-
Artykuły„Smak szczęścia”: w poszukiwaniu idealnego życiaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyNigdy nie jest za późno na spełnianie marzeń? 100-letnia pisarka właśnie wydała dwie książkiAnna Sierant5
-
Artykuły„Chłopcy z ulicy Pawła”. Spacer po Budapeszcie śladami bohaterów kultowej książki z dzieciństwaDaniel Warmuz7
-
ArtykułyNajlepszy kryminał roku wybrany. Nagroda Wielkiego Kalibru 2024 dla debiutantkiKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2017-01
2016-05
Chata Magoda to powieść, reportaż, poradnik budowlańca, autobiografia i książka kucharska w jednym. Też się zdziwiłam, ale to jednak możliwe…
Jagoda i Maciej w 2004 roku zdecydowali się opuścić Szczecin i wyruszyli w dzikie Bieszczady, w poszukiwaniu szczęścia. Trafili do Lutowisk, kupili kawałek ziemi, spod Rzeszowa przenieśli piękną chatę z bali i tak się to wszystko zaczęło. Dziś mają już dwie chaty, w tym jedną bojkowską, która ma prawie sto lat. Z powodzeniem prowadzą w niej gospodarstwo agroturystyczne. Brzmi bajkowo? Tak, ale tylko do momentu, kiedy zagłębimy się w treść i przeczytamy ile pracy musieli i nadal muszą wkładać we wszystko, co robią. Nie mając dużej gotówki wiele rzeczy nauczyli się robić sami, metodą prób i błędów. Żyją w zgodzie z naturą, w towarzystwie ukochanych zwierzaków. Prowadzą ekologiczny dom, w którym wiele rzeczy pochodzi z recyklingu, a siebie i swoich gości żywią tym, co wyrośnie w ogrodzie, czy pobliskim lesie.
Książka, w zasadzie od pierwszych stron niesamowicie mnie wciągnęła. Ciągle musiałam mieć koło siebie podczas lektury notes, żeby nie umknęły mi ciekawe fragmenty, przepisy, myśli. Wbrew pozorom, to nie kolejna sielankowa opowieść o tym, jak marzenia się spełniają po przeprowadzce na wieś. Owszem, już dziś Jagoda i Maciek mają spore doświadczenie, ale kiedy zaczynali nie było łatwo. Pomógł przede wszystkim optymizm bijący również z tej książki i niezachwiane poczucie, że jeśli myślisz, że możesz – to możesz, jeśli myślisz, że nie możesz – masz rację. (317) I bardzo ciężka praca od świtu do nocy. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Jagoda i Maciek spotkali na swojej drodze wspaniałych ludzi, którzy nie szczędzili rad i zawsze starali się pomóc. Dla nich znalazło się wiele miejsca w tej książce. A uwierzcie mi jedni ciekawsi od drugich. Co Bieszczady mają takiego w sobie, że przyciągają niebanalne osobowości? Może to ta wciąż nieokiełznana dzikość i szorstkość? Może pokora wobec wszechświata, jaką się czuje patrząc w czarną jak smoła bieszczadzką noc? Wertując strony bogate w fotografie trudno się nie rozmarzyć, trudno nie uśmiechnąć.
Dla kogo ta książka? Dla marzycieli, którzy pragną odmiany, dla budujących swój własny dom, dla pesymistów, którzy nie wierzą, że można ciężką pracą i przy odrobinie szczęścia spełnić swoje marzenia, dla amatorów regionalnej, zdrowej i smacznej kuchni i dla wszystkich tych, którzy potrzebują energetycznego kopa i motywacji bez ściemy.
Chatę Magoda bardzo przyjemnie wziąć do rąk, przeglądać, podczytywać. Wydana została naprawdę pięknie. Dobry papier, bogata dokumentacja fotograficzna i przede wszystkim fascynująca opowieść o życiu w Bieszczadach. Idealna na wakacje :)
Chata Magoda to powieść, reportaż, poradnik budowlańca, autobiografia i książka kucharska w jednym. Też się zdziwiłam, ale to jednak możliwe…
Jagoda i Maciej w 2004 roku zdecydowali się opuścić Szczecin i wyruszyli w dzikie Bieszczady, w poszukiwaniu szczęścia. Trafili do Lutowisk, kupili kawałek ziemi, spod Rzeszowa przenieśli piękną chatę z bali i tak się to wszystko...
2016-04
Czekałam na tę książkę bardzo. Nie bałam się po nią sięgnąć, choć zwykle, kiedy czytam debiuty mniej lub bardziej znajomych blogerek obawiam się, że książka mi się nie spodoba i trzeba będzie komuś zrobić przykrość. W przypadku Kasi Horodyniec było inaczej, ponieważ regularnie czytam jej wpisy na facebooku i co, jak co, ale pisać to ta kobieta potrafi. Poczucie humoru – wielkie, dystans do siebie – ogromny, zmysł obserwacji – niczym detektyw Monk. Poza tym lekkie, bardzo przyjemne pióro i te Inglotowe makijaże, te spojrzenia zalotne tym okiem zrobionym, których normalnie zazdroszczę. Bardzo przyjemnie czytało mi się wstawki z wizyt w salonie Inglota, czy u fryzjera. Zawsze widziałam wtedy oczami wyobraźni Kasię. Wszak, kto nie podziwia jej facebookowych makijaży? To samo czułam, kiedy opisywała targi książki. Wszystko takie znajome i bliskie i prawdziwe.
No więc spokojna byłam zasiadając na kanapie z czytnikiem. Ameryki nie odkryję stwierdzając, że zaczęłam czytać i skończyć nie mogłam. Najgorsze było to, że musiałam przerwać, bo inne zobowiązania czekały. No i pokarało mnie, bo i tak nie mogłam się wziąć za inne pisanie. Poddałam się tej książce i tyle. Tylko tematyki innej się spodziewałam. Tym mnie rzeczywiście Kasia zadziwiła. Bo o miłości jest to rzecz i to takiej, o której się marzy po nocach, i która niestety rzadko się zdarza. Dlatego tak przyjemnie się o niej czyta. I tu w zasadzie cała zasługa Katarzyny Horodyniec. Bo choć temat rzucania wszystkiego w diabły i zaczynania od nowa jest bardzo popularny, żeby nie powiedzieć wyświechtany, to autorka poradziła sobie z nim nadzwyczaj dobrze. Postawiła na mocne, charakterne postaci, które czytelnik ma szansę poznać dogłębnie dzięki narracji z perspektywy kobiety i mężczyzny. Helena i Jul. Dwa różne światy, które spotykają się i przyciągają jak magnes. Oboje są zaniepokojeni wrażeniem, jakie na sobie robią. Zdają sobie sprawę, że to bardzo silne i gwałtowne uczucie może ich obezwładnić. Niby próbują się bronić, choć chyba oboje zdają sobie sprawę, że stoją od początku na przegranej pozycji.
Helena wyjeżdża z Koszalina do stolicy, aby tam rozpocząć nowe życie i na spokojnie rozliczyć się z przeszłością. Nie jest pewna, czy dobrze zrobiła zostawiając partnera, z którym żyła (tak, tylko żyła) od czasów licealnych; rzucając nudnawą, ale bezpieczną posadkę dla korporacji. Warszawa przeraża ja, ale jednocześnie fascynuje. Przygarnia ją pod swoje skrzydła, daje dwie nowe przyjaciółki, przyszywaną babcię, no i Jula…
Jul to ten, który wstrząsa całym światem Heleny. Od pierwszego spotkania. Nie polubiłam go, choć muszę przyznać, że jest fascynującym i intrygującym bohaterem. Na początku robi wrażenie podstarzałego podrywacza z dużą kasą w kieszeni, który zagiął parol na piękną, rudą Helenę. I kiedy już, już zaczęłam się do niego przekonywać, on staje się obrażonym chłopcem, który nie odpuści żadnej okazji do dobrego seksu. Jak zakończą się perypetie tych dwoje? Czy myliłam się oceniając w ten sposób Jula? Oczywiście musicie przekonać się sami, bo ja nie o tym jednak teraz chciałam.
Już dawno nie czytałam książki, w której by tak mocno iskrzyło. Uwierzcie mi lub nie, ale tam napięcie seksualne wyczuwalne jest przez skórę czytelnika. I możecie sobie pomarzyć, że Kasia da wam wytchnąć i na setnej stronie rozładuje sytuację. Nie liczcie na to. Trzeba będzie czekać niemal do końca. Ale tym lepiej. Dreszczyk emocji gwarantowany. A kiedy autorka pozwoli Helenie i Julowi zatopić się w sobie, to pani E.L James, zapraszamy na naukę do Kasi! Ona nie potrzebuje żadnych pejczy i innych kulek, żeby zobrazować bardzo sugestywnie akt miłosny. Napięcie, emocje, kilka słów, dwa ciała i spełnienie. Na chwilę. A potem wszystko od początku. Pięknie, szczerze i prawdziwie. A wszystkiemu towarzyszą te piękne słowa, które pamięta się jeszcze długo po zakończonej lekturze:
Poza czasem szukaj mnie
Niech na oślep pędzi świat.
Nie ucieknie nam i tak
Poza czasem, szukaj…
Poza czasem szukaj, to książką, której nie czyta się przez kilka dni. Ja trzeba połknąć na raz, ewentualnie z przerwą na przyrządzenie obiadu, ale za jego jakość trudno wtedy odpowiadać. To jedna z tych powieści, po które się sięga żeby podczytać jedną, dwie strony, po czym człowiek nagle orientuje się, że właśnie zamknął ją na ostatniej stronie. I tu następuje bolesne uczucie niesprawiedliwości. Już? Tak szybko? Ale co dalej? Tak nie można!
No cóż, ja czekam na więcej, a Wam polecam do zaczytania!
Czekałam na tę książkę bardzo. Nie bałam się po nią sięgnąć, choć zwykle, kiedy czytam debiuty mniej lub bardziej znajomych blogerek obawiam się, że książka mi się nie spodoba i trzeba będzie komuś zrobić przykrość. W przypadku Kasi Horodyniec było inaczej, ponieważ regularnie czytam jej wpisy na facebooku i co, jak co, ale pisać to ta kobieta potrafi. Poczucie humoru –...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-03
Kiedy przychodzi wiosna zawsze mam ochotę na jakąś lekką, niezobowiązującą lekturę. Szczególnie teraz, kiedy dziwnym trafem za sobą mam szereg biografii i reportaży. Wszystko to kawał dobrej literatury, ale czasem człowiek musi odetchnąć. Nasza Księgarnia wydała właśnie najnowszy tytuł z serii babie lato, którą bardzo lubię, więc nie musiałam daleko szukać. W moje rączki wpadła debiutancka powieść Maciejki Mazan Pina, zrób coś! Autorka debiutowała nią, jeśli chodzi o powieść dla dorosłych, ponieważ na swoim koncie ma już dwie książeczki dla dzieci. Jest cenioną tłumaczką prozy C.S. Lewisa, S. Kinga, G. Davida Robertsa, a także autorką tekstów piosenek musicalowych. Ja przyznaję, że po praz pierwszy usłyszałam o niej w lutym, przy okazji premiery głośniej książki Shantaram.
Lubię debiuty, bo zawsze stanową wielką niewiadomą i niespodziankę. Oczywiście, że czasem również niosą wielkie rozczarowania, ale tak się może stać też w przypadku autora o ugruntowanej pozycji. Ten jedyny w swoim rodzaju dreszczyk emocji odczuwam tylko w przypadku debiutu. Książka Maciejki Mazan bardzo szybko sprawiła, że ten dreszczyk zamienił się w niekontrolowane wybuchy śmiechu i czystą radochę. Naprawdę. Jeśli miałabym wam opisać fabułę tej książki, to większość z was stwierdziłaby, że to nic nadzwyczajnego, bo takich historii było już wiele. I ja się z tym zgodzę. Grupka przyjaciół dowiaduje się o poważnej chorobie kogoś im bliskiego i postanawia ze wszystkich sił zawalczyć. Znacie? Pewnie, że tak. Ale gwarantuję wam, że takiego poczucia humoru nie znacie na pewno. I to pierwszy poważny argument, aby sięgnąć po tę książkę. I uwierzcie mi, mam ich jeszcze kilka…
Pina, która jest narratorką powieści i prowodyrem zaistniałych w czasie późniejszym sytuacji, Waltrauta (tak, nie przejęzyczyłam się), Weronika, Adrian, Helena, Monia I Jacuś to grupka przyjaciół, aktorów-amatorów, którzy pewnego pięknego dnia postanowili, że zrobią sobie teatr. No może nie sobie, a dla siebie. Są przecież stworzeni do publicznych występów. A że do tej pory ta publiczność składała się głównie z przedszkolaków, to taki drobny szczegół. Zresztą wiadomo nie od dziś, że dzieci to najtrudniejsza widownia. Ich trupa, to prawdziwa mozaika charakterów. Czasami aż wrze, ale tym lepiej. Bo młodym narwańcom przyjdzie sprostać nie lada zadaniu. Ktoś bliski potrzebuje dużoooo pieniędzy na operację i nie ma siły! Trzeba te pieniążki zdobyć. A jak? To się wymyśli po drodze.
Sposobów szuka głównie Pina, a po każdym jej pomyśle cała reszta umila sobie czas grając w „co zrobimy Pinie, jak to wszystko się skończy?” Nie ma się zresztą co dziwić, bo dziewczynie nie brakuje wyobraźni i determinacji w dążeniu do celu. Nie zdradzę wam wszystkich szczegółów, ale będziecie mieli okazję uczestniczyć w imprezie na zamku Barbie z disco polo w tle, zajrzeć od kuchni do programu typu talent show, pośpiewać na stypie i pobyć za kulisami konkursu teatralnego. Po drodze czeka was jeszcze szereg problemów komunikacyjnych i innych zawirowań. Niektóre są wręcz absurdalne i tak komiczne, że do dziś nie mogę przejść bez uśmiechu patrząc na książkę.
Ogromnym plusem powieści są bardzo wyraziste postaci. Szczególnie spodobała mi się Walka, silna dziewczyna, zdecydowana zrobić wszystko, aby nie pójść drogą rodziców. Genialnie posługuje się w sytuacjach stresowych gwarą śląską, czym rozczula i rozśmiesza jednocześnie wszystkich dookoła. Wszyscy bohaterowie w tej książce są jacyś. Nawet, jeśli występują tylko epizodycznie, to łatwo coś charakterystycznego o nich powiedzieć. Muszę przyznać, że największy ubaw miałam przy mężczyznach. Jacusiu i dwóch Adrianach. Ale o tym to sami przeczytajcie :)
Ach! Zapomniałabym o jednej z najważniejszych dam tej powieści! Trafia na jej strony dosyć późno, ale pozostawia po sobie mocny ślad. Mowa oczywiście o tajemniczej kotce, która upatrzyła sobie Pinę i bez pardonu rozpanoszyła się w jej życiu. Czy taka diablica to już w dość zagmatwanym życiu przyjaciół nie za wiele? Hihihihihi zobaczymy.
Polecam. Na roześmiany dzień:)
Kiedy przychodzi wiosna zawsze mam ochotę na jakąś lekką, niezobowiązującą lekturę. Szczególnie teraz, kiedy dziwnym trafem za sobą mam szereg biografii i reportaży. Wszystko to kawał dobrej literatury, ale czasem człowiek musi odetchnąć. Nasza Księgarnia wydała właśnie najnowszy tytuł z serii babie lato, którą bardzo lubię, więc nie musiałam daleko szukać. W moje rączki...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02
„Zakątki” powstały jako rozwinięcie projektu graficznego nagrodzonego w międzynarodowym konkursie na projekt ilustrowanej książki dla dzieci JASNOWIDZE 2014.
Kiedy książeczka trafiła do nas w pierwszym momencie pomyślałam, że ktoś w wydawnictwie się pomylił i zapomniał, że mam w domu sześciolatka. Gruba kartonówka i niemal same ilustracje hmmm. Dopiero po chwili zrozumiałam, że to nie żadna pomyłka. Fakt, książeczką mogą już cieszyć się małe dzieci (oporna na zniszczenia, a duże, wyraziste ilustracje są bardzo zachęcające dla malucha), ale jej prawdziwe atuty docenił bardzo właśnie mój sześciolatek. Zakątki, czyli kto tu mieszka to taka Etno książeczka, w której znajdziecie aż dwadzieścia domów z całego świata wraz z mieszkańcami ubranymi w tradycyjne stroje. Króluje feeria barw, wzorów i architektonicznych stylów. Taka mała książeczka (choć gruba), tak mało tekstu, a tyle wiedzy!
Tymek sięgnął po nią i z ciekawością obejrzał wszystkie ilustracje i przeczytał nazwy krajów oraz imiona dzieci. Łamał sobie przy tym język i nie mógł zrozumieć, dlaczego dzieci tak dziwnie się nazywają i mieszkają w śmiesznych domkach z gliny, lodu, cegły, drewna. Chyba się domyślacie, że w jego głowie zrodziło się tyle pytań, że mieliśmy zapełnione całe popołudnie i wieczór.
Mama, ale ja nigdy nie widziałem u nas dziewczynki w takim ubraniu
Te dzieci mieszkają w szałasie? Nie mają takiego domu jak my? Przecież zmarzną zimą
Dziwne te imiona
Wystarczyły te trzy zdania, żeby przeprowadzić bardzo ciekawą rozmowę o świecie, kontynentach, klimacie, państwach i jego mieszkańcach. To był super dzień. Wspomagaliśmy się oczywiście ukochanymi Mapami duetu Mizielińskich i jakoś tak szybko minął nam czas, że nawet nie zauważyłam, kiedy nadeszła pora kolacji. No dobra, często odbiegaliśmy od tematu marząc, gdzie też to kiedyś pojedziemy i kogo nie poznamy. Wspólnie chcielibyśmy odwiedzić Ingrid w Norwegii, a Tymek marzy o podróży do Hiszpanii, Japonii (bo tam był wujek Jarek) i Etiopii. Zresztą wszystkich chętnie by odwiedził, bo jak sam twierdzi, chciałby zobaczyć jak się mieszka w takich dziwnych domach. Szybko zrozumiał, że niezależnie od tego, jak dziwne mu się wydają, zawsze stanowią rodzinny azyl. Tradycyjne stroje nie bardzo przypadły mu do gustu (ja wolę dresy i bluzę w rowery), ale opowieść skąd się wzięły i dlaczego się je nosi już tak.
To taka ponadczasowa książeczka. Świetnie sprawdza się i przy czytaniu z małymi dziećmi, jak i właśnie z przedszkolakami. W każdej z tych kategorii wiekowych można z niej czerpać garściami.
„Zakątki” powstały jako rozwinięcie projektu graficznego nagrodzonego w międzynarodowym konkursie na projekt ilustrowanej książki dla dzieci JASNOWIDZE 2014.
Kiedy książeczka trafiła do nas w pierwszym momencie pomyślałam, że ktoś w wydawnictwie się pomylił i zapomniał, że mam w domu sześciolatka. Gruba kartonówka i niemal same ilustracje hmmm. Dopiero po chwili...
2016-02
Druga z moich dzisiejszych propozycji to już czysta rozrywka. Wydawnictwo nazwało tę książeczkę bardzo huczną bajką na dobranoc i my się w pełni z tym zgadzamy. Jeśli więc marzycie o tym, że wasza pociecha szybciutko się uspokoi i zaśnie to nic tu po was. Albo przygotujecie się na piski, śmiechy i tańce-połamańce do późnych godzin, albo czytajcie tę książeczkę w dzień.
Głosy niosą się z oddali: jest impreza u koali! Będą bity, będą hity! Dj Rufus niesie płyty!
Czy uwierzycie w ogóle, że misie koala mogą tak imprezować? Hmmmm uwierzcie, bo to w gruncie rzeczy najbardziej senna impreza, na jakiej byliśmy. ..
Na eukaliptusie zebrała się cała rodzina. Wszyscy gotowi są na to niecodzienne wydarzenie. Autorka zaprasza wszystkich, którzy chcą obejrzeć to zjawisko. No to zaczynamy!
Kuzyn, dziarska ciotka, żwawy dziadek, skore do pląsów kuzynki, ojciec, mama, której nóżki chodzą w rytm rumby, stryjenka i stryjek, babcia, siostra i młodszy braciszek. Całe bractwo pląsa, skacze, przytupuje w rymowanym rytmie Oli Cieślak. My czytelnicy oczywiście nie pozostajemy w tyle. Łóżko ugina się od wesołych skoków, a podłoga aż stęka dociskana małymi, bosymi stopami. Jest zabawa na całego. Gwarantuję wam.
Niestety koala, jak to koala. Długo nie poimprezuje na eukaliptusie. Najwytrwalszy okazał się mały braciszek, ale i on w końcu dołączy do całego towarzystwa, które niechcący zapadło w sen.
I wszystkim misiom zgodnie się śniło: takiej imprezy jeszcze nie było…
U nas nie było na pewno. Bo T. to nie koala i nie zaśnie z byle powodu, a jeszcze na takiej imprezie? Zapomnij mamo:) Chyba rozumiecie więc, że czytamy tę książeczkę raczej w dzień i w weekendy, kiedy można dłużej pospać? Wtedy też lepiej ogląda się ilustracje niezwykle pasujące do tego krótkiego tekstu. Jest szał, jest kolor i milusińskie misie, które najlepiej wyglądają z zamkniętymi oczkami:) Urocza książeczka!
Druga z moich dzisiejszych propozycji to już czysta rozrywka. Wydawnictwo nazwało tę książeczkę bardzo huczną bajką na dobranoc i my się w pełni z tym zgadzamy. Jeśli więc marzycie o tym, że wasza pociecha szybciutko się uspokoi i zaśnie to nic tu po was. Albo przygotujecie się na piski, śmiechy i tańce-połamańce do późnych godzin, albo czytajcie tę książeczkę w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02
To encyklopedia, którą każdy człowiek powinien mieć w domu. Niezależnie od wieku. Mało tego. Powinno się ją czytać raz w miesiącu albo nawet częściej. Na początku leczniczo, aby uświadomić sobie istnienie pewnych potworów, które nami zawładnęły, a potem profilaktycznie. Bo nie wiem czy wiecie, ale to, że macie problem z bałaganiarstwem, lenistwem, gadulstwem, podejmowaniem decyzji, porannym wstawaniem, długim paplaniem przez telefon, złośliwością, samolubstwem, bezsennością i tak dalej, dalej, dalej, to nie wasza wina. Za wszystko odpowiedzialne są domowe potwory. Chociaż nie! Wróć! Wasza wina, że pozwoliliście im rozpanoszyć się w swoim życiu i domu.
