rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Anatomia kłamstwa Susan Carnicero, Michael Floyd, Philip Houston, Don Tennant
Ocena 6,8
Anatomia kłamstwa Susan Carnicero, Mi...

Na półkach:

Kłamstwo.

Czasem w białych rękawiczkach, jak wtedy, gdy próbujesz się wymknąć z nudnej imprezy wymawiając się bólem głowy. Albo gdy wylewnie dziękujesz babci, która na święta obdarowała Cię paskudną figurką do postawienia na półce.

Kiedy indziej „czarne”, służące ochronie własnego interesu, jak wtedy, gdy pracownik wypiera się sprzedania konkurencji poufnych danych firmy, gdy mąż stanowczo zaprzecza, że z koleżanką z pracy łączy go coś więcej, gdy polityk publicznie zapewnia, że nie ma nic wspólnego z praniem pieniędzy.

Biorąc pod uwagę fakt, że według badań ludzie kłamią od 2 do 200 razy dziennie, przydałby się nam jakiś rodzaj wykrywacza, który można zastosować teraz, zaraz, natychmiast. Program wgrany do mózgu, który stykając się z kłamstwem zareaguje wściekle czerwoną lampką ostrzegawczą. Trochę jak w serialu Lie to me, chciałoby się raz rzucić okiem na twarz rozmówcy by wiedzieć, że właśnie próbuje zrobić nas w bambuko.

Problem w tym, że takie wykrywacza nie ma. Ba, nawet wariograf nie jest de facto wykrywaczem kłamstw – pokazuje on tylko reakcję fizjologiczne organizmu, czyli to, co dzieje się z ciałem, gdy badanemu zadaje się pytania. Czy zatem historie o doskonałych agentach wywiadu rozpracowujących szpiegów po pięciu sekundach można włożyć między bajki?

Cóż…niekoniecznie :). A przynajmniej taki wniosek nasuwa się po lekturze książki Anatomia kłamstwa, wypuszczonej w Polsce przez Wydawnictwo SQN.

http://wstawtytul.com/recenzje/anatomia-klamstwa-czyli-wielkie-zaskoczenie/

Kłamstwo.

Czasem w białych rękawiczkach, jak wtedy, gdy próbujesz się wymknąć z nudnej imprezy wymawiając się bólem głowy. Albo gdy wylewnie dziękujesz babci, która na święta obdarowała Cię paskudną figurką do postawienia na półce.

Kiedy indziej „czarne”, służące ochronie własnego interesu, jak wtedy, gdy pracownik wypiera się sprzedania konkurencji poufnych danych firmy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przypomnij sobie swoje ulubione morderstwa z kryminałów. Jakie one będą? Czy ich sprawcą będzie głęboko zaburzona fanka Annie Wilkes z Misery? Wykwintny acz mrożący krew w żyłach kanibalizm dr. Lectera? A może skusisz się raczej na starego dobrego Kubę Rozpruwacza i wilgotne, brudne, słabo oświetlone uliczki XIX wiecznego Londynu?

Powróć pamięcią do tej jednej, wybranej sceny, która zrobiła na Tobie największe wrażenie. Przypomnij sobie wszystkie kolory miejsca zbrodni, jego intensywność. Spróbuj poczuć obrzydliwy zapach, woskowy kolor skóry denata, brunatność zaschniętej krwi, a także dźwięki i zapachy otoczenia, w którym dokonano morderstwa. Przypomnij sobie, kim była ofiara lub ofiary. Doświadcz wielkiego zaskoczenia organów ścigania i bezsilności wobec śmierci, której nikt nie zdołał zapobiec.

Masz?

A teraz wyobraź sobie, że o tej właśnie zbrodni czytasz w jutrzejszej gazecie codziennej. Na pierwszej stronie wielkimi literami napis „Makabryczne odkrycie policji”. A poniżej opis, który powoduje, że stają Ci włosy na karku. Bo wiesz już, że skądś ją znasz.

W obliczu takiej sytuacji staje inspektor paryskiej policji Camille Verhoeven. Inteligentny, stanowczy, borykający się całe życie z uprzedzeniami i trudnościami wynikającymi z niskiego wzrostu. Główny bohater powieści Lemaitre trafia na niezwykłą sprawę. Bestialskie podwójne morderstwo, które rozpracowuje wraz ze swoim zespołem okazuje się być hołdem złożonym klasykom kryminałów. Morderca – miłośnik tego gatunku z niezwykłym pietyzmem i laboratoryjną wręcz dokładnością przekuwa w rzeczywistość pierwowzory takie jak Czarna Dalia, Roseanna czy American Psycho. Jego dziełem życia jest tytułowa koronkowa robota – kunsztowne oddanie czci mordercom z kanonu powieści kryminalnych.

Verhoeven nie ma wiele czasu. Z jednej strony w domu czeka na niego ciężarna żona Irene, potrzebująca obecności męża. Z drugiej strony naciski ze strony przełożonych, prasy nadają całemu postępowaniu nerwowej atmosfery. Cóż, w końcu zbrodnia jak zbrodnia, ale nie taka! Nie tak okrutna, nie tak dopracowana, wreszcie – nie owinięta w całun chorej misji, której morderca podporządkowuje swoje działania. Kryminały to niezwykle popularny gatunek, a nawet, jeśli pod uwagę weźmie się wyłącznie klasykę tytułów są tysiące. Jak w szybkim czasie znaleźć te, którymi morderca już się zainspirował? Jak znaleźć te, które zechce odwzorować w najbliższej przyszłości?

[http://wstawtytul.com/recenzje/koronkowa-robota/]

Przypomnij sobie swoje ulubione morderstwa z kryminałów. Jakie one będą? Czy ich sprawcą będzie głęboko zaburzona fanka Annie Wilkes z Misery? Wykwintny acz mrożący krew w żyłach kanibalizm dr. Lectera? A może skusisz się raczej na starego dobrego Kubę Rozpruwacza i wilgotne, brudne, słabo oświetlone uliczki XIX wiecznego Londynu?

Powróć pamięcią do tej jednej, wybranej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W XIX wieku niemiecki filozof Fryderyk Nietzche odważnie stwierdza, że Bóg umarł. Jego przekonanie wesprze wiek XX, pełny totalitaryzmów, naznaczony niezrozumiałą eksplozją śmierci. Ogłuszony złem człowiek z jednej strony odrzuci niesprawdzającego się boga, z drugiej – wciąż będzie poszukiwał odpowiedzi na swoje pytania, czegoś większego niż on. Dającego szansę, nadzieję, oferującego słuszną drogę. Będzie szukał systemu nie popadającego w doktrynalność. Raczej wykorzystującego niż deprecjonującego osiągnięcia nauki. Systemu, który stawia na świat rozwoju i szczęścia, świat oczyszczony z wojen, chorób.

Prawdziwej drogi do wyzwolenia.

"Będziesz miłował Pana Boga swego całą swoją duszą…"
W takich właśnie okolicznościach – kryzysu, poszukiwania nowej drogi na scenie pojawia się L.Ron Hubbard. Niezwykle płodny pisarz science-fiction, żołnierz, niepoprawny konfabulant. Geniusz i hochsztapler, osoba charyzmatyczna i jednocześnie zagubiona. Zachłanny, żądny władzy egocentryk posiadający niezwykłą zdolność manipulowania innymi. Przez większą część swojego życia Hubbard kreował własną przeszłość, to ubarwiając, to całkowicie zmyślając przeróżne jej epizody. Robił wrażenie na nowo poznanych ludziach, uwodził liczne kobiety, popełniał bigamię, pogrążał się w mrocznych odmętach swojej psychiki. Gdyby na tym poprzestał, stałby się prawdopodobnie tylko jednym z wielu nie do końca docenionych pisarzy, człowiekiem moralnie słabym, o zaburzonej osobowości, pozbawionym rodziny i przyjaciół. Jednakże Hubbard zawsze poszukiwał sposobu na to, by zapisać się w annałach historii. Pragnął stworzyć coś większego, niż fikcję literacką. Marzyło mu się dzieło tak doniosłe społecznie, że istniałby w nim już na zawsze, pamiętany, znany i podziwiany w przeróżnych zakątkach świata. Dzieło, które nie tylko przyniosłoby mu nieśmiertelność, ale także gros doczesnych korzyści, oddanie tysięcy wiernych mu ludzi i pozycję nadczłowieka.

[http://wstawtytul.com/recenzje/droga-do-wyzwolenia/]

W XIX wieku niemiecki filozof Fryderyk Nietzche odważnie stwierdza, że Bóg umarł. Jego przekonanie wesprze wiek XX, pełny totalitaryzmów, naznaczony niezrozumiałą eksplozją śmierci. Ogłuszony złem człowiek z jednej strony odrzuci niesprawdzającego się boga, z drugiej – wciąż będzie poszukiwał odpowiedzi na swoje pytania, czegoś większego niż on. Dającego szansę, nadzieję,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zdaje się, że kryminały mają się na polskim rynku wydawniczym co najmniej dobrze. Po wysypie autorów skandynawskich, coraz częściej na półkach spotkamy Niemców (jak recenzowana już przeze mnie Nele Neuhaus), Francuzów, dobrze mają się też Rosjanie czy Amerykanie. Mamy też oczywiście naszych rewelacyjnych przedstawicieli gatunku – dopiero co Krajewski wydał kolejną książkę a „Pochłaniacz” Bondy można śmiało typować na tegoroczny hit książkowy.

Kto jeszcze? Nie samym kontynentem kryminał stoi. Wyspiarze trzymają się mocno, wypuszczając w ramiona spragnionych widzów takie perełki, jak np. Sherlock a w ramiona wiecznie nienasyconych czytelników kryminały takie jak Wzorzec Zbrodni. Sherlock podbija serca, jak sprawa ma się w przypadku Wzorca Zbrodni?

Warren Ellis, autor Wzorca Zbrodni jest chyba najbardziej znany z tworzonych przez siebie komiksów. To właśnie dzięki jego pomysłom John Malkovich mógł biegać ze świnią w komedio-kryminale RED. Ellis postanowił jednak nie poprzestać na komiksach i zabrał się za prozę. Wynikiem jego prób (już drugim zresztą) jest właśnie kryminał, który dostałam w łapki dzięki uprzejmości Wydawnictwa SQN. Przyznam, że moment, kiedy do mnie dojechał i gdy zabrałam się za czytanie był jednym z bardziej wariackich okresów ostatnio, uwieńczonym zwariowanym wydarzeniem stulecia, po którym przyszło coś jeszcze bardziej szalonego, czyli życie codzienne. Rollecoaster? Bardzo proszę, wtedy kryminalne zagadki do rozwiązania smakują najlepiej!

