-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
Artykuły„Rok szarańczy” Terry’ego Hayesa wypływa poza gatunkowe ramy. Rozmowa z autoremRemigiusz Koziński1
-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz4
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
Biblioteczka
2017
2017-03
W 1996 r. Michał Rusinek, świeżo upieczony magister filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim został zatrudniony na trzy miesiące w charakterze sekretarza Wisławy Szymborskiej. Z trzech miesięcy zrobiło się piętnaście lat. Całe szczęście, bo zapewne nie powstałaby książka, dzięki której zyskujemy dostęp do świata, w którym króluje najwyższej próby ironia, słowna ekwilibrystyka i dowcip w wykonaniu noblistki. Co prawda ów dostęp ma wielkość dziurki od klucza, ale to wystarczy, żeby po lekturze „Nic zwyczajnego” bardzo pozazdrościć Rusinkowi znajomości z Szymborską. W trakcie tych kilkunastu lat autor pełnił nie tylko funkcję jej sekretarza, ale także strażnika prywatności, którą Szymborska ceniła sobie nade wszystko Od czasu do czasu zarzucano mu, że odcina kupony od sławy noblistki, jakby bez znaczenia było to, że w efekcie pracy nad kolejnymi stopniami naukowymi wyszły spod jego pióra cenione publikacje i to, że napisał również kilka bestsellerowych książek dla dzieci.
„Nic zwyczajnego” to książka, której sporą część stanowią anegdoty. Niektóre z nich Rusinek opowiadał już w debiucie reżyserskim Katarzyny Kolendy-Zaleskiej pt. „Czasami życie bywa znośne”, przedstawiającym sylwetkę Szymborskiej, ale o ile w filmie wydawały mi się one nieco ckliwe, o tyle w książce podane są w sposób bardzo powściągliwy. Być może przyczyna leży w tym, że Rusinek musiał dać sobie czas (zresztą chyba nawet wspomina o tym w książce), aby móc znów o Szymborskiej opowiadać, bo nie podlega dyskusji to, że była mu bardzo bliska. Kiedy taka osoba znika z naszego życia, to jedynie czas może sprawić, że zaczniemy o niej mówić bez konieczności panowania nad drżącym głosem i uciekania wzrokiem w bok, bo oczy nam się zaszkliły.
Emocjonalny dystans autora do własnych wspomnień oraz ironiczny dowcip (szlifowany zapewne jeszcze pewnie podczas sekretarzowania noblistce) to niewątpliwie jedne z największych zalet książki. Mimo że Rusinek pisze wprost, iż jest Szymborską zafascynowany, to ta fascynacja jest dyskretna, nienachalna – jakby wyszła na jaw zupełnie przez przypadek, co dla mnie jest bardziej wiarygodne niż rozbuchane peany na czyjąś cześć. Z opowieści autora wyłania się obraz kobiety stroniącej od publicznych wystąpień, niechętnie opuszczającej swoje mieszkanie i prawie całe życie bujającej się na hamaku rozpiętym między dwiema skrajnościami: niebywałym poczuciem humoru a nostalgią.Uwaga, lektura „Nic zwyczajnego” grozi nieodpartą chęcią sięgnięcia po poezję Szymborskiej i odkrywania jej na swoich własnych warunkach, nie zaś przez pryzmat szablonów wyznaczanych przez szkolne podstawy programowe. Warto? Tak, tak i jeszcze raz tak.
W 1996 r. Michał Rusinek, świeżo upieczony magister filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim został zatrudniony na trzy miesiące w charakterze sekretarza Wisławy Szymborskiej. Z trzech miesięcy zrobiło się piętnaście lat. Całe szczęście, bo zapewne nie powstałaby książka, dzięki której zyskujemy dostęp do świata, w którym króluje najwyższej próby ironia, słowna...
więcej mniej Pokaż mimo to2017
2017
2017
2017
2017
Książka, w której nie ma ani jednego niepotrzebnego przymiotnika – stwierdzenie to idealnie obrazuje, z jaką pozycją macie do czynienia. W przeciwieństwie do takiego Remigiusza Mroza, Donna Tartt książek nie produkuje, lecz je w swoim niespiesznym tempie pisze. Od roku 1992, kiedy zadebiutowała „Tajemną historią” wydała jeszcze dwie książki: „Małego przyjaciela” i nagrodzonego Pulitzerem w 2014 r. „Szczygła”.
Sama autorka jest postacią dość ekscentryczną i tajemniczą. Stroni od wywiadów i trudno ją gdziekolwiek spotkać. Mając do czynienia z książkami Tartt ciężko oprzeć się wrażeniu, że autorka wsadza w pracę nad nimi całe zasoby ducha i nieustannie pracującego umysłu. „Tajemna historia” nie jest wyjątkiem.
Akcja powieści, utrzymanej w konwencji gotyckiego thrillera rozgrywa się w fikcyjnym Hampden College, campusie uniwersyteckim, do którego na studia przybywa z Kalifornii Richard Papen. Wykorzystując swój spryt, dołącza do elitarnego grona studentów-wybrańców profesora Juliana Morrowa, wybitnego filologa klasycznego. Zaprzyjaźnia się z resztą grupy i oddawałby się beztrosko wszelkim uciechom studenckiego życia, gdyby nie jeden istotny fakt: morderstwo. Pojawia się ono już na pierwszych stronach książki. Jakby tego było mało, od razu wiadomo kto zabił.
Zatem, skoro znamy mordercę, to w czym tkwi fenomen tej tłumaczonej na trzydzieści języków powieści? W tym, że autorka potrafiła ubrać popularny topos winy i kary w tak magnetyczny język, że od pierwszej do ostatniej strony trzyma czytelnika w uścisku, który czuje się jeszcze długo po skończonej lekturze. Nie bez znaczenia dla atrakcyjności fabuły jest także to, że spora część wydarzeń dziejących się w książce jest odzwierciedleniem własnych przeżyć Tartt z czasu studiów w Bennington College. Od momentu, kiedy skończyłam czytać „Tajemną historię”, każda kolejna książka była średnio zadowalająca, więc musiałam sobie zrobić czytelniczą przerwę. Każdy, kto jest psychofanem książek i miał do czynienia z tzw. przekleństwem dobrej książki, wie o czym mówię. Zazdroszczę tym, którzy lekturę "Tajemnej historii" mają nadal przed sobą.
Książka, w której nie ma ani jednego niepotrzebnego przymiotnika – stwierdzenie to idealnie obrazuje, z jaką pozycją macie do czynienia. W przeciwieństwie do takiego Remigiusza Mroza, Donna Tartt książek nie produkuje, lecz je w swoim niespiesznym tempie pisze. Od roku 1992, kiedy zadebiutowała „Tajemną historią” wydała jeszcze dwie książki: „Małego przyjaciela” i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po namiętnym romansie z kryminałami Miłoszewskiego cierpiałam na brak dobrych książek w tym gatunku, bo ilekroć jakaś wpadła mi w ręce, zazwyczaj miała kwaśny posmak nieudanej randki, po której wypijasz dla znieczulenia traumy pół butelki merlota, kitranego na czarną godzinę za szafą. Niestety, jeśli ktoś czytał Miłoszewskiego wie, że niełatwo po nim znaleźć coś dobrego, zwłaszcza wśród rodzimych autorów. Nazwisko Katarzyny Bondy napotykałam dość często, buszując na stronach z recenzjami, ale dopiero wzmianka o tym, że autor „Ziarna prawdy” nazwał ją królową polskiego kryminału, przekonała mnie do sięgnięcia po trylogię o Hubercie Meyerze, policyjnym profilerze z katowickiej komendy. Nie wiem, co miał na myśli Miłoszewski tytułując ją królową, ale wydaje mi się, że aby zasłużyć sobie na takie miano powinno się zaoferować czytelnikom coś więcej niż kryminalną brazilianę upstrzoną mocno średniawymi dialogami.
Trylogię rozpoczyna „Sprawa Niny Frank”. Niczym nieostrożny piroman podjarałam się notą wydawcy i zabrałam się do czytania. Hubert Meyer, policyjny psycholog (lub profiler jak kto woli) zostaje wysłany na Podlasie, do pewnej zapadłej mieściny, w której doszło do zabójstwa znanej aktorki, Niny Frank. Meyer na podstawie oględzin miejsca zbrodni, zebranych dowodów i rozmów z osobami mającymi związek ze sprawą, musi sporządzić portret psychologiczny sprawcy i tym samym ułatwić pracę innym śledczym. Po jakichś pięćdziesięciu stronach minę miałam taką, jakbym nagle zapragnęła coś zjeść, a w lodówce zastała tylko światło. Po dwustu dałam głośny upust swej irytacji, czego nie omieszkała zarejestrować matka (mieszkam nad jej pokojem), bo posłała mi smsa o treści: „Melisę sobie zaparz i się nie drzyj.” Mimo to, czytałam dalej, bo przekonałam siebie, że muszę przebrnąć przez wszystkie tomy w imię wyższej konieczności, a mianowicie, żeby móc się uczciwie wypowiedzieć. