-
Artykuły„Co dalej, palenie książek?”. Jak Rosja usuwa książki krytyczne wobec władzyKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyTrendy maja 2024: w TOP ponownie Mróz, ekranizacje i bestsellerowe „Chłopki”Ewa Cieślik3
-
ArtykułyKonkurs: Wygraj bilety na film „Do usług szanownej pani”LubimyCzytać9
-
ArtykułyPan Tu Nie Stał i książkowa kolekcja dla czytelników i czytelniczek [KONKURS]LubimyCzytać20
Biblioteczka
2017-01
2016-12
Strach ma, być może wielkie oczy, ale nie dla nas. Trzymamy w rękach Księgę potworów i śmiejemy mu się prosto w twarz. Piszę śmiejemy, bo tym razem dzielimy się z T. lekturą po połowie. Ja rozsmakowuję się w językowych igraszkach Michała Rusinka, a Tymek oswaja potwory. A żeby tego jeszcze było mało studiujemy ilustracje Daniela de Latoura, dobrze nam znanego ze Świerszczyka, serii Egmontu Czytam sobie czy książki Co czytali sobie, kiedy byli mali?
Cóż to za książeczka? Ano prawdziwy, wierszowany bestiariusz, w którym aż roi się od baśniowych, mitycznych i legendarnych potworów. Gnomy? Są. Kikimory? Obecne. Harpie? Na posterunku. Walkirie, Trytony i inne Krakeny również. A na dokładkę całkiem nowoczesne Rusinki i Delatury zaplątały się w kartach tej księgi. Wszystkie próbują być straszne i przerażające, ale niestety, a może raczej stety Michał Rusinek i Daniel de Latour oswoili je na dobre.
I my też oswajamy. Najlepiej robić to przed snem. Siadamy sobie na łóżku i czytamy (najlepiej pół książki na raz), oczywiście oglądamy także obrazki próbując zachować powagę. Potem gasimy światło i wybuchamy śmiechem na widok wszystkich stworów, które mają czelność straszyć T.
No, bo jak też może nas przerazić taki na przykład Bazyliszek, któremu:
(…) z buzi mu pachnie nieładnie:
Na kogo chuchnie – ten padnie
Wystarczy sobie jeszcze tylko przypomnieć, że wygląda jak mający nierówno pod sufitem kogut i przyjemniaczek ucieka z pokoju Tymka jak niepyszny.
A sami powiedzcie, czy przeraża was taki gnom? Raczej nie, choć ma naturę złom (a poprawnie złą):
Gnom
Ma naturę złom,
(a poprawnie: złą).
Przez istotę tą
(a poprawnie tę)
Z przerażenia drżę,
Bo choć mała jest,
Umie kopnąć fest!
Jeszcze ze dwa razy przeczytamy Księgę potworów i będziemy cytować pana Rusinka z pamięci. Ależ on się bawi naszym językiem! Celne, ironiczne anegdotki o baśniowych stworach, pełne gierek słownych, wtrąceń z mowy potocznej, funkcjonującej w sieci, zapożyczeń! Po prostu mnie zachwycają. Tymka też. Trochę mnie to dziwi, bo na przykład Wierszyki rodzinne do niego nie przemówiły. Nie wiem, czy za wcześnie mu jej podsunęłam, czy po prostu w tym przypadku zadziałała „potworna” tematyka. Dużą rolę na pewno odgrywają świetnie współgrające z wierszykami ilustracje Daniela de Latoura, które z pewnością działają na wyobraźnię. Niby to wszystko straszne, a jednocześnie takie rozkoszne, że człowiekowi aż żal czasem tych stworzeń. Tu wyłupiaste oczy, tam krzywe nogi, czy włosy bujnie wyłażące spod koszulki. Obrazy raz wyskakują znienacka, a czasem ciągną się i wiją przez kilka stron. Są tak duże i wyraziste, że inny tekst być może by przyćmiły. W przypadku wierszy M. Rusinka nie ma takiej możliwości. Tu wszystko współgra ze sobą doskonale, choć szaleństwem niejednokrotnie bym to nazwała. A żeby młody czytelnik miał jednak jakiś punkt odniesienia, Magdalena Chorębała i Karolina Przybysławska napisały objaśnienia do alfabetycznego spisu stworów, który znajdziecie na końcu książki. Tam jest już zupełnie poważnie, choć dzięki odwołaniom do literatury, filmów i gier również bardzo interesująco.
Księga potworów z jednej strony edukuje, wyjaśnia, pozwala zapoznać młodego czytelnika z postaciami baśniowymi, mitycznymi i legendarnymi, z którymi spotka się obcując z kulturą. Z drugiej strony, dzięki smaczkom językowym i gierkom słownym, jakie M. Rusinek prowadzi z czytelnikiem, a także fantastycznym ilustracjom Daniela de Latoura, w których przeważa dobry humor, sczypta ironii i dystansu do świata, dziecko (a może nie tylko) oswaja potwory, które wyłażą w nocy spod łóżka.
Rewelacja!
Strach ma, być może wielkie oczy, ale nie dla nas. Trzymamy w rękach Księgę potworów i śmiejemy mu się prosto w twarz. Piszę śmiejemy, bo tym razem dzielimy się z T. lekturą po połowie. Ja rozsmakowuję się w językowych igraszkach Michała Rusinka, a Tymek oswaja potwory. A żeby tego jeszcze było mało studiujemy ilustracje Daniela de Latoura, dobrze nam znanego ze...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-01
Czekałam na nowego Pucia i wreszcie się doczekałam :) Widziałam, jaką furorę robiła pierwsza część wśród dzieci znajomych i rodziny, jak pięknie się rozwijały podczytując z rodzicami tę książeczkę i naśladując dźwięki wydawane przez zabawną rodzinkę Pucia. Przez ten czas rosły razem z nim i myślę, że są gotowe na wypowiadanie pierwszych słów i prostych zdań wraz ze swoim ulubionym bohaterem.
Tym razem spędzamy z Puciem i jego rodzinką (mama, tata, starsza siostra, młodszy brat, babcia, dziadek, ciocia, pies i kot) baaaaardzo długi dzień. A jak wiadomo, w ciągu całego dnia małe dzieci wypowiadają bardzo dużo słów. Pucio i jego siostra również.
Druga część przygód Pucia skoncentrowana jest na pierwszych słowach typowych dla rozwoju mowy dziecka. Nic dziwnego więc, że nawiązuje do życia codzienngo, które dla każdego malucha jest polem do zdobywania umiejętności i doświadczeń. Zaczynamy od porannego wstawania i wspólnego śniadanka. Wędrujemy z Puciem i Misią do przedszkola, gdzie dzieci się bawią, rysują, budują, biegają po podwórku i wreszcie sprzątają czekając na rodziców. W drodze powrotnej rodzeństwo pomaga mamie robić zakupy. A to dopiero początek, bo w domu czeka niespodzianka. Goście! Pucio ma urodziny, więc przybyli babcia, dziadzio i ciocia. Wszyscy oczywiście z prezentami! Żeby tego było mało, cała rodzinka wyrusza na basen, gdzie baraszkują do wieczora. Potem pozostaje już tylko kąpiel, czytanie książeczki i pora spać!!!
Historia prosta powiecie i macie rację. Ale czy ktoś z was zastanawiał się, ile taki zwykły dzień przynosi nowych słów dziecku, które dopiero zaczyna swoją przygodę z mówieniem? Każdą czynność można opisać na wiele różnych sposobów tylko trzeba słuchać, obserwować i powtarzać. Nie ma zatem sensu utrudniać mu tej fascynującej lecz trudnej drogi opowiadając zawiłe historie z życia wzięte :)
Jak pisze autorka - Marta Galewska-Kustra rozumienia i prawidłowego zastosowania użytych tutaj słów uczą się dzieci w pierwszym i drugim roku życia, a dwulatki powinny już z powodzeniem łączyć je w proste zdania. Forma przekazu powinna być zatem jak najprostsza i tak właśnie zbudowana jest ta książeczka. Prosty język przedstawiający obiekty i czynności doskonale przemawia do maluchów, a urocze (ale nie słodkie!) ilustracje równie prosto i dosadnie obrazują sytuacje. Na końcu znajdziecie taki mini ilustrowany słowniczek, w którym zebrane zostały wszystkie użyte słowa. Korzystając z niego można sprawdzać, czy dziecko rozumie wyrazy, a w dalszej kolejności czy potrafi samodzielnie nazwać obiekty i czynności.
Książeczka Pucio mówi pierwsze słowa przeznaczona jest zarówno dla dzieci młodszych, które stawiają pierwsze kroki w mówieniu, jak i dla tych z opóźnionym rozwojem mowy. Starsze dzieci mogą w przyjemny sposób trenować czytanie, co też i my z Tymkiem czynimy.
Seria na pewno będzie niezrównaną pomocą w pracy logopedów. Ja używam jej zamiast elementarza podczas nauki czytania z uczniami z trudnych rodzin. Może wam się wydać śmieszne, że siadam z dzieciakami z trzecich klas i podtykam im pod nos Pucia, ale efekt jest taki, że każdego kolejnego dnia chętniej czytają.
Tak jak i w poprzednim przypadku z książki można korzystać na wiele sposobów. Czytając wskazywać konkretne obiekty, zadawać proste pytania (co to? Kto to? Co robi?). W ten prosty i przyjemny sposób uczymy dzieci rozpoznawania i zapamiętywania słów, a także aktywizujemy je do powtarzania.We wstępie jak zwykle znajdziecie szereg wskazówek autorki, co do prawidłowego korzystania z książki, a także, na co należy zwrócić uwagę podczas wspólnej z nią zabawy.
A zabaw takich wytrzyma Pucio na pewno wiele! Książeczka wykonana została z twardego kartonu, a jej format (mniejszy niż A4) pozwoli na wygodne trzymanie w małych rączkach i bezpieczne użytkowanie. To ważne uwierzcie mi! Znam takie małe damy, które niemal każdy poranek zaczynają od aktywnego „czytania” Pucia.