Jest on, on i ono. On numer jeden to Jim Rosato. Sympatyczny, lubiany przez współpracowników policjant dystryktu pierwszego, trwający w dość ognistym małżeństwie. On numer dwa to John Tallow. Wycofany, znudzony i zmęczony. Te same spodnie i marynarka, w lodówce szaleje pleśń lub milcząca pustka a tył samochodu zawalony jest książkami, płytami i stertą papierów.

Ono, czyli miasto. Nowy Jork, który nigdy nie śpi. Poprzecinane plątaniną niewidzialnych zależności, oplecione sznurkami tak służb, jak i przestępców, bohater przez duże „B”, dość kapryśny i nieprzewidywalny. Taki, z którym jednak trzeba się liczyć.

Początek to „dzień jak co dzień” nowojorskiej policji. Jakiś szaleniec biega nago po klatce schodowej i wymachuje bronią (no, zważywszy na zakaz posiadania broni w tym mieście – nie jest to już znowu takie zwyczajne). Nasza para jedzie na miejsce zdarzenia. Nagle z dwójki ostaje się jeden, patrząc w zwolnionym tempie szoku, jak mózg Jima Rosato wystrzeliwuje przez dziurę wylotową i z plaskiem uderza o ścianę. 1-0 dla złośliwego Miasta. Pierwsza próba solidnie spieprzonego dnia zaliczona. John usuwa golasa – dzień pieprzy się jeszcze bardziej. A kiedy okazuje się, że w jednym z mieszkań – przypadkowo przez Tallowa odkrytym – znajduje się cały arsenał broni – sytuacja staje się nie do zniesienia.

Martwy partner i kilkadziesiąt metrów kwadratowych zawalonych bronią to pierwszy stopień do piekła, które otwiera się szeroko dla Johna Tallowa. Drugim stopniem będzie furia jego porucznik, gdy okaże się, że z każdej, dosłownie każdej broni znalezionej w mieszkaniu kogoś zamordowano. A to oznacza, że Tallow przypadkowo pootwierał nowojorskiej policji sprawy ponad dwustu niewyjaśnionych dotąd zbrodni. I zostaje z tym całkowicie sam.

No, może nie do końca. Wkrótce z pomocą przychodzi mu dwójka szalonych naukowców oraz własny, osobisty umysł, który zaczyna powoli się rozkręcać i pracować na pełnych obrotach, robiąc z Tallowa nie poruszaną wyłącznie siłą woli pacynkę, a pełnokrwistego policjanta. W samotności przeszkadza mu też czający się na obrzeżach Łowca, który pragnie zwrotu swoich drogocennych, zbieranych przez dwadzieścia lat trofeów i łaknie krwi tych, którzy go tych skarbów pozbawili.

Kiedy myślę: „Wzorzec Zbrodni”, przychodzi mi do głowy lokomotywa z wiersza Tuwima. Początkowo porusza się bardzo powoli, sapiąc głośnio, jak ucząc się, w jaki sposób nabrać impetu. Kiedy jej się to udaje – zaczyna rozwijać prędkość i koniec końców nie przypomina już tłustej, ociężałej maszyny a sprawny, smukły, nowoczesny pojazd, który sprawnie przenosi czytelnika przez kolejne meandry zagadki.

Tajemnica Łowcy trzyma w napięciu, pomysł z bronią to nie tylko realizacja mokrego snu balistyka, ale naprawdę ciekawy wątek, zaś wyścig zbrojeń pomiędzy nim a Tallowem (gdzie ten drugi uzbrojony jest głównie w swoją dwójkę zwariowanych techników kryminalistyki-naukowców i działający instynkt policjanta) przykuwa uwagę, to trzeba przyznać.

Jest tu też jednak trochę dziegciu. Dla mnie wczucie się w opowiadaną przez Ellisa historię zajęło więcej czasu, niż w przypadku innych kryminałów. Rozkręcałam się tak samo, jak sama powieść – powoli, trochę w bólach. Nie mogę jednak do końca obiektywnie stwierdzić, czy więcej w tym winy samej książki, czy specyficznego czasu, w którym się za nią zabrałam – tutaj zdanie musisz wyrobić sobie samodzielnie, zabierając się za książkę.

Nie da się też nie zauważyć, że w przypadku większości elementów nasuwa się myśl „ale to już było”. Był już mocno wycofany społecznie policjant, ten fajniejszy glina, który ginie na samym początku, tajemniczy seryjny morderca, pomocnicy w postaci zakręconych speców od techniki czy kłody pod nogi ze strony szefostwa. Z drugiej strony – czy nie jest przypadkiem tak, że w tej działce naprawdę trudno jest wymyślić coś tak awangardowego, że aż pionierskiego? I czy świeżość pomysłu z bronią i jej dystynktywnymi cechami, które naprowadzają na mordercę niweluje – czy może nawet przebija – krytyczne uwagi o wtórności?

To, co mnie się spodobało we Wzorcu Zbrodni, a co zaczęłam doceniać tak naprawdę dopiero po skończonej lekturze, to odwzorowanie ciężkiej pracy policjanta w mieście, które nigdy nie śpi. Tu nie ma miejsca na pięknych chłopców w garniturach, ze słuchawką w uchu i plakietką FBI w ręce. Tu jest ulica. Ulica obciążona taką ilością brudu tworzonego przez człowieka, ociekająca dramatami w takiej ilości, że wszystko to zmienia się w śmierdzący rynsztok, potok, który nie sposób zatrzymać. Taki, który najlepiej ominąć. Każde jedno przestępstwo to jak fałszujący głos w tysiącach sobie podobnych, wyjących, jęczących, które wszyscy najchętniej zamknęliby w wyciszającym pudełku, by zostawić je na półce i pójść w cholerę do domu.

Otwarcie ogromnej liczby spraw nikogo nie cieszy. Jest wyłącznie wrzodem na dupie, dostawcą papierologii, statystyką, którą trzeba będzie potem opisać, wrzucić w raporty, porządnie przyklepać. To rodzaj nieuchronnego kosztu, który trzeba ponieść, żeby rozwiązać pozostałą hordę przestępstw. Hordę, którą i tak wszyscy są wystarczająco zmęczeni.

Miasto jest tu elementem kluczowym. I dla Johna Tallowa, i dla Łowcy. Dla jego ofiar. Dla wilków z Wall Street, operujących milionami. Dla ogromnej rzeszy mniej lub bardziej niewidocznych ludzi, którzy ze swoimi dramatami dzwonią na policję. Dla setek policjantów uwijających się jak mrówki, jedzących niezdrowo zawsze w tych samych barach. Dla Jima Rosato, którego drobinki mózgu pokryte krwią utkwiły gdzieś w wyszczerbieniach ściany.

Warto dać „Wzorcowi zbrodni” szansę. Chociażby dlatego, by sprawdzić (i dać mi potem znać koniecznie!) czy dla Ciebie lokomotywa też powoli nabierała prędkości, czy to może po prostu „okoliczności stworzyły krytyka. By osobiście zobaczyć, jak się rozwiązuje historia największej odkrywki broni. I żeby zobaczyć Nowy Jork, który nigdy nie śpi.

Podziękowania za egzemplarz recenzencki fruną do Wydawnictwa SQN

Zdaje się, że kryminały mają się na polskim rynku wydawniczym co najmniej dobrze. Po wysypie autorów skandynawskich, coraz częściej na półkach spotkamy Niemców (jak recenzowana już przeze mnie Nele Neuhaus), Francuzów, dobrze mają się też Rosjanie czy Amerykanie. Mamy też oczywiście naszych rewelacyjnych przedstawicieli gatunku – dopiero co Krajewski wydał kolejną książkę a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie reportaże, które sprawiają, że łapiesz się za głowę. Pełny zadziwienia, niedowierzania, mrużysz oczy bo trudno Ci uwierzyć, że coś takiego może mieć miejsce. Wysilasz cały swój umysł tylko po to, by spróbować w jakikolwiek sposób ogarnąć prezentowaną przez autora rzeczywistość. Czasem się nie udaje.

Są takie reportaże, które sprawiają, że łapiesz się za serce. To te teksty, które okrutnie, bezwstydnie uderzają w to wszystko, co jest dla Ciebie drogie. Orientujesz się że bezwiednie nerwowo zaciskasz ręce, że wilgotnieją Ci oczy a zęby zaczynają nieprzyjemnie o siebie trzeć. Z jednej strony żałujesz, że masz w sobie coś takiego jak empatię. Bo gdybyś nie miał, to nie siedziałbyś teraz jak kołek, bezsilny i rozżalony, wściekła i smutna bo po tej stronie książki nie możesz zrobić nic, by wspomóc bohaterów.

Z drugiej strony cieszysz się, że masz tę empatię. Bo lektura jest jak podszczypywanie, utwierdza Cię w przekonaniu, że wciąż jesteś człowiekiem.

Są takie reportaże, które sprawiają, że łapiesz się za głowę, za serce i jednocześnie za żołądek, bo od ogromu emocji dostajesz mdłości. Gdzie „jak to możliwe” splata się tak ciasno z „jakie to okropne”, że obrzydliwa gula staje Ci w gardle i nijak nie potrafisz jej przełknąć. Do tej pory znałam to z reportaży o krajach ZSRR, o II wojnie światowej, o ludobójstwach w Korei Północnej, na Bałkanach i w Afryce. Do tej pory znalałm to z reportaży pisanych w czasie przeszłym.

Teraz przeczytałam Detroit Sekcja zwłok Ameryki Charliego LeDuffa i martwe miasto wniknęło we mnie niespodziewanie głęboko. Nie jestem pewna, czy zdołam je wyrwać i czy tak naprawdę tego chcę.

LeDuff był dziennikarzem New York Timesa. Odszedł, bo pisał o luzerach. Luzerzy nie są dobrze widziani, nie w kraju mlekiem i miodem płynącym, w kraju nieograniczonych możliwość, wielkich pieniędzy i otwartych drzwi. Nie w kraju demokracji i przedsiębiorczości. Porzucając pracę w Time’sie LeDuff wraca na stare śmieci, do miasta swego pochodzenia – Detroit. Dawnej perły w przemysłowej koronie Ameryki już nie ma. Dziś Detroit jest miastem, w którym luzer to najłagodniejsze określenie dla mieszkańców dziewięciu kręgów tego piekła. Le Duff sięga po Detroit – papierek lakmusowy kondycji współczesnej Ameryki.

więcej na http://wstawtytul.com/recenzje/recenzja-detroit/

Są takie reportaże, które sprawiają, że łapiesz się za głowę. Pełny zadziwienia, niedowierzania, mrużysz oczy bo trudno Ci uwierzyć, że coś takiego może mieć miejsce. Wysilasz cały swój umysł tylko po to, by spróbować w jakikolwiek sposób ogarnąć prezentowaną przez autora rzeczywistość. Czasem się nie udaje.