Ale nie martwcie się. Dzięki Małej encyklopedii domowych potworów możecie poznać i ujarzmić wroga. Choć nie polecam walki na śmierć i życie. Czasem można któregoś z nich zaprosić do siebie na herbatkę. Mają takie urocze mordki:)
Stanislav Marijanović stworzył całą plejadę potworów, które każdego dnia i nocy dbają o to, żeby nasze życie nie było nudne. Niestety potwory znają nas lepiej i dokładnie wiedzą, co zrobić, aby osiągnąć cel. W naszym domu od dobrych dwóch miesięcy panoszy się Kichoprychacz (czyli Potwór Kataralny i Glutowaty). Najgorsze jest to, że akurat walka z nim jest z góry skazana na niepowodzenie. Kiedy już ci się wydaje, że masz go z głowy okazuje się, że tylko zaczaił się gdzieś pod kanapą i czeka na dogodny moment, żeby zaatakować ponownie ciebie lub innego domownika. Niektóre słabsze egzemplarze da się przegonić domowym sokiem z malin i mlekiem z czosnkiem, ale nie na długo. Nie wolno się jednak poddawać. Trzeba walczyć do końca, bo rozjuszony Kichoprychacz gotowy jest zawołać na pomoc Awanturellę, Gburię Złośliwą, Głupolusa Nudnawego, Telemaniaka, Trio Tuwimisistów, Farmaceutycję Chroniczną i wielu innych kumpli. Wiem coś o tym. Przez cały styczeń i luty panoszyły się w naszym domu.
Ale to nie koniec. Bo jak już dojdziesz do siebie i jesteś w stanie wyjść rano z domu znienacka dopada cię Decyzella poranna. Zamiast włożyć na siebie czysty sweter i spodnie, z obłędem w oczach biegasz po garderobie. Masz dość i zamiast iść do pracy decydujesz się ukoić nerwy pod lipą u babci? Super, tylko uważaj na Obładunkę zapobiegliwą, która nie pozwoli ci wyjechać bez czterech walizek (bo to wszystko na pewno ci się przyda).
Zresztą, co ja wam tu będę opowiadać. Zajrzyjcie lepiej do Małej encyklopedii domowych potworów i przypatrzcie im się dobrze. Nie dajcie się zwieść, tym chudym rączkom, niewinnym minkom i wesołym oczkom. Bądźcie mili, ale stanowczy. Wiem, urocze ilustracje nie pomagają. Żaden z tych potworów nie wygląda groźnie prawda? Nawet Kamerus Obskurus na swoich pokracznych nogach wydaje się milusi. Podejrzewam, że z niektórymi da się nawet zaprzyjaźnić i delikatnie poprosić o rzadsze odwiedziny. Są też takie, z którymi nie ma sensu dyskutować, a jedynym sposobem jest wystawienie ich za drzwi. I tego się trzymajmy.
Acha! I uważajcie na wasze dzieci. One kochają tę książkę. Czytają do znudzenia, a potem wymądrzają się (Tata, do mamy znowu przyszła Decyzella Poranna. Idziemy sami; Ja nie chciałem się złościć. Tylko ta Awanturella przyszła; mama ty zdecydowanie najdłużej z naszej trójki patrzysz w lustro. Uważaj, bo tam siedzi Narcyz Samolubek!). I weź tu naucz dziecko czytać!
A tak poza tym, to świetna książka jest. Cudownie zilustrowana i pięknie wydana. HIT!
To encyklopedia, którą każdy człowiek powinien mieć w domu. Niezależnie od wieku. Mało tego. Powinno się ją czytać raz w miesiącu albo nawet częściej. Na początku leczniczo, aby uświadomić sobie istnienie pewnych potworów, które nami zawładnęły, a potem profilaktycznie. Bo nie wiem czy wiecie, ale to, że macie problem z bałaganiarstwem, lenistwem, gadulstwem, podejmowaniem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02
Styczeń i luty to u nas czas ciągłych chorób. Ale ten rok zdecydowanie wysuwa się na prowadzenie. Od stycznia T. był w przedszkolu może tydzień czasu. Ciągłe wirusy jelitowe, zapalenie ucha itd. Normalnie ręce opadają. Pomysły na rozrywkę dla znudzonego siedzeniem w domu przedszkolaka wyczerpują mi się w zastraszającym tempie. W tym tygodniu uratowała nas Nasza Księgarnia podsyłając rewelacyjną książeczkę Magdy Wosik Wytęż wzrok czyli ukryte obrazki. Jeśli czytacie z dziećmi Świerszczyk, to na pewno wyszukiwanki przez nią rysowane są wam dobrze znane (my jeszcze kojarzymy autorkę z ilustracji do Czarownicy piętro niżej). T. od tej strony zaczyna zawsze lekturę pisemka, czasem nawet jeszcze po drodze z kiosku. A tu proszę! Taki rarytas! Cała książeczka z ukrytymi obrazkami. To nawet chorowanie już nie jest takie złe. Bo też w książeczce jest co robić. Trzeba odnaleźć mnóstwo przedmiotów, zwierząt, liter itp. Elementy zostały ukryte przez autorkę na charakterystycznych czarno-białych ilustracjach i trzeba mocno wytężać wzrok, żeby je wszystkie odnaleźć. A to jeszcze nie koniec, bo potem należy je pokolorować. Zabawa na długie godziny. Tymek siedzi niezmordowanie od tygodnia i szuka, potem odznacza ołówkiem znalezionych delikwentów i przedmioty, a następnie koloruje co lepsze kąski. Ciężko mu się zdecydować, bo autorka bardzo się postarała, żeby przyciągnąć uwagę dziecka. Ba! Bywa nawet, że urządzamy sobie rodzinne poszukiwania, więc i dorośli nie pogardzą taką rozrywką.
Magda Wosik, w swojej książce wzbogaciła wyszukiwanki o zabawne wierszyki i rymowanki, które znajdują się przed każdym obrazkiem. To jest dla nas nowość, ponieważ w Świerszczyku tego nie ma. Napisane z dużym humorem, wprowadzają czytelnika w temat kolejnej odkrywani. Jeśli zajrzycie na koniec książki to znajdziecie także podpowiedzi, które mogą się przydać młodszym dzieciom. Chociaż ja nie polecam zaglądać, bo stracicie wówczas mnóstwo zabawy.
Wytęż wzrok to po Cyrku na kółkach nasz kolejny hit jeśli chodzi o kreatywne książeczki do rozwiązywania przeróżnych zadań. Świetne wydana, na grubym papierze idealnym do kolorowania i bazgrolenia. W ciekawy sposób zachęca dziecko do zabawy, a przy okazji ćwiczy koncentrację i cierpliwość. Krótkie, humorystyczne wierszyki świetnie nadają się do czytania. W zasadzie T. sam mnie oświecił w tej kwestii, kiedy podczas wyszukiwania zaczął sobie czytać i podśmiewać się pod nosem. Polecamy i czekamy na kolejną książeczkę, bo też autorka obiecuje, że ciąg dalszy nastąpi:)
Styczeń i luty to u nas czas ciągłych chorób. Ale ten rok zdecydowanie wysuwa się na prowadzenie. Od stycznia T. był w przedszkolu może tydzień czasu. Ciągłe wirusy jelitowe, zapalenie ucha itd. Normalnie ręce opadają. Pomysły na rozrywkę dla znudzonego siedzeniem w domu przedszkolaka wyczerpują mi się w zastraszającym tempie. W tym tygodniu uratowała nas Nasza Księgarnia...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-08
Uwaga, uwaga! Dziś na moim blogu prawdziwa plejada gwiazd. Znani od lat, kochani, uwielbiani, z pokolenia na pokolenie przekazywani bohaterowie wierszy Juliana Tuwima. Powitajmy ich serdecznie.
Pierwszy do Państwa garnie się Murzynek Bambo – czy jest tu ktoś, kto choć wie, że z niego łobuziak, który ucieka na drzewo przed mamą, nie chciał żeby Bambo chodził z nim do szkoły?
A znacie dziecko, które nie próbowało zrzucić z pieca Abecadła, żeby i jemu literki się tak „fajnie” poturbowały?
Palec w górę, kto zasypiał, gdy tylko Grześ po raz kolejny szedł przez wieś, a piasek sypał się ciurkiem?
A teraz, kto odważny niech się przyznaje, ile razy łamał sobie język, gdy ze wszystkich sił starał się bezbłędnie wymienić wszystkich mieszkańców Śpiewowic? (Tralalotek i Tralaluszka to nic, najgorzej było u mnie z kucharką – Tralalarką).
A taka wielka i gruba Rzepka. To jest dopiero coś! Próbowaliście ją zasadzić w ogrodzie? Ja tak – niestety nic nie urosło. Może to i dobrze, bo jako dziecko pozostałam w przeświadczeniu, że rzepka, to cudownie wielkie warzywo, które w razie kataklizmu wykopiemy i będziemy mieli co jeść przez długi czas.
A teraz o odpowiedź proszę wszystkie dziewczyny. Czy choć jednej z was mama lub tata nie nazwali Zosią Samosią. Moja mama do dziś powtarza, że będąc małą dziewczynką często mówiłam „ja siama”.
Cóż jednak powiecie o takiej perle wśród innych perełek, jaką jest Lokomotywa – ta wielka i ciężka maszyna, po której pot spływa? Nie znam do dziś lepszego wiersza dla dzieci, a ilekroć go czytam z Tymkiem (uwierzcie mi często) nie mogę wyjść z podziwu dla genialnego Tuwima. Dobór słów, rymy, rytm – wszystko dosłownie w tym wierszu jest dla mnie niepowtarzalne.
Pozwoliłam sobie na ten przydługi, sentymentalny wstęp po tym jak w moje i Tymkowe łapki wpadł zbiór wierszy dla dzieci J. Tuwima wydany przez Wydawnictwo Skrzat. Przyznam szczerze, że trochę bałam się zetknięcia ukochanych wierszy z dzieciństwa z nowoczesną ilustracją. Jednak głęboko w mojej głowie zakorzeniły się stare wydania z lat dziecięcych. Jako, że Skrzat już wielokrotnie zaskoczył mnie pięknymi wznowieniami postanowiłam spróbować. No i co tu dużo mówić – jestem zachwycona. Pierwsze ochy i achy nad książką wydawał Tymek, do którego stare ilustracje nie bardzo przemawiały. W tych stworzonych przez znanego ilustratora Artura Gulewicza z miejsca się zakochał. Uśmiałam się, kiedy początkowo kręcił noskiem na „nowoczesną” lokomotywę, gdzie nie znalazł wagonowych grubasów, co to jedzą tłuste kiełbasy. Na szczęście po odwróceniu książeczki na następną stronę całkowicie udobruchał się widokiem kłębów pary, armaty i zakopconej żyrafy
Ja za to wprost przepadam za ilustracjami do Zosi Samosi, Bambo, Rzepki, Ptasiego Radia i… właściwie wszystkie są świetne. Nowoczesne, ale bardzo dobrze oddające magiczny klimat wierszy Tuwima. Zbiorek wydany przez Skrzata to zestawienie najpopularniejszych wierszyków, które kochają pewnie wszystkie dzieci.
O tym, że Tuwim jest ponadczasowy miałam okazję przekonać się, kiedy mój syn zakwalifikował Wiersze dla dzieci na półkę „do częstego czytania”, a uwierzcie mi według Tymka, to jest bardzo prestiżowa półeczka. Zna już prawie na pamięć Lokomotywę, Rzepkę, Abecadło i Kotka, a średnio raz w tygodniu muszę przeczytać mu Ptasie radio oraz O Grzesiu kłamczuchu i jego cioci.
Ja osobiście mam sentyment do wierszyka Pstryk, który rozbierałam na części pierwsze, a potem deklamowałam na zajęciach z emisji głosu. Świetnie się na nim ćwiczy.
