką czy przełożoną uczelni. Jej wojskowy stopień jest istotny.

A skoro już mowa o szkole, można łatwo dojść do wniosku, że „Fourth Wing” to młodzieżówka. Otóż: NIE. I tu sytuacja jest nieco skomplikowana, chociaż jednocześnie bardzo korzystna z marketingowego punktu widzenia. Powieść Yarros zarówno pod kątem fabularno-światotwórczym, jak i pod kątem strategii reklamowej tej pozycji, stoi w rozkroku między tym wszystkim, co lubią wielbicielki i wielbiciele młodzieżówek (szkoła, trochę romansu, odkrywanie siebie) a soczystą, pełną akcji fantastyką z motywem polityczno-zbrojnego buntu (no i ze smokami). A bohaterowie NIE SĄ NASTOLATKAMI. Szkolenie w Basgiacie odbywają osoby młode, ale dorosłe – mają powyżej 20 lat.

Ta "dwunożność" strategii marketingowej sprawia, że popularność powieści opiera się na samonapędzającym się hajpie. Chcą jej spróbować fani YA fantasy - i chcą ci, którzy widzą ją w zestawieniach bestsellerów (ogólnej) kategorii "fantastyka".

Co jeszcze kusi odbiorców „Fourth Wing”?

SMOKI – no oczywiście, że smoki mają ogromne znaczenie. To jest taki fantastyczny „must have”, samograj, pewniak, coś, co z miejsca wzbudza emocje. Chociaż nie powinny być to raczej takie emocje, jaki wzbudza smok z polskiej ekranizacji „Wiedźmina” 😛 😉 Smoki rzecz jasna są w „Czwartym Skrzydle” bardzo istotne, bo całość opiera się na szkoleniu na smoczego jeźdźca. Podczas „Odsiewu” to smok wybiera (albo odrzuca) swojego jeźdźca. Między smokiem a jeźdźcem tworzy się specjalna więź. I to taka serio silna. Jak dla mnie tutaj autorka trochę przesadziła. Rozumiem wzajemne wyczuwanie emocji i nastrojów, bo ogólnie motyw więzi ze zwierzęciem/magicznym stworzeniem jest tym, co bardzo lubię w fantastyce, ale tutaj telepatyczna komunikacja przypominająca rozmowę człowieka z człowiekiem była, no… zbyt ludzka. Chyba wolałabym, żeby smoki zachowały więcej tajemniczości 😉 A jeśli chodzi o relację smoków i głównej bohaterki… pojawia się tutaj pewna niespodzianka. Coś niespodziewanego dla całej społeczności Basgiathu, ale tą informacją się nie podzielę, żebyście mieli większy fun, jeśli zdecydujecie się na lekturę.

O ile w przypadku niektórych pozycji czasem trudno zrozumieć jest hajp, o tyle tutaj – z powodu połączenia wszystkich tych elementów, o których pisałam w tym tekście – jest on zrozumiały.

Czy podzielam zachwyty nad tą książką? I tak i nie. Powiem tak: ta powieść w żaden sposób nie wprowadza nowych jakości do fantastyki, ale bardzo łatwo w nią wsiąknąć (chociaż moim zdaniem mogłaby być dużo krótsza) i z chęcią sięgnę po kolejne tomy . Będę ich nawet wyczekiwać niecierpliwie. „Czwarte Skrzydło” wchodzi w serca wielbicieli „smoczego” fantasy jak nóż w masło, a jak się do tego doda jeszcze fakt, że bohaterów serio da się polubić (a przynajmniej ja polubiłam) – no to nie może być źle.

Jeśli chodzi o formę wydania tej publikacji – to jest ten przypadek, kiedy można się jarać samym wyglądem książki. Złota, twarda okładka, barwione brzegi ze smokami. Raczej nie do włożenia do torebki (to jest spora „cegła”) ale ładnie wydana pozycja cieszy oko 😉

Książkę dostałam od wydawnictwa w ramach współpracy recenzenckiej.

Recenzja pochodzi z mojej strony:
https://www.facebook.com/photo?fbid=345234238030409&set=a.174486528438515

JAK SMOK TRESUJE CZŁOWIEKA, CZYLI „CZWARTE SKRZYDŁO” 🐉⚫

Książka, która jest tak bardzo hajpowana, że w kategorii „fantastyka” nie schodzi z pierwszego miejsca listy bestsellerów. Ten tekst to nie tylko recenzja – to raczej rozłożenie na czynniki pierwsze fenomenu tej powieści. A mowa oczywiście o „Czwartym Skrzydle” Rebekki Yarros (Wydawnictwo FILIA przekład: Sylwia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

ALE FOKĘ TO TY SZANUJ, CZYLI „W OBJĘCIACH MAGII. SYRENA Z BŁĘKITNEJ TONI” 🦭🌊

Wcześniejszy tom, „Miłość od elfiego wejrzenia”, dał mi dużo niezobowiązującej, czytelniczej przyjemności i zapewnił lekką opowieść fantasy, świadomie czerpiącą z popularnych fantastycznych schematów. Nie inaczej jest w przypadku historii osadzonej w morskich klimatach.
A tam, gdzie są morskie klimaty – tam obowiązkowo jestem ja 😃 🐟🐚🪸

Cykl „W objęciach magii” to jest taka beztroska zabawa konwencjami. Nic specjalnie spektakularnego i poważnego. Ale właśnie to jest zaleta tej serii – bardzo lekka, prosta – lecz tworzona ze świadomością, że taka ma być. To nie jest przypadek, w którym miało być epicko, a nie wyszło. Wręcz przeciwnie – ewidentna intencja autorki udziela się czytelnikowi: ma być lekko, więc czyta się lekko. Nie lubię takich pustych określeń w stylu „szybko się czytało” i nie o to mi chodzi, ale mam nadzieję, że rozumiecie, do czego zmierzam – to jest taki typ fantastyki, który ma po prostu zapewniać czystą frajdę 😉

Już w przypadku poprzedniej recenzji książki Sparks wskazywałam na to, że nie jest to pierwszy tom jednego większego cyklu, ale ukazywane w nim historie – choć pośrednio łączą się ze sobą, bo rozgrywają w tym samym uniwersum i dotyczą tych samych przyszywanych sióstr – można czytać oddzielnie. No i spoko: nie musicie znać „Miłości od elfiego wejrzenia”, żeby móc cieszyć się lekturą „Syreny z błękitnej toni”, bo ogólnie sprawa jest dosyć złożona: ta seria jest - z tego, co udało mi się ogarnąć na Goodreads – podseria wcześniejszej serii 😛 No najważniejsze, że nie popsuje Wam to zabawy 😉

No ale dość już o tych sprawach formalnych, bo w sumie powinnam zacząć od zarysu fabuły, ale nie mogłam się powstrzymać.
Maeve jest najmłodszą z tzw. „Objętych”, które z powodu czyhających na nie politycznych niebezpieczeństw są wychowywane jako przyszywane siostry na Wyspie Księżyców. I teraz ważna rzecz: jeśli spodziewacie się, sugerując się tytułem, że oto na kartach powieści objawi się Wam postać syrenki w stylu Arielki, no to możecie być dość mocno zaskoczeni… Nie uważam, aby to był spoiler, bo to jeden ze specyficznych walorów tej opowieści, który po prostu musi zostać wyeksponowany: owszem, Maeve potrafi zamieniać się w morskie stworzenie, ale jest to… foka 😃 Tak, tak, tak – mamy tu zmiennokształtną bohaterkę zamieniającą się w fokę. To jest jednocześnie cudownie absurdalne i cudownie łamiące konwencje. Foki nie kojarzą się bowiem ani z niczym majestatycznym ani pięknym (jak tytułowa syrena), ale – słodkim, uroczym. No foczki po prostu, jak nie kochać foczek? 😉 🦭💙

Brody to młody mężczyzna, którego Maave zna od lat. No i zna go nie tylko jako człowieka, ale również pod postacią czarno-białego… psa, bowiem na Brodym ciąży klątwa i może pozostawać w swojej ludzkiej postaci tylko po dwie godziny. Jeśli w tym momencie uważacie, że to jest „too much” w tym wątku zmiennokształtności, powiem Wam, że ja też tak myślałam na początku lektury – a potem wkręciłam się tak samo jak w przypadku „Miłości od elfiego wejrzenia” 🙂

W pewnym momencie dziewczyna zauważa, że Brody podejrzanie długo nie przybywa, aby się z nią spotkać. Bohaterka jest zbyt zmartwiona, żeby czekać i zostawić tę sprawę własnemu biegowi. A jak łatwo się domyślić – wkrótce okazuje się, że sprawa w istocie jest bardziej skomplikowana.

Kiedy Maeve bierze sprawy w swoje ręce – musi „wypłynąć” – dosłownie i w przenośni, ze swojej strefy komfortu.

Bohaterowie będą odtąd musieli stawić czoła klątwie, Morskiej Wiedźmie, królewskiemu buntowi i odpowiedzialności za coś/kogoś więcej niż tylko własne bezpieczeństwo. A jakby tego było mało – dochodzi tu jeszcze kwestia szczerości i nie zawsze wygodnej prawdy dotyczącej tożsamości i magicznych możliwości osób, które już raz obdarzyło się zaufaniem.

I jeszcze ta sprawa zmiennokształtności. Autorka wykorzystała ją w taki nieco… hmm… melodramatyczny sposób? Nie chcę wchodzić w spoilery, ale pojawia się tutaj wątek w stylu „nieważne, kim będziesz – będę cię kochać”. I ja, czytając o tym, uśmiechałam się do samej siebie 😃

Maeve i Brody to kolejna „miła para”, której się po prostu kibicuje. I choć mamy tutaj motyw, w którym przyjaźń przeradza się w namiętność i miłość – odbywa się to bez krindżu i pewnych narracyjnych wymuszeń, które niekiedy pojawiają się w przypadku podobnych wątków.

No i niech nikogo nie zmyli kolorowa okładka ani moje zapewnienia o lekkości tej opowieści – „Syrena z błękitnej toni” to – podobnie jak cała seria – pozycja dla dorosłych czytelników. Nie ma tu zbyt wiele erotyzmu, więc uspokajam wszystkich tych, którzy są zmęczeni natężeniem dzikich segzów w popularnych romantasy ostatnich lat. Tutaj są „steamy” momenty, ale nienarzucające się i pojawiające w niewielkiej ilości. Serio, to nie przypadek, w którym gromadzi się setka eufemizmów określających kopulację i ludzkie narządy 😉

Powieść w taki miły, choć niewymuszony sposób podsumowuje losy bohaterów i raczy satysfakcją wszystkich, którzy potrzebują „odpowiedniego” zakończenia tej historii. Ale nie napiszę rzecz jasna, jakie ono jest, bo jeśli skusicie się na lekturę – pewnie sami będziecie życzeniowo dążyć do tego, aby było ono właśnie takie, jakie… być powinno 🙂

Mimo uwielbienia dla morskich klimatów, poprzednia część cyklu, w której dominowała sprawa elfów – bardziej przypadła mi do gustu. Nie znaczy to jednak, że nie bawiłam się dobrze podczas lektury „Syreny z błękitnej toni”, bo – jak wspominałam – ta narracja to czysta frajda bez pretensji do czegoś więcej. Fajne, miłe, dla relaksu,
Niech te słowa nie będą dla Was wydmuszką, a realną zachętą, jeśli właśnie tego potrzebujecie. Ja nie mogę się doczekać kolejnych tomów.

Książkę dostałam od wydawnictwa w ramach współpracy recenzenckiej.
Recenzja pochodzi z mojej strony:
https://www.facebook.com/photo/?fbid=335654075655092&set=a.174486528438515

ALE FOKĘ TO TY SZANUJ, CZYLI „W OBJĘCIACH MAGII. SYRENA Z BŁĘKITNEJ TONI” 🦭🌊

Wcześniejszy tom, „Miłość od elfiego wejrzenia”, dał mi dużo niezobowiązującej, czytelniczej przyjemności i zapewnił lekką opowieść fantasy, świadomie czerpiącą z popularnych fantastycznych schematów. Nie inaczej jest w przypadku historii osadzonej w morskich klimatach.
A tam, gdzie są morskie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

OSTRE JAK ŁYŻWY, CZYLI „ICEBREAKER” ⛸🏒

„Icebreaker” nie rości sobie prawa do bycia czymś innym niż książką z kategorii „romans”. I właśnie przez pryzmat tej kategorii ją oceniam.

A z tym ocenieniem nie jest łatwo. A przypominam, że oceniam w kategorii „współczesny romans”, więc nie porównuję tej pozycji z żadnymi klasykami, bo to nie ma sensu. Koniec końców to tyleż recenzja, co refleksja nad podejmowanymi w powieści wątkami.

Co do fabuły: Anastasia „Stassie” Allen uprawia łyżwiarstwo figurowe i bardzo mocno się na tym skupia. Nathan Hawkins jest kapitanem hokejowej drużyny i takim archetypicznym „hot sportowcem”. I nagle – masz ci los! Ekipa łyżwiarzy figurowych musi na treningach dzielić się lodowiskiem z drużyną hokeistów. A partner Anastasii z łyżwiarskiej w wyniku wypadku nie może z nią ćwiczyć. I zgadnijcie, kto będzie z nią ćwiczył, mimo że na co dzień jeździ na łyżwach bez tej zębatki z przodu? Tak, oczywiście – Nathan. Na początku jest takie „łeeee, wkurzasz mnie, jak ja nie lubię takich typków”, potem są imprezy, studenckie życie i oprócz lodowiska Stassie i Nate dzielą też mieszkanie i… łóżko. Nie brzmi to zbyt wyrafinowanie, ale nie takie romanse już się czytało.

Jeśli chodzi o wątek łyżwiarski: są treningi, kilka profesjonalnych nazw podnoszeń, kwestia sportowych wyrzeczeń i jeszcze jeden wątek (moim zdaniem ważny), który jest związany nie z samym łyżwiarstwem, ale ze stawianiem sobie (i komuś) destrukcyjnych wymagań. Ale – to książka dla miłośników romansów, a nie miłośników łyżwiarstwa, zdecydowanie 😉

Ale dlaczego trudno jest ocenić „Icebreaker”… hmmm… Kto by pomyślał, że akurat przy banalnym romansidle będę tak długo szukała odpowiednich słów. Nie chcę bowiem zabrzmieć źle, ale powiedzmy tak: jesteśmy ludźmi (ale odkrycie) i każda, każdy i każde z nas w indywidualny sposób podchodzi do kwestii związanych z seksualnością i związkami miłosno-seksualnymi. No więc: być może w postawach bohaterów dla niektórych nie będzie nic romantycznego (no bo w ten sposób postrzega się gatunek, jakim jest romans). Dla innych z kolei może to być jakiś bliższy przykład tego, że relacje między ludźmi nie zawsze (rzadko?) wyglądają jak jakiś powieściowy schemat.

Hannah Grace odchodzi od częstego w romansach archetypu niezauważanej, szarej myszki, która oczywiście potrzebuje Super Boya, który pozwoli jej „odkryć kobiecość”. No bo wiecie: kultura stale przekonuje nas, że mężczyzna o dużym doświadczeniu seksualnym to taki super ziomek: „aaaach, co za ogier, szwagier, polej mu” 😛 A kobieta? Z jednej strony ma być boginią seksu, a z drugiej – niewinnym kwiatem, który pozwala swojemu wybrakowi, aby nauczył ją (bo zawsze facet musi uczyć) jak czerpać przyjemność ze sztuki miłości. Kiedy ta „równowaga” (celowy cudzysłów) zostaje zaburzona, wielu włącza się jakaś czerwona lampka: ale jak to tak, wyzwolona kobieta? 😮 Nie chce romantycznego związku? I tutaj chciałam dopisać przykłady najbardziej znanych slut-shamingowych epitetów, ale nie dałam rady – nie chcę takich rzeczy na tym profilu nawet cytować, bo to zbyt obrzydliwe.

Na początku nie polubiłam Anastasii, bo wydawała mi się nieco papierowa i trochę bez charakteru. Na szczęście to się zmieniło, kiedy coraz bardziej widoczne były jej problemy – takie całkiem realistyczne. Tak, może to smutne, a może normalne, jednak na pewno prawdziwe – problemy znacznie uczłowieczają literackie postaci 😉 Bardziej niż szczęście i radość. A Stassie boryka się z tym, że bliska osoba stara się ją kontrolować w najbardziej osobistych aspektach życia, udając, że to troska o jej dobro. Niby nic w tym odkrywczego, ale moim zdaniem takie postawy w naszej kulturze wciąż i wciąż należy wskazywać, bo każda i każdy może się z tym spotkać w realnym życiu. Skoro więc ten wątek zajmuje znaczące miejsce w popularnym romansidle – odnotowuję to jako duży plus. Ten aspekt kontroli i zawłaszczenia cudzej prywatności jest tutaj bardzo silnie zaakcentowany. To ważne również dlatego, że w „Icebreaker” motyw ten wiąże się także ze „slut-shamingiem” i niezdrowymi wzorcami dotyczącymi wagi i odżywiania. Oczywiście – powieść jest głównie nastawiona na romans, ale wyraźne wybrzmienie tego wątku bardzo mi się podobało i dość znacznie wpłynęło na ogląd całości. Bo oceniłabym tę książkę dużo gorzej, gdyby nie odważne podejmowanie tej tematyki.
„Icebreaker”, jak sam tytuł sugeruje (który ma rzecz jasna podwójne znaczenie, bo przecież nasi bohaterowie jeżdżą na łyżwach), jest w dużej mierze opowieścią o przełamywaniu lodów. I tutaj te lody należy rozumieć jako dojrzewanie do zaufania – kiedy jest z tym problem i nie ma się dobrych doświadczeń. I do życia w związku. W tym aspekcie historii też należy się plus – bo relacja miłosna Stass i Nate’a nie polega na miłości od pierwszego wejrzenia, nagłych gromach i rewolucyjnych zmianach. Dużo więcej tu budowania bliskości, pogłębiania relacji, przechodzenia na różne etapy intymności – fizycznej i psychicznej. Ale – czy jest gorąco? Cóż, „steamy” momentów nie brakuje. To zdecydowanie książka dla dorosłych.

Hmmm… Można powiedzieć, że to, co jest siłą tej historii, jest też jej słabością, która z pewnością wielu osobom nie przypadnie do gustu. Dlaczego? Już wyjaśniam. Krąg kulturowy, w którym żyjemy, przyzwyczaił nas do postrzegania miłości (w sensie „amor” a nie „agape” czy „caritas” <miłość braterska i miłosierdzie>) jako czegoś wybitnie romantycznego, a zatem – lubujemy się w romansach, w których buzują emocji, uczucie spada jak grom z jasnego nieba, jest wszechogarniające, czasem wręcz niszczycielskie. Takie historie nas jarają (spoko, nic w tym złego, to po prostu fakt, że lubimy dramy – oczywiście niekoniecznie we własnym życiu) i są wodą na młyn będący kulturowym obrazem romantycznej miłości. W związku z tym: relacje, w których miłość przychodzi powoli, bez fajerwerków, bez insta-love – mogą wydawać się zbyt letnie, za mało emocjonujące, zwykłe i banalne. Oj oj – nie zaprzeczajcie! Co z tego, że prawidła psychologiczne głoszą, że nie na podstawie nagłych oczarowań buduje się zdrowy i satysfakcjonujący związek – czytając/oglądając dany tekst kultury, chcemy „wielkiej, szalonej miłości”. No więc – kto tego oczekuje po „Icebreaker” – może być rozczarowany. Sama niejednokrotnie łapałam się na tym, że właściwie nie wiem, dlaczego miałabym kibicować Anastasii i Nathanowi, skoro nic w ich relacji za bardzo mnie nie jara. A książka jest w sumie dość długa. Co sprawia również, że autorka daje sobie dużo czasu na pokazanie ewolucji związku głównych postaci.

Epilog mnie trochę wkurzył, ale musiałabym wejść w wielki spoiler. Chodzi jednak o to, że autorki romansów, nawet jak dają nam „wyzwoloną” i świadomą bohaterkę, to muszą ją „spacyfikować” pewnym motywem starym jak świat.

Podsumowując: to oczywiście pozycja dla osób, które wiedzą, że sięgają po romans i nie mają z tym problemu. Ja nie mam, więc wiedziałam, czego się spodziewać. Ta książka nie wyjaśni, dlaczego akurat łyżwy stały się ostatnio atrybutem romansidła. Ale przedstawi historię, w której nie ma insta-love, a bohaterowie (taaaak!) serio ze sobą rozmawiają i budują wzajemne zaufanie. No i jest wspomniany, ważny moim zdaniem wątek z kontrolowaniem czyjegoś życia w ramach „troski”. Istnieją lepsze powieści w tej kategorii, ale koniec końców – ta historia była dla mnie lekką, niezobowiązującą przyjemnością. Bez fajerwerków, ale… po prostu jak taka kostka czekolady (nie mylić z kostką lodu 😉 ) między obiadem a kolacją.

Książkę dostałam od wydawnictwa w ramach współpracy recenzenckiej.

Recenzja pochodzi z mojej strony, gdzie dostępna jest jej pełna wersja:
https://www.facebook.com/photo/?fbid=328487949705038&set=a.174486528438515

OSTRE JAK ŁYŻWY, CZYLI „ICEBREAKER” ⛸🏒

„Icebreaker” nie rości sobie prawa do bycia czymś innym niż książką z kategorii „romans”. I właśnie przez pryzmat tej kategorii ją oceniam.

A z tym ocenieniem nie jest łatwo. A przypominam, że oceniam w kategorii „współczesny romans”, więc nie porównuję tej pozycji z żadnymi klasykami, bo to nie ma sensu. Koniec końców to tyleż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

OŚMIORNICA, STRATA I ODNAJDYWANIE DOBRA 🐙💝

Czas na recenzję bardzo oryginalnej powieści, która skusiła mnie obecnością wątku ośmiornicy i cudownie piękną okładką. No i znów zaznaczam: recka nie jest krótka, bo o tej publikacji można naprawdę duuuużo powiedzieć 😃

„Niezwykle szlachetne stworzenia” Shelby Van Pelt (przekład: Janusz Ochab), Zysk i S-ka Wydawnictwo to… szlachetna opowieść 😉

Tova Sullivan ma siedemdziesiąt lat, mieszka w nadmorskim Sowell Bay i pracuje w miejscowym oceanarium, sprzątając obiekt wieczorami. Jest najstarszą pracownią przybytku i podczas rutynowego sprzątania – traktuje wyjątkowo personalnie każde stworzenie żyjące w akwarium. Jej ulubieńcem jest ośmiornica Marcel.

Pewnego wieczoru bohaterka orientuje się, że bystry głowonóg skrywa pewną tajemnicę…

Tak więc Tova zaprzyjaźnia się z ośmiornicą, która sama codziennie przeżywa swoje zniewoleni. Kobieta na różny sposób radzi sobie ze swoimi długo skrywanymi emocjami, a przede wszystkim z nieprzepracowaną stratą. Mąż bohaterki umarł z powodu nowotworu – ale to była strata „oswojona” (o ile w ogóle można oswoić czyjąś śmierć). Inaczej wygląda kwestia straty syna, Erica, który zaginął dawno temu w niewyjaśnionych okolicznościach, mając zaledwie osiemnaście lat.

Opisy nadmorskiego miasteczka, miejsc, które Tova widuje na co dzień, są bardzo plastyczne i van Pelt zrobiła tu naprawdę świetną robotę. Czujemy bowiem tę nieco… melancholijną nadmorskość, zapach wody i soli. Nie ma w tym jednak jakiejś estetyzującej przesady, wszystko utrzymane jest w naturalistycznym duchu.

Kiedy Tova wspomina Erika, nawet przy dość surowych opisach – bez zbędnej tkliwości, wielkich słów, rozbuchanych wyrazów rozpaczy – czytelnikowi/czytelniczce może trochę… pęknąć serce 😮 Na mnie ta chowanie kilkudziesięcioletniej straty działało silnie. Było smutno. Sięgając po tę lekturę, musicie być więc świadomi tego, że być może uderzy mocno w Waszą wrażliwość.

Trzecioosobowa narracja o głównej bohaterce i otaczających ją ludziach przetykana jest rozdziałami pisanymi w pierwszej osobie, z perspektywy… ośmiornicy. Początkowo byłam nieco sceptycznie nastawiona do narracji prowadzonej z punktu widzenia Marcela – ośmiornicy olbrzymiej trzymanej w oceanarium, w którym sprząta Tova. Bo nie dało się tego zrobić inaczej niż przypisując głowonogowi ludzki sposób myślenia i opowiadania. Jakby człowiek nigdy nie mógł przetrawić tego, że jego ludzka perspektywa nie jest żadną obiektywną miarą inteligencji organizmów żyjących na ziemi (w tym temacie przypominam o książce Evy Meijer „Języki zwierząt”). Ok, przyznaję, że może pozornie nie jest to do końca trafiony pomysł, ale ma on tutaj swoje umocowanie i spełnia niebagatelną rolę. Bez tej zantropomorfizowanej świadomości ośmiornicy nie moglibyśmy bowiem z pełną empatią pochylić się nad losem uwięzionego zwierzęcia (a przynajmniej znaczna część z nas by nie mogła) – bo nasza ludzka percepcja jest przecież bardzo ograniczona. Nie jesteśmy w stanie wybić się poza nią. Jednakże – nawet jeśli musimy posługiwać się ludzkimi narzędziami poznawczymi – możemy uczyć się zrozumienia, empatii i szacunku wobec innych stworzeń, które dzielą z nami tę planetę.

Shelby Van Pelt z pewną pobłażliwością podchodzi do fetyszyzowania przez ludzi tej części inteligencji zwierząt, która przypomina tę ludzką. Ośmiornice uchodzą za niezwykle inteligentne stworzenia i ten fakt jest często podkreślany w publicznym dyskursie o morskich zwierzętach🌊 Autorka w nieco ironiczny sposób wykorzystuje narrację w stylu „czego nauczyła mnie ośmiornica” i czyni głowonoga najbardziej racjonalną i zarazem sceptycznie nastawioną do wszystkiego postacią w książce.

Bohaterka „Niezwykle szlachetnych stworzeń” w pewnym momencie zastanawia się, że być może jest jedyną osobą na świecie, którą bardziej interesują dzieci koników morskich niż ludzkie dzieci. Jakież to znamienne. Myślę, że amerykańska pisarka wplotła tutaj coś bardzo prawdziwego: otóż ludzi szczególnie przejmujących się pozaludzkimi istotami, wyjątkowo dbającymi o ich dobrostan – często traktuje się jak dziwaków, niemalże szaleńców.

Pewnie dlatego Tova czuje się tak odosobniona w swoim troskliwym stosunku do mieszkańców akwarium. Bo nie wiadomo, ile czasu musi jeszcze upłynąć i jak wiele się zmienić, zanim ludzie przestaną rzucać tekstami w stylu: „czego się przejmujesz, przecież to tylko kot/pies/papuga”. Nie mogę przeżyć tego „tylko” 🙁

Tova początkowo nie do końca jest w stanie zauważyć, że wokół niej wciąż „dzieją się rzeczy” i kręcą się ludzie, którym naprawdę na niej zależy. Nie wynika to bynajmniej z jakiejś mizantropii, tylko z nieustannego poczucia bycia „niedopasowanym puzzlem” oraz z powodu niezabliźnionych strat i traum, jakie w sobie nosi. Tymczasem równolegle z jej historią rozgrywa się historia młodego Camerona, a także Ethana, który darzy Tovę szczególnymi względami.

Na szczęście historia uwięzienia Marcela w oceanarium nie jest w książce mniej ważna niż przedstawiona w niej historia ludzi. Mamy tutaj po prostu obraz życia istot żyjących – w wyniku splotu okoliczności – obok siebie i wzajemnie od siebie zależnych. Bo tak ustawił je los. A potem te „niezwykle szlachetne stworzenia” – ludzkie i pozaludzkie – wykorzystują, modyfikują i igrają z losem na wszelkie dostępne im sposoby. Bo mają dosyć bierności i więzienia.

Pewne elementy historii, szczególnie odkrycie przez Tovę ważnej prawdy, nieco wymykają się prawdopodobieństwu, co mnie trochę zirytowało, bo cała historia (mimo tego że czytamy w niej monologi ośmiornicy 😛 ) utrzymana jest w tonie najgłębszego realizmu. Ale chyba ta opowieść potrzebowała jakiejś nadziei, nawet jeśli miałaby ona wynikać z mniej wiarygodnych wątków. Nie znaczy to jednak, że autorka „za bardzo popłynęła” – całość wciąż pozostaje wartościową, surową, a jednocześnie bardzo wymowną i klimatyczną opowieścią. Tym bardziej, że nawet ośmiornica zastanawia się w tej powieści nad rolą przypadków 😉 Autorka zapewne zdawała sobie zatem sprawę, że opowiada tutaj o czymś… co nie jest zwykłe i typowe.

Bo w całej fabule kryje się zagadka do rozwiązania. A jej rozwiązanie przynosi pewną ulgę dla głównej ludzkiej bohaterki.

Tym, co wyjątkowo bardzo spodobało mi się w powieści, jest uczynienie główną postacią siedemdziesięcioletniej kobiety. Dlaczego? Dlatego, że kultura ma problemy z reprezentacją tzw. seniorów. Starsza pani? Najczęściej przedstawiona zostaje jako dobroduszna babcia-mentorka, oaza mądrości dla swoich wnuków. Bywa też elementem konicznym: „hi hi, kobieta 65+ umawia się na randki, ależ to śmieszne”, „seniorka rozwiązuje sprawy kryminalne. Jaka świetna babcia, co za ubaw”. To jest naprawdę dość potężny, kulturowy problem. Tym bardziej cieszę się i niezwykle doceniam fakt, że mimo starszego wieku Tova jest przedstawiana po prostu jako OSOBA, a nie przez pryzmat metryki. Zresztą – społeczny obraz „seniora” mocno się zmienia i pewnie niejedna i niejeden z nas zna osoby (lub samemu jest w tej grupie), które metrykalnie przynależą do tej grupy, ale łatki „babci”/”dziadka” po prostu nie sposób im przykleić. Granica wiekowa nieustannie się przesuwa.

Nie ma jednej grupy czytelniczej, której poleciłabym tę książkę. To bardzo oryginalna, świetnie napisana powieść dzierżąca cechy różnych gatunków. Owszem, w niektórych momentach wpada w nieco melodramatyczne schematy, ale absolutnie nie musicie tutaj obawiać się kiczowatego sentymentalizmu, wymuszonego rzucania „mądrościami” czy lukrowanego morału.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa w ramach współpracy recenzenckiej.

Recenzja pochodzi z mojej strony:
https://www.facebook.com/photo/?fbid=312707191283114&set=a.174486528438515

OŚMIORNICA, STRATA I ODNAJDYWANIE DOBRA 🐙💝

Czas na recenzję bardzo oryginalnej powieści, która skusiła mnie obecnością wątku ośmiornicy i cudownie piękną okładką. No i znów zaznaczam: recka nie jest krótka, bo o tej publikacji można naprawdę duuuużo powiedzieć 😃

„Niezwykle szlachetne stworzenia” Shelby Van Pelt (przekład: Janusz Ochab), Zysk i S-ka Wydawnictwo to…...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

GDY FANDOMY NAS PODGRYZAJĄ, A MEDIALNE KORPO ZJADA W CAŁOŚCI, CZYLI „REMAKE. APOKALIPSA POPKULTURY” ⭐💥

Recenzja przedpremierowa

Czekałam na tę książkę z niecierpliwością, bo regularnie śledzę fanpejdż autora, Michała Ochnika - Mistycyzm popkulturowy.

Uwaga! To jest naprawdę obszerna recka, więc ostrzegam, że może włączyć Wam się tryb „too long, didn’t read”, ale… no przeczytajcie 😉

Trochę obawiałam się, że ta książka będzie zbyt hermetyczna, insiderska, naszpikowana Derridą i innymi panami jego pokroju do
stopnia nieznośności. Uff! Na szczęście tak nie jest 🙂

Michał Ochnik, choć wypowiada się z pozycji wielbiciela kultury popularnej, nie pluska się bezkrytycznie w jej uwielbieniu. Wręcz przeciwnie – sam przyznaje już na wstępie, że chciał nie narzekać i nie biadolić, ale nie wyszło 😃 😉 To jest coś, co mocno tkwi w tej książce – czasem wyrażane eksplicytnie, a czasem implikowane – przeświadczenie, że można być osobą fanowską, a jednocześnie osoba krytykującą. Nie staniesz się gorszą fanką/gorszym fanem, jeśli ośmielisz się skrytykować – nawet szczerze uwielbiany przez siebie tekst kultury. A merytoryczna krytyka to jest zawsze coś, czego serio potrzebujemy.

Autor pokazuje, że pewne formaty, które do dzisiaj są w popkulturze bardzo popularne, sięgają swoim rodowodem dosyć daleko wstecz i gdy czasem zadajemy sobie pytania: „ale dlaczego ten bohater nie może być bardziej realistyczny/nie może przeklinać/ nie jest jakiś tam?” – odpowiedzi powinniśmy szukać w samej genezie gatunku. Wszak nie bez powodu superbohaterowie Marvela czy DC obecnie są tacy, jacy są – i aby się radykalnie zmienić, musieliby… stać się czymś zupełnie innym. Wiecie, trochę jak to słynne hasło „nie byłabym sobą, gdybym była inna” 😛 😉 Za powstaniem jakiegoś formatu, gatunku, tytułu – zawsze stoi jakaś konkretna potrzeba/potrzeby. Rynkowe, społeczne, obyczajowe, itp. Kiedy więc Boromir mówi „One does not Simple walk into Mordor” – powstały z tego mem moglibyśmy wykorzystywać właściwie przy każdej dyskusji w stylu: „dlaczego Netflix/dlaczego Marvel/Dlaczego reżyserowie/dlaczego producent/dlaczego autor?”.

Bo to skomplikowane.

I wiecie co? Robiłam notatki na bieżąco podczas lektury i zapisałam „co mogłoby pójść lepiej” i skrytykowałam fakt, że rozbudowany wstęp „Remake’u” wypełniony jest niemal wyłącznie informacjami o historii mainstreamowych i bardziej alternatywnych komiksach. I że w moim odczuciu powinien być mniej szczegółowy, za to bardziej panoramiczny. Obok komiksów spokojnie mogłyby pojawić się blockbusterowe filmy czy popularne seriale. Wszak słowo „franczyza” – którego autor nie lubi, ale które jest bardzo adekwatne - to pojemne naczynie. A potem doczytałam wstęp do końca i okazało się, że MistyPop właściwie przewidział tego typu wątpliwości i na dodatek wytłumaczył je pośrednio Marksem, a historię amerykańskiego przemysłu komiksowego przedstawił jako kamień z Rosetty dla zrozumienia współczesnej popkultury. I tyle z mojej krytyki wstępu, bo ja to łyknęłam, analogie i reprezentatywne przypadki zawsze na propsie 😛

Ochnik poświęca sporo miejsca problematyce domeny publicznej i dla mnie samej jest to bardzo istotny rozdział, bo gdybym miała wytłumaczyć moje własne stanowisko dotyczące często wyskakującego (czasem jak Filip z konopi) hasła „prawa autorskie” – zagmatwałabym się w swoich, niekiedy sprzecznych poglądach i znowu musiałabym skończyć na „to skomplikowane”. Twórca „Mistycyzmu popkulturowego” przedstawia na szczęście różne odcienie tej niełatwej kwestii – pokazuje, że z jednej strony mamy do czynienia z prostym (i ważnym!) faktem, że dzięki ochronie prawa własności intelektualnej osoby autorskie mogą zwyczajnie zarobić na swojej pracy (a w społeczeństwie wciąż przecież pokutuje postawa „będziesz mieć do portfolio” czyli zakładanie, że praca kreatywna to praca, za którą nie należy się wynagrodzenie, a to problem ogromnej wagi); a z drugiej – ukazuje patologiczne nadużycia w tej kwestii, którymi kierują się… no zgadnijcie! Oczywiście nie jacyś autorzy wydający w niszy, tylko wielkie medialne korporacje. A byście się zdziwili, ile nazw własnych, praw do postaci, itp. – funkcjonuje jako trademark (aż żałuję, że autor nie zainteresował się „curious case of Małgorzata Musierowicz, bo to by było złoto 😛 ). A jak chcecie być mniej zdziwieni – sięgnijcie po „Remake” 😉

Autor wskazuje również m.in. na to, czego symptomem jest sinusoidalny rozwój piractwa medialnego (raz piraci się więcej, raz mniej i ma to swój związek z zasadami wprowadzanymi przez medialne molochy). Sporo miejsca poświęca także problemom ze zjawiskiem spoilerów (których niektórzy odbiorcy popkultury boją się jak ognia) i przywołuje całkiem ciekawe, a nawet dość zaskakujące diagnozy oparte na różnych badaniach (owszem, spoilerową fobię się bada). Być może wielu osobom czytającym otworzy to oczy na to, co kryje się za napędzaniem lęku przed spoilerami. Nie chodzi tu bynajmniej jedynie o zwyczajne „popsucie zabawy”.

Nie będę rzecz jasna opisywać szczegółowo, co znajdziecie w każdym rozdziale, bo – hihihi, o ironio –popsułabym Wam zabawę 😉

Na pewno jednak możecie spodziewać się informacji o zjawiskach, jakie miały (i mają) miejsce w gamingowym świecie, dowiecie się co nieco o CGI i autor rozjaśni (albo może zaciemni, bo pokaże inne oblicze tego fenomenu) zjawisko serialowego i filmowego „binge-watchingu”. Te wszystkie anglojęzyczne określenia, które tak swobodnie śmigają sobie w internetowej przestrzeni przy okazji rozmów o popkulturze – są wytłumaczone w małym słowniczku na końcu książki, gdzie znajdziecie też obszerną bibliografię.

W jednym z rozdziałów twórca „Mistycyzmu popkulturowego” pochyla się nad kwestią, która dla wielu jest czymś w rodzaju „gorącego tematu” – czyli sztuczną inteligencją i jej wpływem na branżę kreatywną. Na szczęście rozważania autora są raczej ostudzone z tych wielkich emocji i pokazuje on bardziej jakie pytania stawia rozwój „twórczości” AI (w tym pytanie o to, czy można ją w ogóle uznać za sztukę) niż udziela gotowych odpowiedzi, bo – jak sam przyznaje – póki co one nie istnieją. Szanuję bardzo za podtytuł „ Sztuka w dobie automatycznej produkcji cyfrowej”, bo Walter Benjamin aż się uśmiechnął z zaświatach 😛 😃

Ok, przyznaję – zaznaczyłam zakładką indeksującą fragment o tej słynnej sprawie penisa Batmana, którą zapowiada już opis publikacji. Można by pomyśleć, że to taki śmieszko-wabik, który ma przyciągnąć czytelniczki i czytelników. Owszem, jest. Ale jest czymś jeszcze: na przykładzie „wacka gacka” Ochnik pokazuje, dlaczego jednym tekstom kultury „wolno więcej”, a dlaczego inne są tak oporne na zmiany. Czyli: śmieszki śmieszkami, ale to są całkiem istotne sprawy.

O wspomnianym oporze wobec zmian autor pisze właściwie w różnych rozdziałach i przy okazji różnych tekstów kultury – pewnie dla wielu (dla mnie zawsze 😛 ) elektryzujący jest casus „Gwiezdnych wojen”, szczególnie tego, dlaczego tyle kontrowersji wzbudzają epizody VII-XIX. I dlaczego „The Last Jedi” wydaje się tak odstawać (nie tylko na poziomie fabularnym) od filmu, który go poprzedzał i tego, który po nim nastąpił. (śmiejcie się ile chcecie, ale ja uwielbiam epizod VIII i nie mogę przeżyć, że zepsuli potencjał tej historii epizodem… dobra, już się lepiej zamykam! 😉 )

No i teraz poruszę pewne kwestie – chyba kluczowe - dla tych, którzy zastanawiają się, czy „Remake” to lektura dla nich. Z góry zaznaczyłam pozycję, z jakiej piszę, bo myślę, że to w tym przypadku istotne – znam poglądy autora (a przynajmniej te, o których pisze publicznie, bo "człowieka" nie znam 😛 ) i tematy, którymi się interesuje, bo od lat czytam jego teksty – najpierw na blogu, potem na facebookowym peju. Wiedziałam więc, czego się po tej książce spodziewać i to właśnie dostałam. Czy jeśli ktoś nie zna „Mistycyzmu popkulturowego” zorientuje się w tej pozycji? Myślę, że tak. Być może po prostu język autora będzie dla niego nowością, a kilka ciekawych refleksji odkryciem – bo wcześniej nie miał okazji o nich czytać. A skoro już przy języku jesteśmy – chociaż Theodor Adorno melduje się już na pierwszej stronie, nie bójcie się, że zostaniecie zasypani nazwiskami filozofów i socjologów, co poskutkuje postawą „to ja może po prostu obejrzę sobie serial, bo mnie głowa boli od krytyki marksistowskiej i chyba rośnie mi trzecia rączka i na pewno nie jest to niewidzialna ręka wolnego rynku”. Jeśli Ochnik się na coś/kogoś powołuje – robi to w sposób finezyjny, lekki, tłumaczy bez walenia wiedzą po głowie (podrozdział o waleniu w walenie też tu jest 😛 ). Narracja snuta przez autora jest przyjemnie przystępna i łatwo w nią wsiąknąć – niezależnie od tego, czy zna się jego blogowe teksty, czy nie. A jeśli, gdy ktoś rzuca Ci Marksem w twarz – krzyczysz „nie boli, daj mocniej” – to też będziesz usatysfakcjonowany/usatysfakcjonowana.

Książka jest dla tych, którzy dobrze zdają sobie sprawę z tego, jak ważna jest popkultura. W tym oczywiście dla tych, którzy zawsze się wkurzają, kiedy ktoś rzuca tekstami w stylu: „jak możesz oglądać te chińskie bajki”, „on jest niedojrzały, bo cały czas gra w gry”, „wolę ambitne książki, a nie to popkulturowe goowno”, „komiksy są dla dzieci”. Być może macie szczęście nie trafiać na takie stereotypowe podejścia, ale wierzcie mi – wielu osobom to się stale przytrafia. I to pokazuje, że takie książki jak „Remake” powinny powstawać.

I jeszcze pewna (problematyczna?) kwestia: być może po przeczytaniu słów „Apokalipsa popkultury” niektórzy pomyślą, że znajdą tutaj pas transmisyjny dla swojej niechęci do „poprawności politycznej”. No cóż… yyy… jakby to powiedzieć… NIE. Nic z tych rzeczy. Ale może nawet wtedy warto się skusić, przekonać, poszerzyć horyzonty (szukałam jakiegoś synonimu do tych nieszczęsnych horyzontów, ale niech już zostaną). Nie prowokuję jednak, nie chcę tylko przypinać tej publikacji łatki „tylko dla lewaków, libkom wstęp wzbroniony”, bo po co coś elitaryzować, teksty kultury powinny być inkluzywne, więc cieszmy się, że mamy tu swobodnie, ale z polotem i erudycją napisaną książkę o współczesnych zjawiskach w popkulturze.

Czego bym chciała więcej, a czego tutaj nie ma (szczególnie w rozdziale o fandomach)? Literatury. Jest komiks, czyli mariaż sztuki obrazu i sztuki słowa, i to w dużych ilościach, pojawia się (w kontekście franczyzy) m.in. Sherlock Holmes, ale wiadomo, ta postać to więcej niż bohater Arthura Conana Doyle’a; w pewnym miejscu autor mimochodem wspomina o literackich fanfikach (tak tyci tyci). Po sięgnięciu po „Remake” można by zatem odnieść wrażenie, że popkultura to gry, komiksy, filmy i seriale, a literatura - to już nie. Bo w książce o popkulturze jej nie ma. Nie przypisuję rzecz jasna autorowi takiego myślenia (elitaryzowania czytania), ale zawsze zwracam na to uwagę. Bo w społeczeństwie nieustannie pokutuje to okropne przeświadczenie, że literatura to ta „sztuka wysoka” i czytanie książek jest z gruntu bardziej „szlachetną” czynnością niż obejrzenie serialu. Otóż nie. A jeśli chodzi o literaturę popularną – przeżywa ona wręcz fandomowy renesans. I – uwaga uwaga – bynajmniej nie chodzi tu o fandomy fantastyki, taki jak ten z czasów, kiedy redaktorem „Nowej Fantastyki” był Maciej Parowski. Tu nawet nie o fantasy chodzi. Fandomy powiązane z book mediami działają jednocześnie podobnie, jak i zupełnie inaczej niż ich protoplaści. I to rzecz jasna inny, wielki temat. To są jednak jedynie moje życzenia i chęć dopełnienia panoramicznego obrazu współczesnych, bardzo ważnych zjawisk kultury popularnej.

Kwestie, o których pisze autor, tak naprawdę dotyczą każdej odbiorczyni i każdego odbiorcy kultury – nawet tych, którzy usilnie próbują murem odgrodzić się od popkultury. Ten mur jest oczywiście iluzoryczny, bo choć różnymi się środowiskami (wychowanie, klasa społeczna, etc.) tkwimy w tych samych społeczeństwach, a zatem także w tym samych wspólnotach interpretacyjnych (Stanley Fish się kłania).

Okładka jest, no cóż – jest taka, jaka powinna być, chociaż ta tylna jest jeszcze lepsza niż front książki 😃 Autorem okładki jest Sebastian Komorowski, który odpowiada również za ilustracje pojawiające się w środku.

O bogowie, jak mam to podsumować? No po prostu – przeczytajcie, podyskutujcie sami ze sobą, zgódźcie się i nie zgadzajcie, a przede wszystkim – przekonajcie się (po raz pierwszy lub po raz kolejny) jak bardzo to, co oglądamy, co czytamy i w co gramy – zależne jest od mechanizmów kapitalizmu, czynników społecznych i obyczajowych. Czytając „Remake. Apokalipsę popkultury” pewnie nie raz będziecie mieli ochotę przybić autorowi piątkę i zjeść pizzę z ananasem (insajd dżołk). Albo się popłakać, bo nigdy nie ogarniecie całości produkcji Marvela 😛

Książkę dostałam od wydawnictwa w ramach współpracy recenzenckiej.

Recenzja pochodzi z mojej strony:
https://www.facebook.com/photo?fbid=310434021510431&set=a.174486528438515

GDY FANDOMY NAS PODGRYZAJĄ, A MEDIALNE KORPO ZJADA W CAŁOŚCI, CZYLI „REMAKE. APOKALIPSA POPKULTURY” ⭐💥

Recenzja przedpremierowa

Czekałam na tę książkę z niecierpliwością, bo regularnie śledzę fanpejdż autora, Michała Ochnika - Mistycyzm popkulturowy.

Uwaga! To jest naprawdę obszerna recka, więc ostrzegam, że może włączyć Wam się tryb „too long, didn’t read”, ale… no...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

BUNT I MOC WSPÓŁPRACY🔥🪙

„Płomień i reszka” to powieść, która zwyciężyła w konkursie organizowanym przez Wydawnictwo Poznańskie, We need YA, dzięki czemu została wydana właśnie pod szyldem tego imprintu.

Jestem nieco zdziwiona, że POLSKA fantastyka YA, dodatkowo będąca debiutem i powieścią-laureatką – przeszła bez większego echa. Być może sprawdza się tutaj prawidło głoszące, że bez kontrowersji nie ma atencji. Książka jest bowiem POPRAWNA jako młodzieżówka – co wcale nie znaczy, że nudna.

System klasowy/magiczny przedstawiony w „Płomieniu i reszce” jest całkiem ciekawy: nie będę wchodzić w szczegóły, ale ogół sprowadza się do tego, że każdy posiada jakąś umiejętność wywodzącą się z Duchowego Zwierzęcia/Opiekuna – co wiąże się z pewną legendą/mitem tego uniwersum. Najbardziej niezwykli są tzw. „Biali” – osoby, których Opiekunem jest istota koloru białego, np. łabędź lub biały orzeł. Bycie Białym oznacza dużą moc, ale też… nieszczęście. Bowiem Wielka Cesarzowa Samorei terroryzuje mieszkańców państwa, tropiąc dla własnych celów wszystkich Białych.

Soleil, narratorka opowieści, traktuje Mae i Dellę jak siostry. Ta ostatnia jest Białą – a w dodatku jest w ciąży, a zatem jej dziecko również będzie Białym. To sprawia, że wojsko cesarzowej w końcu przychodzi po Dellę, która od tej pory będzie zmagała się z koszmarnymi warunkami bycia niewolnicą cesarzowej.

Mąż Delli, Jax, załamuje się totalnie, ale Soleil i Mae nie mają zamiaru tak po prostu nie interweniować w sprawie bliskiej osoby. Wyruszają więc z odsieczą. I… oczywiście po drodze znajdują nowych kompanów w osobach nieco zawadiackich młodzieńców.

A nad Samoreą wisi widmo buntu, w który zaangażowani będą nasi bohaterowie...

W powieści mamy do czynienia z kilkorgiem bohaterów, a narracja prowadzona jest z punktu widzenia Soleil, od czasu do czasu przeplatana POV Delli. Pewnym dodatkowym wydawniczym smaczkiem jest fakt, że poszczególne części książki poprzecinane są grafikami przedstawiającymi konkretnych bohaterów. Jako fanartowo-ilustracyjny freak jestem ukontentowana 🙂

Całość jest pomyślana z polotem – widać inspiracje popularnymi motywami młodzieżowej fantastyki zachodniego kręgu kulturowego – ale jednocześnie nic nie zostało „zerżnięte” z innych tekstów. Ogół tej pozycji po prostu wpasowuje się w obecne trendy, bez wybiegania w jakieś odstępstwa – a więc też bez szczególnej oryginalności. Nie znaczy to jednak, że powieść nie ma swojego charakteru.

Ale tak patrząc na całość… jakoś nie do końca umiałam „zajarać się” całą historią. Co nie znaczy, że nie chciałabym wiedzieć, co będzie dalej 😉 Warsztat pisarski Klaudii Kołodziejczyk jest jak najbardziej w porządku, więc to debiutantka z potencjałem. Co mnie raziło? Moje „ulubione” stosowanie określenia koloru włosów jako synonimu do imienia postaci: „blondyn zrobił, brunet powiedział”. To jest jakaś plaga dzisiejszych czasów, więc byłoby fajnie, gdyby redaktorzy i korektorzy zwracali na to uwagę. Tym bardziej, że WeNeedYA, poza jedną pamiętną wpadką (cenię bardzo ten imprint, więc już dawno wybaczyłam), zwykle trzyma pod tym względem poziom.

Kołodziejczyk umie sprawnie prowadzić narrację i mimo bardzo licznych i dynamicznych scen akcji, autorce udało się uniknąć takiego „scenariuszowego” pisania, czyli tej wielkiej przesady w dominacji „showing” nad „telling”. Tutaj wszystko jest odpowiednio wyważone.

Podobało mi się też ukazanie siły przyjaźni/siostrzanej miłości, która potrafi przerodzić się w wielką determinację. I jeszcze coś, moim zdaniem ważnego: mnogość bohaterów sprawia, że mamy trochę do czynienia z tropem „zbierz drużynę”, ale przede wszystkim rzucało mi się tutaj w moje czytelnicze oczy to, że autorka z dużą finezją opisuje ogromną wartość umiejętności… współpracy. To cenne, bo historie fantasy raczej przyzwyczajają nas do tego „wybrańca”, indywiduum niosącego na barkach cały świat. Tutaj bardziej mamy takie „ramię w ramię” 🙂

Myślę, że to będzie dobra wiadomość, jeśli zaznaczę, że książkę spokojnie można polecić czytelnikom i czytelniczkom od 12 roku życia. To jest trafne i sprawiedliwe windowanie wieku potencjalnej osoby czytającej. Warto jednak zaznaczyć, że starsi czytelnicy też znajdą tu coś dla siebie – myślę, że dla wielu będzie to po prostu soczysta fantastyczna przygodówka – bez względu na wiek. Doszło jednak do tego, że omawiając młodzieżowe fantasy – trzeba zaznaczać, że to SERIO jest powieść odpowiednia dla nastolatków, a nie jakieś skryto-porno lokowane pod banderą młodzieżowego imprintu 😛

„Płomień i reszkę” mogę spokojnie polecić tym, którzy szukają fantasy młodzieżówki pełnej akcji. Taka pełnokrwista przygodówka z motywem buntu. Nie żadne romantasy, tylko akcja, rebelia i… kappy. Tak, tak, takie niewielkie demony wodne 😉

I jeszcze mały trigger warning, który zamieszczam na końcu, a nie na początku, bo nie dotyczy samej recenzji, niemniej – czuję się w obowiązku o tym poinformować.
Jeżeli ktoś cierpi na arachnofobię i objawia się to u niego dość silnie – może mieć problem z niektórymi scenami w tej książce. Wiem, jak trudne dla wielu są objawy tej fobii, dlatego nigdy nie bagatelizuję sprawy. Jeśli jednak nie lubicie tych wiadomych istot, ale nie przybiera to u Was wyjątkowo chorobliwego wymiaru – to spoko, w powieści to jedynie niewielki motyw 😉

Książkę dostałam od wydawnictwa w ramach współpracy recenzenckiej.
Recenzja pochodzi z mojej strony: https://www.facebook.com/photo/?fbid=306665048553995&set=a.174486528438515

BUNT I MOC WSPÓŁPRACY🔥🪙

„Płomień i reszka” to powieść, która zwyciężyła w konkursie organizowanym przez Wydawnictwo Poznańskie, We need YA, dzięki czemu została wydana właśnie pod szyldem tego imprintu.

Jestem nieco zdziwiona, że POLSKA fantastyka YA, dodatkowo będąca debiutem i powieścią-laureatką – przeszła bez większego echa. Być może sprawdza się tutaj prawidło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

POKOCHAJ SWOJEGO ELFA 🧝🌿

Nadszedł czas na recenzję pozycji, która jest tyleż przewidywalna, co zaskakująca. Za chwilę wytłumaczę, dlaczego 😛

„W objęciach magii. Miłość od elfiego wejrzenia” Kerrelyn Sparks zostało wydane przez wydawnictwo Skarpa Warszawska, w przekładzie Krzysztofa Kietzmana.

Ojoj… Trudno mi pisać o tej powieści, a jednocześnie – mam przy pisaniu o niej OGROMNY fun. Takiż miałam też przy jej czytaniu. Bo to jest powieść, którą naprawdę trudno „ugryźć” posługując się znanymi kategoriami i ramami. I wolałabym zaznaczyć na wstępie: to jest płynna, pełnokrwista narracja z licznymi bohaterami, wątkami i elementami, jak na fantasy przystało. ALE – historia jest też pełna humoru, świadomego czerpania z klisz, puszczania oka do czytelnika/czytelniczki i nie wszystko jest tutaj na poważnie.

Zastanawiając się nad tą pozycją, przyszło mi do głowy słowo-klucz: „zabawa”. Tak, ta powieść to zabawa schematami fantasy, romantasy i kilkoma innymi.

To teraz trochę o fabule: Sorcha jest jedną z „Objętych” – dzieci, które rodzą się w czasie koniunkcji dwóch księżyców. W związku z tym, że Objęci dysponują magicznymi mocami, możni tego uniwersum chętnie się ich pozbywają, żeby nie zagrażały ich rządom. Główna bohaterka została jednak uratowana i bezpiecznie ukryta i wychowywana na Wyspie Księżyców – wraz z czterema innymi „Objętymi” dziewczynkami, które odtąd stają się jej przyszywanymi siostrami.

Na wyspie z jednej strony panuje nieco klasztorna atmosfera, a z drugiej – nie brak tu siostrzeństwa, różnorodnych więzi i dobrych chwil. Ale kiedy dziewczyny są już dorosłe, polityka puka do drzwi i domaga się ustawienia dziewczyn – będących jednocześnie księżniczkami różnych królestw – jako pionków w grze o władzę 😬 I tutaj dobro jednostki i siostrzeńska zażyłość zaczną ścierać się z powinnościami i presją wywieranych przez innych, nierzadko okrutnych typków (i typiar!). A w tle tego wszystkiego toczy się ostry lub mniej ostry spór między rasą ludzi a rasą elfów.

W wyniku splotu tych wszystkich akcji, Sorcha wyrusza w podróż, w której jednym z jej najważniejszych kompanów jest tajemniczy Leśniczy – ziomek, który potrafi w magiczny sposób porozumiewać się z drzewami (i to jest super!) Nie wiem, czy to spoiler, czy nie, ale przecież tytuł mówi wiele: główna bohaterka, niemająca o elfach najlepszego zdania, nie podejrzewa, że pod kapturem Leśniczy skrywa spiczaste uszy.I to nie tylko „po prostu elfem”, ale to byłby już za duży spoiler 😉

Uważam, że przy tej książce można się dobrze bawić. I słowo „zabawa” , jak wspominałam, jest tutaj kluczem. Bo sama autorka ewidentnie bawi się konwencją i motywami.

Myślę, że odnoszę słuszne wrażenie, iż do tej książki należy podejść z otwartą głową i świadomością, że autorka… również była świadoma. Stąd te kliszowe rozwiązania, znajomo brzmiące imiona i opisy. „W objęciach magii” to nie jest jednak jedynie zabawą formą. Przyznam, że mnie fabuła bardzo wchłonęła i była to dla mnie taka książka „do wciągnięcia” w jeden dzień.

Wbrew opisowi obiecującemu romans, warto zaznaczyć, że to nie jest smut-fantasy (I bardzo dobrze!). Owszem, są tu dwie eksplicytne sceny erotyczne, ale – jakby tu ująć – pełne eufemizmów i nie-pornoskowe. Autorka w pewnych „momentach” wolała pójść w humor niż w powagę i dzięki temu potencjalnie wyolbrzymione/krindżowe sceny nabrały lekkości. Jednocześnie – zdaję sobie sprawę, że nie dla wszystkich zastosowanie humoru przy opisie seksu będzie czymś pozytywnym. Ale jak kogoś to nie razi – nie zniesmaczy też w tym przypadku. Przy czym wyraźnie zaznaczam: to tylko leciutki, niewulgarny humor. Sparks niekiedy puszcza w stronę czytelnika takie kulturowe oczko: pokazując np. że w zasobach uzdrowicielki, oprócz magicznych wywarów i miłosnych eliksirów… znajdują się też NIEBIESKIE tabletki 😛

„W objęciach magii” to jest taka LECIUTEŃKA (choć wcale nie infantylna) fantastyka na poprawę humoru lub czytanie na urlopie. Jeśli lubicie kategorię „lekkie czytadełko na wakacje”, to tę powieść wpisałabym właśnie w tę kategorię.

Gdybym miała tę publikację porównać do jakiegoś innego tekstu kultury – byłby to film „Obłędny rycerz” z Heathem Ledgerem. I może troszeczkę tego lekkiego vibe’u „Zaklętej w sokoła” lub „Narzeczonej dla księcia” – tylko z większą domieszką humoru.

No ale są elfy, a ja muszę przeczytać wszystko, gdzie są elfy 😃

Chciałabym też zwrócić na polski tytuł – tłumaczenie nie oddaje tego wyraźnego „wink wink”, jakie niesie ze sobą drugi człon oryginalnego tytułu – „Embraced by Magic. How to Love Your Elf”, ale mimo wszystko – brawa za kreatywny pomysł na „Miłość od elfiego wejrzenia” (co wcale nie jest niezgodne z treścią książki). Jak wiadomo – ostatnio na rynku wydawniczym coraz trudniej z przekładem tytułów, więc tym bardziej doceniam 🙂

Przeczytałam na niepolskich stronach, że powieść jest czwartą odsłoną większej serii autorki, ale jest ona tak niepowiązana z poprzednimi częściami, że spokojnie można ją czytać jako osobną historię.

Podkreślam- jeśli ktoś szuka takiego epickiego, ultra poważnego high fantasy – to nie ten adres. Jeśli ktoś z kolei szuka lekkiej, przyjemnej zabawy – „W objęciach magii może ją znaleźć”. Ja ostatnio potrzebuję naprawdę duże dawki endorfin, i ta powieść mi je zapewniła 😉

Co do okładki – baaaardzo podoba mi się jej kolorystyka i główny art, ale ta „słodziakowatość” może sugerować publikację dla młodszych czytelników. Dlatego zaznaczam: to nie jest żadne rozbuchane smut-fantasy, ale owszem, jak wspomniałam – są tutaj eksplicytne sceny erotyczne, więc to pozycja dla dorosłych.

Książkę dostałam od wydawnictwa w ramach współpracy recenzenckiej.

Recenzja pochodzi z mojej strony:
https://www.facebook.com/photo/?fbid=296114126275754&set=a.174486528438515

POKOCHAJ SWOJEGO ELFA 🧝🌿

Nadszedł czas na recenzję pozycji, która jest tyleż przewidywalna, co zaskakująca. Za chwilę wytłumaczę, dlaczego 😛

„W objęciach magii. Miłość od elfiego wejrzenia” Kerrelyn Sparks zostało wydane przez wydawnictwo Skarpa Warszawska, w przekładzie Krzysztofa Kietzmana.

Ojoj… Trudno mi pisać o tej powieści, a jednocześnie – mam przy pisaniu o niej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

POWINNOŚĆ I BUNT, CZYLI „TANIEC ZŁODZIEI” 🗡🔥

Kazi niegdyś była złodziejką żyjącą na marginesie społeczeństwa – obecnie jest członkinią elitarnej straży królowej. Monarchini zleca Kazimyrah misję odnalezienia niebezpiecznego kapitana, który wcześniej odegrał znaczącą rolę w zdradzie królestwa. Poszukując zdrajcy, Kazi wraz z dwiema towarzyszkami-strażniczkami, trafia na ziemie dynastii Bellengerów. Znajduje się tam tajemnicze, owiane złą sławą miasto zwane Wrotami Piekieł.

Tak się składa, że w rodzinie Bellengerów dzieje się niezły kocioł - młody książę musi „drastycznie” niespodziewanie objąć rządy i stać się „Patrei”. A śledztwo prowadzone przez straż królowej nie jest mu na rękę.

W wyniku splotu wypadków – drogi Kazi i księcia się krzyżują. I to na dłuższy czas. Choć ich zadania pozornie się nie zazębiają, będą musieli współpracować. I wielokrotnie zadawać sobie pytanie: kto tu jest zdrajcą, a kto sojusznikiem?

Po przeczytaniu kilkudziesięciu pierwszych stron, spodziewałam się, że narracja zostanie rozłożona na kilka różnych punktów widzenia – na starcie poznajemy bowiem kilkoro bohaterów i o każdej i każdym trochę się dowiadujemy. Okazało się jednak, że opowieść naprzemiennie prowadzona jest z POV dwojga bohaterów – byłej złodziejki oraz księcia. Z jednej strony trochę się rozczarowałam, że całość nie przedstawia perspektyw różnych postaci, a z drugiej – być może wprowadziłoby to do narracji jakiś chaos. Zadowoleni będą ci, którzy lubią historie opowiadane przez dwóch uczestników wydarzeń. Tym bardziej, że w książce niebagatelnie ważna jest też relacja między tymi właśnie postaciami. Mamy tutaj wątek romansowy, ale całkiem wiarygodnie przedstawiony. To, co jest między bohaterami, rozwija się stopniowo i przybiera różne odcienie.

Historia byłaby bardziej wciągająca, gdyby ją trochę… okroić. Podoba mi się pomysł na bohaterkę, która jest trochę obrażona na świat, trochę tym światem przerażona i… trochę się na tym złym świecie mści.

W powieści pojawia się lubiany przeze mnie motyw nierówności społecznych – zawsze interesuje mnie, w jaki sposób fantastyka ogrywa ten problem i tutaj mamy połączenie buntu niezdyscyplinowanej jednostki – z dość niespodziewanym awansem społecznym. Kazi zostaje bowiem królewską strażniczką wskutek tego, że wcześniej… obraziła królową 😮

Niedopasowanie bohaterki do norm społecznych przejawia się także w jej… zamiłowaniu do kradzieży. Z jednej strony – Kazimyrah kradła, aby przetrwać. Z drugiej – kiedy już nie musi tego robić: kontynuuje swój proceder. Chce pokazać, że jest w stanie okraść każdego, stać się niewykrywalnym cieniem. Czytając o tym miałam wrażenie, że to jakiś rodzaj kleptomanii i kryją się za tym głębsze problemy bohaterki.

„Taniec złodziei” nie jest historią, która by mnie czymś szczególnie ujęła, ale nie mogę też powiedzieć, że to zła opowieść. Mam zatem mieszane uczucia, chociaż nie skreślam tej pozycji. Być może mój brak entuzjazmu wynika trochę ze „zmęczenia materiału” – ta „złodziejska” fantastyka w ostatnich latach wysypała się naprawdę pokaźną liczbą książek: zaczyna się od (niemalże już kultowej) „Szóstki wron” Leigh Bardugo, jednocześnie mamy historię Mare Barrow z „Czerwonej królowej” Victorii Aveyard, Louise z „Gołębia i węża” Shelby Mahurin i dalej: „Nocturna” Mayi Motayne, „Nasze puste przysięgi”, „Zaułek cudów”. Bystra złodziejka w fantastyce stała się jednym z najbardziej chodliwych motywów ostatnich lat.

Książka jest bardzo ładnie wydana – okładka to totalnie mój typ 🙂 Dodatkowym akcentem są ilustracje/mapki wewnątrz.

Powieść dostałam od wydawnictwa w ramach współpracy recenzenckiej.
Recenzja pochodzi z mojej strony: https://www.facebook.com/photo/?fbid=286831597204007&set=a.174486528438515

POWINNOŚĆ I BUNT, CZYLI „TANIEC ZŁODZIEI” 🗡🔥

Kazi niegdyś była złodziejką żyjącą na marginesie społeczeństwa – obecnie jest członkinią elitarnej straży królowej. Monarchini zleca Kazimyrah misję odnalezienia niebezpiecznego kapitana, który wcześniej odegrał znaczącą rolę w zdradzie królestwa. Poszukując zdrajcy, Kazi wraz z dwiema towarzyszkami-strażniczkami, trafia na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

KTO DOSTANIE SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE? CZYLI „BALLADA O NIESZCZĘŚLIWEJ MIŁOŚCI” 💔🌟

Pierwszy tom cyklu pisarki, będący jednocześnie spin-offem/sequelem trylogii „Caraval” pokazał, że autorka umie w bardzo sprawny i kunsztowny sposób stworzyć charakterystyczne, niebanalne fantastyczne uniwersum przypominające „pokręconą” baśń. Drugi tom podtrzymuje, a właściwie – uzupełnia i potwierdza klasę Garber 😮

W pierwszym tomie Evangelina, w wyniku przedziwnej i nagłej utraty ukochanego – zawiera pakt, który zmienia jej życie. Bohaterka zostaje uwikłana w sprawy, które nigdy wcześniej nie były jej udziałem i które każdego mogą przyprawić o zawroty głowy.

A wszystkiemu „winny” jest Jacks – Książę Serc, jeden w Mojrów. To właśnie z nim Evangelina zawiera umowę, która doprowadziła ją najpierw do zamiany w posąg, potem do niespodziewanej popularności, aż do małżeństwa z księciem Apollem. Okazuje się jednak, że paktowanie z Jacksem oznacza szereg… klątw i zagadek.

W drugim tomie bohaterka jest już świadoma tego, jakie plany ma wobec mniej Książę Serc. To jednak nie oznacza, że trzyma się od niego z daleka – w zamian za jej pomoc Jacks oferuje jej zdjęcie klątwy z księcia Apolla. Rozwój wypadków sprawia, że Evangelina i Mojr coraz bardziej się do siebie zbliżają. A to jest niebezpieczne. Dla zdrowia, życia i… serca.

Panna Fox zakochuje się bowiem po raz kolejny. Ale tym razem jest jeszcze gorzej (o ile zakochanie może być złe, a w tej powieści takie trochę jest – a na pewno jest bolesne) – bo wszystko wskazuje na to, że to coś więcej niż chwilowe oszołomienie – a tam gdzie w grę wchodzi PRAWDZIWA MIŁOŚĆ – grunt może łatwo usunąć się spod nóg. Tym bardziej, jeśli tkwi się w świecie pełnym klątw i groźnych istot, a miłość staje się walutą, która może kogoś ocalić. Ale też pogrążyć.

Niezmiennie w prozie Garber podoba mi się to, że mimo iż teoretycznie miłość jest głównym tematem powieści – nie dostajemy tutaj typowego, cukierkowego romansu. Można raczej zapytać: czy w ogóle jest tu jakiś romans? A może rzecz toczy się wokół wyjątkowo wyrafinowanej i jednocześnie okrutnej gry? Odpowiedzi na to pytanie nie zna ani główna bohaterka, a ani czytelnik/czytelniczka.

Nie ukrywam, że chyba najbardziej interesowało mnie to, jak rozwija się relacja Evangeliny i Jacksa, bo lubię ich oboje. I uwielbiam dynamikę ich relacji. Nie ma tu jednak miejsca na żadne oczywistości i proste uczucia – wszak, jak już wspominałam recenzując pierwszy tom serii – Garber serwuje nam opowieść podszytą „sztuczką”, oszustwem, zagadką, podstępem. W powieści odczuwa to główna bohaterka, a czytając powieść odczuwamy także i my – choć tym razem jako obserwatorzy wydarzeń otrzymujemy trochę więcej informacji o motywacji Księcia Serc – których Evangelina nie jest świadoma. Jest to szczególnie wyraźne w BARDZO emocjonującej końcówce tomu.

W „Balladzie o nieszczęśliwej miłości” autorka poprzez finezyjną narrację fantasy ukazała problem karmienia się iluzjami. W powieści mamy do czynienia z rzucaniem klątw, uroków i z działaniem kamienia szczęśliwości. Przez to Evangelina nigdy nie ma pewności, które uczucia, jakimi darzą nią inni – są prawdziwe, a które nie. Jednocześnie, dziewczyna bardzo chce wierzyć w to, co – jak podpowiada jej rozum – jest tylko iluzją. Jej rozdarcie jest bardzo sugestywnie przedstawione i aż łamie serce – ta płaczliwo-wrażliwa część mnie rzucała się przy tej lekturze jak piskorz ( 😛 ), krzycząc: „jakie to jest boleśnie prawdziwe!” 😉

Chcemy, żeby coś było prawdziwe. Chcemy, żeby okazało się, że nasze życzenie zostało spełnione. Chcemy wierzyć, że dostaniemy swoje szczęśliwe zakończenie. Tymczasem Książę Serc mówi w powieści, że ballady nie kończą się dobrze 😮

Zaznaczam, że to drugi tom, więc aby móc cieszyć się lekturą, należy znać pierwszą część. Wydarzenia z obu powieści są bowiem ściśle powiązane.

Książkę dostałam od wydawnictwa w ramach współpracy recenzenckiej.

Recenzja pochodzi z mojej strony:
https://www.facebook.com/photo?fbid=282051301015370&set=a.174486528438515

KTO DOSTANIE SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE? CZYLI „BALLADA O NIESZCZĘŚLIWEJ MIŁOŚCI” 💔🌟

Pierwszy tom cyklu pisarki, będący jednocześnie spin-offem/sequelem trylogii „Caraval” pokazał, że autorka umie w bardzo sprawny i kunsztowny sposób stworzyć charakterystyczne, niebanalne fantastyczne uniwersum przypominające „pokręconą” baśń. Drugi tom podtrzymuje, a właściwie – uzupełnia i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

KOŚCIANY PIES I NADZIEJA POŚRÓD BÓLU, CZYLI „POKRZYWA I KOŚĆ” 🌿🦴

Ależ to było... przeżycie!

Cieszę się, że pojawiło się na polskim rynku wydawniczym coś TAK INNEGO, świeżego i oryginalnego.

Teraz trochę (chyba więcej niż zwykle w moich recenzjach) o dość skomplikowanej fabule powieści.

TW: W omawianej publikacji pojawiają się wątki związane z przemocą domową.

Marra jest najmłodszą córką króla i królowej małego, portowego państwa-miasta. Ze względu na nieustanne zagrożenie ze strony innych królestw, rozwiązaniem gwarantującym bezpieczeństwo jest wydanie za mąż najstarszej księżniczki za księcia Vorlinga z wpływowego Północnego Królestwa. Tak się też dzieje. Nie będzie jednak wielkim spoilerem, jeśli zdradzę, że już na początku książki Damia – najstarsza z trzech księżniczek – po pół roku małżeństwa z księciem umiera (rzekomo) w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Książę pojmuje za żonę drugą córkę – Kanię. Tymczasem Marra zostaje przymusowo umieszczona w klasztorze – nie ma zostać mniszką, ale bardzo szybko zdaje sobie sprawę, że jest teraz królewską zakładniczką, a zamknięcie jej w klasztorze ma polityczne znaczenie.

I tak dziewczyna spędza połowę swojego dotychczasowego życia zajmując się tym samym, co inne mniszki. Mimo że jest księżniczką, nie chce korzystać z przywilejów dających jej prawo do wykonywania lżejszych zadań – a zatem jeśli inne kobiety wynoszą ze stajni gnój – Marra też chwyta za widły.

To dość ciekawe ukazanie życia „w zamknięciu” – mimo izolacji bohaterka odkrywa, że w klasztorze czuje się bardziej wolna niż w pełnym napięcia domu. A klasztorny świat wcale nie jest do końca zamknięty – Marra doświadcza nawet zakochania i… złamanego serca.

W końcu, po wielu latach, spokój klasztornego życia zakłóca odkrycie, że książę Vorling znęca się nad jej siostrą, która zachodzi w ciążę za ciążą – i traci dzieci. To staje się dla Marry bodźcem to wkroczenia na prawdziwą ścieżkę dorosłości i opuszczenia klasztoru – a ma już trzydzieści lat. Kobieta zdaje sobie sprawę, że żadna z niej bohaterka – ale żeby powstrzymać przemoc księcia i jego okrucieństwo wobec siostry – jest gotowa zrobić wszystko to, co muszą zrobić prawdziwi bohaterowie. Tym bardziej, że NIKT nie spodziewa się, że „nieszkodliwa” księżniczka może… ostro „namieszać”. W końcu jest taka niegroźna i nieznacząca. Jeeeej! Jak ja uwielbiam takie wątki!
😃

I tutaj pojawiają się dwa znane motywy: podróży i „zebrania drużyny”. Są one jednak bardzo finezyjnie poprowadzone. Kiedy Marze udaje się wykonać dwa pozornie niewykonalne zadania – pożegnucha (rodzaj wiedźmy, związanej także z grzebaniem umarłych), do której zwróciła się bohaterka – decyduje się jej pomóc. Oprócz pożegnuchy – towarzyszami księżniczki będą… demoniczna kura, pies stworzony z kości (uroczy Kościpies, bo czemu niby kościany pies nie miałby być uroczy?), magiczna ćma oraz najemnik, Fenris, który został „kupiony” (ten wątek nie pozostaje bez echa) za… ząb Marry wywołany przez Zębipląsa. Tak, to brzmi jak coś totalnie szalonego – i takie właśnie jest – nie pora tego wyjaśniać, po prostu MUSICIE przekonać się sami 😉 🙂

Myślę, że powiedziałam o fabule już dostatecznie dużo (bo to jest tak wytrawny miks, że nie mogłam nie wspomnieć o wielu elementach akcji) , więc pewnie widzicie, że dzieje się tam wiele i jest mocno… dziwnie 😛 Ale to jest taka dziwność, której ja w fantastyce pożądam i to uczucie dziwności połączonej z lekkim niepokojem (opowieść niekiedy przypomina dziwaczny koszmar senny) zamieniło się u mnie w czystą czytelniczą przyjemność. Chociaż – ze względu na ciężar poruszanych tematów – nie jest to tak naprawdę „lekka” lektura.

W powieści dość istotnym wątkiem jest dochodzenie do sprawiedliwości. I tutaj ważne jest właśnie to słowo „dochodzenie”. Sprawiedliwość bynajmniej nie przychodzi sama i nie rozdaje wszystkim po równo swoich darów. Trzeba się jej domagać, walczyć o nią i przechodzić próby.

A jeśli chodzi o przechodzenie prób – chociaż nie jest to dokładnie taki sam klimat, to jednak ze względu na połączenie realna przemoc domowa + przerażająca baśń – „Pokrzywa i kość” skojarzyła mi się z filmowym „Labiryntem Fauna” Guillermo del Toro (ten film wywołał we mnie zachwyt i przerażenie jednocześnie). Tam Ofelia też musi przechodzić straszliwe próby związane z fantastycznymi istotami rodem z horroru – ale największym potworem jest jej ojczym. Tutaj mamy dorosłą bohaterkę, ale podobną relację radzenia sobie z własnym strachem i bólem w celu przerwania kręgu przemocy.
Tytułowa pokrzywa świetnie sprawdza się tutaj jako symbol tego bólu i cierpienia, jakiego zaznajemy i jaki ludzie sprawiają sobie nawzajem oraz innym istotom. W powieści spotykamy się bowiem z wątkami dotyczącymi swoistej ludzkiej „żarłoczności” każącej im zjadać kolejne stworzenia, które przecież żyją, czują – i również cierpią (i kochają!). Dawno nie czytałam tak antyprzemocowej fantastyki – dodatkowo wolnej od szowinizmu gatunkowego.

Pokrzywa jest także częścią materiału, z którego Marra musi utkać płaszcz – okrycie z pokrzywowych nitek i sowiego runa. Z kolei aby powołać do życia Kościpsa – bohaterka przemierza Poranioną Krainę i krwawi sobie palce kośćmi i drutami. To zapewne brzmi makabrycznie – i takie właśnie ma być. Powieść Kingfisher jest bowiem w znacznej mierze brutalną baśnią. Jak już wspominałam – jest tu bardzo dużo „dziwności”, która niekiedy staje się aż śmieszna, ale to jest taki rodzaj niekoturnowego humoru – bo przecież tematyka i klimat wciąż pozostają czymś raczej cięższego kalibru. Aż trudno ubrać te sprzeczności w słowa… Sięgając po tę lekturę chyba musicie po prostu otworzyć się na ten „pokręcony” świat. Jednocześnie… czytając o tym całym okrucieństwie i odnajdywaniu nadziei w krainie, która cała jest jedną wielką raną – miałam wrażenie, że autorka jednocześnie mówi wiele o naszym, jak najbardziej realnym świecie. Po raz kolejny – WOW! 😃

Absolutnie zakochałam się w wątku… pragnienia bliskości i tej bliskości odnajdywania. Nie spodziewajcie się tutaj banalnego, wyraźnego wątku miłosnego. Miłość, czułość, wsparcie i potrzeba opiekowania się i bycia „zaopiekowanym” w historii Marry rozkładają się na kilka stworzeń i na różne odcienie i odmiany miłości. To było… no cóż, muszę użyć tego słowa – „przejmujące”.

Naprawdę BARDZO polecam tę książkę tym, którzy nie boją się czytać o cierpieniu (fizycznym i psychicznym) i szukają bardzo niesztampowej fantastyki. A cierpienie nie jest tutaj żadnym „torture porn” – nie pojawia się jako niepotrzebne epatowania makabrą, ma swój sens. A w tym wszystkim jest miejsce na empatię i miłość.
Mimo baśniowego klimatu, chciałabym wyraźnie podkreślić, że to powieść dla dorosłych. Bohaterowie mają ponad trzydzieści lat, a waga problemów i piętrzące się metaforyczne sensy nadają tej prozie dojrzałego charakteru. Widać w tym wszystkim dużą pisarską świadomość autorki.

Dodam, że okładka jest wspaniała, dokładnie w moim typie! 🤩

Będę o tej historii myśleć jeszcze długo.
Recenzja pochodzi z mojej strony:
https://www.facebook.com/photo/?fbid=262106246343209&set=a.174486528438515

KOŚCIANY PIES I NADZIEJA POŚRÓD BÓLU, CZYLI „POKRZYWA I KOŚĆ” 🌿🦴

Ależ to było... przeżycie!

Cieszę się, że pojawiło się na polskim rynku wydawniczym coś TAK INNEGO, świeżego i oryginalnego.

Teraz trochę (chyba więcej niż zwykle w moich recenzjach) o dość skomplikowanej fabule powieści.

TW: W omawianej publikacji pojawiają się wątki związane z przemocą domową.

Marra...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

POMIĘDZY PIĘKNEM A OKRUCIEŃSTWEM, CZYLI „NASTĘPCA TRONU” 🍃🖤

Fabuła książki rozgrywa się osiem lat po zakończeniu wydarzeń z trzeciego tomu trylogii o Jude i Cardanie, czyli „Królowej niczego”.

W powieści mamy jednak nowych bohaterów, chociaż ci ze starszych książek także są tutaj wspominani lub pojawiają się epizodycznie. Protagoniści omawianej pozycji nie są zresztą tak do końca „nowi” – spotykamy się tutaj z (prawie) dorosłym wcieleniem Suren i Dęba, którzy we wcześniejszych odsłonach historii Elfhame byli dziećmi.

Suren jest tzw. „podmieńcem” (motyw podmieńca jest znany w różnych odmianach folkloru państw europejskich) – w ludzkim świecie wychowują ją przybrani rodzice, ma przybraną ludzką siostrę i choć wygląda nieco inaczej niż ludzie, jej prawdziwy wygląd skrywa czar. Przede wszystkim Suren jest po prostu dzieckiem – kochającym i potrzebującym kochania. W istocie jest jednak dziedziczką tronu Zębatego Dworu – królestwa ze świata elfów. Jej życie przebiega „normalnie”, dopóki w domu jej ludzkiej rodziny nie pojawiają się „rodzice” z magicznego świata: Pani Nore i Pan Jarel w towarzystwie Burzowej Wiedźmy, Bogdany. Zdejmują z dziewczynki czar, przekonują, że w swojej ludzkiej rodzinie budzi już tylko przerażenie i zabierają do Elfhame.

Suren nie wygląda jak człowiek. Ma sinoniebieską skórę, włosy w kolorze ciemniejszego odcieniu niebieskiego i… ostro zakończone zęby.

Dziewczynka jest zmuszona porzucić wszystkich i wszystko, co kocha. Trafia na dwór, w którym zostaje poddana okrutnej… tresurze (tak, to adekwatne słowo). Żyje wśród bestii i sama ma stać się bestią.

Kiedy Zębaty Dwór dopuszcza się zdrady wobec króla i królowej Elfhame (co wydarzyło się pod koniec „Królowej niczego”), ostatecznie Suren otrzymuje szansę na wolność. Wykorzystuje ją uciekając z powrotem do ludzkiego świata. Nie może jednak zwyczajnie wrócić do dawnego życia.

Bohaterka jest złamana (i załamana), prowadzi bezdomne życie pozbawione jakiegokolwiek schronienia – i nie mam tu na myśli tylko „schronienia” jako domu. Pozbawiona ludzkiej rodziny, wiecznie w obawie, że przedstawiciele Zębatego Dworu ją wytropią. Pozbawiona nadziei, straumatyzowana – nie ma żadnych przyjaciół, nikogo ani niczego, czego mogłaby się chwycić jak koła ratunkowego. Żadnego zakotwiczenia w czymś ważnym i dobrym. Wielowymiarowa bezdomność.

Aż pewnego dnia na jej drodze staje Dąb – młody książę Elfhame, którego Suren poznała w dzieciństwie i spotkała ponownie kilka lat później, w ludzkim świecie. Teraz nie są już jednak dziećmi. W związku z niebezpiecznymi knowaniami Pani Nore, Książę proponuje dziedziczce współpracę – która będzie jednak wymagała zmierzenia się Suren z demonami przeszłości. Przyjdzie jej bowiem ponownie „odwiedzić” Zębaty Dwór.

I w ten sposób ponownie wkraczamy do fascynującej krainy elfów 🧚

Dąb zdecydowanie nie jest krystalicznym głównym bohaterem męskim. Szybko możemy zauważyć, że młody książę bardzo pasuje do dosyć zepsutego dworu i cechuje go wiele przywar, jakie cechowały elfy z w jego wieku – z pokolenia jego przybranej siostry Jude, obecnie królowej Elfhame. Nie jest to jednak postać, którą określilibyśmy mianem całkiem rozpuszczonej czy zepsutej. Powiem tak: tak samo jak Suren (z perspektywy której poznajemy całą historię), tak i czytelnik musi pozostać świadomy tego, że książę nie pokazuje otwarcie swoich kart. W jego postępowaniu i właściwym charakterze, motywacjach oraz systemie wartości – wciąż pozostaje dużo zagadek.

W postaci Dęba wyraźnie odbija się ta specyficzna mieszanka, która sprawiła, że tak zafascynowały mnie elfy wykreowane przez Holly Black – połączenie uwodzicielskiej, zwodniczej natury, zewnętrznego piękna – i zawoalowanej potrzeby miłości i akceptacji.

Bardzo podobała mi się dynamika relacji między Suren a Dębem. Bohaterka pamięta uroczego i miłego chłopca z dzieciństwa, ale jest też świadoma tego, że nie może do końca mu ufać
.
Bohaterowie wahają się między postawą „nie zagram w tę grę według twoich zasad, tylko według moich” a „tak bardzo chciałabym/chciałbym móc ci zaufać i po prostu cieszyć się wzajemnych towarzystwem” 😮

Już dawno temu zakochałam się w fantastycznym świecie wykreowanym przez Holly Black. W „Następcy tronu” nie brakowało tego charakterystycznego baśniowo-mrocznego klimatu serii 🖤
Autorka niezmiennie przywołuje mityczne postaci z legend, bajek i ludowych podań zachodniego kręgu kulturowego i tworzy z tego spójną opowieść… pachnącą lasem i kwiatami 🌳🌼 Jednak w powieści sama Suren zauważa, że piękno elfowego świata jest zwodnicze – skrywa bowiem „krwawą jatkę”. Manipulacje, podstępna i okrutna rywalizacja między Dworami, „urocze” istoty, którą mogą sprowadzić zgubę zarówno na śmiertelnika, jak i na inną magiczną istotę – mamy tutaj tego wszystkiego pod dostatkiem.

Jak zwykle u Black, podoba mi się, że twórczyni – zachowując soczysty fantastyczny anturaż – pisze jednocześnie o sprawach, które dotykają istoty jak najbardziej prawdziwe, żyjące w naszym realnym świecie. Czyli: po prostu ludzkie problemy – brak akceptacji własnego ciała, bolesne i skomplikowane relacje rodzinne, niemożność znalezienie swojego miejsca na świecie. I przede wszystkim (co bardzo mocno wybrzmiewa dzięki postaci Suren_ - proces wychodzenia z traum i trudnych wspomnień. Wszak wielu z ans – nie dosłownie, ale metaforycznie – również jest ścigana przez Burzową Wiedźmę. Czasem jest to bolesna przeszłość, czasem lęk, któremu nie mamy siły i możliwości się przeciwstawić. W powieści następczyni tronu Zębatego Dworu musi całkiem bezpośrednio stawić czoła swoim koszmarom. Również tym, które mają postać konkretnych osób, konkretnych oprawców.

Czy czytelnik/czytelniczka nieznająca historii z „Okrutnego księcia” może bez problemu zorientować się w „Następcy tronu”? Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony – to nowa historia z nowymi bohaterami (którzy – jak wspomniałam na początku – pojawili się wcześniej w serii jako dzieci), a z drugiej – autorka już od wielu książek rozwija uniwersum Elfhame, więc na pewno łatwiej zrozumieć relacje między bohaterami, ich charaktery i specyfikę świata przedstawionego – jeśli sięgnęło się po wcześniejsze powieści Holly Black. Nie znaczy to jednak, że „Następca tronu” będzie dla nowicjuszy kompletnie niezrozumiały. Warto jednak zaznaczyć, że uniwersum istot z elfich dworów to już dziewięć powieści + trzy powieści graficzne we współpracy z Tedem Naihefem. Oczywiście, gdy pojawią następne książki – rzucę się na nie jak Leśmian na malinowy chruśniak 😃 😛

Recenzja pochodzi z mojej strony: https://www.facebook.com/photo/?fbid=259104969976670&set=a.174486528438515

POMIĘDZY PIĘKNEM A OKRUCIEŃSTWEM, CZYLI „NASTĘPCA TRONU” 🍃🖤

Fabuła książki rozgrywa się osiem lat po zakończeniu wydarzeń z trzeciego tomu trylogii o Jude i Cardanie, czyli „Królowej niczego”.

W powieści mamy jednak nowych bohaterów, chociaż ci ze starszych książek także są tutaj wspominani lub pojawiają się epizodycznie. Protagoniści omawianej pozycji nie są zresztą tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

ZAPACHY PRZEZNACZENIA, CZYLI „HISTORIE SZEPTANE PRZEZ WIATR” 🌸🌾⛩

„Historie szeptane przez wiatr” Angeliki Grajek, to pierwsza powieść wydana pod szyldem Magiczne Dlaczemu, imprintu wydawnictwa Dlaczemu.

Główna bohaterka – Maylea – pasjonuje się ziołolecznictwem i aromaterapią, dlatego – mimo że jej społeczeństwo podejrzliwie patrzy na takie praktyki w wykonaniu kobiet – staje się pomocnicą pana Fujina- aptekarza i podejmuje się pracy w aptece.
Los/ przeznaczenie szykuje dla niej jednak bardziej skomplikowane dzieje.

A może przeznaczeniu można się przeciwstawić? 😮

Autorka sprawnie buduje klimat opowieści, opisy są barwne i… pachnące 😉 Jeśli ktoś lubuje się w fantazji (albo w rzeczywistości) o kwitnących drzewach Dalekiego Wschodu, ten powinien być usatysfakcjonowany. Opisy zapachów są wspaniałe, momentami wręcz upajające. I tu pojawia się pewnie ALE – no właśnie… „Daleki Wschód” – co to właściwie jest? Nierealistyczna fantazja ludzi Zachodu? A może fantastyka powinna trzymać się z daleka od realizmu? Niezależnie od tego, jaką postawę przyjmiemy, zawsze mam pewne zastrzeżenia, kiedy osoba z zachodniego kręgu kulturowego (w tym przypadku z Polski) bierze się za jakieś „obce” motywy kulturowe/religijne/społeczne i miesza je ze sobą. W ten sposób dostajemy mieszankę „orientalizmu”, który tak łatwo jest spłycić i sprawić, że cały ten „orient” zlewa nam się w jedno – a to przecież bardzo niesprawiedliwe wobec innych kultur – które wcale nie są jednorodne. Na szczęście klimat i świat przedstawiony „Historii szeptanych przez wiatr” jest całkiem spójny. Jednak z tyłu głowy miała pytanie: co to właściwie znaczy „dalekowschodnie mity i legendy” (tym hasłem reklamowana jest książka)? Jak mam traktować tę mitologiczną fuzję – bo przecież nie mówimy tutaj o jednym i tym samym systemie wierzeń.
Ostatecznie dostajemy w książce zarówno sceny rodem z „Wyznań gejszy” (czyli Japonia) – na czele ze sceną picia herbaty i rozmów o planowanym zamążpójściu, jak i schemat fabularny z „Mulan/ Hua Mulan” (czyli Chiny).

Myślę, że tej powieści przydałyby się porządne redaktorskie cięcia.

Bardzo podobał mi się opis ponurej atmosfery rezygnacji po powrocie mężczyzn z ekspedycji poznania przyczyny skażenia ziem Tutaj na scenę wchodzi zarówno ponury tragizm, jak i buzujące napięcie związane z wieścią o demonicznych siłach . Było to na tyle sugestywne, że ten pełen napięcia niepokój aż rezonował w kościach (to wcale nie przesada 😉 )

Jeśli ktoś lubi stworzenia wyjęte wprost z japońskich mitów (są tu fascynujące potwory!) – ta powieść jest dla niego/dla niej.

Agnieszka Grajek całkiem sprawnie opisuje uczucia i emocje, dzięki czemu cała opowieść nie traci na „emocjonalnym dynamizmie”, bo jest go całkiem sporo. W powieści dostajemy również opisy scen i emocji, które wcale nie są łatwe – brutalność i utrata splatają się tutaj ze sobą w bardzo intensywnych fragmentach budujących tragizm losów May i bliskich jej osób.

Wspomniany schemat „Mulan” jest tutaj całkiem wyraźny: Maylea musi udawać mężczyznę, aby wstąpić w szeregi cesarskiej armii. No i żeby – jak to często w wątkach „zbuntowanych dziewczyn” bywa – uniknąć zaaranżowanego zamążpójścia. Zanim historia May zamieni się w opowieść pełną spektakularnych przygód (których nie brakuje), dostajemy dość obszerne wprowadzenie w konwenanse i społeczną strukturę miasteczka, w którym mieszka bohaterka. W pewnym momencie poznajemy także… wyjątkowo interesującego łowcę demonów. Ścieżki jego i May jeszcze się ze sobą przetną 😉

Uderza jednak pewna rzecz: książka ma tytuł „Historie szeptane przez wiatr”. Historie – w liczbie mnogiej. Może byłoby lepiej, gdyby całość faktycznie była zbiorem różnych fabuł. Nie wiem, jaka była początkowa koncepcja książki. Tutaj faktycznie czuć, że dostajemy dużo różnych opowieści w jednej fabule. Angelika Grajek potrafi tworzyć klimat i nadawać swojej narracji życie, ale od drugiej części oczekiwałabym dużo większego skondensowania wątków. Cięcia powinny być naprawdę dużo bardziej radykalne.

Tym bardziej, że końcówka zapowiedziała większy udział istot związanych z… wodą 😃 🧜‍♀ A to nęci mnie jako czytelniczkę lubującą się w takich wątkach.

Uwielbiam zanurzać się w fantasy związaną z kulturami Chin, Japonii, Korei. Mam jednak wobec nich zarówno wymagania związane z samym gatunkiem, jak i z tym charakterystycznym (i tak naprawdę niełatwym) settingiem. Kibicuję zatem autorce w tym, żeby jej historia wjechała na odpowiedni tor. Bo światotwórstwo Angeliki Grajek na pewno ma potencjał.

Recenzja pochodzi z mojej strony: https://www.facebook.com/photo/?fbid=248711591016008&set=a.174486528438515

ZAPACHY PRZEZNACZENIA, CZYLI „HISTORIE SZEPTANE PRZEZ WIATR” 🌸🌾⛩

„Historie szeptane przez wiatr” Angeliki Grajek, to pierwsza powieść wydana pod szyldem Magiczne Dlaczemu, imprintu wydawnictwa Dlaczemu.

Główna bohaterka – Maylea – pasjonuje się ziołolecznictwem i aromaterapią, dlatego – mimo że jej społeczeństwo podejrzliwie patrzy na takie praktyki w wykonaniu kobiet –...

więcej Pokaż mimo to