Są takie reportaże, które sprawiają, że łapiesz się za serce. To...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prawda Was Wyzwoli

Kilka rzeczy, które musimy sobie wyjaśnić na samym początku.

Nie czytam Książkowej Serii XXI wieku, to jest Gry o Tron, więc zagryzanie palców w oczekiwanie na kolejny tom, który ma się pojawić w nieokreślonej bliżej przyszłości jest mi obce.

Ostatnio na kontynuację z zapartym tchem czekałam, gdy wychodził Harry Potter. Uznajcie więc, że było to dawno.

Do czasu. Do czasu, aż w moje ręce wpadł Przegląd Końca Świata. Najpierw Feed, później Deadline a wreszcie wyczekany, wychuchany, wyproszony i wydzwoniony (tak, nagabywałam Wydawnictwo SQN telefonami z pytaniem o datę publikacji. Nie, nie wstydzę się tego) Blackout.

Szczerze? Kiedy pierwszy tom kończy się totalną bombą, a drugi zostawia czytelnika ze szczęką spoczywającą na podłodze a jedyne sensowne pytanie to: Co to ma, kurna, znaczyć? JAK TO?! Trzeci tom musi dać z siebie naprawdę dużo, by przeskoczyć swoich poprzedników. Poza tym, jako że Blackout jest zwieńczeniem trylogii, oczekiwałam porządnej dawki soczystej prozy i intrygi, do której przyzwyczaiła mnie już Mira Grant.

Zaprawdę, powiadam Wam, nie zawiodłam się.

Shaun i ekipa Przeglądu Końca Świata próbuje rozwikłać zagadkę, kto nastaje na ich życie oraz jak bardzo nasza ulubiona organizacja – Centrum Zwalczania i Kontroli Chorób – narozrabiała. Jak to się stało, że z grupki dziennikarzy relacjonujących kampanię prezydencką zamienili się w uciekinierów, persony non grata, ze śmiercią depczącą im po piętach, ze zgliszczami i pożogą pojawiającą się wszędzie tam, gdzie oni. Shaun balansuje niebezpiecznie pomiędzy zupełnym popadnięciem w szaleństwo i wciąż nie może się zdecydować, czy woli pozostać w bezpiecznym świecie obłędu, kuszącym tym, co dla niego najdroższe, czy kolejny dzień zawalczyć o Prawdę.

Tymczasem w jednym z obrzydliwie białych i sterylnych laboratoriów budzi się aberracja biologiczna, która nigdy nie powinna powstać. A jednak istnieje. Zaś fakt, że zapłacono za nią ogromne ilości pieniędzy sugeruje, że ktoś szykuje naprawdę potężny przekręt…

Blackoutu się nie czyta. Przez Blackout się biegnie. Biegnie się tak, jakby za Tobą biegło stado całkiem świeżych zombie, marzących o kawałku mięska z Twojego udka. Biegnie się, z nadzieją, że na kolejnej stronie znajdzie się schronienie. A tam jeszcze więcej zagadek, jeszcze więcej znaków zapytania. Szybkie spojrzenie w kierunku tej grupy straceńców, z którą biegniesz. Ktoś pada i już nie wstaje. Biegniecie dalej. Na przekór wszystkiemu, żeby odkryć prawdę. Nawet jeśli was to zabije. Nawet, jeśli nie uda się przetrwać. Wiecie przecież, że musisz poznać prawdę. Musisz znać rozwiązanie zagadki, poznać tajemnicę, która dotychczas zaciskała gardło. Nie wolno Ci zaprzestać biegu, odłożyć go na później. Prawda nie poczeka. Powstańcie, póki możecie.

Blackout, podobnie jak jego poprzednicy, jest koktajlem perfekcyjnym. Nie dość, że pożywnym, to jeszcze do tego smakowicie przygotowanym. Serwuje czytelnikowi doskonałe wyważenie elementów humorystycznych, przerażających, sensacyjnych i wzruszających. To, co uwielbiam w prozie Miry Grant, to wiarygodnie skonstruowani bohaterowie. Prawdziwi aż do bólu, ludzcy nawet w obliczu walącego się na głowę wszechświata. Relacje, które nawiązują, mogą być krótkie, ale intensywne – bo takie też są czasy, w których żyją. Ekipa „Przeglądu Końca Świata” jest zwyczajnie ludzka. Kocha, cierpi, śmieje się, boi. Oni nie uciekają w nierzeczywisty heroizm, próbują – każdy na swój sposób – poradzić sobie z rzeczywistością, nawet jeśli ta ich zwyczajnie przerasta. Ktoś ucieka w szaleństwo, ktoś inny bije rekordy w strzelaniu do zombie, a kolejny szuka ukojenia w pisaniu opowiadań. Która droga jest właściwa a która nie? Jak można mówić o tym, gdy wokół szaleje apokalipsa zombie a to, co najdroższe, może zniknąć w przeciągu sekund?

Rozwikłanie zagadek przynosi słodko-gorzki smak, bo droga nie szczędziła kłód pod nogi, a opłatę liczyła w ludzkich życiach. Zakończenie historii niezwykłego rodzeństwa, których historia przerodziła się w pełnokrwisty thriller polityczny udziela wielu odpowiedzi ale i zostawia czytelnika z wcale nie takimi prostymi pytaniami.

I to jest właśnie to, co w Przeglądzie Końca Świata: Blackout lubię najbardziej. Niejednoznaczność? Dylemat? Być może. Mira Grant ustami i działaniami swoich bohaterów trochę daje odpowiedź, zostawiając przy tym czytelnikowi sporo miejsca na własne przemyślenia. Niezwykłość całego cyklu Przegląd Końca Świata, a w szczególności Blackoutu polega na tym, że w śmieszno-strasznej historii świata pełnego zombie zadaje trzeźwe, niekiedy niewygodne pytania o kondycję współczesnego świata. Nawet, jeśli on sam nie zmaga się w tym momencie z plagą nieumarłych. Nie możemy, ba, nie wolno nam przymknąć oczu i nie słyszeć tych pytań. Jakie są granice procedur medycznych? Gdzie przebiega granica, której ludziom przekroczyć nie wolno? Czy nauka zawsze służy ludzkości tak jak powinna? A może wybiera innych mocodawców? Jakie powinny być relacje pomiędzy ludźmi mediów a ludźmi polityki? Wobec kogo dziennikarze mają większe zobowiązania: czy wobec czytelników czy może polityków próbujących utrzymać świat w pewnych ryzach? Czy wszystkie informacje powinny być podane do wiadomości publicznej? Czy wartość prawdy usprawiedliwia ponoszone koszty, liczone również w niepowtarzalnych, ludzkich życiach? Jeśli warunkiem przetrwania jest istnienie w świetle reflektorów, to jak wiele wolno nam sprzedać? Do jakiego etapu więzi w rodzinie są prawdziwe, a kiedy stają się zbieraniną wystudiowanych póz, nagranych odpowiednio rozmów i zimnego spojrzenia kontrastującego z wyćwiczonym uśmiechem?

Jak bardzo decydenci nas oszukują i zatajają przed obywatelami istotne informacje? Czy i my powinniśmy zagrzewać się do walki o dostęp do prawdy? Czy i my powinniśmy krzyknąć do siebie: powstańcie, póki możecie?

Ile jesteś w stanie oddać, by odzyskać to, co dla Ciebie najcenniejsze?

Przegląd Końca Świata Blackout nie tylko nie zawiódł moich oczekiwań. Spełnił je w stu procentach, a przez nienarzucające się, a jednak zmuszające do zastanowienia pytania uplasował siebie i całą trylogię na liście moich ulubionych książek. Chapeau bas, Miro Grant. Historia opisania przez Ciebie miała swój zatrważający początek w 2014 roku, gdy Kellis-Amberlee zaczął przywracać zmarłych do życia. Mam nadzieję, że Twoja wizja się nie spełni. Bo jak zawsze, najlepsze i najgorsze co może się w czasie apokalipsy przytrafić, to drugi człowiek.

Prawda Was Wyzwoli

Kilka rzeczy, które musimy sobie wyjaśnić na samym początku.

Nie czytam Książkowej Serii XXI wieku, to jest Gry o Tron, więc zagryzanie palców w oczekiwanie na kolejny tom, który ma się pojawić w nieokreślonej bliżej przyszłości jest mi obce.

Ostatnio na kontynuację z zapartym tchem czekałam, gdy wychodził Harry Potter. Uznajcie więc, że było to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wyraża więcej, niż tysiąc słów...

Co? Tym razem nie słynna kokosowa pralinka, a mina Maćka, kiedy zobaczył, co tym razem zabieram do kasy w księgarni. Przedłużająca się cisza a po niej wymowne, lekko przeciągnięte pytanie:

Aniu...[pełna napięcia muzyka, za chwilę zamordują Joffrey'a] czy możesz mi powiedzieć, dlaczego kupiłaś książkę o penisach?

A co ja miałam niby powiedzieć? Że zauroczyła mnie kanarkowa okładka? Że uwielbiam absurdalne książki o równie absurdalnej tematyce (mówienie swojemu mężczyźnie, że uważam penisy za absurdalne zdaje się nie być najlepszym pomysłem)? Że "Boskie przyrodzenie" doskonale eksploruje moją potrzebę książki trochę kulturoznawczej, historycznej, trochę medycznej i religijnej, z literackim smaczkiem i seksualnym pieprzykiem?

Że przy tej recenzji słowa naprawdę mogą zyskiwać niefortunne znaczenia?

Dawno, dawno temu...

Czy wiesz, jaka była moja główna zagwozdka czasów gimnazjalnych? Oczywiście oprócz klasycznego "czy moje życie ma sens", "jak prześlizgnąć się przez fizykę nie objawiając pustostanu umysłowego" oraz "jak dostać literackiego nobla za opowiadania fanowskie do Harry'ego Potter'a".

Otóż zastanawiałam się - i na dobrą sprawę zastanawiam do tej pory:

O co chodzi z facetami i ich penisami?

http://wstawtytul.com/recenzje/boskie-przyrodzenie/

Wyraża więcej, niż tysiąc słów...