Cieszę się, że mamy w domu ten pięknie ilustrowany zbiorek, gdyż starsze wydanie do Tymka nie przemawia, a posiadane pojedyncze wiersze – książeczki dla małych dzieci zwyczajnie się poniszczyły. Teraz ja mogę do woli wspominać, a Tymek poznawać nowe-stare wiersze.
Polecam!
Uwaga, uwaga! Dziś na moim blogu prawdziwa plejada gwiazd. Znani od lat, kochani, uwielbiani, z pokolenia na pokolenie przekazywani bohaterowie wierszy Juliana Tuwima. Powitajmy ich serdecznie.
Pierwszy do Państwa garnie się Murzynek Bambo – czy jest tu ktoś, kto choć wie, że z niego łobuziak, który ucieka na drzewo przed mamą, nie chciał żeby Bambo chodził z nim do...
2015-11
Długo opierałam się kolorowankom, które od jakiegoś czasu stały się ulubioną rozrywką wśród dorosłych. Wiedziałam, że ta walka z góry skazana jest na niepowodzenie, ponieważ kolorować lubiłam zawsze, a teraz, kiedy mogę to bezkarnie robić razem z Tymkiem chętnie powracam do czasów dzieciństwa, kiedy to wyposażona w paczkę kredek i kolorowanki mogłam przesiedzieć tak całą imprezę rodzinną. Tymek nie jest aż takim entuzjastą kolorowania, ale ma dni, kiedy po przyjściu z przedszkola potrafi przez kilka godzin zapamiętale ubarwiać swoje ulubione postacie, czy wzory.
Przeglądając się książkom do kolorowania, próbowałam znaleźć sobie pretekst, żeby zaopatrzyć się w jedną z nich i w końcu z pomocą przyszła pani z przedszkola, która na zebraniu poprosiła rodziców, aby dzieci w domu więcej rysowały i kolorowały. Chyba rozumiecie, że w takim przypadku nie było już wątpliwości, co do konieczności zamówienia Zaczarowanego lasu, kolejnej już kolorowanki Johanny Basford, wydanej przez Naszą Księgarnię :)
To nie jest zwykła kolorowanka. To takie małe arcydzieło, które nawet bez kolorów wzbudza mój zachwyt. Zaczarowany las? O tak, to bardzo trafny tytuł. Tak misterne wzory, splątane bluszczem kształty, drzewa zapraszają do otworzenia magicznych wrót, za którymi nic nie jest zwykłe. Zwierzęta stworzone z liści, gałązek ukrywające się w gąszczu roślin, za którymi dotrzeć można do zamku. Aby to zrobić trzeba przebyć fascynującą podróż i uważnie rozglądać się wokół. Tylko wtedy można odnaleźć symbole ukryte w najdziwniejszych miejscach. Czasem znajdziesz je niespiesznie przeglądając książkę, czasem dopiero wtedy, kiedy pracując bez wytchnienia pokryjesz wzory bajecznymi kolorami. ..
Jedno jest pewne, kolorowanie wzorów stworzonych przez Johannę Basford daje niesamowitą satysfakcję. Już w wersji biało-czarnej robią wrażenie i człowiek nie można przestać im się przyglądać, a co dopiero, kiedy puścisz wodze fantazji i zabawisz się w malarza. To od ciebie zależy, czy żaba, którą pokolorujesz będzie zaczarowanym księciem, czy też wstrętną ropuchą. Czy ukryty w drzewie domek zamieszkuje zła czarownica, czy też wesołe krasnoludki. Uważajcie tylko, bo Zaczarowany las wciąga niemiłosiernie. Wydaje ci się, że siądziesz tylko na chwilę, aby pokolorować mały wzór, tylko jednego motyla, a prawda jest taka, że znikasz na kilka godzin… Już mnie wcale nie dziwi, że książki szkockiej rysowniczki robią furorę na całym świecie.
Kiedy rozpakowałam paczkę i wzięłam pierwszy raz do ręki Tajemniczy ogród pomyślałam sobie, że jak Tymek weźmie ją w swoje rączki, to niechybnie dojdzie do katastrofy:) Albo też zniechęci się widząc tyle drobnych kształtów do kolorowania. I tu się grubo myliłam, bo jak się okazało zdecydowanie woli kolorować małe powierzchnie. I nawet, nawet mu to wychodzi. Mało tego, wkręcił się i każdego dnia mamy taki nasz wieczorny rytuał z kolorowaniem. W tle leci kolejny odcinek Muminków, a my podglądamy jednym okiem, drugim zapamiętale kolorując. Cieszę się i to bardzo. Tymek ćwiczy sobie rączkę i spostrzegawczość. Zapomniałam wam bowiem powiedzieć, że autorka ukryła na każdej stronie rozmaite stworzenia, które trzeba odnaleźć. To ostatnio ulubione zajęcie mojego dziecka. Przed nami jeszcze długa droga, bo doszliśmy dopiero do połowy. Nie tak prosto jednak odnaleźć czterdzieści ptaków, szesnaście gargulców i dziesiątki innych zwierzaków.
Do kolorowania używamy przede wszystkim kredek akwarelowych. Oboje mamy tendencję do zbyt mocnego przyciskania i twarde zostawiają brzydkie wgłębienia. Choć muszę powiedzieć, że papier w Zaczarowanym lesie jest bardzo wytrzymały. Nie dość, że jest nieczuły do nasze dociskania, to jeszcze nie przebija nawet kredek akwarelowych z użyciem wody.
W naszym przypadku najlepiej sprawdziły się bezdrzewne kredki akwarelowe Koh-I-Noor z wodozmywalnym sztyftem. Mają piękne kolory (my mamy mały zestaw dwunastu kredek, a i tak jest w czym wybierać), ładnie pokrywają kolorowankę i można z nich uzyskać wiele ciekawych efektów, w zależności od sposobu kolorowania i rozmywania. Używaliśmy ich na zmianę z innymi kredkami akwarelowymi o twardszym wkładzie (Joinco) oraz grubymi Bambino. Do większych powierzchni Tymek używał również fasolek Crayon rocks (kredki z naturalnego wosku sojowego), które oboje uwielbiamy. Mają żywe kolory, naprawdę dobrze pokrywają i przy dłuższym trzymaniu ich w rękach, pod wpływem ciepła wydobywa się taki fajny naturalny zapach (dostaniecie w sklepie Bubulinka.pl). Uprzejmie was ostrzegam, że przy Tajemniczym ogrodzie kredki zużywają się ekspresowo. My musimy pomyśleć już o nowych. Ucierpiały szczególnie zielenie :)
Polecamy dziaciakom i dorosłym :)
Długo opierałam się kolorowankom, które od jakiegoś czasu stały się ulubioną rozrywką wśród dorosłych. Wiedziałam, że ta walka z góry skazana jest na niepowodzenie, ponieważ kolorować lubiłam zawsze, a teraz, kiedy mogę to bezkarnie robić razem z Tymkiem chętnie powracam do czasów dzieciństwa, kiedy to wyposażona w paczkę kredek i kolorowanki mogłam przesiedzieć tak całą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-10
Od dłuższego czasu przyglądam się pojawiającym się na rynku wydawniczym jak grzyby po deszczu poradnikom modowym, które mają pokazać nam kobietom, jak znaleźć swój styl, stworzyć niepowtarzalną garderobę, zadbać o swoją urodę i szafę zahaczając również o dom. Czyli tzw. mydło i powidło. Przejrzałam ich już trochę i owszem można znaleźć wśród nich wartościowe porady, ale trzeba się najpierw przedrzeć przez morze zupełnie niepotrzebnych banałów, które znają nawet te kobiety, które modą nie interesują się wcale.
Przez długi czas należałam do tej właśnie grupy, bo choć potrafiłam rozpoznać torebkę Chanel i wiedziałam, czym charakteryzują się konkretne style w modzie, to w zasadzie nie śledziłam nowych trendów i nie podążałam za nimi. I nie dlatego, że nigdy mnie to nie interesowało. Po prostu wydawało mi się, że nie mam zdolności w dobieraniu odpowiednich fasonów i łączenia ze sobą różnych części garderoby. Zawsze podziwiałam dziewczyny, które nie podążając ślepo za trendami potrafiły z nich wyłuskać dla siebie niezwykle trafne detale.
Kiedy zostałam mamą już całkowicie przestałam zastanawiać się, co na siebie włożyć. Ważna była wygoda, a więc nieśmiertelny zestaw dżinsy i T-shirt w zupełności mnie zadowalał.
Dopiero jakiś czas temu postanowiłam bliżej przyjrzeć się historii mody, poznać klasykę i zrobić coś ze swoją garderobą. Stąd moja znajomość poradników modowych. Jak już wspomniałam przekopywanie się przez tony niepotrzebnej literatury trochę mnie zniechęciło, ale na szczęście pozwoliło też znaleźć kilka perełek w tym temacie. Jedną z nich jest książka Bądź chic! Tajemnice kobiecej garderoby. Wiem, wiem! Większość z was na słowo chic pewnie dostaje już palpitacji. Wszędzie go teraz pełno. Natomiast już na samym początku przyznaję, że jest to naprawdę wartościowy poradnik dla tych, które chcą poznać klasyki mody ponadczasowej, takiej, która od dziesiątek lat niepodzielnie króluje na całym świecie. I właśnie czegoś takiego szukałam. Interesuje mnie bowiem skompletowanie w swojej szafie zestawu rzeczy, które nigdy nie wychodzą z mody i choć nie sprawią, że stanę się trendy, to pozwolą mi czuć się pewnie, elegancko i na miejscu w każdej sytuacji.
Autorki Émilie Albertini i Anne Humbert mieszkają w Paryżu I modą zajmują się od lat. Napisały ten poradnik, aby pomóc kobietom odnaleźć swój własny styl. Według nich można to z powodzeniem robić nie podążając bezkrytycznie za trendami. Na początek wystarczy skupić się na rzeczach niewychodzących z mody, nauczyć się je dobrze dobierać i dbać o nie.
Sam konkret, o który mi właśnie chodziło. W poradniku znalazło się doborowe towarzystwo. W pierwszej części autorki skupiły się na tzw. niezbędnikach. Dżinsy, biała koszula, mała czarna, sweter, trencz, marynarka. Poznajemy krótkie historie każdej z tych części garderoby, wzbogacone często o wiele ciekawostek. W kolejnej zakładce znajdziecie zawsze kilka pikantnych skandali związanych z ikonami mody, by przejść wreszcie do modeli i fasonów. Dużą część książki autorki poświęciły dobieraniu konkretnego modelu do różnego typu sylwetek (i chwała im za to). Nowością w tego typu poradniku okazała się dla mnie zakładka DIY, w której znajdziecie wiele fajnych trików i drobnych przeróbek, które pomogą z jednej pary dżinsów wyczarować spodnie w niemal w każdym fasonie. A jeśli już mowa o dżinsach, czy wiecie, że producenci zalecają, aby po zakupie chodzić w nich ile się da unikając prania? (dla wytrwałych polecano optymalny czas pół roku. Aby zabić przykry zapach należało wietrzyć dżinsy na świeżym powietrzu). A tak na poważnie autorki zamieściły dział z poradami jak pielęgnować swoje ubrania, aby służyły nam jak najdłużej.
Druga część to tzw. dodatki w postaci w postaci butów, bielizny, czapek, skarpet, rajstop, pasków, torebek, okularów i szali i chust. Jest jeszcze część trzecia z ostatnimi radami, gdzie dowiecie się jak sortować garderobę, pakować walizkę, czy zadbać o swoje pranie.