Pani Marto, prosimy o więcej :)
Czekałam na nowego Pucia i wreszcie się doczekałam :) Widziałam, jaką furorę robiła pierwsza część wśród dzieci znajomych i rodziny, jak pięknie się rozwijały podczytując z rodzicami tę książeczkę i naśladując dźwięki wydawane przez zabawną rodzinkę Pucia. Przez ten czas rosły razem z nim i myślę, że są gotowe na wypowiadanie pierwszych słów i prostych zdań wraz ze swoim...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-01
Po książkę Czarne jeziora Doroty Suwalskiej sięgnęłam zachęcona tym fragmentem:
Uzdolniona literacko dziewczyna zaczyna prowadzić dziennik i szuka odpowiedzi na pytania, które boi się zadać (…) W szkole również nie jest najlepiej. Wyłącznie na spotkaniach Klubu Literackiego Magda łapie oddech. Wśród jego dziwacznych członków czuje się najbardziej na miejscu. Do tego prowadzący to uwielbiany przez nią pisarz.
Dopiero później doczytałam, że autorka odważyła się zmierzyć z trudnym tematem młodego człowieka zakażonego wirusem HIV. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio spotkałam się z tym w polskiej literaturze młodzieżowej. Oczywiście, że nie czytam wszystkiego i pewnie przeoczyłam niejedną powieść, dlatego tym bardziej się cieszę, że trafiłam na Czarne jeziora. Jestem świeżo po lekturze książki pewnej francuskiej pisarki, w której jeden z bohaterów także jest nosicielem wirusa HIV. Oj jakże to inne spojrzenie na temat!
W książce Doroty Suwalskiej HIV wydaje się nie być najważniejszym problemem. Może się mylę, ale czytając dziennik Magdy, głównej bohaterki odniosłam wrażenie, że bardziej niż choroba zaprzątają jej głowę napięte stosunki z matką oraz szukanie dla siebie miejsca w świecie. Oczywiście wszystkie jej rozterki mogą wynikać z faktu, że musi skrywać przed światem tę wirusową tajemnicę, natomiast autorka na pewno nie epatuje tematem.
Jesteśmy z nim każdego dnia, bo przecież czytamy osobiste i niemal codzienne wynurzenia Magdy, dzięki wielu dygresjom z przeszłości wiemy, jak doszło do zakażenia, wiemy też jak trudno jest żyć normalnie będąc zarażonym, kiedy bardzo chce się ten fakt ukryć przed światem. Dziewczyna nie rozumiała dziwnych zachowań matki zawożącej ją do dentysty do odległych miast, histeryzującej z powodu najdrobniejszych przeziębień i skaleczeń. Oczywiście do momentu, kiedy nie dowiedziała się, że jest nosicielką.
Matka chciała chronić dziecko jak najdłużej, co z jednej strony jest zrozumiałe. Z drugiej zaś tak długo ukrywana prawda staje się przyczyną konfliktów między nimi. Magda, nie potrafi zaufać mamie, ma do niej żal. Jest bardzo podatna na ciągłe zmiany nastrojów mamy, których przyczyn dopatruje się w swojej osobie. W ogóle nastolatka jest bardzo skupiona na sobie (co chyba jest zupełnie normalne). Wrażenie to potęguje oczywiście forma dziennika, który ma być dla niej formą terapii. A może tylko mnie, dalekiej od nastoletniej przeszłości tak tylko się zdaje?
Nie spodziewajcie się jednak książki, która traktuje tylko o chorobie. Byłabym raczej skłonna napisać, że to mądra powieść dla nastolatków, w której znajdziecie wielką różnorodność tematów. Pierwsze miłości (nie zawsze spełnione), konflikty z rodzicami i rówieśnikami, przyjaźń, poczucie niezrozumienia, próba odnalezienia swojego miejsca w świecie, samotność. Bardzo ciekawie autorka wplotła wątek literacki w powieści. Magda dużo czyta, sama pisze, uczęszcza na spotkanie Klubu Literackiego, które prowadzi jej ulubiony pisarz Marcin Dreger. Zagubiona dziewczyna szuka w nim guru, przyjaciela, sojusznika, może pierwszej miłości. Odcina się nieco od zwykłego, nieliterackiego świata, co w efekcie doprowadza do coraz większych rozterek osobistych, konfliktów w domu i wreszcie do ucieczki. Tam, Magda, zagłębia się w swoim smutku, rozczarowaniu i strachu przed przyszłością, ale w końcu dzięki sile charakteru i pomocy bliskich wychodzi ze skorupki i chyba jest gotowa stawić czoła codziennemu życiu.
Czarne jeziora to nie jest powieść, którą połyka się w jeden wieczór. Przyznam szczerze, że dziennik Magdy bywa często nużący. Jej drobiazgowość zapisów, liczne dygresje i rozkładanie uczuć na czynniki pierwsze mogą sprawić, że poczujecie się zmęczeni. Niestety, forma dziennika pozwala czytelnikowi obserwować świat jedynie z punktu widzenia piszącego. Autorka chyba doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ponieważ w kilku miejscach wodzi czytelnika za nos, grając napięciem tak, że po znużeniu nie ma śladu. Warto więc sięgnąć po tę ważną książkę. Warto podsunąć ją dorastającemu dziecku. Może stanie się to pretekstem, do fajnej rozmowy?
Książka Doroty Suwalskiej zdobyła wyróżnienie literackie 2016 Polskiej Sekcji IBBY
Po książkę Czarne jeziora Doroty Suwalskiej sięgnęłam zachęcona tym fragmentem:
Uzdolniona literacko dziewczyna zaczyna prowadzić dziennik i szuka odpowiedzi na pytania, które boi się zadać (…) W szkole również nie jest najlepiej. Wyłącznie na spotkaniach Klubu Literackiego Magda łapie oddech. Wśród jego dziwacznych członków czuje się najbardziej na miejscu. Do tego...
2016-10
(...)Szary, bohater powieści Moniki Błądek o tym samym tytule. To również chłopak, który musi walczyć z niechęcią rówieśników. Dużo większą niż Opta i Feliks, bo Szamil zwany Szarym ma czeczeńskie korzenie. Jego rodzice nie żyją i obecnie wraz z Luzią – dziewczyną, którą uważa za swoją siostrę wychowują się w rodzinie zastępczej. Chłopiec każdego dnia musi stawiać czoła osiłkom, dla których jest Rumunem, a jego leniwi rodzice przyjechali do Polski wyciągać ręce po pieniądze. Szamil wychowany twardą ręką ojca nie daje sobie w kaszę dmuchać. Odpiera ataki siłą i przez to jest postrzegany, jako wybuchowy i agresywny nastolatek. Jego rodzice zastępczy dwoją się i troją, aby znaleźć na niego sposób. Nie chcą, aby przez to co przeżywa, trafił na złą drogę. Wiedzą, że pod maską zadziornego twardziela, kryje się pogubiony i poraniony nastolatek. Na szczęście udaje im się znaleźć wakacyjne zajęcia w zielonej szkole z Olkiem – trenerem MMA. Szamil chciałby być mistrzem w tej dziedzinie, jak Mamed Chalidow. Jego entuzjazm spada na łeb na szyję, kiedy okazuje się, że zajęcia z Olkiem to nie żadne MMA, a nauka walki mieczem z tarczą w opancerzeniu. Niestety na treningach tarcze są miękkie, a miecze to kije w grubej otulinie. Spokojnie, Szamil musi nauczyć się pokory i cierpliwości. Na szczęście początkowy bunt szybko mija, a pozostaje zainteresowanie fechtunkiem, jako dobrym początkiem do MMA. Doskonałą lekcję pokory i powód do zmiany nastawienia daje mu mała, szczerbata Klaudia, która z łatwością pokonuje pewnego zwycięstwa chłopaka. Jest wesoła, zwinna i w przeciwieństwie do niego, nie myśli o zwycięstwie.
Podczas wakacyjnego obozu grupa bierze udział w prawdziwych turniejach rycerskich organizowanych na zamku w Ogrodzieńcu. Tam uczą się tolerancji dla inności, pokory i działania w grupie. Zjazd w Ogrodzieńcu, klimat turniejów, szycie strojów rycerskich to tematy niezwykle ciekawie i szczegółowo przedstawione przez autorkę, która sama jest niepokorną wojowniczką z Krakowa. Biega w opancerzeniu z mieczem i tarczą, fechtuje, jeździ na motocyklu enduro i trenuje sztuki walki. A wycisza się… szyjąc stroje historyczne. Niemal wszystkie swoje pasje „oddała” bohaterom Szarego. Tato zastępczy Jacek jest pasjonatem motocykli, a Szamil uwielbia sztuki walki, poznaje tajnik szycia strojów historycznych i uczy się fechtunku. Nowe zainteresowania pomagają Szaremu poskromić niespokojną duszę, przekuć bunt i agresję w dążenie do celu. Mija też dotychczasowy strach przed otworzeniem się na innych, pokazaniem emocji. Szamil nie jest już kąsającym wilkiem, ale szarym, odważnym wojownikiem, który ma cel i pasję. To dobry bohater dla zbuntowanych, zagubionych nastolatków i ich rodziców.
Więcej na blogu: http://juliaorzech.blogspot.com/2016/10/zielone-martensy-i-szary-czyli-o.html
(...)Szary, bohater powieści Moniki Błądek o tym samym tytule. To również chłopak, który musi walczyć z niechęcią rówieśników. Dużo większą niż Opta i Feliks, bo Szamil zwany Szarym ma czeczeńskie korzenie. Jego rodzice nie żyją i obecnie wraz z Luzią – dziewczyną, którą uważa za swoją siostrę wychowują się w rodzinie zastępczej. Chłopiec każdego dnia musi stawiać czoła...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-10
(...)Opta i Feliks, choć tak różni, akceptują siebie w pełni. Siebie i swoje odstające od ideału rodziny. Opta nie ma mamy i musi radzić sobie z kolejnymi partnerkami ojca, a Feliks szybko dorasta opiekując się młodszą siostrą i schorowaną babcią, gdyż mama zarabia na chleb zagranicą, a tata zostawił ich jakiś czas temu. Młodzi pomagają sobie wzajemnie i robią to w sposób niewymuszony, z naturalnej potrzeby, a nie z chęci zaimponowania. Jest jeszcze Wiki, siostra Feliksa, która nie mając oparcie w rodzicach, szuka akceptacji wśród bezwzględnych rówieśniczek. Niestety dla nich liczą się markowe spodnie i nowa deskorolka. Nie stać cię? Sorry, nie będziemy się z tobą zadawać. Wiki robi wszystko, żeby nie odstawać, nie zostać odsuniętą od grupy…
Joanna Jagiełło porusza w swojej książce ważne z punktu widzenia współczesnej młodzieży i ich rodziców tematy nietolerancji w szkole, eurosieroctwa, pedofilii (wątek z siostrą Feliksa Wiki), z drugiej strony pokazując piękno przyjaźni i pierwszej miłości oraz oddanie rodzinie.