Co? Tym razem nie słynna kokosowa pralinka, a mina Maćka, kiedy zobaczył, co tym razem zabieram do kasy w księgarni. Przedłużająca się cisza a po niej wymowne, lekko przeciągnięte pytanie:

Aniu...[pełna napięcia muzyka, za chwilę zamordują Joffrey'a] czy możesz mi powiedzieć, dlaczego kupiłaś książkę o penisach?

A co ja miałam niby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Największe marzenie człowieka? Kreacja ex nihilo. Nic tak nie zbliża do Stwórcy, nic tak nie uzurpuje jego miejsca jak stworzenie czegoś z pustki. Wyciągnięcie z otchłani ku świetle, ku życiu, ku istnieniu.

Poród zdaje mi się być trochę zbliżonym doświadczeniem. Taką sytuacją graniczną, gdzieś z przełomu śmierci i życia, gdzie nagle z ciała rodzi się ciało. Staje się, chociaż jeszcze chwilę temu go nie było. I tak, wiem, że istniało już wcześniej, ale jakby za zasłoną, ukryte, w intymnej ciemności, w nieustannej separacji, nie do końca wyraźne chociaż tak bardzo blisko. A teraz nagle, w tej chwili z pogranicza światów pojawia się tutaj, już obecne na swoje zawsze dla życia.
Wszyscy przeszliśmy tę drogę. Każdy zrodzony z kobiety. W tamtym momencie byliśmy we dwójkę największymi bohaterami prywatnego mikrokosmosu. Myślę sobie, że wtedy świat stał się na nowo.
Ale przecież nie byliśmy sami. Często obok, w cieniu, stał ktoś, kto pomógł w ten świat wejść. Osoba, o której najmniej się mówi zazwyczaj i najmniej pamięta. Której nie oddaje się głosu, zakładając niesłusznie, że nic ciekawego do powiedzenia nie ma.

Czy chcesz posłuchać?

http://wstawtytul.com/recenzje/pograniczu-swiatow-mundra-sylwii-szwed/

Największe marzenie człowieka? Kreacja ex nihilo. Nic tak nie zbliża do Stwórcy, nic tak nie uzurpuje jego miejsca jak stworzenie czegoś z pustki. Wyciągnięcie z otchłani ku świetle, ku życiu, ku istnieniu.

Poród zdaje mi się być trochę zbliżonym doświadczeniem. Taką sytuacją graniczną, gdzieś z przełomu śmierci i życia, gdzie nagle z ciała rodzi się ciało. Staje się,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Okładka z gatunku tych mrocznych. Klimat jak w „Bezsennych Środach” na WielkiBuk.com. Wysoki fotel, niepokojące, pnące się i dziwacznie powyginane konary drzewa rodem z opowieści grozy. Ogromny fotel a przed nim stoi ciemnowłosa, poważna, ubrana w czarną sukienkę z białym kołnierzem i mankietami dziewczynka. U jej stóp obowiązkowy czarny kot, a nad nią złowieszcze kruczydło. Na wywiniętym spazmatycznie pergaminie napis: Zatrute Ciasteczko.
Po prostu MUSIAŁAM to przeczytać.

http://wstawtytul.com/recenzje/zatrute-ciasteczko-gdybym-miala-znow-11/

Okładka z gatunku tych mrocznych. Klimat jak w „Bezsennych Środach” na WielkiBuk.com. Wysoki fotel, niepokojące, pnące się i dziwacznie powyginane konary drzewa rodem z opowieści grozy. Ogromny fotel a przed nim stoi ciemnowłosa, poważna, ubrana w czarną sukienkę z białym kołnierzem i mankietami dziewczynka. U jej stóp obowiązkowy czarny kot, a nad nią złowieszcze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzowanie klasyki nie jest wbrew pozorom takie łatwe.

Jaki bowiem klucz zastosować? Podług jakich kryteriów oceniać język, kwiecisty i pełny nieużywanych już konstrukcji? Jak opiniować fabułę, kiedy toczy się ona spokojnym, obyczajowym rytmem, wypełniona konwenansami i natchniona myślą epoki? Co sądzić o bohaterach, którzy poddani moralności swoich czasów powściągają charaktery, by pełnie swych osobowości ukazywać głównie w monologach wewnętrznych i tych małych, krótkich skrawkach, w których spotykają się z innymi postaciami?

Jak ocenić Profesora Charlotte Bronte, jej pierwszą, odrzucaną początkowo książkę, która podobała mi się i nie podobała jednocześnie?

http://wstawtytul.com/recenzje/profesor-charlotte-bronte-recenzja/

Recenzowanie klasyki nie jest wbrew pozorom takie łatwe.

Jaki bowiem klucz zastosować? Podług jakich kryteriów oceniać język, kwiecisty i pełny nieużywanych już konstrukcji? Jak opiniować fabułę, kiedy toczy się ona spokojnym, obyczajowym rytmem, wypełniona konwenansami i natchniona myślą epoki? Co sądzić o bohaterach, którzy poddani moralności swoich czasów powściągają...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Anatomia władzy Michał Karnowski, Eryk Mistewicz
Ocena 6,1
Anatomia władzy Michał Karnowski, E...

Na półkach:

Żyjemy w świecie opowieści. Historii. Narracji. Tworzymy je sami i otrzymujemy od innych. Pochłonięci przez historię, opowiadamy ją dalej. Tweetujemy, wrzucamy post na Facebooku, opowiadamy znajomym z pracy i uczelni. Temat ciśnie nam się na usta, wypływa samoistnie, wyrywa się, by iść w świat dalej. Płoniemy naszą opowieścią. Rozentuzjazmowani, o błyszczących oczach, zafascynowani. Nigdy nie obojętni.

To jest właśnie moc dobrze skrojonej historii. To jest moc historii, która sprawia, że w markecie sięgasz po napój w czerwonej puszce. Moc historii, dzięki której bardziej od kolejnej komisji śledczej obchodzi Cię najnowszy wpis na blogu córki premiera. Moc, która powoduje, że przy urnie wyborczej zakreślasz odpowiedni kwadracik. Myślisz, że to niemożliwe? Że sam sobie jesteś sterem i okrętem, sam podejmujesz wybory, czy to żywieniowe, czy polityczne?

Czytaj dalej.

http://wstawtytul.com/recenzje/anatomia-wladzy/

Żyjemy w świecie opowieści. Historii. Narracji. Tworzymy je sami i otrzymujemy od innych. Pochłonięci przez historię, opowiadamy ją dalej. Tweetujemy, wrzucamy post na Facebooku, opowiadamy znajomym z pracy i uczelni. Temat ciśnie nam się na usta, wypływa samoistnie, wyrywa się, by iść w świat dalej. Płoniemy naszą opowieścią. Rozentuzjazmowani, o błyszczących oczach,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Minimalistyczna okładka – białe tło, a na nim czarny kształt przypominający zaczesaną na bok fryzurę. Do tego krótkie “On wrócił” tworzące wzór charakterystycznego wąsa. Już wiadomo.

On wrócił. On, czyli Adolf Hitler.

Timur Vermes jest niemieckim pisarzem, ghost writerem. Na debiut (pod swoim nazwiskiem) wybiera fabułę, której tematyka niejedną osobę mogłaby przyprawić o zawał. Czy słowa Hitler i satyra dobrze wyglądają obok siebie? A Hitler i niepohamowany śmiech? Czy myślą, słowem i czynem Hitlera można skrytykować współczesne społeczeństwo, jednocześnie przyprawiając czytelnika o zadyszkę od ciągłego chichotu? W końcu czytając “On wrócił” sama pokładałam się ze śmiechu, stwierdzając co jakiś czas: “Ach, ten Hitler jest fantastyczny!”.

Zanim uznacie, że ogłupiałam do reszty, lekko nakreślę sytuację:

Rok 2011, Berlin. Adolf H. otwiera oczy. Ze zdziwienie konstatuje, że leży na betonie, wokół niego nie krąży, niczym tresowana małpka, Martin Bormann, mundur, który ma na sobie śmierdzi benzyną a Berlin wygląda zaskakująco dobrze jak na miasto oblężone przez rosyjską swołocz. Konstatacja przeradza się w oburzenie, gdy młody Hitlerjunge grający w piłkę nie rozpoznaje swego wodza, nie wita się nazistowskim pozdrowieniem a gazety prześcigają się w artykułach, jakim to niezwykłym zbrodniarzem, katem historii i niszczycielem Niemiec był Fuhrer.

Ale nie ma tego złego. Doskonały w byciu Adolfem (kimże innym mógłby być?) zostaje zauważony przez przedstawicieli mediów, którzy angażują go jako komika odgrywającego samego siebie. I tylko nikt nie chce uwierzyć w zapewnienia, że on naprawdę nazywa się Hitler…

http://wstawtytul.com/2014/02/19/onwrocil/

Minimalistyczna okładka – białe tło, a na nim czarny kształt przypominający zaczesaną na bok fryzurę. Do tego krótkie “On wrócił” tworzące wzór charakterystycznego wąsa. Już wiadomo.

On wrócił. On, czyli Adolf Hitler.

Timur Vermes jest niemieckim pisarzem, ghost writerem. Na debiut (pod swoim nazwiskiem) wybiera fabułę, której tematyka niejedną osobę mogłaby przyprawić o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kto lubi makabrę, ręka w górę!

Wszyscy lubią. Ludzkość naturalnie lgnie do wszelkiego rodzaju dziwaczności, makabry, tragizmu. Krwi, potu i łez. Wcześniej publiczne egzekucje i operacje, dzisiaj drastyczne zdjęcia z wypadków i ze stołów operacyjnych. Nie czas i miejsce na to, by dyskutować o indywidualnych poziomach wrażliwości czy też otępieniu wrażliwości społecznej. Śmierć w nienaturalnych warunkach zawsze jest na topie.

Stop.

Zatrzymajmy się przez chwilę na tym, jakby tu przekierować gatunkowe skłonności na zdobycie konkretnej, zaskakującej, makabrycznej ale przy tym niezwykle istotnej wiedzy. Zatrzymajmy się przy książce “Czerwony Rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kośc, producentów krwi i porywaczy dzieci”.

Żyjemy w boskiej erze kapitalizmu, gdzie praktycznie wszystko jest na sprzedaż – jeśli tylko jest chętny kupiec. W świadomości społecznej funkcjonują trzy rodzaje rynków zbytu – biały (towary dopuszczone do sprzedaży), szary (np. pirackie płyty, nieopodatkowane dochody) oraz czarny rynek (towary w danym kraju nielegalne). Mało osób wie, że wyróżnić możemy jeszcze jeden: tytułowy czerwony rynek, czyli rynek, na którym towarem jest człowiek i jego komponenty. Szukasz nerki? Serca, płuca? Chcesz adoptować dziecko, potrzebujesz komórek jajowych? A może jesteś przedstawicielem uczelni i chciałbyś wzbogacić wykłady z biologii o prawdziwy szkielet ludzki?

Nie ma problemu. Witajcie na czerwonym rynku.

http://wstawtytul.com/2014/03/17/czerwony-rynek-recenzja/

Kto lubi makabrę, ręka w górę!

Wszyscy lubią. Ludzkość naturalnie lgnie do wszelkiego rodzaju dziwaczności, makabry, tragizmu. Krwi, potu i łez. Wcześniej publiczne egzekucje i operacje, dzisiaj drastyczne zdjęcia z wypadków i ze stołów operacyjnych. Nie czas i miejsce na to, by dyskutować o indywidualnych poziomach wrażliwości czy też otępieniu wrażliwości społecznej....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytam dobre książki.

Może i nie jestem skromna ale co tam. Dlaczego miałabym być, skoro to prawda? W naturalny sposób wychwytuje w księgarniach dna i kilometry mułu, odsiewam je z mojego pola widzenia zakupowego, przerzucając na czarną listę “uwaga, grozi szczękościskiem”. Moje lektury co prawda nie są zawsze na takim samym poziomie, rozpiętość gatunkowa obejmuje praktycznie wszystko ale ostatnią naprawdę kiepską książką (?) przeze mnie przeczytaną był jakiś Harlequin z serii Gorący Romans.

Miałam wtedy “naście” lat, czytałam go na głos z przyjaciółką, bodajże w pociągu. Ubaw przedni, polecam każdemu.

Dlatego też mam poczucie wrzucając recenzję po recenzji, że proponuję Wam książki, którym warto poświęcić czas chociażby po to, by wyrobić sobie własne zdanie. Czasem jednak trzeba się poświęcić. Czasem, odczuwając dotkliwie zalew peanów, pieśni pochwalnych i orgazmicznych prawie okrzyków uwielbienia trzeba poprawić przyłbicę i ruszyć na spotkanie czegoś, by coś przydybać i przestrzec inne dusze przed zgubą wieczną.

No, ale jak to rzekł Tomek Tomczyk wstając o 14.00 – nikt nie powiedział, że życie blogera będzie łatwe.

Przed Wami: “Gra o Ferrin”!

http://wstawtytul.com/2014/03/02/ferrin/

Czytam dobre książki.

Może i nie jestem skromna ale co tam. Dlaczego miałabym być, skoro to prawda? W naturalny sposób wychwytuje w księgarniach dna i kilometry mułu, odsiewam je z mojego pola widzenia zakupowego, przerzucając na czarną listę “uwaga, grozi szczękościskiem”. Moje lektury co prawda nie są zawsze na takim samym poziomie, rozpiętość gatunkowa obejmuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Druga dekada XXI wieku przyniosła nam kilka dobrych rzeczy. Dobrodziejstwo nr 1: pokonaliśmy przeziębienie. Nigdy więcej niewyraźnie wyglądających ludzi sięgających po żółte tabletki, nigdy więcej zasmarkanych przedszkolaków kichających specjalnie na dentystów, próbujących rozewrzeć dzieciom szczęki. Dobrodziejstwo nr 2: zniknął rak. Jedna z najbardziej przerażających chorób – nowotwory – odeszła w niepamięć. Nigdy więcej chemioterapii, strachu w oczach przed biopsjami i przerzedzania społeczeństwa.
Nie ma raka i nie ma grypy. Zamiast tego są zombie.
Zaraz, zaraz, co jest?
Zombie. Tak, te powłóczące nogami, o głupawym, pustym spojrzeniu istoty, których główną misją życiową jest zasmakowanie w mięsku z Twojego uda, tyłka i gdzie tam jeszcze hodujesz soczysty boczek. Przypadkowe połączenie dwóch laboratoryjnie spreparowanych wirusów: wirusa Kellis (ten od grypy) i wirusa Marburg-Amberlee (ten od raka) doprowadziło do pojawienia się bardzo złośliwego wirusa Kellis-Amberlee, który w swej aktywnej formie przejmował ciało żywiciela, zamieniając je w bezmózgą, żarłoczną i bardzo zakaźną masę.

http://wstawtytul.com/2014/04/08/feed-2/

Druga dekada XXI wieku przyniosła nam kilka dobrych rzeczy. Dobrodziejstwo nr 1: pokonaliśmy przeziębienie. Nigdy więcej niewyraźnie wyglądających ludzi sięgających po żółte tabletki, nigdy więcej zasmarkanych przedszkolaków kichających specjalnie na dentystów, próbujących rozewrzeć dzieciom szczęki. Dobrodziejstwo nr 2: zniknął rak. Jedna z najbardziej przerażających...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pamiętacie, co wtedy robiliście?

Wtedy, kiedy podano pierwsze informacje o samolocie wbitym w brzozę?

Ja pamiętam. Moja mama leżała w łóżku z przeziębieniem, robiłam jej herbatę. W pewnym momencie usłyszałam, jak woła, żebym natychmiast przyszła do sypialni. A tam telewizor już buczał o katastrofie.

Ponoć najlepiej "chwytają" książki wydane po śmierci autora. Owiane są nimbem "ostatniego dzieła", przedśmiertnego manifestu twórcy. Dobrze to wygląda w akcjach reklamowych. Ma jednak swoje wady. Nie można autora zapytać, co dokładnie miał na myśli. Nie można być pewnym, czy kształt, jaki ostatecznie zyskała książka, odpowiada zamysłowi pisarza. Czy na pewno te wywiady chciał zamieścić, czy właśnie tym ludziom dać prawo do zabrania głosu.

Bo w kwestii smoleńskiej to jest chyba najważniejsze. Prawo do zabrania głosu. Szansa na wypowiedź.

"Dwie brzozy wyznaczyły granicę światów dla uczestników tragicznego lotu: życia i śmierci, doczesności i wieczności. Między tymi brzozami rozegrał się kolejny polski dramat, który trwa do dzisiaj. Odłamki jeszcze długo będą kaleczyć rodziny ofiar, długo będą rzucać cienie na polską politykę. Na nas wszystkich" - pisze Torańska i ja wiem, w 2014 roku WIEM, że ma rację.

Z punktu widzenia chronologii, "Smoleńsk" to dłubanie w świeżych ranach. Większość wywiadów odbywa się nie miesiące, lata po katastrofie, ale dni i tygodnie po niej. Kiedy Bronisław Komorowski jeszcze jest marszałkiem, jeszcze nie pojawiły się raporty, jeszcze ludzie nie stoją i nie krzyczą pod krzyżem. Droga, którą przemierza Teresa Torańska, prowadzi od miejsca zdarzenia, gdzie rozmawia z polskim ambasadorem i konsulką, przez prosektoria, w których pracują w służbie społecznej psychologowie, lekarze, specjaliści od medycyny sądowej, mieszając się z pracownikami służb rosyjskich, na lotnisko, gdzie samoloty kursują jak karawany, a później do kancelarii marszałka, do biur poselskich przedstawicieli różnych frakcji politycznych. Wszędzie tam, gdzie praca wre, a ludzie próbują natłokiem zajęć zagłuszyć ciszę pustych gabinetów. Gdzie muszą to robić, by Polska pozostała Polską, chociaż większość z nich dygocze w środku.

Wreszcie pojawia się wśród rodzin i przyjaciół tych, którzy zginęli. Rozmawia z ludźmi, którzy do tej pory nie zdecydowali się wykasować numerów telefonu, trzymają się przedmiotów, ostatnich rozmów. Szukają sensu, odpowiedzi. Płaczą, godzą się z życiem, wściekają. Czy nie tak robimy wszyscy, kiedy odchodzi ktoś bliski? A co, jeśli społeczny szok sprawia, że zachowanie takie rozciąga się na cały naród?

"Smoleńsk" to zapis polskiego PTSD, chociaż sama Torańska prezentuje najwyższy stopień uwagi, przejrzystości myśli i jednocześnie taktu. Widać, w każdym właściwie wywiadzie, jak trzyma się tego, co tak wyraźnie zaznaczyła na wstępie:

"Żałoba jest jak mgła: otula ofiarę. Niedobrze, jeśli przenika i paraliżuje żywych, jeśli zamiast współczucia i uszanowania wyzwala złość, poczucie krzywdy, prowadzi do pragnienia zemsty. Wszystko to miało i ma miejsce w Polsce. Z żałobą się nie dyskutuje, ale żałoba nie zwalnia od myślenia".

To książka polityczna. W stu procentach polityczna, bo nie mógłby być inną zbiór wywiadów dotyczących wybitnie drażliwej kwestii, jaką jest (i była od początku) katastrofa smoleńska. W związku z tym przesiąknięciem politycznością, każdemu czytelnikowi lektura "Smoleńska" da coś innego, ponieważ każdy w tym kraju jakieś zdanie na ten temat ma. Każdy jakąś wersję obrał, tu nie można być obojętnym, obiektywnym i wyważonym. Jakąś prawdę trzeba wybrać, a nawet w przypadku tak poważnej sprawy, z prawdą jest jak z dupą – każdy ma swoją. Co innego myśli Niesiołowski, co innego Kowal. Co innego Szczypińska, co innego Kopacz. A jeszcze inaczej sądzi Rotfeld czy Putka. Mimo wszystko dobrze jest porównać te prawdy, zobaczyć luki w podawanych informacjach, luki weryfikowane przez kilka wywiadów, szczególnie tych, w których nie biorą udziału osoby partyjne.

Kończy tę podróż dziennikarską Torańskiej Lidia Ostałowska, świetna reportażystka, swoimi "Dziadami smoleńskimi". Pokazują one, jak niezwykłą pracę wykonała Teresa Torańska i jak wiele było jeszcze przed nią, ile jeszcze chciała w tej kwestii zrobić. Zabrakło czasu przecież na wywiad z dwiema niezwykle ważnymi w tym dramacie personami – Jarosławem Kaczyńskim i Donaldem Tuskiem. Tytan pracy zostawił komputer pełen notatek, drobiazgowych informacji, które wtłaczają ludzi, żywych, prawdziwych ludzi w naszą pamięć. O obrączkach, minutach, kryminałach Agaty Christie. Małych rzeczach tworzących osoby na nowo.

Pamiętacie, co wtedy robiliście?

Wtedy, kiedy podano pierwsze informacje o samolocie wbitym w brzozę?

Ja pamiętam. Moja mama leżała w łóżku z przeziębieniem, robiłam jej herbatę. W pewnym momencie usłyszałam, jak woła, żebym natychmiast przyszła do sypialni. A tam telewizor już buczał o katastrofie.

Ponoć najlepiej "chwytają" książki wydane po śmierci autora. Owiane...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Opublikowane na: http://wstawtytul.wordpress.com/2014/01/22/czas-zniw-samantha-shannon/

W ostatnich latach w literaturze okołofantastycznej było już chyba wszystko. Wampiry? Było! Wilkołaki? Było. Zmiennokształtni? Było. Zombie? Anioły i demony w różnych konfiguracjach? Było. Niebotycznie bogaci dwudziestokilkulatkowie o romantyczno-pikantnej naturze i mrocznej jak papa na dachu przeszłości? Co, że to nie fantastyka? Przepraszam, macie racje. Bajka. Jasnowidze jako wrogowie publiczni autorytarnej Dawnej Anglii? Było?

No właśnie.

Tymczasem to, co serwuje nam w “Czasie Żniw” Samantha Shannon to tchnienie świeżego powietrza do zatęchłego, zatłoczonego pomieszczenia. Głównymi bohaterami są tu bowiem jasnowidze żyjący we wrogo nastawionym państwie Sajon (dawna Wielka Brytania) oraz dwie rasy równie nieprzyjemnych istot. Ale o tym za chwilę.
Paige Mahoney ma dziewiętnaście lat, blond włosy i niezwykły talent. Należy do jednej z najrzadszych kategorii jasnowidzenia – śniących wędrowców, mogących przemierzać odmęty ludzkiej psychiki (nazywanej tu sennym krajobrazem). Paige ma niestety to nieszczęście żyć w Sajonie, autorytarnym państwie rządzonym przez Wielkiego Inkwizytora, w którym jasnowidzenie karane jest śmiercią. Chcąc zapewnić sobie przetrwanie, Paige pracuje w sajońskim podziemiu, w jasnowidzkim przestępczym syndykacie, gdzie jako protegowana jednego z mim-lordów wkrada się do cudzych umysłów. Dziewczyna lubi swoją pracę, kolegów z gangu i nawet dobrze idzie jej oszukiwanie ojca, który zresztą pracuje jako naukowiec w Sajonie. Tymczasem poprzez nieoczekiwany splot wydarzeń Paige zostaje wyrwana ze swojego dotychczasowego świata i umieszczona w kolonii karnej Szeol I, gdzie przyjdzie się jej zmierzyć z okrutnymi Refaitami i ich śmiertelnymi wrogami – Emmitami a także zawalczyć o wolność i prawdę o samej sobie.

Zauważyłam, że pisanie w pierwszej osobie liczby pojedynczej jest typową cechą debiutujących autorów/autorek. Nie dziwi mnie to, taka forma gramatyczna pozwala na łatwiejsze sterowanie postacią poprzez jej większe “splecenie” z osobowością twórcy. W przypadku autorek i ich bohaterek, rezultaty takiego zabiegu zazwyczaj plasują się pomiędzy krańcami następującego kontinuum, gdzie albo mamy absolutnie niezwykłą bohaterkę o unikalnych umiejętnościach, której wszyscy pragną (kontekst pragnienia dowolny) albo też postać absolutnie szablonową, bez cech charakterystycznych, przypominającą otwartą, czekającą na wypełnienie szufladę – stworzoną po to, by każda czytelniczka mogła siebie samą w tej roli zobaczyć (patrz Bella Swan czy Anastasia Grey). W obu przypadkach, autorka widząc swoją bohaterkę widzi siebie – jaką jest lub/i jaką chciałaby być.
“Czas Żniw” nie wyrwał się całkowicie z tego schematu. Patrząc na zdjęcie Shannon – czytając opis wyglądu Paige widzę tę samą kobietę. Dodatkowo Shannon podpisuje się jako “śniąca” – Paige należy do kategorii “śniących wędrowców”. Trudno powiedzieć, jak daleko sięgają podobieństwa, można jednak pokusić się o opisanie głównej bohaterki.

A za Paige Mahoney (jak i za kilka innych pomysłów) Shannon należą się brawa. Stworzyła pełnokrwistą, ciekawą postać, żywo reagującą, inteligentną młodą kobietę jednocześnie niepozbawioną wad, której życie nie jest obdarte z błędów i trudności. Paige boi się, złości, kombinuje na wszystkie sposoby, jak tu powrócić do dawnego życia. Nie jest ofiarą losu, która postawiona w trudnej sytuacji zaczyna wpadać w letarg lub natychmiast poszukuje jakiegoś wspierającego ramienia, które poprowadzi ją za rękę. Emocje, które przeżywa, więzi przez nią tworzone tworzą się z poprzez interakcje między Mahoney a innymi bohaterami a nie przez irracjonalnych chęci, niechęci czy gromów z nieba. Paige nie jest głupią gąską. Szuka wyjścia z ciężkiej sytuacji, w której się znalazła, nie wyrzekając się przy tym swojego człowieczeństwa i empatii – tak naprawdę jako jedna z nielicznych. Cudownie byłoby, gdyby Mahoney, przy całym swym skomplikowaniu i ciekawym charakterze stała się przynajmniej tak samo rozpoznawalna, jak jej ludzko-wampirze i zaszarzone koleżanki.

Świat nieprzyjaznego jasnowidzom Sajonu i panujących nad nim Refaitów został przedstawiony bardzo barwnie. Fakt, muszę się przyznać do czegoś – pierwsze kilkanaście stron (o ile nie więcej) spędziłam przewracając strony raz w jedną, raz w drugą stronę. “Spoiwo? Co to jest spoiwo? NitKind, NitKind….gdzie to było…A, już wiem. Linijkę niżej – Fluxion. Czy ja to już wcześniej widziałam?” – tak mniej więcej wyglądał początek. Dzięki ci wydawco i autorko za słowniczek, mapkę i schemat klas jasnowidzów, inaczej połapałabym się w terminologii zapewne w połowie lektury – a przez co niewątpliwie byłaby ona mniej przyjemna. Po przyswojeniu podstawowych zwrotów i zorientowaniu się w uniwersum “Czas Żniw” nabiera tempa, które utrzymuje czytelnika w stanie napięcia i oczekiwanie do samego końca.

Drugoplanowi bohaterowie nie zostali potraktowani po macoszemu, jako nieistotne tło dla poczynań Śniącego Wędrowca. Przeciwnie, część z nich stanowi ciekawą przeciwwagę dla Paige. Mahoney nienawidzi Szeolu, zasad i świata stworzonego przez Refaitów, którzy tak samo gardzą Emmitami, jak i ludźmi. Jest w stanie zrobić wszystko, by wyrwać się z kolonii karnej i powrócić do starych, dobrych, syndykatowych śmieci. Jej potrzeba buntu i ucieczki nie jest podzielana przez wszystkich. Jak zauważył jeden z “czerwonych” (najwyższa kasta ludzi w Szeolu, walczący Emmitami), Szeol jest piekłem, ale tutaj przynajmniej jasnowidztwo uważane jest za przydatny dar a nie za przekleństwo, tak jak ma to miejsce w Sajonie. Paige ma swój przestępczy gang, do którego przynależy, co jednak z tymi, którzy takiego miejsca nie mają i dotychczas walczyli o życie poprzez pozostawanie w nieustannym ukryciu?

To niezwykle ciekawy wątek “Czasu Żniw” – pytania o dumę, godność, której w Szeolu ludzie muszą się wyrzec, by móc w pełni pozostać sobą, wyrażać i wykorzystywać jasnowidztwo, będące czymś więcej, niż umiejętnością – to rodzaj przedłużenia duszy i psychiki. Bez możliwości realizacji daru, bez kontaktu ze swoimi noumenami (przedmioty wykorzystywane np. do wróżenia) jasnowidz obumiera. Z jednej strony państwo totalne Sajon, z nieustającą kontrolą i przerażającymi metodami walki z “odmieńcami”, z drugiej okrutni Refaici gardzący ludźmi oraz śmiercionośni Emmici, żywiący się ludzką tkanką. W tym skrajnie niekorzystnym środowisku na nowo należy zdefiniować lojalność, na nowo tworzy się przyjaźń, w sytuacjach krytycznych – rozciągniętych na dni, miesiące, lata – łamią się charaktery, wypływa oportunizm, objawia się okrucieństwo o nieludzkim charakterze, chociaż to ludzie ludziom je niosą. Szeol, ale też Sajon to walka o nadzieję, o kolejny dzień, o znalezienie swojej drogi do dojrzałości. Wyostrza to, co najgorsze ale i najlepsze w człowieku.

“Czas Żniw” to pierwsza część cyklu składającego się z aż siedmiu tomów. Wczytując się w wytwór wyobraźni Shannon, obserwując jej żonglowanie motywami zapożyczonymi chociażby z mitologii hebrajskiej, zagłębiając się w fantastyczny świat wcale nie dalekiej przyszłości, przyznaję, że jestem niezmiernie ciekawa dalszego rozwoju tej historii. Wierzę głęboko, że kolejny tom – zapowiedziany w Polsce już na ten rok – pochłonie mnie równie mocno.

Opublikowane na: http://wstawtytul.wordpress.com/2014/01/22/czas-zniw-samantha-shannon/

W ostatnich latach w literaturze okołofantastycznej było już chyba wszystko. Wampiry? Było! Wilkołaki? Było. Zmiennokształtni? Było. Zombie? Anioły i demony w różnych konfiguracjach? Było. Niebotycznie bogaci dwudziestokilkulatkowie o romantyczno-pikantnej naturze i mrocznej jak papa na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://wstawtytul.wordpress.com/2013/12/20/triumfwoli


Interesujesz się historią XX wieku? Totalitaryzmami? II wojną światową? A może po prostu kiedyś liznąłeś/liznęłaś trochę historii? Niezależnie od wybranej opcji, mam wrażenie, że pewnie kiedyś ta myśl pojawiła się w twojej głowie. Zagadka, paradoks tak dziwaczny i tak brzemienny w skutki jednocześnie. Pytanie, na które wcale nie tak łatwo znaleźć odpowiedź. Jak to się stało? Jak to możliwe, że Niemcy, stary i rozsądny naród uwierzyli w ideę supremacji wysokich, niebieskookich blondynów Aryjczyków, którą opowiadał im niski ciemnooki brunet z czarnym jak smoła wąsem? Jak krzykliwy, wymachujący rękami człowieczek powiódł za sobą miliony, doprowadził kontynent do niezwykle wyniszczającego starcia militarnego, wdrukował w głowy przekonanie, że jeden człowiek może być warty wszystko, gdy drugi to niewiele więcej, niż wsza. Leżąca na wersalskim spodeczku, gotowa na rozgniecenie młoteczkiem wsza.

Z odpowiedzią śpieszy "Złowroga charyzma Adolfa Hitlera" Laurenca Reesa. Rees, brytyjski historyk zajmujący się historią II wojny światowej stworzył wyczerpujące opracowanie, dokumentujące ścieżkę kariery Hitlera. Wykorzystując prace swoich kolegów po fachu, materiały archiwalne, wspomnienia, dzienniki i wiele innych źródeł kompleksowo przedstawił wielowątkową historię powstania, trwania i upadku Hitlera jako przywódcy Niemiec.

Jaki jest wobec tego przepis na "europejskiego zbrodniarza stulecia"(tytuł dzielony ex aequo ze Stalinem)? W przypadku Hitlera to niesamowity zbieg przeróżnych okoliczności sprawił, że ten nieciekawy, niezbyt lubiany przez kolegów z wojska człowiek znalazł się na szczycie. Rees stawia tezę, że to dar charyzmy, początkowo w zalążku, później sukcesywnie rozwijany przyczynił się do sukcesu Hitlera. Po zapoznaniu się z przytaczanymi świadectwami tak zwyczajnych Niemców, jak i osób z najbliższego środowiska Fuhrera, nie sposób się ze stanowiskiem Reesa nie zgodzić. Nie jest to oczywiście jedyny czynnik, który wpłynął na zwycięstwo Hitlera. Przy jego psychopatycznej osobowości, był to człowiek, który faktycznie wierzył w to, że jest zesłanym przez opatrzność zbawcą Niemiec - pogrążonych w kryzysie, upokorzonych Traktatem Wersalskim, zagubionych w nowej rzeczywistości Niemiec. Z łatwością żonglował konwencjami i naciskał te czułe punkty, które w niemieckim społeczeństwie przypominały wyeksponowane nerwy. Adolf Hitler otaczał się przy tym odpowiednimi ludźmi - utalentowanymi jednostkami, które jako pierwsze poddały się jego charyzmie. To właśnie ci ludzie tworzyli nową Rzeszę, kształtując głodne nadziei umysły, wygrywając wojenne starcia, biorąc na siebie pełną odpowiedzialność za nazistowskie okrucieństwa (przeciętny Niemiec przekonany był, że np. za uśmiercanie niepełnosprawnych odpowiadają partyjni niegodziwcy, bo przecież gdyby Fuhrer wiedział, nigdy by na to nie pozwolił!). Nawet po wojnie oddziaływanie charyzmy Hitlera nie słabło, jak stwierdza von Ribbentrop w rozmowie z G.M. Gilbertem : "Oczywiście, byłem jednym z jego najwierniejszych stronników. To jest to, co najtrudniej panu zrozumieć. Führer miał porażająco zniewalającą osobowość. Tego nie można zrozumieć, jeżeli się tego nie doświadczyło. Wie pan, że nawet dziś, sześć miesięcy po jego śmierci, nie mogę się całkowicie otrząsnąć z jego wpływu?" [1]
Dodatkowo Hitler tworzył wokół siebie aurę nieomylności, boskiej intuicji. Każda sytuacja, w której jego przewidywania się sprawdzały, wzmacniała wizerunek wodza mającego zawsze racje. Na jego korzyść działała słabość polityków innych państw, którzy nie przywykli do takiej bezpardonowości w dyplomacji, jaką prezentował. Z kolei starzy, arystokratyczni niemieccy politycy początkowo myśleli, że bez problemu utrzymają w ryzach awanturującego się przywódcę nazistowskiej partii. Jak wszyscy wiemy, mocno się przeliczyli.

Nigdy nie godził się na opcje pośrednie - do perfekcji opracował hamletowskie "być albo nie być". Najwyższe stanowisko w państwie albo żadne. My albo oni. Zwycięstwo albo śmierć.

W swojej pracy Rees zwraca też uwagę na różnice pomiędzy Hitlerem a Stalinem. Ten pierwszy w budowaniu swojej legendy bazował nie na strachu, ale właśnie na charyzmie i uwielbieniu. Nie miał w zwyczaju przeprowadzać czystek, nie "wymienił" całego wyższego dowództwa. Oficerom wolno było spierać się z Hitlerem a nawet składać dymisje, kiedy uważali za stosowne. Jeżeli tylko któryś z nich nie zagrażał bezpośrednio Fuhrerowi, mógł odejść, żyć w spokoju i szczęściu przez wiele długich lat. To podejście razem z charyzmą tak działało na podwładnych, że sami prześcigali się w wymyślaniu coraz to "lepszych" sposobów na imponowanie Hitlerowi.

Nie sposób oddać wszystkich tych niuansów historii, niby nieistotnych zdarzeń, ludzkich słabości, które doprowadziły Adolfa Hitlera na pozycję najważniejszej osoby w Niemczech. Każdemu, kto chciałby zgłębić tę fascynującą historię, polecam "Złowrogą charyzmę Adolfa Hitlera". Opowieść o człowieku owładniętym ideą, bezkompromisowym w swych działaniach. Zimnym zbrodniarzu o niezłomnej woli, która pozwoliła pociągnąć tak wiele ludzi w przepaść.

1. G.M.Gilbert, Dziennik norymberski, Świat Książki, Warszawa 2012, s. 140 (wydanie elektroniczne)

http://wstawtytul.wordpress.com/2013/12/20/triumfwoli


Interesujesz się historią XX wieku? Totalitaryzmami? II wojną światową? A może po prostu kiedyś liznąłeś/liznęłaś trochę historii? Niezależnie od wybranej opcji, mam wrażenie, że pewnie kiedyś ta myśl pojawiła się w twojej głowie. Zagadka, paradoks tak dziwaczny i tak brzemienny w skutki jednocześnie. Pytanie, na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://wstawtytul.wordpress.com/2013/12/09/czas-kobiet/ ‎

Jest coś fascynującego w Rosji. Nie wiem do końca, czy to jakaś słowiańska dusza się we mnie odzywa i szuka pokrewieństwa z narodem, z którym zapewne więcej nas łączy niż dzieli, czy może znów wyszło zamiłowanie do okresu II wojny światowej i powojennego. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że w “Czasie kobiet” Jeleny Czyżowej jest i Rosja, i powojenne pogorzelisko, zamordyzm w postaci ustroju komunistycznego, i rozmywający się dym ze zbombardowanego Leningradu. Są ludzie, pracownicy wyrabiającej normę fabryki oraz mikrokosmos czterech kobiet i jednej małej, niemówiącej dziewczynki upchnięty na małej powierzchni przydziałowego mieszkania.

Narratorki – matka Antonina i jej pozamałżeńska córka Siuzanna, ta druga głównie jako obserwatorka. Babki – piastunki Siuzanny, którą po kryjomu przechrzciły na Sofiję – Jewdokija, Glikierija, Ariadna. Każda z trochę innej bajki, chociaż korzenie wszystkich trzech sięgają czasów carskiej Rosji. Żyją wspólnie, niczym przykładny, socjalistyczny kolektyw.

“Czas kobiet” toczy się swoim własnym rytmem, oszczędnym w słowach, swobodnym w opowieści, w zaciszu domu, w kuchni, w której z uzyskanych po odstaniu swego w kolejce produktów przygotowuje się jedzenie, krochmali pościel, stawia miednicę, by wyszorować tak dziecku, jak i babkom plecy. I tu, pomiędzy wypowiedziami bohaterek, rysuje się obraz codzienności trudnej, bo obdzierającej z godności, wypełnionej zapachem podejrzliwości, wpuszczającej ludziom pod skórę złowieszcze “człowiek człowiekowi wikiem”. Rzeczywistości, w której pod stopami spoczywają dziesiątki zmarłych podczas blokady Leningradu. To tam, podczas nazistowskiego oblężenia zginęło ok. 700 tysięcy ludzi. W większości z powodu chorób i głodu.

“Babcie śledzą ruchy na ekranie. Tańczą baloniki w powietrzu. Portrety na deseczkach, transparenty. Ludzie radośni: krzycz, śmieją się. Tylko słów nie słychać – muzyka, muzyka, jakby ludzie byli niemi. Ariadna mówi:
-Jakieś święto to przypomina. Jakby…pierwszego maja….
[...] – Boże…- Jewdokija zamiera – na tę szmatę patrz, na szmatę…
Chłopcy weseli, zdrowi, niosą szeroki transparent na dwóch kijach. Paliki przzybrane kwiatami. Na środku materiału cyfry namalowane: 1941. [...]
- Jeśli w czterdziestym pierwszym, to oni wszyscy, zauważ, są martwi….Jedni podczas blokady, inni na froncie… Kiedy oni zaczęli fotografować? Przed wojną? Filmy – wspomina – jeszcze przed wojną robili. Och. – Chwyciła się za krawędź stołu – Niedobrze mi. [...]
Wchodzi Ariadna.
- Nie. – Oczy ma suche i ciemne. – Nie mogę. Jak pomyślę, że moi tam idą. Żywi….
Jewdokija mówi:
- Siadaj.
Posłuchała. Milczy. Glikierija marszczy się, marszczy, zaraz zacznie płakać.”[1]

Przeraża mnie świat “Czasu kobiet”. Niby wszyscy wiemy, jak żyło się “za komuny”. A jednak czasem okazuje się, że większą siłę rażenia od epatowania danymi i szokującymi faktami mają takie właśnie codzienności. Fragmenty czyjegoś życia przesyconego od początku do końca pozostałościami Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, gdzie górą jest ten, którego krewni przeżyli:

“- [...] Na siebie popatrz albo na swoich bękartów! Pozamykano im gęby na dobre, tylko patrzeć, jak i do ciebie się dobiorą! Pod nóż takich jak wy!
- A ty – Jewdokija poszarzała na twarzy – zachowujesz się tak, jakbyś umrzeć nigdy nie miała…
- Umrę ja, umrę, ale moje dzieci i wnuki zostaną. A twoje w grobie gniją. No? Gdzie one są?”[2]

Dodatkowym elementem codzienności jest ciągła kontrola coraz to ciekawszych “komitetów” (a to rada kobiet fabryki, a to stojący w kolejce, to znów sąsiedzi). Cały ten nowy, wspaniały świat przypomina paskudną, obmierzłą karykaturę propagandowych plakatów:

“- “Patrzę na ciebie, Antonina i dziwię się: baba stara a głupia. I niechby jeszcze w młodości. A teraz? Będziesz tak płodzić dzieci bez ojców? Wykorzystujesz to, że państwo nasze jest dobre: i żłobek, i przedszkole, wszystko na talerzu dostajesz. Więc można rodzić, choćby i pod każdym płotem….
- Zojo Iwanowna, dlaczego pani tak? – zapytałam, a ręce mi się trzęsły – Czy ja jestem dla kogokolwiek ciężarem? Po dwie zmiany pracuję, żeby tylko dziecku jakiś byt zapewnić. A do żłobka ledwie trzy miesiące chodziła, do przedszkola w ogóle nie chodzi.
- “Dziękuję” powiedz, że majster pozwala ci na dwie zmiany robić. I pamiętaj: w Ameryce z takimi jak ty się nie cackają. Idź – dodała – i przemyśl to sobie”[3]

Wewnątrz tej patchworkowej rodziny jaką stanowią kobiety, każda próbuje po swojemu ułożyć się ze światem. Antonina ciężko pracuje, próbuje ukryć fakt, że córka nie mówi – zbyt przerażona wizją, że władze mogłyby odebrać dziecko. W nocy odwiedza ją kochany mężczyzna, ojciec Siuzanny, którego nie ma już w jej życiu. Za dnia namawiana przez przełożonych próbuje nawiązać relację z kolegą z fabryki.
Ariadna, Glikierija i Jewdokija pod powiekami skrywają życie, które już przeminęło. Wykształcona Ariadna, Glikierija – chłopka romansująca z hrabią oraz surowa Jewdokija, której dzieci zachłysnęły się bolszewizmem. Podczas wojny straciły swoje szanse, swych bliskich. Teraz centrum ich świata stanowi Siuzanna – Sofija.
Dziewczynka opisuje świat obrazkami, które namiętnie rysuje. Chociaż nie mówi – pisze i rozumie. Śni o mamie i tacie, splatając to z usłyszaną od babek baśnią o Śpiącej Królewnie.

Zimny jest “Czas kobiet”. Nietypowe, lecz silne relacje pomiędzy czterema kobietami nie są w stanie odsunąć tego poczucia. Świat zastygł, zwolnił, utwardził jeszcze bardziej ludzkie karki i serca. Zatrzymany, jak pod grubą warstwą śniegu, niepokój i ból nie mogą się uwolnić i odejść. Sztucznie uśpione, prawie jak mowa Siuzanny.

“Krzywda z Prawdą w szranki stanęły. Krzywda stara się zwyciężyć Prawdę. Ale wasza Prawda straszliwa jest wielce. Zwyciężyła Krzywdę, narzuciła jej swoje zdanie. I udała się prosto do nieba, do samego Chrystusa [...] A krzywda poszła po ziemi do wszystkich ludzi. Drży ziemia od Krzywdy, ale naród milczy, męczy się. I stał się naród od Krzywdy pamiętliwy, mściwy. A Prawda straszliwa siedzi na niebiosach. Nie zstąpi na grzeszną ziemię…”[4]

1. J. Czyżowa, Czas Kobiet, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, s. 101.
2. Tamże, s. 74.
3. Tamże, s. 105.
4. Tamże, s. 219.

http://wstawtytul.wordpress.com/2013/12/09/czas-kobiet/ ‎

Jest coś fascynującego w Rosji. Nie wiem do końca, czy to jakaś słowiańska dusza się we mnie odzywa i szuka pokrewieństwa z narodem, z którym zapewne więcej nas łączy niż dzieli, czy może znów wyszło zamiłowanie do okresu II wojny światowej i powojennego. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że w “Czasie kobiet” Jeleny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://wstawtytul.wordpress.com/2013/11/28/czas-zmierzchu/ ‎


"Wiedza jest wyrokiem"

-Tak bardzo mam ochotę przeczytać jakąś dobrą prozę, jakieś fantasy… – zamarudziłam, korzystając z chwili przerwy w żywym nurcie ludzi odwiedzających nasze stoisko na FALKONIE, lubelskim konwencie fantastyki. Maciek spojrzał na mnie z powątpiewaniem, zapewne wspominając te sześć tomiszczy o tematyce historycznej, które zniosłam ostatnio do domu. Mając piętnastominutową dyspensę, wybraliśmy się więc na stoisko z książkami, by zakupić jakąś strawę intelektualną na najbliższe wieczory.

Moje spojrzenie pobiegło w kierunku azteckiej (jak wtedy myślałam) piramidy, w którą uderzał piorun. “To taka fantastyka, o tłumaczu, którego tłumaczenia stają się rzeczywistością” – poinformowała mnie pracowniczka księgarni. Na okładce szumne “Czas zmierzchu [...] jest rosyjską odpowiedzią na twórczość Dana Browna”. Cóż, wysokie progi!

Postanowiłam zaryzykować.

Nie mogę powiedzieć, że przeczytałam tę książkę jednym tchem. Raczej doskakiwałam do niej w każdej możliwej chwili, poirytowana, że nie dane jest mi zagłębić się po czubek nosa w tej, zdawałoby się, banalnej historii. Dmitrij Aleksijewicz mieszka w Moskwie, w mieszkaniu po swej babci, pełnym staroci przechowujących wciąż ciepło i wspomnienia związane z tą kobietą. Rozwodnik, po trzydziestce. Trochę samotnik. Tłumacz przede wszystkim frapujących instrukcji obsługi lodówek. Niespodziewanie pracownik biura tłumaczeń (zawodowy nierób, wielbiciel pasjansa) proponuje mu wzięcie zlecenia z języka hiszpańskiego. Prawdopodobnie chcąc zafundować swojemu nudnemu życiu dreszczyk emocji (Dmitrij nie miał styczności z hiszpańskim od czasów studiów) decyduje się zabrać za tłumaczenie tekstu, który okazuje się być dziennikiem z szesnastowiecznej wyprawy konkwistadorów na Jukatanie. Jej celem ma być znalezienie świętych ksiąg Majów. Relacja jednego z konkwistadorów ewidentnie kryje w sobie jakąś tajemnicę, czuje to bohater, czuje to też czytelnik. Jednak wyprawa po kolejne części okaże się być dużo trudniejsza i będzie miała o wiele większe skutki, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

Pozornie nieistotne zlecenie staje się zaczątkiem wydarzeń, obejmujących swym zasięgiem nie tylko Moskwę i żyjącego w niej tłumacza ale i cały świat. Katastrofalne skutki wywołane przez treść dziennika przekształcają rzeczywistość, a sam Dmitrij Aleksijewicz doświadcza w swoim życiu zjawisk mających dużo wspólnego z horrorem i to jeszcze takim spoza naszego (europejskiego) kręgu kulturowego.

“Czas zmierzchu” napisany jest pięknym, plastycznym językiem. Odkrywając krok po kroku tajemnicę konkwistadora czytelnik wciąga w płuca parne, lepkie powietrze jukatańskiej selwy, czuje śmierdzące bulgotanie niebezpiecznych bagien, słyszy stukot własnych butów o białą ścieżkę poświęconą majańskim bogom. Jednocześnie przemierza w raz z Dmitrijem zaułki Moskwy, może “podziwiać” architektoniczne bękarty z wielkiej płyty, stojące tuż obok starych kamienic. Po drodze minie kilka pomników bohaterów “Dnia Zwycięstwa”, kolosów o surowych twarzach wpatrzonych w przyszłość, u stóp których dzieci składają kwiaty, nie wiadomo po co, dlaczego. Żywych bohaterów i świadków coraz mniej, mało kto ich wspomina, włącznie z nimi samymi.

Subtelnie, pomiędzy wierszami następuje przemiana historii z zabarwienia thrillerem i horrorem w powieść filozoficzną, zadającą pytania bez udzielania jednoznacznych odpowiedzi. Poszukując szaleńczo dalszego ciągu historii konkwistadora Dmitrij Aleksijewicz skonfrontuje się z zupełnie innym postrzeganiem czasu, śmierci i relacji człowiek – świat niż ta dotychczas mu znana. Wedle tej koncepcji istota ludzka, będąca fragmentem zamieszkiwanej przez nią rzeczywistości, zaczyna w pewnym momencie przypominać szkodliwą narośl:

“Cała Ziemia, cały świat [...] ogół stworzeń i materii, jest rodzajem nadistoty, być może tym ostatecznym, fizycznym wcieleniem Boga, które ludzie zawsze starali się objąć i pokazać. Według tej koncepcji człowiek jest jednym z rodzajów jej komórek. Zaś ludzka cywilizacja jest swego rodzaju guzem nowotworowym. Rak to właściwie niepożądana zmiana zachowania komórek ciała ludzkiego, nieprawdaż? Zaczynają bez żadnej kontroli się rozrastać, unicestwiać pozostałe komórki, rozsiewać przerzuty po całym organizmie, z których każdy ma się stać nowym guzem, i to wszystko jest podporządkowane prymitywnej, niszczącej logice ekspansji i pożerania”[1]

Dość mizantropiczna wizja, nieprawdaż? Konfrontacja z takim sposobem postrzegania świata, dalsza lektura dzienników, poznawanie rzeczywistości zepsutej, stojącej na krawędzi upadku oraz chęć poznania tajemnicy ukrytej w skarbcu świątyni Majów doprowadzają do sytuacji, gdzie Dmitrij Aleksijewicz na swoich drzwiach widzi niepokojące zdanie: “Wiedza jest wyrokiem”.

Ostrzeżona, lecz wciąż narkotycznie uzależniona od poznania rozwikłania tej zagadki idę dalej.

Na sam koniec warto zwrócić uwagę i pogratulować wydawnictwu Insignis wydania “Czasu Zmierzchu”. Abstrahując od okładki (nijak nie rozumiem porównań z Danem Brownem. Jest to prawdopodobnie zabieg marketingowy, ponieważ w moim odczuciu zarówno tematyka, poruszane kwestie jak i język diametralnie te książki od siebie odróżniają – na korzyść “Czasu zmierzchu”), wnętrze książki – z nietypową czcionką zaznaczającą rozdziały i utrzymanych w odcieniach szarości niepokojących grafikach – sprawia, że obcowanie z prozą Glukhovsky’ego jest nie tylko literacką, ale też wizualną przyjemnością.

1. D.Glukhovsky, Czas zmierzchu, Wydawnictwo Insignis, Kraków 2011, s. 234.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

http://wstawtytul.wordpress.com/2013/11/28/czas-zmierzchu/ ‎


"Wiedza jest wyrokiem"

-Tak bardzo mam ochotę przeczytać jakąś dobrą prozę, jakieś fantasy… – zamarudziłam, korzystając z chwili przerwy w żywym nurcie ludzi odwiedzających nasze stoisko na FALKONIE, lubelskim konwencie fantastyki. Maciek spojrzał na mnie z powątpiewaniem, zapewne wspominając te sześć tomiszczy...

więcej Pokaż mimo to