Dodatkowym bonusem jest wiele przydatnych adresów stron internetowych (wprawdzie tylko obcojęzycznych, ale co tam), które pomogą wam znaleźć jeszcze więcej inspiracji, a dociekliwi znajdą tam większą porcję wiedzy.
Bądź chic! to jeden z nielicznych poradników, który niemal w pełni zaspokoił moją potrzebę wiedzy na temat stylu i klasyków, które nigdy nie wyjdą z mody. Z takimi podstawami nie boję się zrobić generalnych porządków w mojej, niezbyt dobrze dopasowanej garderobie i wyruszyć na zakupy. Zadziwiające, że na dwustu kilkunastu stronach dostajemy tak wiele cennych informacji. Mogłabym się doczepić, że zabrakło mi w tej książce zdjęć prawdziwych produktów, ale muszę przyznać, że czym dłużej czytałam, tym bardziej podobały mi się rysunki, a raczej kolorowe szkice. Dostatecznie dokładne, aby rozpoznać konkretny fason, a jednocześnie pobudzające wyobraźnię do dalszego buszowania w Sieci pod wskazanymi przez autorki adresami.
Polecam wszystkim dziewczynom, które nie potrafią odnaleźć swojego stylu, chcą poznać krótką historię mody i tajniki kompletowania ponadczasowej garderoby.
Od dłuższego czasu przyglądam się pojawiającym się na rynku wydawniczym jak grzyby po deszczu poradnikom modowym, które mają pokazać nam kobietom, jak znaleźć swój styl, stworzyć niepowtarzalną garderobę, zadbać o swoją urodę i szafę zahaczając również o dom. Czyli tzw. mydło i powidło. Przejrzałam ich już trochę i owszem można znaleźć wśród nich wartościowe porady, ale...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08
Całość na: http://juliaorzech.blogspot.com/2015/08/bractwo-piractwo-przygoda-matematyczna.html
Jedna z książek wakacyjnych, która stała się absolutnym hitem Tymka jest Bractwo-piractwo. Przygoda matematyczna Natalii Usenko. Wiecie, prawie wszyscy mali chłopcy przechodzą w sowim życiu etap liczenia wszystkiego. Nas to również nie ominęło. Tymek liczy płyty chodnikowe podczas spacerów, okazy przyrodnicze, samochody, które mu się podobają, a czasem po prostu rzeczy, które wydają mu się interesujące. No i powiem wam, że jeśli przechodzicie właśnie taki etap, to Bractwo-piractwo również u was zrobi furorę.
To historia pewnej zwariowanej rodziny, która postanowiła wyrwać się z wielkiego miasta, definitywnie zakończyć wyścig za karierą i pieniędzmi i pożeglować statkiem (Krową Morską) ku wielkiej pirackiej przygodzie. Może na początek przedstawię tych Państwa. Dziadek Barnaba – król piratów, babka Piratka, która smaży wyśmienite naleśniki, pradziad Demencjusz, którego Tymek polubił zdecydowanie najbardziej, ale o tym trochę poźniej. Ciotka Palpitacja, przed której nadopiekuńczością wszyscy uciekają, mama i tata, (ale poznajemy ich tylko z listów, bo postanowili pożeglować po morzach), dzieci Kaperek i Fifinka oraz ich morscy przyjaciele: ośmiorniczka Zuzia, meduza Gryzelda, syrena Irena i papug Polinezjusz. Cała ta liczna gromadka mieszka na wyspie, która jest spełnieniem ich marzeń o wolności i życiu z dala od miejskiego pędu. Natalia Usenko zaprasza tam swoich małych czytelników wraz z rodzicami. Wystarczy tylko zaopatrzyć się w miękki ołówek, wygodny koc, palec wskazujący położyć na mapie naszej wyspy i świetna zabawa murowana. Z taką ekipą nie ma się zresztą co dziwić.
Bractwo-piractwo to 20 zabawnych opowieści i drugie tyle rymowanych wierszyków. Nie są to jednak takie zwykłe bajeczki. Jak na prawdziwą piracką przygodę przystało książka pełna jest wypisów z dziennika pokładowego kapitana Barnaby, listów w butelce wysyłanych przez rodziców do Kaperka i Fifinki oraz bajeczek matematycznych. Każda z tych historii wymaga od dziecka skupienia, bo na końcu zawsze czekają ciekawe zadania. Trzeba coś policzyć, odnaleźć, dorysować czy połączyć. Czasem małym piratom trzeba pomóc policzyć skarby, innym razem wściekłe smoki. Na wyspie jest wiele niezbadanych zakamarków i bohaterom zdarza się niejednokrotnie gdzieś zgubić. Proszą wtedy małego czytelnika o pomoc w odnalezieniu bezpiecznej drogi.
Całość na: http://juliaorzech.blogspot.com/2015/08/bractwo-piractwo-przygoda-matematyczna.html
Jedna z książek wakacyjnych, która stała się absolutnym hitem Tymka jest Bractwo-piractwo. Przygoda matematyczna Natalii Usenko. Wiecie, prawie wszyscy mali chłopcy przechodzą w sowim życiu etap liczenia wszystkiego. Nas to również nie ominęło. Tymek liczy płyty chodnikowe...
2015-04
Moją recenzję można przeczytać na portalu Novinka.pl
Moją recenzję można przeczytać na portalu Novinka.pl
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02
Nie byłabym zdziwiona, gdybym dostała do rąk kolejną świetną powieść Ałbeny Grabowskiej. Oczekiwałam więc w spokoju przesyłki z II tomem Stulecia Winnych, książki, która miała mi umilić kilka następnych wieczorów. Jeszcze dreptałam w sobie po lekturze genialnych Bogiń z Žitkovej. Zawsze w takim momencie boję się sięgnąć po kolejną książkę w obawie, że na tle poprzedniej wyda mi się błaha i pospolita. Wiedziałam zatem, że cierpliwie poczekam na II tom Stulecia Winnych, bo tu nazwisko autorki jest dla mnie gwarancją doskonałej lektury. Nie spodziewałam się jednak takiego obrotu spraw…
Zacznijmy od tego, że Poczta Polska wie doskonale jak zaostrzyć w czytelniku ciekawość przetrzymując książkę ile się da. Kiedy przesyłka trafiła w końcu w moje ręce, z zadowoleniem ułożyłam się do wieczornej lektury i … zakończyłam ją dokładnie o 4:45 nad ranem. Nie było mowy o spaniu. Wiedziały o tym nawet moje soczewki, które dzielnie wytrzymywały te nocne katusze. No nie mogłam przestać. Nie mogłam! Ta pisarka nigdy chyba nie przestanie mnie zaskakiwać. Spodziewałam się wszystkiego, tylko chyba nie tego, że drugi tom Stulecia Winnych będzie lepszy od poprzedniego. A jest! Przede wszystkim akcja rusza z kopyta i choć miejscami darowany nam został czas na zadumę, to jednak trzeba przyznać, że tu pisarka znacznie przyspieszyła. Może to zasługa tak zakończonego I tomu, który kazał mi teraz przeskakiwać po literkach w poszukiwaniu rozwiązań. Ale już po chwili wyobraziłam Ałbenę Grabowską, która z politowaniem patrzy na moją niecierpliwość i przystopowałam nieznacznie…
Oj ta kobieta wie doskonale jak budować napięcie, jak dać odetchnąć zmęczonemu emocjami czytelnikowi, aby następnie ruszyć dalej i gnać do przodu nie bacząc na błagalne „Nie, jeszcze nie. To się nie może tak skończyć”. A właśnie, że może. I siedzę tu teraz taka rozedrgana i jak pomyślę sobie, że przyjdzie mi czekać w najlepszym wypadku do wiosny na trzeci tom, to pozwalam sobie aż jęknąć w duchu…
Najgorsze jest to, że tak mną ciągle targa, że nie jestem w stanie pozbyć się chaosu w tej recenzji. Mam wrażenie, że wszystko, co chcę napisać o twórczości tej doskonałej pisarki już zostało zawarte w poprzednich tekstach.
W II tomie Winni walczą. Walczą z okupantem hitlerowskim, potem z okrutnymi Rosjanami, walczą o kawałek chleba, o prawo do życia, o siebie i swoich bliskich, wreszcie o miłość, która przecież nie zważa nigdy na czasy, w których się znalazła. Ona jest zawsze. Niestety tuż za nią, a czasem i przed stąpa twardo nienawiść, złość, zemsta i okrucieństwo. Trzeba było być niezwykle silnym, aby przetrwać koszmarne czasy wojen i czasów powojennych. Winni, choć rozsypani po całym świecie ciągle trzymają się razem. To jest właśnie największa siła, która pozwala Mani urodzić i wychować w samotności kolejne w rodzinie bliźniaczki Basię i Kasię, Broni cierpieć w milczeniu żałobę po mężu, który oddał życie za Pawła, Ani przetrwać u boku niekochanego mężczyzny. Ta sama siła da jej potem odwagę, aby ryzykując własne życie, wyciągnąć rękę do kobiety z getta.
Nie jest oczywiście tak, że Winnych spotykają same tragedie. Wszystko bowiem na tym świecie musi się równoważyć i choć w czasach, w których przyszło im żyć trudno może w to uwierzyć, to jednak zawsze musi przyjść czas na radość i łzy szczęścia. Bo rodzina, choć początkowo podzielona przez wojenną zawieruchę w miarę upływu lata powiększa się o nowych członków i szczęśliwie wracających z frontu. Największą radość dają oczywiście narodziny, których w tak trudnych czasach wcale nie brakuje. Jakby ludzie podświadomie szukali czegoś tak czystego, nieskalanego jak nowe życie.
Stulecie Winnych. Ci, którzy walczyli, to więc dla mnie książka o wielkiej sile rodzinny, którą przekazuje się u Winnych z pokolenia na pokolenie niczym tradycję. Wspaniałe jest to, że każdy z nich wie, że niezależnie od tego co zrobi, w Brwinowie zawsze znajdzie wsparcie. Mało tego. Ta rodzina doskonale wie, co znaczy poświęcić się dla kogoś. Niezależnie od tego czy oznacza to głód, ciężką pracę, pomoc w zbrodni, czy po prostu trzymanie przez resztę życia języka za zębami. Ktoś czytający ten tekst, może sobie pomyśleć, że takich ludzi nie ma, to zbyt idealne. Nie! Bohaterowie tej sagi są zwykłymi ludźmi z krwi i kości. Popełniają błędy, upadają, podnoszą się, wstają (a czasem nie) i idą dalej. Tę wyjątkowość daje im rodzina i głęboko wpojone poczucie, że niezależnie od okoliczności trzeba trzymać się razem. Każdy z nich miewa momenty słabości, załamania, gniewu i szaleństwa. Jak wspaniale jednak, że autorka pozwoliła nam przy tym być i móc obserwować na kartach powieści losy ludzi, którzy przecież są tacy jak my, jedynie czasy, w których przyszło im żyć kazały postępować tak, a nie inaczej.
To zaszczyt cię czytać Ałbeno!