Więcej na blogu: http://juliaorzech.blogspot.com/2016/10/zielone-martensy-i-szary-czyli-o.html
(...)Opta i Feliks, choć tak różni, akceptują siebie w pełni. Siebie i swoje odstające od ideału rodziny. Opta nie ma mamy i musi radzić sobie z kolejnymi partnerkami ojca, a Feliks szybko dorasta opiekując się młodszą siostrą i schorowaną babcią, gdyż mama zarabia na chleb zagranicą, a tata zostawił ich jakiś czas temu. Młodzi pomagają sobie wzajemnie i robią to w sposób...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-05
Chata Magoda to powieść, reportaż, poradnik budowlańca, autobiografia i książka kucharska w jednym. Też się zdziwiłam, ale to jednak możliwe…
Jagoda i Maciej w 2004 roku zdecydowali się opuścić Szczecin i wyruszyli w dzikie Bieszczady, w poszukiwaniu szczęścia. Trafili do Lutowisk, kupili kawałek ziemi, spod Rzeszowa przenieśli piękną chatę z bali i tak się to wszystko zaczęło. Dziś mają już dwie chaty, w tym jedną bojkowską, która ma prawie sto lat. Z powodzeniem prowadzą w niej gospodarstwo agroturystyczne. Brzmi bajkowo? Tak, ale tylko do momentu, kiedy zagłębimy się w treść i przeczytamy ile pracy musieli i nadal muszą wkładać we wszystko, co robią. Nie mając dużej gotówki wiele rzeczy nauczyli się robić sami, metodą prób i błędów. Żyją w zgodzie z naturą, w towarzystwie ukochanych zwierzaków. Prowadzą ekologiczny dom, w którym wiele rzeczy pochodzi z recyklingu, a siebie i swoich gości żywią tym, co wyrośnie w ogrodzie, czy pobliskim lesie.
Książka, w zasadzie od pierwszych stron niesamowicie mnie wciągnęła. Ciągle musiałam mieć koło siebie podczas lektury notes, żeby nie umknęły mi ciekawe fragmenty, przepisy, myśli. Wbrew pozorom, to nie kolejna sielankowa opowieść o tym, jak marzenia się spełniają po przeprowadzce na wieś. Owszem, już dziś Jagoda i Maciek mają spore doświadczenie, ale kiedy zaczynali nie było łatwo. Pomógł przede wszystkim optymizm bijący również z tej książki i niezachwiane poczucie, że jeśli myślisz, że możesz – to możesz, jeśli myślisz, że nie możesz – masz rację. (317) I bardzo ciężka praca od świtu do nocy. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Jagoda i Maciek spotkali na swojej drodze wspaniałych ludzi, którzy nie szczędzili rad i zawsze starali się pomóc. Dla nich znalazło się wiele miejsca w tej książce. A uwierzcie mi jedni ciekawsi od drugich. Co Bieszczady mają takiego w sobie, że przyciągają niebanalne osobowości? Może to ta wciąż nieokiełznana dzikość i szorstkość? Może pokora wobec wszechświata, jaką się czuje patrząc w czarną jak smoła bieszczadzką noc? Wertując strony bogate w fotografie trudno się nie rozmarzyć, trudno nie uśmiechnąć.
Dla kogo ta książka? Dla marzycieli, którzy pragną odmiany, dla budujących swój własny dom, dla pesymistów, którzy nie wierzą, że można ciężką pracą i przy odrobinie szczęścia spełnić swoje marzenia, dla amatorów regionalnej, zdrowej i smacznej kuchni i dla wszystkich tych, którzy potrzebują energetycznego kopa i motywacji bez ściemy.
Chatę Magoda bardzo przyjemnie wziąć do rąk, przeglądać, podczytywać. Wydana została naprawdę pięknie. Dobry papier, bogata dokumentacja fotograficzna i przede wszystkim fascynująca opowieść o życiu w Bieszczadach. Idealna na wakacje :)
Chata Magoda to powieść, reportaż, poradnik budowlańca, autobiografia i książka kucharska w jednym. Też się zdziwiłam, ale to jednak możliwe…
Jagoda i Maciej w 2004 roku zdecydowali się opuścić Szczecin i wyruszyli w dzikie Bieszczady, w poszukiwaniu szczęścia. Trafili do Lutowisk, kupili kawałek ziemi, spod Rzeszowa przenieśli piękną chatę z bali i tak się to wszystko...
2016-04
Czekałam na tę książkę bardzo. Nie bałam się po nią sięgnąć, choć zwykle, kiedy czytam debiuty mniej lub bardziej znajomych blogerek obawiam się, że książka mi się nie spodoba i trzeba będzie komuś zrobić przykrość. W przypadku Kasi Horodyniec było inaczej, ponieważ regularnie czytam jej wpisy na facebooku i co, jak co, ale pisać to ta kobieta potrafi. Poczucie humoru – wielkie, dystans do siebie – ogromny, zmysł obserwacji – niczym detektyw Monk. Poza tym lekkie, bardzo przyjemne pióro i te Inglotowe makijaże, te spojrzenia zalotne tym okiem zrobionym, których normalnie zazdroszczę. Bardzo przyjemnie czytało mi się wstawki z wizyt w salonie Inglota, czy u fryzjera. Zawsze widziałam wtedy oczami wyobraźni Kasię. Wszak, kto nie podziwia jej facebookowych makijaży? To samo czułam, kiedy opisywała targi książki. Wszystko takie znajome i bliskie i prawdziwe.
No więc spokojna byłam zasiadając na kanapie z czytnikiem. Ameryki nie odkryję stwierdzając, że zaczęłam czytać i skończyć nie mogłam. Najgorsze było to, że musiałam przerwać, bo inne zobowiązania czekały. No i pokarało mnie, bo i tak nie mogłam się wziąć za inne pisanie. Poddałam się tej książce i tyle. Tylko tematyki innej się spodziewałam. Tym mnie rzeczywiście Kasia zadziwiła. Bo o miłości jest to rzecz i to takiej, o której się marzy po nocach, i która niestety rzadko się zdarza. Dlatego tak przyjemnie się o niej czyta. I tu w zasadzie cała zasługa Katarzyny Horodyniec. Bo choć temat rzucania wszystkiego w diabły i zaczynania od nowa jest bardzo popularny, żeby nie powiedzieć wyświechtany, to autorka poradziła sobie z nim nadzwyczaj dobrze. Postawiła na mocne, charakterne postaci, które czytelnik ma szansę poznać dogłębnie dzięki narracji z perspektywy kobiety i mężczyzny. Helena i Jul. Dwa różne światy, które spotykają się i przyciągają jak magnes. Oboje są zaniepokojeni wrażeniem, jakie na sobie robią. Zdają sobie sprawę, że to bardzo silne i gwałtowne uczucie może ich obezwładnić. Niby próbują się bronić, choć chyba oboje zdają sobie sprawę, że stoją od początku na przegranej pozycji.
Helena wyjeżdża z Koszalina do stolicy, aby tam rozpocząć nowe życie i na spokojnie rozliczyć się z przeszłością. Nie jest pewna, czy dobrze zrobiła zostawiając partnera, z którym żyła (tak, tylko żyła) od czasów licealnych; rzucając nudnawą, ale bezpieczną posadkę dla korporacji. Warszawa przeraża ja, ale jednocześnie fascynuje. Przygarnia ją pod swoje skrzydła, daje dwie nowe przyjaciółki, przyszywaną babcię, no i Jula…
Jul to ten, który wstrząsa całym światem Heleny. Od pierwszego spotkania. Nie polubiłam go, choć muszę przyznać, że jest fascynującym i intrygującym bohaterem. Na początku robi wrażenie podstarzałego podrywacza z dużą kasą w kieszeni, który zagiął parol na piękną, rudą Helenę. I kiedy już, już zaczęłam się do niego przekonywać, on staje się obrażonym chłopcem, który nie odpuści żadnej okazji do dobrego seksu. Jak zakończą się perypetie tych dwoje? Czy myliłam się oceniając w ten sposób Jula? Oczywiście musicie przekonać się sami, bo ja nie o tym jednak teraz chciałam.
Już dawno nie czytałam książki, w której by tak mocno iskrzyło. Uwierzcie mi lub nie, ale tam napięcie seksualne wyczuwalne jest przez skórę czytelnika. I możecie sobie pomarzyć, że Kasia da wam wytchnąć i na setnej stronie rozładuje sytuację. Nie liczcie na to. Trzeba będzie czekać niemal do końca. Ale tym lepiej. Dreszczyk emocji gwarantowany. A kiedy autorka pozwoli Helenie i Julowi zatopić się w sobie, to pani E.L James, zapraszamy na naukę do Kasi! Ona nie potrzebuje żadnych pejczy i innych kulek, żeby zobrazować bardzo sugestywnie akt miłosny. Napięcie, emocje, kilka słów, dwa ciała i spełnienie. Na chwilę. A potem wszystko od początku. Pięknie, szczerze i prawdziwie. A wszystkiemu towarzyszą te piękne słowa, które pamięta się jeszcze długo po zakończonej lekturze:
Poza czasem szukaj mnie
Niech na oślep pędzi świat.
Nie ucieknie nam i tak
Poza czasem, szukaj…
Poza czasem szukaj, to książką, której nie czyta się przez kilka dni. Ja trzeba połknąć na raz, ewentualnie z przerwą na przyrządzenie obiadu, ale za jego jakość trudno wtedy odpowiadać. To jedna z tych powieści, po które się sięga żeby podczytać jedną, dwie strony, po czym człowiek nagle orientuje się, że właśnie zamknął ją na ostatniej stronie. I tu następuje bolesne uczucie niesprawiedliwości. Już? Tak szybko? Ale co dalej? Tak nie można!
No cóż, ja czekam na więcej, a Wam polecam do zaczytania!
Czekałam na tę książkę bardzo. Nie bałam się po nią sięgnąć, choć zwykle, kiedy czytam debiuty mniej lub bardziej znajomych blogerek obawiam się, że książka mi się nie spodoba i trzeba będzie komuś zrobić przykrość. W przypadku Kasi Horodyniec było inaczej, ponieważ regularnie czytam jej wpisy na facebooku i co, jak co, ale pisać to ta kobieta potrafi. Poczucie humoru –...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-03
Kiedy przychodzi wiosna zawsze mam ochotę na jakąś lekką, niezobowiązującą lekturę. Szczególnie teraz, kiedy dziwnym trafem za sobą mam szereg biografii i reportaży. Wszystko to kawał dobrej literatury, ale czasem człowiek musi odetchnąć. Nasza Księgarnia wydała właśnie najnowszy tytuł z serii babie lato, którą bardzo lubię, więc nie musiałam daleko szukać. W moje rączki wpadła debiutancka powieść Maciejki Mazan Pina, zrób coś! Autorka debiutowała nią, jeśli chodzi o powieść dla dorosłych, ponieważ na swoim koncie ma już dwie książeczki dla dzieci. Jest cenioną tłumaczką prozy C.S. Lewisa, S. Kinga, G. Davida Robertsa, a także autorką tekstów piosenek musicalowych. Ja przyznaję, że po praz pierwszy usłyszałam o niej w lutym, przy okazji premiery głośniej książki Shantaram.
Lubię debiuty, bo zawsze stanową wielką niewiadomą i niespodziankę. Oczywiście, że czasem również niosą wielkie rozczarowania, ale tak się może stać też w przypadku autora o ugruntowanej pozycji. Ten jedyny w swoim rodzaju dreszczyk emocji odczuwam tylko w przypadku debiutu. Książka Maciejki Mazan bardzo szybko sprawiła, że ten dreszczyk zamienił się w niekontrolowane wybuchy śmiechu i czystą radochę. Naprawdę. Jeśli miałabym wam opisać fabułę tej książki, to większość z was stwierdziłaby, że to nic nadzwyczajnego, bo takich historii było już wiele. I ja się z tym zgodzę. Grupka przyjaciół dowiaduje się o poważnej chorobie kogoś im bliskiego i postanawia ze wszystkich sił zawalczyć. Znacie? Pewnie, że tak. Ale gwarantuję wam, że takiego poczucia humoru nie znacie na pewno. I to pierwszy poważny argument, aby sięgnąć po tę książkę. I uwierzcie mi, mam ich jeszcze kilka…
Pina, która jest narratorką powieści i prowodyrem zaistniałych w czasie późniejszym sytuacji, Waltrauta (tak, nie przejęzyczyłam się), Weronika, Adrian, Helena, Monia I Jacuś to grupka przyjaciół, aktorów-amatorów, którzy pewnego pięknego dnia postanowili, że zrobią sobie teatr. No może nie sobie, a dla siebie. Są przecież stworzeni do publicznych występów. A że do tej pory ta publiczność składała się głównie z przedszkolaków, to taki drobny szczegół. Zresztą wiadomo nie od dziś, że dzieci to najtrudniejsza widownia. Ich trupa, to prawdziwa mozaika charakterów. Czasami aż wrze, ale tym lepiej. Bo młodym narwańcom przyjdzie sprostać nie lada zadaniu. Ktoś bliski potrzebuje dużoooo pieniędzy na operację i nie ma siły! Trzeba te pieniążki zdobyć. A jak? To się wymyśli po drodze.
Sposobów szuka głównie Pina, a po każdym jej pomyśle cała reszta umila sobie czas grając w „co zrobimy Pinie, jak to wszystko się skończy?” Nie ma się zresztą co dziwić, bo dziewczynie nie brakuje wyobraźni i determinacji w dążeniu do celu. Nie zdradzę wam wszystkich szczegółów, ale będziecie mieli okazję uczestniczyć w imprezie na zamku Barbie z disco polo w tle, zajrzeć od kuchni do programu typu talent show, pośpiewać na stypie i pobyć za kulisami konkursu teatralnego. Po drodze czeka was jeszcze szereg problemów komunikacyjnych i innych zawirowań. Niektóre są wręcz absurdalne i tak komiczne, że do dziś nie mogę przejść bez uśmiechu patrząc na książkę.
Ogromnym plusem powieści są bardzo wyraziste postaci. Szczególnie spodobała mi się Walka, silna dziewczyna, zdecydowana zrobić wszystko, aby nie pójść drogą rodziców. Genialnie posługuje się w sytuacjach stresowych gwarą śląską, czym rozczula i rozśmiesza jednocześnie wszystkich dookoła. Wszyscy bohaterowie w tej książce są jacyś. Nawet, jeśli występują tylko epizodycznie, to łatwo coś charakterystycznego o nich powiedzieć. Muszę przyznać, że największy ubaw miałam przy mężczyznach. Jacusiu i dwóch Adrianach. Ale o tym to sami przeczytajcie :)
Ach! Zapomniałabym o jednej z najważniejszych dam tej powieści! Trafia na jej strony dosyć późno, ale pozostawia po sobie mocny ślad. Mowa oczywiście o tajemniczej kotce, która upatrzyła sobie Pinę i bez pardonu rozpanoszyła się w jej życiu. Czy taka diablica to już w dość zagmatwanym życiu przyjaciół nie za wiele? Hihihihihi zobaczymy.
Polecam. Na roześmiany dzień:)
Kiedy przychodzi wiosna zawsze mam ochotę na jakąś lekką, niezobowiązującą lekturę. Szczególnie teraz, kiedy dziwnym trafem za sobą mam szereg biografii i reportaży. Wszystko to kawał dobrej literatury, ale czasem człowiek musi odetchnąć. Nasza Księgarnia wydała właśnie najnowszy tytuł z serii babie lato, którą bardzo lubię, więc nie musiałam daleko szukać. W moje rączki...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02
„Zakątki” powstały jako rozwinięcie projektu graficznego nagrodzonego w międzynarodowym konkursie na projekt ilustrowanej książki dla dzieci JASNOWIDZE 2014.
Kiedy książeczka trafiła do nas w pierwszym momencie pomyślałam, że ktoś w wydawnictwie się pomylił i zapomniał, że mam w domu sześciolatka. Gruba kartonówka i niemal same ilustracje hmmm. Dopiero po chwili zrozumiałam, że to nie żadna pomyłka. Fakt, książeczką mogą już cieszyć się małe dzieci (oporna na zniszczenia, a duże, wyraziste ilustracje są bardzo zachęcające dla malucha), ale jej prawdziwe atuty docenił bardzo właśnie mój sześciolatek. Zakątki, czyli kto tu mieszka to taka Etno książeczka, w której znajdziecie aż dwadzieścia domów z całego świata wraz z mieszkańcami ubranymi w tradycyjne stroje. Króluje feeria barw, wzorów i architektonicznych stylów. Taka mała książeczka (choć gruba), tak mało tekstu, a tyle wiedzy!
Tymek sięgnął po nią i z ciekawością obejrzał wszystkie ilustracje i przeczytał nazwy krajów oraz imiona dzieci. Łamał sobie przy tym język i nie mógł zrozumieć, dlaczego dzieci tak dziwnie się nazywają i mieszkają w śmiesznych domkach z gliny, lodu, cegły, drewna. Chyba się domyślacie, że w jego głowie zrodziło się tyle pytań, że mieliśmy zapełnione całe popołudnie i wieczór.
Mama, ale ja nigdy nie widziałem u nas dziewczynki w takim ubraniu
Te dzieci mieszkają w szałasie? Nie mają takiego domu jak my? Przecież zmarzną zimą
Dziwne te imiona
Wystarczyły te trzy zdania, żeby przeprowadzić bardzo ciekawą rozmowę o świecie, kontynentach, klimacie, państwach i jego mieszkańcach. To był super dzień. Wspomagaliśmy się oczywiście ukochanymi Mapami duetu Mizielińskich i jakoś tak szybko minął nam czas, że nawet nie zauważyłam, kiedy nadeszła pora kolacji. No dobra, często odbiegaliśmy od tematu marząc, gdzie też to kiedyś pojedziemy i kogo nie poznamy. Wspólnie chcielibyśmy odwiedzić Ingrid w Norwegii, a Tymek marzy o podróży do Hiszpanii, Japonii (bo tam był wujek Jarek) i Etiopii. Zresztą wszystkich chętnie by odwiedził, bo jak sam twierdzi, chciałby zobaczyć jak się mieszka w takich dziwnych domach. Szybko zrozumiał, że niezależnie od tego, jak dziwne mu się wydają, zawsze stanowią rodzinny azyl. Tradycyjne stroje nie bardzo przypadły mu do gustu (ja wolę dresy i bluzę w rowery), ale opowieść skąd się wzięły i dlaczego się je nosi już tak.
To taka ponadczasowa książeczka. Świetnie sprawdza się i przy czytaniu z małymi dziećmi, jak i właśnie z przedszkolakami. W każdej z tych kategorii wiekowych można z niej czerpać garściami.
„Zakątki” powstały jako rozwinięcie projektu graficznego nagrodzonego w międzynarodowym konkursie na projekt ilustrowanej książki dla dzieci JASNOWIDZE 2014.
Kiedy książeczka trafiła do nas w pierwszym momencie pomyślałam, że ktoś w wydawnictwie się pomylił i zapomniał, że mam w domu sześciolatka. Gruba kartonówka i niemal same ilustracje hmmm. Dopiero po chwili...
2016-02
Druga z moich dzisiejszych propozycji to już czysta rozrywka. Wydawnictwo nazwało tę książeczkę bardzo huczną bajką na dobranoc i my się w pełni z tym zgadzamy. Jeśli więc marzycie o tym, że wasza pociecha szybciutko się uspokoi i zaśnie to nic tu po was. Albo przygotujecie się na piski, śmiechy i tańce-połamańce do późnych godzin, albo czytajcie tę książeczkę w dzień.
Głosy niosą się z oddali: jest impreza u koali! Będą bity, będą hity! Dj Rufus niesie płyty!
Czy uwierzycie w ogóle, że misie koala mogą tak imprezować? Hmmmm uwierzcie, bo to w gruncie rzeczy najbardziej senna impreza, na jakiej byliśmy. ..
Na eukaliptusie zebrała się cała rodzina. Wszyscy gotowi są na to niecodzienne wydarzenie. Autorka zaprasza wszystkich, którzy chcą obejrzeć to zjawisko. No to zaczynamy!
Kuzyn, dziarska ciotka, żwawy dziadek, skore do pląsów kuzynki, ojciec, mama, której nóżki chodzą w rytm rumby, stryjenka i stryjek, babcia, siostra i młodszy braciszek. Całe bractwo pląsa, skacze, przytupuje w rymowanym rytmie Oli Cieślak. My czytelnicy oczywiście nie pozostajemy w tyle. Łóżko ugina się od wesołych skoków, a podłoga aż stęka dociskana małymi, bosymi stopami. Jest zabawa na całego. Gwarantuję wam.
Niestety koala, jak to koala. Długo nie poimprezuje na eukaliptusie. Najwytrwalszy okazał się mały braciszek, ale i on w końcu dołączy do całego towarzystwa, które niechcący zapadło w sen.
I wszystkim misiom zgodnie się śniło: takiej imprezy jeszcze nie było…
U nas nie było na pewno. Bo T. to nie koala i nie zaśnie z byle powodu, a jeszcze na takiej imprezie? Zapomnij mamo:) Chyba rozumiecie więc, że czytamy tę książeczkę raczej w dzień i w weekendy, kiedy można dłużej pospać? Wtedy też lepiej ogląda się ilustracje niezwykle pasujące do tego krótkiego tekstu. Jest szał, jest kolor i milusińskie misie, które najlepiej wyglądają z zamkniętymi oczkami:) Urocza książeczka!
Druga z moich dzisiejszych propozycji to już czysta rozrywka. Wydawnictwo nazwało tę książeczkę bardzo huczną bajką na dobranoc i my się w pełni z tym zgadzamy. Jeśli więc marzycie o tym, że wasza pociecha szybciutko się uspokoi i zaśnie to nic tu po was. Albo przygotujecie się na piski, śmiechy i tańce-połamańce do późnych godzin, albo czytajcie tę książeczkę w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-01
Nie cierpię książek, które są ostatnimi częściami cyklu. Człowiek niby czeka na nie, a jednocześnie odsuwa moment rozpoczęcia lektury i przeciąga to czytanie do granic możliwości. Przynajmniej ja tak mam. Ciekawość zżera, ale cóż robić. Kolejnej części nie będzie, więc tę przyjemność trzeba sobie dawkować.
Z drugiej strony uwielbiam takie cykle, bo w zżywam się mocno z bohaterami, mam szansę lepiej ich poznać. Wiele się dzieje w takich książkach, bo wiadomo, że autor może się swobodnie rozpisać. No i ten dreszczyk emocji w oczekiwaniu na kolejną część. Oczywiście do czasu, kiedy sięgam po ostatni tom. Wtedy odczuwam ekscytację, ale i smutek. Dziwne uczucie, które właśnie mnie ogarnęło, bo zamknęłam Prowincję pełną złudzeń Katarzyny Enerlich. Zamknęłam książkę i dopiero teraz do mnie dotarło, że kolejnej części już nie będzie. I ja się na to oficjalnie nie zgadzam! Ja protestuję!
Ja wiem, że każdy cykl musi się kiedyś skończyć, żeby nie stał się męczący niczym kolejny odcinek Mody na sukces, ale w przypadku moich ulubionych książek dzieje się to stanowczo za szybko.
Cykl Prowincjonalny ma dla mnie bardzo szczególne znaczenie. Zaczęłam go czytać stawiając swoje pierwsze kroki w blogosferze, osobiście poznałam autorkę jeżdżąc na trzy spotkania, które odbywały się w okolicy. Jedno miało miejsce w mojej Kuźni i wtedy właśnie miałam przyjemność gościć Kasię u siebie w domu. To była krótka wizyta, której nigdy nie zapomnę. Dała mi radość, porządnego motywacyjnego kopa i wiarę w to, że marzenia się spełniają. Katarzyna Enerlich jest niezwykłą osobą, tak jak i niezwykłe są jej książki. Pełne dobrej energii, choć jej bohaterom często wiatr w oczy wieje. Ludmiła i jej patchworkowa rodzina muszą przejść wiele trudnych prób, zawirowań losu, tragedii. Ale wszystko po to, aby mocniej, intensywniej docenić szczęście, które przecież nadejdzie:
(…) czasami zamykają się drzwi, żeby mogły otworzyć się otworzyć wrota. Nie mogą być otwarte jednocześnie, bo zwyczajnie zrobi się przeciąg. A w przeciągu raczej nic dobrego nie powstanie. Tylko wiatr pusty zahula i tyle. (s. 228)
W ostatniej części Ludmiła powoli, powoli zawita do bezpiecznego portu. Nie od razu, bo przecież będzie się bronić przed chorobą Kermela, przed kolejnymi zawirowaniami. Sama przeszła już tyle, że nie ma ochoty fundować sobie i córce huśtawki emocjonalnej bycia z alkoholikiem. Czuje się po raz kolejny zraniona i oszukana. Pragnęła stabilizacji, szczęścia i radości z prostego, spokojnego życia u boku kochanego mężczyzny. Początkowo ból nie pozwala jej dopuścić do siebie myśli, że powinna dać szansę człowiekowi, którego przecież kocha. Jej strach jest zrozumiały. Wszak dzięki pewnej Agnieszce (Kiedyś przy błękitnym księżycu) dobrze poznała „uroki” życia w rodzinie dotkniętej alkoholizmem. Kiedy wreszcie dociera do niej to, że kocha i nie może pozwolić uciec miłości, może być już za późno. Koleje losu sprawiły, że Kermel znalazł się w bardzo trudnej sytuacji i w jego życiu nie ma teraz miejsca dla Ludmiły. Kobieta jednak nie poddaje się. Walczy dzielnie, choć i ona powoli przestaje mieć nadzieję. Czasem jednak jedno spotkanie, jedno słowo i gest sprawiają, że wszystko nagle się zmienia, obraca o sto osiemdziesiąt stopni. A my tylko z niedowierzaniem kręcimy głową. Podczas jednej z zawodowych podróży na Opolszczyznę, Ludmiła spotyka pana Arthura Schultza, rzeźbiarza-amatora, który obdarowuje ją swoją bogatą historią. Dzięki niemu okazuje się również, że świat jest bardzo, bardzo mały…
Uwielbiam historie ciekawych ludzi, które Katarzyna Enerlich wplata do swoich książek. To, że oparte są na autentycznych historiach tylko dodaje smaczku. Dzięki temu zabiegowi czuję się, jak gdybym czytała równolegle dwie książki. Tym razem opowieści pana Arthura przybliżają czytelnikowi historię Śląska Opolskiego, czyli terenów, które znajdują się w moim bezpośrednim sąsiedztwie. Jakież było moje zdziwienie i radość, kiedy przeczytałam również kilka ciepłych słów o Kuźni Raciborskiej. Autorka wspomniała o naszej bibliotece, panu Irku, który jest jej dyrektorem i tak pięknie zorganizował spotkanie autorskie połączone z uroczystym otwarciem biblioteki po remoncie. Prowincja pełna złudzeń dała mi więc podwójną radość obcowania z Mazurami, ale i ze Śląskiem. Znów znalazłam się blisko przyrody, natury, która tak pięknie wskazuje nam kierunek. Trzeba tylko zatrzymać się, wciągnąć powietrze, poczuć jej siłę i dać się prowadzić. Proste, smaczne i aromatyczne gotowanie z tego, co daje nam akurat ziemia, obcowanie na co dzień z ludźmi, których kochamy i praca. Praca, po której najlepiej smakuje odpoczynek. Oczywiście z książką :)
A jak zakończyła się historia Ludmiły? Wcale się nie zakończyła, ale że bohaterowie na razie zawitali do bezpiecznego portu, lepiej zostawić ich samych. Nie podglądać. Niech żyją tym cudownie prostym, ale jakże pełnym życiem. W spokoju, ale nie w sielance, bo jak pisze autorka, słowo sielanka przyzywa niepokój, którego Ludmile nie potrzeba.
Chwilo, trwaj. Cisza, wieczór, paląca się świeca i zapach suszonych bukietów nostrzyka
Kasiu, pięknie dziękuję za Prowincję. Za magiczne chwile spędzone w jej towarzystwie, za inspiracje kulinarne, kosmetyczne i życiowe. Za konieczność zatrzymania się, wyskoczenia z pędu dzisiejszego świata. Będę tęsknić :)
Nie cierpię książek, które są ostatnimi częściami cyklu. Człowiek niby czeka na nie, a jednocześnie odsuwa moment rozpoczęcia lektury i przeciąga to czytanie do granic możliwości. Przynajmniej ja tak mam. Ciekawość zżera, ale cóż robić. Kolejnej części nie będzie, więc tę przyjemność trzeba sobie dawkować.
Z drugiej strony uwielbiam takie cykle, bo w zżywam się mocno z...
2015-12
Zamówiłam tę książkę dla Tymka, ale oczywiście z myślą o przyszłości, kiedy to stanie się już uczniem i będzie musiał uczyć się tabliczki mnożenia. Tymczasem sama chciałam jej się przyjrzeć, przetestować. O tym, że sposób nauki „na wierszyki” może być bardzo skuteczny przekonałam się już w szkole podstawowej, kiedy polonistka uczyła nas wierszyków o częściach mowy i zdania, a na geografii właśnie tak najlepiej wkuwało się nazwy rzek. Pamiętam je wszystkie do dziś. Tylko czy ta metoda może się sprawdzić przy tabliczce mnożenia?
Wiadomo, są dzieci, które łapią mnożenie i dzielenie w tempie ekspresowym i nie trzeba im żadnych pomocy. Ja sama z mnożeniem nie miałam problemów, za to z dzieleniem tak i to spore. Oczywiście ważne jest załapanie, o co w tym chodzi, samej metody, bo przecież nikt nie będzie się uczył całej tabliczki mnożenia na pamięć. Natomiast muszę przyznać, że krótkie wierszyki Adriana Markowskiego okraszone dowcipnymi ilustracjami Dariusza Wójcika to bardzo dobry sposób na to, aby zachęcić (a nie zniechęcić) dziecko do nauki. Dwa wersy na każdej stronie tak szybko wpadają do głowy, że ciężko ich potem nie przywoływać w pamięci przy prostych rachunkach.