Nie byłabym zdziwiona, gdybym dostała do rąk kolejną świetną powieść Ałbeny Grabowskiej. Oczekiwałam więc w spokoju przesyłki z II tomem Stulecia Winnych, książki, która miała mi umilić kilka następnych wieczorów. Jeszcze dreptałam w sobie po lekturze genialnych Bogiń z Žitkovej. Zawsze w takim momencie boję się sięgnąć po kolejną książkę w obawie, że na tle poprzedniej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01
Pióro Ałbeny Grabowskiej jest mi znane od jakiegoś czasu i powiem szczerze, że nie muszę czytać opinii, recenzji, zastanawiać się czy sięgnąć po kolejną jej książkę. Po prostu, biorę w ciemno, bo wiem, że będzie dobrze…
Z zaciekawieniem śledziłam zatem zapowiedzi sagi rodzinnej, której I tom ukazał się jakiś czas temu nakładem wydawnictwa Zwierciadło. I tym razem miałam się przekonać o nieprzeciętnym talencie autorki do prowadzenia niezwykle wciągającej fabuły, tworzenia niebanalnych postaci, których zarys psychologiczny jest tak głęboki, że niejednokrotnie miałam wrażenie, że siedzę gdzieś wewnątrz i rejestruję wszystkimi zmysłami.
W dwóch poprzednich powieściach Ałbeny Grabowskiej, które miałam przyjemność czytać akcja rozgrywała się współcześnie. Bohaterów Stulecia Winnych poznajemy na kilka chwil przed wybuchem I wojny światowej. Jesteśmy w domu w podwarszawskim Brwinowie, gdzie właśnie na świat przychodzą bliźniaczki Mania i Anna. Niestety podczas porodu umiera ich matka Katarzyna Winna. Stanisław – mąż zostaje wdowcem z czwórką dzieci. Załamany, w samotności próbuje sobie poradzić ze śmiercią żony. Na szczęście ma wielkie wsparcie wśród rodziców - Bronisławy i Antoniego, braci oraz dalekiej krewniaczki Andzi. Nikt by się nie spodziewał, że to nie koniec kłopotów, gdy tymczasem pewnego lipcowego dnia wybucha wojna. Dla wszystkich mieszkańców Brwinowa nadchodzą ciężkie czasy naznaczone trupami, głodem, pogromem choroby hiszpanki i kolejnej wojny, na której kończy się pierwszy tom sagi.
Powiecie, cóż w tym nadzwyczajnego, przecież nie jedna już taka powieść powstała. Owszem, temat nie jest nowy, ale nowe jest spojrzenie pisarki, która właściwie nie pominęła żadnego aspektu. Włożyła ogrom pracy, aby realistycznie odmalować wojenne tło powieści, które jednak w żaden sposób nie przyćmiewa losów rodziny Winnych. Czytając książki Ałbeny Grabowskiej zawsze odnoszę wrażenie, że najważniejszy jest człowiek i to, co dzieje się w jego wnętrzu, choć cała reszta nigdy nie jest potraktowana po macoszemu. Nie wiem, czy jest to zasługa neurologicznego wykształcenia, czy ma na to wpływ niewątpliwy talent pisarki. Pewnie zresztą jedno i drugie.
Powieść fikcyjna, a jednak można przypuszczać, że gdzieś tam, w dawnej Polsce żyło wiele takich zwykłych rodzin, które losowe przypadki i wojenna zawierucha naznaczyły w szczególny sposób, kazały się wykazać nieprzeciętną odwagą, poświęceniem czy wstydliwym tchórzostwem. Ludzkie namiętności nie ustają nawet w tak trudnych czasach. Przekonała się o tym cała rodzina Winnych, wśród której nie brakuje nieszczęśliwych historii miłosnych, ukrytych zbrodni, czy wzruszającego poświęcenia dla bliskich.
Bohaterowie tej sagi, to ludzie różnego pokroju i różnych charakterów. Są nieprzeciętni w swoich czynach i jednocześnie zadziwiająco zwyczajni, kiedy podporządkowując się rytmowi polskiej wsi starają się przeżywać z godnością każdy kolejny dzień. Ciekawym zabiegiem autorki było umieszczenie w powieści bohaterów autentycznych, którzy faktycznie niegdyś zamieszkiwali tereny Brwinowa czy Podkowy Leśnej. Anna Winna uczy dzieci Jarosława Iwaszkiewicza, swoje wykształcenie i oczytanie zawdzięcza zaś Stanisławowi Wilhelmowi Lilpopowi, który był jednym z założycieli miasta Podkowa Leśna. Nie ważne jednak, czy mowa o postaciach autentycznych czy fikcyjnych. Niemal każdego bohatera autorka obdarzyła niezwykle ciekawą osobowością, niezależnie od tego czy mowa o postaciach głównych, czy tych z dalszego planu. Wszyscy są fascynujący sami w sobie, a w połączeniu z trudnymi pod każdym względem czasami, w których przyszło im żyć, tworzą sagę, od której trudno się oderwać. Przy lekturze trzeciej już książki Ałbeny Grabowskiej jestem pełna podziwu dla sposobu, w jaki ukazuje zawirowane, ludzkie losy. Niecodzienne w jej prozie jest to, że nie narzuca się czytelnikowi niewiarygodnie szybką akcją, wydumanymi wątkami, czy przerysowanymi postaciami, a jednak przykuwa uwagę od początku do końca i nie pozwala przestać myśleć o świecie, w który zabiera swojego czytelnika. Polecam najmocniej!
Na koniec mogę tylko nieskromnie życzyć sobie samych takich lektur w 2015 roku.
Jeśli ktoś z was jeszcze nie sięgnął po Stulecie Winnych to zapraszam na stronę miesięcznika Zwierciadło, gdzie możecie przeczytać fragmenty. A tym, którzy tak jak ja z niecierpliwością czekają na kolejny tom sagi, przypominam, że już 28 stycznia premiera
Pióro Ałbeny Grabowskiej jest mi znane od jakiegoś czasu i powiem szczerze, że nie muszę czytać opinii, recenzji, zastanawiać się czy sięgnąć po kolejną jej książkę. Po prostu, biorę w ciemno, bo wiem, że będzie dobrze…
Z zaciekawieniem śledziłam zatem zapowiedzi sagi rodzinnej, której I tom ukazał się jakiś czas temu nakładem wydawnictwa Zwierciadło. I tym razem miałam...
2014-10
Jak wiecie, bardzo lubię czytać książki dla dzieci i młodzieży. Ciągle odnajduję w nich ten magiczny świat, który zachwycił mnie lata temu i nie mogę przestać. Oczywiście odkąd na świecie pojawił się Tymek i zaraziłam go miłością do książek, to wiele tego typu lektur wybieram właśnie dla niego. Chciałabym poznać wiele wartościowych powieści, które mogłabym mu z czystym sumieniem polecić za kilka lat. Cieszę się niezmiernie, że wśród wysypu wszelkiego rodzaju kiepskich młodzieżowych romansideł i wampiriad znajduję także liczne perełki. A wśród nich książka, która totalnie mnie zaskoczyła, zaintrygowała i nie mogę się już doczekać, kiedy sięgnie po nią Tymek. Mało tego, ja sama zaczytałam się do trzeciej nad ranem i teraz z niecierpliwością czekam na kolejny tom…
Skrzynia piratów, bo o niej właśnie mowa, to propozycja dla dzieci i młodszej młodzieży autorstwa Liliany Fabisińskiej. Autorkę poznałam przy okazji lektury książki Z jednej gliny, a że nie słyszałam o niej wcześniej, to poszukałam informacji o innych jej książkach. Znalazłam przy okazji kilka słów o samej pisarce, która z miejsca podbiła moje serce, kiedy przeczytałam, że będąc małą dziewczynką pisała listy do rudej Pippi, które tworzyła na liściach klonu… Nawet się nie zastanawiałam, kiedy wpadła mi w ręce Skrzynia skarbów, pierwszy tom Podwodnego miasta.
Historia dzieje się w miasteczku Hel, do którego zmuszeni zostali przyjechać Róża i Benek – rodzeństwo z Warszawy. Ich ojciec, maniakalny badacz życia Stefana Żeromskiego dostaje bowiem upragniony grant, dzięki któremu może przez pół roku myszkować po Helu, gdzie prawdopodobnie Żeromski mieszkał jakiś czas. Na nic zdają się protesty młodzieży i pewnego dnia, po prostu zamieniają mieszkanie w ruchliwej stolicy, na tajemniczą willę kapitana. Dom usytuowany jest w gęstym lesie, gdzie nie dociera nawet Internet. Żeby tego jeszcze było mało na Półwyspie właśnie rozszalał się sztorm i odciął go od lądu, wiatr sieje zniszczenia w całym miasteczku, w domu zabrakło prądu, a Róża słyszy przerażające bicie dzwonów, którego nie słyszy nikt inny…
Cóż może robić młodzież, kiedy Internet nie działa? Oczywiście wyrusza w miasto. Benek jest zapalonym biologiem i marzy o odwiedzeniu fokarium. Po drodze spotykają miejscową dziewczynkę o dziwnym imieniu Damroka. Zafascynowani jej opowieściami o starym miasteczku podążają razem na plażę, aby obejrzeć zabytkową łódź rybacką. Tutaj młodzież wpada w niesamowity wir wydarzeń w przenośni i dosłownie. Budząc się w Starym Helu – mieście z morza… Damroka, Benek i Róża stają oko w oko z piratami, którzy żądają od nich skarbu…
Skrzynia skarbów to niezwykle wciągająca opowieść o tajemniczych przygodach trójki przyjaciół. Dużo w niej zawirowań czasowych, trochę wymysłów, bardzo ciekawe życie codzienne nietuzinkowej rodzinki i co dla mnie najważniejsze, wspaniała historia Helu. Oczywiście autorka większość wydarzeń wymyśliła na potrzeby książki, natomiast pisząc ją czerpała garściami z helskich dziejów. Wśród jego mieszkańców ciągle krąży legenda o zatopionym mieście. Nieobca jest im także postać Klausa Tęgopoja, dziadka jednookiego pirata – ponoć niejednokrotnie goszcząca na półwyspie.
Skrzynia skarbów jest też nie lada gratką dla osób takich jak ja – zupełnie nieznających Helu. Autorka bowiem starała się wiernie oddać współczesną topografię tego miejsca. Bohaterowie bywają w autentycznych knajpkach, wchodzą na Górę Szwedów, którą można zobaczyć spacerując nad Dużym Morzem. Nawet niektóre wydarzenia, o których mowa w książce wydarzyły się naprawdę (w fokarium urodził się mały Maszop, a Polonia Warszawa na wyjeździe 1:1). Liliana Fabisińska pokusiła się także o to, aby niektórzy mieszkańcy Helu mówili po kaszubsku. Oczywiście są to pojedyncze słowa, które do dziś można usłyszeć na półwyspie, ale to one właśnie intrygują mocno i każą mi siedzieć po nocach i buszować w sieci w poszukiwaniu informacji o Helu.
Książką Liliany Fabisińskiej doskonale pobudza wyobraźnię, a co najważniejsze kieruje oczy dzieciaków na coś innego niż tylko komputer, gry i telewizja. Rozbudza ciekawość i chęć przeżycia niesamowitej przygody.
Polecam ogromnie!
Jak wiecie, bardzo lubię czytać książki dla dzieci i młodzieży. Ciągle odnajduję w nich ten magiczny świat, który zachwycił mnie lata temu i nie mogę przestać. Oczywiście odkąd na świecie pojawił się Tymek i zaraziłam go miłością do książek, to wiele tego typu lektur wybieram właśnie dla niego. Chciałabym poznać wiele wartościowych powieści, które mogłabym mu z czystym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-09
Joanna Jagiełło, Joanna Jagiełło… gdzie ja już widziałam to nazwisko… Zastanawiałam się na ubiegłorocznych Targach Książki w Katowicach, kiedy mignęło mi ono na stoisku wydawnictwa Literatura. Potem oczywiście o tym zapomniałam, chociaż miałam zakodowane, żeby kiedyś sięgnąć po książkę dla młodzieży, o smakowitym dla mnie tytule Kawa z kardamonem. Wyobraźcie sobie, że dopiero, kiedy trzymałam w rękach książkę Hotel dla twoich rzeczy olśniło mnie! Przecież przez całe liceum czytałam Perspektywy i Cogito, w których to pismach publikowane były teksty Joanny Jagiełło. Nawet pamiętam teraz fotografię autorki i żałuję, że podczas przeprowadzki wyrzuciłam wszystkie stare gazety (zabrałam tylko kultowe już „Przez epoki”).
Sięgnęłam po tę książkę zupełnie przypadkiem – przyznaję. Lubię to robić. Nie czytam nic o książce, ani o autorze, tylko przyglądam się okładce i rozmyślam nad tytułem. Ten wydał mi się niezwykle interesujący, bo zawierał w sobie trzy jakże ważne dla mnie słowa: życie, macierzyństwo i pisanie. Hotel dla twoich rzeczy. O życiu, macierzyństwie i pisaniu. Biorę w ciemno – pomyślałam…
Kiedy trzymając w rękach książkę doszłam w końcu do tego, skąd znam nazwisko autorki, podskórnie czułam, że będzie dobrze. Przewracając każdą następną kartkę gratulowałam sobie wyboru. Delektowałam się tą książką długo, bo zabierałam ją w codzienną autobusową podróż do pracy i wyrywałam te kilka stron dwa razy dziennie - tylko dla siebie.
Ten mały fragment i byłam kupiona:
Będzie to książka, która łączy różne gatunki, choć to dziwaczne. Trochę straszna i trochę śmieszna. Trochę prawdziwa i trochę wymyślona. Zgadzam się i wychodzę na deszcz. Jestem tak podekscytowana, że nawet nie rozkładam parasola.
Jednego nie widzę. Za mną – kobietą po przejściach, matką dwójki dzieci, pracownicą korporacji, dreptakiem we wszechświecie – idzie ona. Natchniona i uduchowiona. Karmiąca się słowami jak macą. Pisarka. Jest jak wyimaginowana przyjaciółka z dzieciństwa: nikt oprócz mnie w nią nie wierzy. Jest moją duszą i moim cieniem. Rdzeniem i przedrostkiem. Mną i nie mną*
Pierwsze kilka stron dało zapowiedź niezwykle ciekawie skonstruowanej książce, interesującej nie tylko ze względu na poruszany w niej temat, ale przede wszystkim właśnie za rzadką umiejętność łączenia ze sobą gatunków i narracji, balansowania czasem na granicy wytrzymałości czytelnika, ale nie spadania nigdy w otchłań absurdu, mądrzenia się i taniego filozofowania. Nie przypominam sobie, żebym czytała kiedyś lepszą książkę o życiu kobiety i matki, pragnącej wychować mądrze te najbliższe sobie istoty, jednocześnie sprzeciwiającej się egzystowaniu na krótkiej smyczy. Kobiety – pisarki, którą właśnie się staje, której oddaje część siebie i swojej książki. Czytelnik poznaje tę bogatą konstrukcyjnie opowieść z wielu perspektyw. Jest książka w książce, kiedy głos zabiera pisarka, jest pamiętnik dziewczynki tęskniącej za ojcem, jest dziennik kobiety-matki, szczęśliwej, odważnej optymistki, choć pokaleczonej przez życie. Jest też sprawiedliwy kawałek oddany rodzicom oraz mężczyznom swojego życie. Czytelnik, ma więc niesamowite wrażenie, że ma oto niepowtarzalną okazję poznania historii nie jednej, a właściwie kilku, bo choć bohaterzy ci sami, to każdy patrzy z innej perspektywy. Podoba mi się, że autorka – która sama wspomniała, że jest to powieść mocno autobiograficzna ocenia tylko siebie. Nie ma przykrej przypadłości wylewania żalu, oceniania byłych partnerów. Spróbowała za wszelką cenę postawić się w ich sytuacji, stanąć na chwilę w ich skórze. I to jej się wspaniale udało.
Joanna Jagiełło podjęła próbę opowiedzenia życia, jakby było powieścią. I nawet, jeśli ktoś myśli, że jest to najgorsza opowieść świata, to jest to jej życie, czyli coś, co mamy najcenniejszego.
Szukając dobrego określenia dla tej książki, nijak przychodzi mi tylko na myśl mozaika. To hotel dla wielu różniących się od siebie rzeczy, tak innych i wielobarwnych, że tylko wprawna ręka jest w stanie poskładać to w jeden piękny obraz. Autorce udało się połączyć w jedną spójną i intrygującą całość kawał swojego życia, garść dobrych przemyśleń, moc humoru i życiowego optymizmu, a wszystko to wypowiedziane za pomocą pięknego języka, ocierającego się miejscami o poezję. Joanna Jagiełło nie upiększa rzeczywistości, ale za wszelką cenę stara się ją zrozumieć, oswoić i polubić.
Dla mnie smakowitość!
*Joanna Jagiełło, Hotel dla twoich rzeczy, Czarne, 2014, s. 10.
Joanna Jagiełło, Joanna Jagiełło… gdzie ja już widziałam to nazwisko… Zastanawiałam się na ubiegłorocznych Targach Książki w Katowicach, kiedy mignęło mi ono na stoisku wydawnictwa Literatura. Potem oczywiście o tym zapomniałam, chociaż miałam zakodowane, żeby kiedyś sięgnąć po książkę dla młodzieży, o smakowitym dla mnie tytule Kawa z kardamonem. Wyobraźcie sobie, że...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-07
2014-07
Kilka tygodni temu rozpoczęłam nową pracę i w związku z tym dojeżdżam codziennie autobusem po czterdzieści minut w jedną stronę. Oczywiście wiadomo, że czas ten pożytkuję na czytanie. Niestety warkot starych silników i ogólny gwar nie sprzyja zbyt ambitnej lekturze, podczas której trzeba się skupić maksymalnie. Wyszukałam więc stosik książek, które wydawały mi się trochę lżejsze lub nawet całkiem lekkie i po kolei będę zabierać je do autobusu. Na samej górze chyba niezupełnie przypadkowo znalazła się książka Magdaleny Kulus Nie tylko o łajdakach. Piszę nieprzypadkowo, bo zaciekawiła mnie notka na okładce, choć zwykle staram się ich nie czytać, a także pokrótce przedstawiona sylwetka samej autorki. Filolożka z wykształcenia, gawędziarka z zamiłowania. Blogerka i recenzentka literatury dla najmłodszych (popełniła pracę o Ani z Zielonego Wzgórza!) napisała książkę o wewnętrznym dojrzewaniu i wyzwalaniu się z ograniczeń, które nakłada na nas rodzina, otoczenia, a wreszcie – my sami. Ciepła opowieść o tym, że droga do szczęścia być może nigdy się nie kończy…
No więc zabrałam książkę pod pachę, wsiadłam do autobusu i o mały włos nie przejechałam swojego przystanku. Wciąga praktycznie od pierwszej strony i niby to zwykła obyczajówka, powielająca schemat, w którym bohaterka wyjeżdża na wieś, aby tam uciec od swojego dotychczasowego życia i spojrzeć na wszystko z dystansem… a jednak ma w sobie jakąś subtelną delikatność, nie wiem jak to określić… prostolinijność, która pozwala mi ją zaliczyć do bardzo przyjemnych lektur.
Nastka postanawia zaszyć się w Maszkarce, domku na wsi, aby w spokoju napisać pracę magisterską, ale także uciec przed źle ulokowaną miłością i trochę toksycznymi rodzicami. Za towarzyszy ma tylko swoje kochane dwa psy, które wiernie dotrzymują jej towarzystwa. Co mi się podoba w tej książce? Przede wszystkim to, że bohaterka nie chodzi z kąta w kąt z nosem na kwintę, choć ma powody do smutku. W zaciszu domowym leczy swoje rany nutellą i powidłami. Zawiódł mężczyzna i zawiodła przyjaciółka, ale dziewczyna nie odwraca się od ludzi, przeciwnie nie stroni od wizyt u licznej rodziny i nawiązywaniem nowych znajomości na stopie koleżeńskiej. Zupełnie przypadkowo zostaje także panią, która ma zastąpić katechetkę i przygotować dzieci do pierwszej komunii. Sytuacja staje się bardzo komiczna, szczególnie dla postronnego obserwatora, kiedy do Maszkarki kolejno przybywają ksiądz, Olek – powód złamanego serca i Florian – młody przystojniak, który przychodzi do Nastki na korepetycje (chyba nie tylko z języka polskiego). Cała wieś huczy od plotek … Mama Nastki niemal rwie włosy z głowy, ksiądz proboszcz grozi zerwaniem umowy, babcia się złości, a sama zainteresowana ma wszystko w dalekim poważaniu i biorąc sprawy w swoje ręce zabiera się ostro do pracy. Regularnie pisze magisterkę, pomaga babci, poprawia kondycję jeżdżąc na rowerze i coraz częściej spotyka się z tajemniczym Julianem…
Nastka uwolniona od nieodpowiedzialnego chłopaka i gderających rodziców zaczyna zwalniać i dostrzega w swoim życiu sprawy naprawdę ważne. Poznaje prawdziwe przyjaciółki, które za sobą są gotowe skoczyć w ogień. Z dystansu lepiej też spojrzeć na dawną, wielką miłość, która okazała się (na szczęście) jednostronna. Owszem serce boli, ale intensywne życie w Maszkarce nie pozwala bohaterce się mazać. Szczególnie, że na wyciągnięcie ręki mieszkają ludzie, którzy naprawdę mają na co narzekać, a mimo to wstają codziennie z uśmiechem na ustach i nie przeklinają losu. Taka Marta na przykład, ma dwójkę dzieci, w tym jedno bardzo chore, wymagające stałej opieki i męża pijaka, który myśli tylko o tym, żeby iść z kolegami pod sklep. Anastazja powoli zbliża się do Marty, chorego Tomka, jego brata Dawida i pomaga w codziennych obowiązkach wciągając w to także Juliana, skrzypka o poranionym sercu.
Życie na wsi nie jest łatwe, ale Nastka szybko przyzwyczaja skostniałe nieco w mieście ciało do ciągłego ruchu. Cisza i spokój sprzyjają pisaniu i kiedy już praca magisterska jest prawie skończona, dziewczynie świta w głowie myśl, żeby opisać w książce niezwykłe wydarzenia z pobytu w Maszkarce… Takim oto sposobem trzymam właśnie w rękach tę książkę i bez przeszkód mogę ją wam polecić.
Nie tylko o łajdakach to ciepła, rodzinna opowieść o szukaniu swojego własnego miejsca, które wcale nie czai się tuż za rogiem, a nieco dalej, w pewnej małej wiosce… Książka została napisana zgrabnym, barwnym językiem, wzbogacona o wiele cytatów z wierszy i utworów muzycznych. Fabuła jest dosyć prosta, ale wciągająca i co najważniejsze pozostawia do ostatniej strony nutkę niepewności, co do losów bohaterki i jej przyjaciół. Jest tak, jak w prawdziwym życiu, trochę słońca, trochę łez. Bije z niej jednak zaraźliwy optymizm w to, że życie może być piękne. Nie warto się poddawać. Trzeba ciągle próbować, zdobywać doświadczenia, poznawać nowych ludzi i nie zamykać się w ciepełku tego, co znane i oswojone. Kto wie, co nas czeka za drzwiami, które odważymy się otworzyć pierwszy raz?
Kilka tygodni temu rozpoczęłam nową pracę i w związku z tym dojeżdżam codziennie autobusem po czterdzieści minut w jedną stronę. Oczywiście wiadomo, że czas ten pożytkuję na czytanie. Niestety warkot starych silników i ogólny gwar nie sprzyja zbyt ambitnej lekturze, podczas której trzeba się skupić maksymalnie. Wyszukałam więc stosik książek, które wydawały mi się trochę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-05
Zsuzsa Bánk zagościła ze swoją powieścią w moim domu właśnie teraz, kiedy nadeszły okropnie upalne dni zwiastujące lato. O tej porze roku też po raz pierwszy spotkały się bohaterki książki Jasne dni Aja i Seri po to, aby po drodze przygarnąć jeszcze Karla i stworzyć równoramienny trójkąt przyjaźni. Przyjaźni dziecięcej, potem młodzieńczej i tej dorosłej. Przeżyć razem chwile, które już nigdy nie będą mogły się powtórzyć, jasne dni, których jasność gwarantuje tylko niewinność płynąca z bycia dzieckiem. A wszystko to, działo się w małym niemieckim miasteczku Kirchblüt.
Seri wraz z matką mieszkają tutaj od zawsze, podobnie jak Karl. Jedynie Aja z matką Evi zjawiają się pewnego upalnego lata, by zamieszkać w krzywym domku na peryferiach miasteczka. Dla Seri – narratorki powieści, nie liczą się dni, kiedy jeszcze nie było Aji i jej mamy, a może ich po prostu nie pamięta? Te dwie oryginalne osóbki wrosły w jej życie i stały się nieodzowną częścią, podobnie jak potem Karl. Trzy rodziny naznaczone przez los, noszące blizny. Seri straciła ojca zanim jeszcze dobrze zdążyła go poznać. Jej matka przez wiele lat potem woziła jeszcze na przednim siedzeniu walizkę męża, która wróciła z jego ostatniej podróży. Karl stracił brata Bena, który znikną bez śladu wsiadając kiedyś do niewłaściwego auta. Jego rodzice rozstali się nie mogąc pogodzić się ze stratą. Zamykają się w swojej rozpaczy zapominając, że mają jeszcze drugiego syna. I wreszcie Aja i Evi, matka i córka, dla których krzywy domek zbudował niegdyś ojciec dziewczynki Zigi, po czym odpłynął w siną dal do Ameryki. Jest cyrkowcem, podobnie zresztą jak Evi i jego dusza wędrowca nie godzi się na stacjonarne życie. Wraca do Kirchblüt tylko na kilka tygodni w roku. Dla małej Aji nie liczy się wtedy nic innego. Zresztą dla innych dzieciaków z miasteczka również. Wszystkie spędzają czas patrząc jak Zigi nosi szklankę na czole, uczy Aję jeździć na rowerze, pokazuje swoje cyrkowe sztuczki. W swoich przykrótkich spodniach i rozwichrzonej czuprynie zakrywającej tatuaż z ważką na karku jest dla nich nie lada atrakcją, dla córki zaś tworzy najjaśniejsze dni w roku.
Nierozłączna trójka spędza ze sobą magiczne lata dzieciństwa, nie dziwiąc się niczemu i przyjmując życie takim, jakie jest. Jasne dni wschodzą i zachodzą i choć każde z nich naznaczył los, ciemne chmury są jeszcze daleko. Wiek młodzieńczy przynosi pierwsze niepokoje i burze, aż wszyscy razem postanawiają wyruszyć w podróż do Rzymu. Być może tylko po to, aby mogły nadejść ciemne dni, które zmienią wszystko już na zawsze. To tam kamień niezgody zostanie rzucony, a skrzydła ważki okryją świat Aji, Karla i Seri cieniutką siatką niepokoju, który wedrze się do ich serc. Ukojenie wbrew pozorom przyniesie powrót do Kirchblüt, bo tylko tam, wśród pól kukurydzy, pod lipami, patrząc na krzywy domek Evi, gdzie jeszcze niedawno słychać było beztroskie dziecięce okrzyki jest to możliwe.
Kiedy widzę te cztery litery na jakimś samochodzie, ROMA, coś się we mnie kurczy, bo to tam odwróciło się nasze życie, dopiero tam ktoś dmuchnął w trzy piórka i posłał nas w różne strony (405)
Autorka zdaje się mówić, że wszystko to, co wydarzy się w dzieciństwie przepuszczone jest przez filtr, który osłania nas przed złem. Nie oznacza to, że każde dziecko jest szczęśliwe i nie zaznaje cierpienia. Wszak trójka z Kirchblüt pochodzi z rodzin, gdzie wydarzyły się prawdziwe tragedie życiowe. To dzieci jednak zdają się być na tyle silne, że potrafią żyć normalnie i zaprzątać swoje głowy tysiącem innych spraw. Inaczej jest z dorosłymi, którzy cierpią, zamykają się w sobie, nie dostrzegają nic prócz rozpaczy.
Całe senne miasteczko zdaje się trwać w oczekiwaniu. Fabuła biegnie niespiesznie, niczym opowieść snuta przez doskonałą bajarkę, ale pod skórą czuć coraz większy dreszcz, adrenalina wzrasta, choć nic nie zmienia się w sposobie mówienia narratorki. Tak jak cisza przed burzą, która ma rozgonić niemiłosiernie duszne powietrze i dać wytchnienie. Pragniemy jej, choć wiemy, że może przynieść coś złego, że piorun może zniszczyć nasz dom i nas. Nie możemy się przed tym obronić, bo natura, tak jak los ma swoje prawa, do których nie możemy się wtrącać. Jasne dni przychodzą, trwają, a potem zastępują je czarne chmury, które rozgonić może tylko bardzo silny wiatr. Nie każdy wie, jak ten wiatr wezwać, jak sprawić żeby zadął w swe ogromne płuca i pozwolił słońcu rozbłysnąć na nowo. Może nie będzie już tak pięknie, ani tak jasno, ale będzie…
Zsuzsa Bánk stworzyła misternie splecioną opowieść, gęstą, zwartą i tak piękną, że człowiek delektuje się nią przez długi czas. Wielkie brawa należą się na pewno tłumaczce, Elżbiecie Kalinowskiej, która tworząc przekład oddała całe piękno charakterystycznego dla pisarki języka.
Jasne dni, które pojawiają się w książce na dwudziestu trzech stronach (o ile czegoś nie pominęłam) następują niespiesznie po sobie, eksplodując dziecinną niewinnością, bogactwem krajobrazu, który bohaterowie sami sobie stworzyli. Są kontrastem, do tego, co w swoich sercach przeżywają dorośli, rodzice tych beztrosko bawiących się dzieci, którzy z niepokojem spoglądają na niebo.
Nie ma tutaj akcji, nie ma dialogów, a mimo to Serii w taki sposób snuje swoją opowieść, że nie można przestać czytać. Nie można też przestać myśleć jeszcze na długo po skończeniu powieści.
Zsuzsa Bánk odmalowała przede wszystkim piękny obraz dzieciństwa i skontrastowała go z życiem dorosłych. Tak jakby chciała powiedzieć: nich dzieci będę jak najdłużej dziećmi, niech nie są świadome chmur kłębiących się nad ich głowami od dnia narodzin. Ciemne dni i tak nadejdą, ale teraz, teraz jasne dni zatrzymam, ciemne oddam losowi.
Zdecydowanie jedna z najlepszych książek, jakie w życiu przeczytałam!
Zsuzsa Bánk zagościła ze swoją powieścią w moim domu właśnie teraz, kiedy nadeszły okropnie upalne dni zwiastujące lato. O tej porze roku też po raz pierwszy spotkały się bohaterki książki Jasne dni Aja i Seri po to, aby po drodze przygarnąć jeszcze Karla i stworzyć równoramienny trójkąt przyjaźni. Przyjaźni dziecięcej, potem młodzieńczej i tej dorosłej. Przeżyć razem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dziś będzie mało słów, a wiele obrazów.
Przedstawiam albumowy leksykon mody, który zilustrowała Agata Raczyńska, a teksty przygotowały Alicja Budzyńska i Katarzyna Olech-Michałowska. W zasadzie w tym momencie chciałabym was zaprosić do wspólnego oglądania. Pierwszy raz w zasadzie nie mam ochoty nic pisać, a jedynie pokazywać.
Autorki przygotowały prawdziwe kompendium wiedzy o modzie od czasów starożytnych niemal po dzień dzisiejszy. Nie poprzestały tylko na samych strojach, bo moda to przecież coś więcej. Przyglądając się fryzurom, nakryciom głowy, butom, torebkom, okularom i strojom na każdą okazję możemy czytać jak z podręcznika historii. Jak na dłoni widać ogromne przemiany społeczno-kulturowe. Dlatego będę się upierać, że moda to nie jest temat tylko dla ludzi, którzy podążają za trendami i oglądają każdy pokaz prêt-à-porter czy haute couture. Moda przenika przecież wszystkie dziedziny życia. I nie ma znaczenia czy się na niej znamy czy też nie.
W albumie znajdziecie kanon mody (wraz ze strojami wojskowymi, duchownymi, karnawałowymi itd.), kultowe projekty znanych domów mody, kolekcje prêt-à-porter czy haute couture.Barokowe peruki mieszają się z trwałą z lat osiemdziesiątych (przyznać się, która nie marzyła o burzy loków, a później o mokrej włoszce hihihi). Seksowny design Kate Moss, Twiggy, Cindy Crawford czy Lindy Evangelisty, męskość Seana Connery’ego, Jima Morrisona, nonszalancja Andy’ego Warhola i Davida Bowie. Te i wiele innych sylwetek gwiazd muzyki, mody, kina, sztuki znajdziecie w Trendach i owędach. Tekstu tam niewiele. Subtelne wstępy do każdego rozdziału i krótkie notatki na marginesach. Mam wrażenie, że autorki „wtrącały” swoje trzy grosze tylko wtedy, kiedy faktycznie uważały, że warto coś zaznaczyć, zasygnalizować, wspomnieć. I zawsze trafiają w punkt. To, czego nie wiedziałam, już wiem, a jeśli będzie mi mało, poszukam sama. Bo ta książki bardzo mocno inspiruje do dalszych poszukiwań, do oglądania starych zdjęć z ikonami mody, kanonem, ale także tych z domowych kolekcji rodzinnych. Ba! Ona nawet inspiruje do tworzenia swoich własnych projektów. I od razu przypomina mi się, kiedy w szkole pod ławkami rysowałyśmy z dziewczynami stroje dla lalek Barbie. Takie szkice ołówkowe, które później zanosiłam do domu i z kawałków materiałów (babcia krawcowa) próbowałam je odtworzyć na lalkach. To były oczywiście stroje na jedną okazję, ponieważ nie szyłam, a jedynie związywałam, przekładałam i spinałam. Drugi raz nie potrafiłam ich odtworzyć. Szkoda, że nie mam już tych kartek. Ale jeśli wy i wasze dzieciaki macie ochotę naszkicować jakąś niepowtarzalną kolekcję, to w książce znajdziecie miejsce na notatki oraz własne rysunki. Teraz na pewno nie zginą. Za kilkanaście lat będziecie mogli je sobie pooglądać.
A teraz już nic nie gadam, tylko zapraszam do podziwiania!
Dziś będzie mało słów, a wiele obrazów.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPrzedstawiam albumowy leksykon mody, który zilustrowała Agata Raczyńska, a teksty przygotowały Alicja Budzyńska i Katarzyna Olech-Michałowska. W zasadzie w tym momencie chciałabym was zaprosić do wspólnego oglądania. Pierwszy raz w zasadzie nie mam ochoty nic pisać, a jedynie pokazywać.
Autorki przygotowały prawdziwe kompendium...