Tymek oczywiście dorwał książkę i najpierw zaśmiewał się z ilustracji, a potem coś tam sobie zaczął literować, po czym zaskoczył mnie takim oto tekstem:
Kotek cztery łapki ma,
cztery to dwa razy dwa.
Teraz powtarza wierszyk przy każdej zabawie… aż do znudzenia. Co ważniejsze podczas liczenia postaci z lego przekonaliśmy się, że potrafi „tę wiedzę” wykorzystać w praktyce. A to oznacza, że nie było to tylko bezmyślne powtórzenie banalnego dwuwersu. Coś w tym jednak musi być. Fajnie, że przy każdym wierszyku autorzy rozpisali mnożenie, o którym mowa i dosyć sugestywnie je zobrazowali. Już widzę oczami wyobraźni takie tablice w klasach szkolnych:)
Oczywiście cudów nie ma i tabliczka sama do głowy nie wchodzi. Za to wierszyki tak, a stąd już prosta droga do zapamiętania tych zawiłości liczbowych.
Trzy razy cztery - to bardzo proste!
Dwanaście kotów wchodzi na sosnę!
Swego czasu, zaraz po wydaniu książki Wydawnictwo Prószyński rzuciło wyzwanie rodzicom (#wyzwanietabliczkimnozenia), którzy wraz z dziećmi mieli czytać tę książkę przez piętnaście dni, po piętnaście minut dziennie. Z racji tego, że Tymek jest jeszcze za mały i że książkę zamówiłam na długo po wyzwaniu, postanowiłam sama dla siebie zrobić taki test. Efekt? Te wierszyki ciągle chodzą mi po głowie. Wystarczy, że spojrzę na ilustracje, a już w myślach widzę treść. Czyli jest szansa na to, żeby w niedługim czasie dziecko nauczyło się tabliczki mnożenia do stu i to w tak zabawny i prosty sposób. Oczywiście, jeśli zechce czytać wierszyki i wykorzystywać je w praktyce :) No i gdzie były takie pomoce, kiedy ja płakałam nad dzieleniem krzycząc mamie, że ja nigdy, przenigdy się tego nie nauczę?
Polecam!
Zamówiłam tę książkę dla Tymka, ale oczywiście z myślą o przyszłości, kiedy to stanie się już uczniem i będzie musiał uczyć się tabliczki mnożenia. Tymczasem sama chciałam jej się przyjrzeć, przetestować. O tym, że sposób nauki „na wierszyki” może być bardzo skuteczny przekonałam się już w szkole podstawowej, kiedy polonistka uczyła nas wierszyków o częściach mowy i zdania,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-07
Dawno, dawno temu na dalekim Podlasiu, we wsi pod granicą białoruską mieszkała Sońka. Stara już była i miała jedno tylko marzenie, aby opowiedzieć komuś historię swojego życia. Był też sobie Igor, warszawski reżyser teatralny, odnoszący sukcesy, bogaty, lekko zblazowany człowiek, który pewnego dnia trafia do wioski, w której mieszka Sonia i z powodu zepsutego samochodu i braku zasięgu pozostaje w niej korzystając z gościnności staruszki.
Co może przyciągać wzajemnie tych dwoje, tak różniących się od siebie ludzi? To proste. Igor osiągnął wiele, ale zaczyna mieć wątpliwości, czy to, co robi, jest dobre i czy ma jakikolwiek sens. Sonia zaś potrzebuje kogoś, komu będzie mogła opowiedzieć swoją historię. Traktuje młodego dla niej, pięknego chłopaka jak anioła śmierci, który przybył właśnie po nią, ale zanim zabierze ją tam, gdzie nie ma już nic, musi wysłuchać opowieści…
Matka Sonii, rodząc ją, sama oddała życie. Ojciec przeklina córkę i obwinia o śmierć matki. Znęca się nad nią fizycznie i psychicznie, regularnie bijąc i gwałcąc. Twierdzi, że skoro odebrała życie jego żonie, to teraz musi ją zastąpić…Dziewczyna zdaje się znosić ból i zniewagę w niemym cierpieniu. Tak mija dzień za dniem i tylko z daleka słychać doniesienia o tym, że w kraju trwa wojna. Ten kraniec świata, niemal dzika rubież pozostaje nietknięta… do czasu. Pewnego dnia przed Sońką staje Joachim, oficer, niemiecki esesman. I oto wbrew historii, wbrew ludzkości, wbrew całemu światu, ta dwójka zakochuje się w sobie bez pamięci. Nie przeszkadza im nawet to, że mówią różnymi językami i rozumieją się jedynie poprzez swoje uczucie. Widują się tylko pod osłoną nocy, ale to ich wcale nie uchroni przed złem, które czai się gdzieś w krzakach. Miłość Sońki jest tak wielka, że nawet kiedy Joachim przychodzi, aby powiedzieć jej, co za chwilę stanie się z żydowskim mieszkańcami wioski, ona myśli, a może tylko ma nadzieję, że oto mężczyzna jej życia właśnie roztacza przed nią plany ich wspólnej przyszłości.
Taka miłość nie ma racji bytu, z czego oboje zdają sobie sprawę. Ludzie nie wybaczą zdrady. Nie można kochać wroga – a Sonia kocha. Nie można nie chcieć, aby wojna się zakończyła – a Sonia chce żeby trwała całe wieki. Nie ma takiej możliwości. Los jej pokaże odbierając wszystkich tych, których kochała. W zamian za sprzeniewierzenie się, otrzyma w prezencie długie życie w samotności. Egzystencję na krańcu świata w towarzystwie krowy, gadającego psa i takiegoż kota. A może to już scenariusz reżysera Igora? Tego do końca nie wiem, bo najnowszą powieść I. Karpowicza trudno nazwać powieścią klasyczną i przystępną. Realizm miesza się z nutą magii, ale przede wszystkim z wątkami teatralnymi, tymi ze świata Igora – reżysera. Wszystko to miesza się ze sobą bardzo płynnie i przenika tak, że czasem trudno mieć pewność, czy to jeszcze życie, czy może już sztuka teatralna, którą Igor tworzy po śmierci Sonii. Wydaje mi się, że mieszanie tych dwóch światów niezwykle uatrakcyjnia fabułę. Sama historia Sońki jest trudna, wzruszająca i miejscami miażdżąca, ale jest tylko historią, których wiele. Natomiast połączenie jej z teatralnym światem Igora, nadaje jej oryginalności i sprawia, że jest niezwykle ciekawym doświadczeniem czytelniczym.
Sońka powstała w głowie autora już bardzo dawno temu, natomiast nie ujrzała wcześniej światła dziennego, bo nie była pełna, dopracowana. Sam Karpowicz przyznaje, że Sońka męczyła go przez tak długi czas, że choć teraz cieszy się, że już ma to za sobą, to wie, że nigdy o niej nie zapomni. Szczególnie, że pierwowzór Sońki żył naprawdę, gdzieś tam na Podlasiu, w odrzuceniu przez okoliczne społeczeństwo. Teraz przyszedł czas na to, żeby historia tej niezwykle silnej kobiety poszła dręczyć innych – wspomina w jednej z rozmów I. Karpowicz. I tak właśnie jest. Sońka wnika do środka, przez oczy, serce, duszę? Gryzie od środka i męczy. Daje też poczucie doświadczenia czegoś niezwykłego, pewnego rodzaju zaszczytu obcowania z Sonią i jej historią. No mówiąc po prostu kolokwialnie, książka wali po łbie i to porządnie! Jest niewygodna, niektórych pewnie wprawi w zakłopotanie, czasem obrzydzenie, ale i zachwyt. Sońka, to nie tylko historia bardzo trudnej miłości i jej konsekwencji. Wojna tylko pozornie jest tłem. Ona niestety gra tu jedną z głównych ról. Jest czasem okrutnym, niszczącym. Sprawia, że ludzie przestają być ludźmi, ale nie przestają czuć. Nawet w tak ciężkich czasach, może zdarzyć się miłość, która spada jak grom z jasnego nieba i choć człowiek, próbuje się bronić przed nią, zażenowany niestosownością pojawienia się jej w takiej chwili, nie jest w stanie nic na to poradzić. Sonia wiedziała, że miłość do Joachima prędzej czy później zniszczy ją i bliskich, że zostanie wyklęta do końca swoich dni, że przecież nikt nie zrozumie… Karą było kilkadziesiąt lat czekania, na możliwość podzielenia się swoją historią, na oddanie ją w inne ręce. Wreszcie Sonia zasypia z błogim uśmiechem na ustach, przyciskając do serca pudełko wedlowskich czekoladek…
Uczta najwyższej klasy
Dawno, dawno temu na dalekim Podlasiu, we wsi pod granicą białoruską mieszkała Sońka. Stara już była i miała jedno tylko marzenie, aby opowiedzieć komuś historię swojego życia. Był też sobie Igor, warszawski reżyser teatralny, odnoszący sukcesy, bogaty, lekko zblazowany człowiek, który pewnego dnia trafia do wioski, w której mieszka Sonia i z powodu zepsutego samochodu i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-09
Szczęśliwy pech – czy kiedykolwiek zastanawialiście się nad sensem tego pojęcia? Czy pech może być szczęśliwy? Zanim zaczęłam czytać książkę Iwony Banach Szczęśliwy pech, siadłam, przemyślałam i rzeczywiście doszłam do wniosku, że miałam w życiu kilka takich sytuacji, kiedy jakieś feralne wydarzenie zaowocowało w przyszłości pełnią szczęścia. Jednak dopiero podczas lektury przekonałam się, o jaki rodzaj pecha chodziło autorce…
Reginalda Kozłowska – to nietuzinkowa osóbka. Ciekawska, kochająca pakować się w kłopoty dziewczyna, od której wszyscy uciekają gdzie pieprz rośnie. Ale cóż się dziwić. Ona działa jak tajfun, zanim pomyśli – już zrobi, a skutki bywają opłakane. Przykłady? Regi może się pochwalić długą czarną listą: kabriolet umyty na myjni – zwykłej myjni dodam, spalony domek letniskowy, wyrąbana ściana w pokoju, dziura pod prysznicem skutkująca szybką wycieczką do piwnicy i wiele, wiele innych rzeczy, wśród których próba otrucia posiłkiem z piekła rodem to nic takiego… Z początku Regi wydaje się bardzo ciekawą kobietą, dosyć ładną, mądrą, wygadaną… niestety pozory mylą. Boleśnie przekonał się o tym Rafał, do którego Regi zawitała na trzy długie miesiące w celu napisania książki. Czysty przypadek: mama Regi postanowiła zorganizować jej wakacje, a że akurat była żona Rafała postanowiła zagrać mu na nosie i wynająć pokoje w jego domu letnikom – los połączył niefortunnie tych dwoje i rozpętał lawinę nieprawdopodobnych zdarzeń. Uwierzcie, mało kto jest w stanie wytrzymać pechowe przypadki Regi, a już na pewno nie mieszkańcy małej Dębogóry.
Na dzień dobry Rafał poczęstowany pikantnym satarażem mało nie wyzionął ducha, nie mówiąc już o psie i Bogu ducha winnym listonoszu, który bez pytania zabrał się do przeglądania garów i również skubnął co nieco. Kiedy Regi (nie specjalnie oczywiście) zabiera się do regularnego demolowania domu Rafała, w celu znalezienia skarbu dziadka – biedny Rafał ma już dość i marzy o pozbyciu się problemowej lokatorki. Każdy jednak wie, że nieszczęścia chodzą parami. Już niebawem do drzwi zapuka kolejny przysłany przez byłą żonę lokator – włoski mafioso Tonino. Jego dziwne zachowanie wzbudzi niepokój Regi i bliskiego postradania zmysłów Rafała… Najgorsza do zniesienia będzie jednak łamana polszczyzna, którą Tonino posługuje się na co dzień:
- Spadłem – oświadczył, wchodząc do saloniku.
- Jezus Maria, z czego? – zapytał przerażony Rafał, jeszcze roztrzęsiony po konwulsjach listonosza (…)
- Jak to z czego? Z umęczenia! – Zrobił zaskoczoną minę.
- Włożyłem do łóżka i spadłem – oświadczył z taką mocą (…)
- Z łóżka? – wyartykułowała wolno i wyraźnie. – Spadłeś z łóżka?
- Rygi! Nie z łóżka, tylko na łóżka! – odparł, dziwnie przekręcając jej imię.
-Tonino, po pierwsze, jestem Regi, a nie Rygi, a po drugie jak mogłeś spaść na łóżka? Nic z tego nie rozumiem…
- To może miałem spaść na podłodze? Zapłaczę za łóżko!*
Na domiar złego, w Dębogórze ludzie zaczynają plotkować o pojawieniu się seryjnego mordercy, który ponoć bez skrupułów zaplanował wykończyć wszystkich dookoła…, a policja twierdzi, że wszystkie ślady prowadzą na topolowe Wzgórze, do domu Rafała…
Książka Iwony Banach jest irytująco wciągająca, tak jak jej główna bohaterka Regi. Nie można jej czytać między gotowaniem zupy, a smażeniem schabowego, bo w rezultacie mąż zje na obiad zamawianą pizzę. Szczęśliwy pech nie daje wytchnienia aż do ostatniej strony. Przede wszystkim wzbudza wiele skrajnych emocji. Autorce nie można odmówić wspaniałego poczucia humoru, które przekazała swoim bohaterom. Niekontrolowane wybuchy śmiechu czytelnik ma zagwarantowane. Zdarzało mi się raz wpaść w „lekkie” rozdrażnienie, spowodowane postępowaniem Regi, której kłopoty w pewnym momencie wydały mi się nad wyraz przesadzone. Zaczęłam się zastanawiać, czy to nie jakaś groteska. Pomyślałam nawet o tym, że Iwona Banach celowo przerysowała główną bohaterkę, aby czytelnikowi nie pozostało już nic innego jak śmiech z bezsilności… bo Regi mimo wszystko nie da się nie lubić. Przecież ona pacha się w te wszystkie kłopoty zupełnie nieświadomie i jest szczerze zdziwiona skutkami, a upór i przekonanie o własnej nieomylności tylko pomagają jej demolować świat.
Szczęśliwy pech jest jak jego główna bohaterka – istny tajfun. Ciągle coś się dzieje, nie ma mowy o chwili wytchnienia – nie przy Regi. Jest zabawnie, czasem tragicznie i strasznie. Książka to przyjemna, lekka i bardzo irytująca. Mnie poprawiła humor na kilka dni i z tego się najbardziej cieszę.
Polecam!
*Iwona Banach, Szczęśliwy pech, Nasza Księgarnia, Warszawa 2013, s. 55-56.
Szczęśliwy pech – czy kiedykolwiek zastanawialiście się nad sensem tego pojęcia? Czy pech może być szczęśliwy? Zanim zaczęłam czytać książkę Iwony Banach Szczęśliwy pech, siadłam, przemyślałam i rzeczywiście doszłam do wniosku, że miałam w życiu kilka takich sytuacji, kiedy jakieś feralne wydarzenie zaowocowało w przyszłości pełnią szczęścia. Jednak dopiero podczas lektury...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-08
Uwaga, uwaga! Dziś na moim blogu prawdziwa plejada gwiazd. Znani od lat, kochani, uwielbiani, z pokolenia na pokolenie przekazywani bohaterowie wierszy Juliana Tuwima. Powitajmy ich serdecznie.
Pierwszy do Państwa garnie się Murzynek Bambo – czy jest tu ktoś, kto choć wie, że z niego łobuziak, który ucieka na drzewo przed mamą, nie chciał żeby Bambo chodził z nim do szkoły?
A znacie dziecko, które nie próbowało zrzucić z pieca Abecadła, żeby i jemu literki się tak „fajnie” poturbowały?
Palec w górę, kto zasypiał, gdy tylko Grześ po raz kolejny szedł przez wieś, a piasek sypał się ciurkiem?
A teraz, kto odważny niech się przyznaje, ile razy łamał sobie język, gdy ze wszystkich sił starał się bezbłędnie wymienić wszystkich mieszkańców Śpiewowic? (Tralalotek i Tralaluszka to nic, najgorzej było u mnie z kucharką – Tralalarką).
A taka wielka i gruba Rzepka. To jest dopiero coś! Próbowaliście ją zasadzić w ogrodzie? Ja tak – niestety nic nie urosło. Może to i dobrze, bo jako dziecko pozostałam w przeświadczeniu, że rzepka, to cudownie wielkie warzywo, które w razie kataklizmu wykopiemy i będziemy mieli co jeść przez długi czas.
A teraz o odpowiedź proszę wszystkie dziewczyny. Czy choć jednej z was mama lub tata nie nazwali Zosią Samosią. Moja mama do dziś powtarza, że będąc małą dziewczynką często mówiłam „ja siama”.
Cóż jednak powiecie o takiej perle wśród innych perełek, jaką jest Lokomotywa – ta wielka i ciężka maszyna, po której pot spływa? Nie znam do dziś lepszego wiersza dla dzieci, a ilekroć go czytam z Tymkiem (uwierzcie mi często) nie mogę wyjść z podziwu dla genialnego Tuwima. Dobór słów, rymy, rytm – wszystko dosłownie w tym wierszu jest dla mnie niepowtarzalne.
Pozwoliłam sobie na ten przydługi, sentymentalny wstęp po tym jak w moje i Tymkowe łapki wpadł zbiór wierszy dla dzieci J. Tuwima wydany przez Wydawnictwo Skrzat. Przyznam szczerze, że trochę bałam się zetknięcia ukochanych wierszy z dzieciństwa z nowoczesną ilustracją. Jednak głęboko w mojej głowie zakorzeniły się stare wydania z lat dziecięcych. Jako, że Skrzat już wielokrotnie zaskoczył mnie pięknymi wznowieniami postanowiłam spróbować. No i co tu dużo mówić – jestem zachwycona. Pierwsze ochy i achy nad książką wydawał Tymek, do którego stare ilustracje nie bardzo przemawiały. W tych stworzonych przez znanego ilustratora Artura Gulewicza z miejsca się zakochał. Uśmiałam się, kiedy początkowo kręcił noskiem na „nowoczesną” lokomotywę, gdzie nie znalazł wagonowych grubasów, co to jedzą tłuste kiełbasy. Na szczęście po odwróceniu książeczki na następną stronę całkowicie udobruchał się widokiem kłębów pary, armaty i zakopconej żyrafy
Ja za to wprost przepadam za ilustracjami do Zosi Samosi, Bambo, Rzepki, Ptasiego Radia i… właściwie wszystkie są świetne. Nowoczesne, ale bardzo dobrze oddające magiczny klimat wierszy Tuwima. Zbiorek wydany przez Skrzata to zestawienie najpopularniejszych wierszyków, które kochają pewnie wszystkie dzieci.
O tym, że Tuwim jest ponadczasowy miałam okazję przekonać się, kiedy mój syn zakwalifikował Wiersze dla dzieci na półkę „do częstego czytania”, a uwierzcie mi według Tymka, to jest bardzo prestiżowa półeczka. Zna już prawie na pamięć Lokomotywę, Rzepkę, Abecadło i Kotka, a średnio raz w tygodniu muszę przeczytać mu Ptasie radio oraz O Grzesiu kłamczuchu i jego cioci.
Ja osobiście mam sentyment do wierszyka Pstryk, który rozbierałam na części pierwsze, a potem deklamowałam na zajęciach z emisji głosu. Świetnie się na nim ćwiczy.
Cieszę się, że mamy w domu ten pięknie ilustrowany zbiorek, gdyż starsze wydanie do Tymka nie przemawia, a posiadane pojedyncze wiersze – książeczki dla małych dzieci zwyczajnie się poniszczyły. Teraz ja mogę do woli wspominać, a Tymek poznawać nowe-stare wiersze.
Polecam!
Uwaga, uwaga! Dziś na moim blogu prawdziwa plejada gwiazd. Znani od lat, kochani, uwielbiani, z pokolenia na pokolenie przekazywani bohaterowie wierszy Juliana Tuwima. Powitajmy ich serdecznie.
Pierwszy do Państwa garnie się Murzynek Bambo – czy jest tu ktoś, kto choć wie, że z niego łobuziak, który ucieka na drzewo przed mamą, nie chciał żeby Bambo chodził z nim do...
2015-12
Nie wiem dlaczego, ale kiedy zaczynają się pierwsze chłody i nie chce się już tak wychodzić z domowych pieleszy, ja zaczynam kompletować specjalną literaturę. Nie wiem, czy mają na to wpływ zbliżające się wielkimi krokami święta, czy koniec roku. I od razu zaprzeczę, że nie są to książki wyłącznie lekkie, łatwe i przyjemne, choć owszem, jest ich trochę w tym stosie. Robiąc rekonesans tegorocznej kupki piętrzącej się w sypialni i kuchni śmiem twierdzić, że przeważają lektury niespieszne, sentymentalne czasem, osobiste. Do takich książek należą z pewnością Kalendarze Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, po które sięgnęłam z przyjemnością, ale i wielką ciekawością. To bowiem moje pierwsze spotkanie z autorką, choć pierwszy tom Cukierni pod Amorem czeka już w tym stosie.
Sądząc po tytule już wiedziałam, że mogę liczyć na wspomnienia, może jakieś podsumowania, ale i ciekawe fragmenty z życia, wyrywane niczym kartki z kalendarza. Nie myliłam się. Spędziłam z nią dwa przemiłe wieczory, a książkę zamykałam niezwykle wzruszona, z mocnym postanowienie spisania w zeszycie wszystkiego, co pamiętam ze swojego dzieciństwa…
Kalendarze, to powieść autobiograficzna, która powstała po tym, jak dwaj synowie pisarki oznajmili rodzicom, że oto nadszedł czas wyprowadzki. To im także została zadedykowana. Z jednej strony zatem poznajemy kobietę, matkę, która cierpi na syndrom opuszczonego gniazda. M. Gutowska-Adamczyk w jednej z rozmów radiowych wspomniała, że spisując uczucia towarzyszące tym odejściom, pomyślała, że to może stanowić materiał na książkę. Wszak wiele jest rodziców w podobnej sytuacji, którzy po wyprowadzce dzieci czują się starzy i niepotrzebni i nie wiedzą co począć ze swoją samotnością. I mnie ta część książki dała do myślenia. Wprawdzie mój syn jest jeszcze małym chłopcem, ale często się zastanawiam, jak to będzie, kiedy dorośnie i nie będzie mnie już tak potrzebował. Czy będę potrafiła być jeszcze kimś innym niż tylko mamą?
Ale czy doroślejąc, nie dojrzewamy do dawania miłości, jako dzieci przede wszystkim ją chłonąc? *
Najnowsza książką M. Gutowskiej-Adamczyk posiada jeszcze jeden plan czasowy. Oto ta sama matka cofa się w czasie, zatapiając się we wspomnieniach ze swojego szczęśliwego dzieciństwa. Poznajemy ją, jako siedmioletnią dziewczynkę, której właśnie urodziła się młodsza siostra. Zachwyciła mnie przede wszystkim drobiazgowość tych wspomnień, zwrócenie uwagi na szczegóły, które pamiętają zwłaszcza dzieci. Ileż tam tego drobiazgu. Niczym na obrazie Jacka Yerki, który zdobi okładkę tej książki. Naprężanie firan i płyny owoc słodki jak landrynka, straszna niewidzialna ręka i czarna wołga – postrach wszystkich dzieci. A co najlepsze, że choć urodziłam się dużo później, wiele z tych wspomnień sprawiło, że na mojej twarzy pojawił się porozumiewawczy uśmiech. Bo przecież i ja będąc małą dziewczyną obserwowałam, jak moja babcia szyła na maszynie, przyjmowała klientki, robiła przymiarki. Potrafiłam schować się w szafie i zaglądać przez mały otwór, żeby tylko widzieć, jak sprawnie prowadzi materiał, wbija szpilki i tworzy. I doskonale pamiętam smak pierrotów i bajecznych wywalczonych w prawdziwych potyczkach z bratem (wiadomo, że każdy chciał zjeść przede wszystkim te smaki). I mnie leżakowanie w przedszkolu nie sprawiało przyjemności do momentu, kiedy nie zorientowałam się, że to czas, kiedy moja wyobraźnia może robić co chce. Delikatesy wspomniane przez autorkę, do złudzenia przypominają mój dom towarowy „Zorza”, w którym rodzice kupili mi pierwszy wózek dla lalek, fartuszek do szkoły i Coca-Colę w szklanej butelce (a może to była Pepsi?). Mogłabym tak jeszcze długo wymieniać. Doszło do tego, że czytając, jednocześnie spisywałam do zeszytu wszystko, co tylko mi się przypomniało z dzieciństwa. Będzie jak znalazł, kiedy pamięć zacznie płatać figle. Kto wie, może kiedyś T. przeczyta z zainteresowaniem kilka wspomnień swojej mamy?
Kalendarze niespiesznie prowadzą czytelnika od ważnych spraw małej dziewczynki, do oswajającej samotność matki. Po co kobieta wspomina? Czy daje jej to ukojenie? A może ucieka w przeszłość, żeby nie musieć zmierzyć się z przyszłością? Autorka przyznała, że wspominanie tego kawałka bardzo szczęśliwego dzieciństwa, było dla niej niczym plaster miodu po odejściu synów. Warto mieć takie wspomnienia i warto czytać takie książki. Dzięki niej, ja wspominam jeszcze bardziej intensywnie. Między pieczeniem pierników, a ubieraniem choinki przypomnę sobie wszystko. Kolorową bransoletkę z plastikowych serduszek imitujących bursztyn, którą babcia kupiła mi na targu, a nawet smak pierwszego soczku w kartoniku o smaku pomarańczowym, którego kartonik przechowywałam przez wiele lat. Wspaniała lektura na świąteczny czas!
* M. Gutowska-Adamczyk, Kalendarze, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015, s. 41.
Nie wiem dlaczego, ale kiedy zaczynają się pierwsze chłody i nie chce się już tak wychodzić z domowych pieleszy, ja zaczynam kompletować specjalną literaturę. Nie wiem, czy mają na to wpływ zbliżające się wielkimi krokami święta, czy koniec roku. I od razu zaprzeczę, że nie są to książki wyłącznie lekkie, łatwe i przyjemne, choć owszem, jest ich trochę w tym stosie. ...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dziś będzie mało słów, a wiele obrazów.
Przedstawiam albumowy leksykon mody, który zilustrowała Agata Raczyńska, a teksty przygotowały Alicja Budzyńska i Katarzyna Olech-Michałowska. W zasadzie w tym momencie chciałabym was zaprosić do wspólnego oglądania. Pierwszy raz w zasadzie nie mam ochoty nic pisać, a jedynie pokazywać.
Autorki przygotowały prawdziwe kompendium wiedzy o modzie od czasów starożytnych niemal po dzień dzisiejszy. Nie poprzestały tylko na samych strojach, bo moda to przecież coś więcej. Przyglądając się fryzurom, nakryciom głowy, butom, torebkom, okularom i strojom na każdą okazję możemy czytać jak z podręcznika historii. Jak na dłoni widać ogromne przemiany społeczno-kulturowe. Dlatego będę się upierać, że moda to nie jest temat tylko dla ludzi, którzy podążają za trendami i oglądają każdy pokaz prêt-à-porter czy haute couture. Moda przenika przecież wszystkie dziedziny życia. I nie ma znaczenia czy się na niej znamy czy też nie.
W albumie znajdziecie kanon mody (wraz ze strojami wojskowymi, duchownymi, karnawałowymi itd.), kultowe projekty znanych domów mody, kolekcje prêt-à-porter czy haute couture.Barokowe peruki mieszają się z trwałą z lat osiemdziesiątych (przyznać się, która nie marzyła o burzy loków, a później o mokrej włoszce hihihi). Seksowny design Kate Moss, Twiggy, Cindy Crawford czy Lindy Evangelisty, męskość Seana Connery’ego, Jima Morrisona, nonszalancja Andy’ego Warhola i Davida Bowie. Te i wiele innych sylwetek gwiazd muzyki, mody, kina, sztuki znajdziecie w Trendach i owędach. Tekstu tam niewiele. Subtelne wstępy do każdego rozdziału i krótkie notatki na marginesach. Mam wrażenie, że autorki „wtrącały” swoje trzy grosze tylko wtedy, kiedy faktycznie uważały, że warto coś zaznaczyć, zasygnalizować, wspomnieć. I zawsze trafiają w punkt. To, czego nie wiedziałam, już wiem, a jeśli będzie mi mało, poszukam sama. Bo ta książki bardzo mocno inspiruje do dalszych poszukiwań, do oglądania starych zdjęć z ikonami mody, kanonem, ale także tych z domowych kolekcji rodzinnych. Ba! Ona nawet inspiruje do tworzenia swoich własnych projektów. I od razu przypomina mi się, kiedy w szkole pod ławkami rysowałyśmy z dziewczynami stroje dla lalek Barbie. Takie szkice ołówkowe, które później zanosiłam do domu i z kawałków materiałów (babcia krawcowa) próbowałam je odtworzyć na lalkach. To były oczywiście stroje na jedną okazję, ponieważ nie szyłam, a jedynie związywałam, przekładałam i spinałam. Drugi raz nie potrafiłam ich odtworzyć. Szkoda, że nie mam już tych kartek. Ale jeśli wy i wasze dzieciaki macie ochotę naszkicować jakąś niepowtarzalną kolekcję, to w książce znajdziecie miejsce na notatki oraz własne rysunki. Teraz na pewno nie zginą. Za kilkanaście lat będziecie mogli je sobie pooglądać.
A teraz już nic nie gadam, tylko zapraszam do podziwiania!
Dziś będzie mało słów, a wiele obrazów.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPrzedstawiam albumowy leksykon mody, który zilustrowała Agata Raczyńska, a teksty przygotowały Alicja Budzyńska i Katarzyna Olech-Michałowska. W zasadzie w tym momencie chciałabym was zaprosić do wspólnego oglądania. Pierwszy raz w zasadzie nie mam ochoty nic pisać, a jedynie pokazywać.
Autorki przygotowały prawdziwe kompendium...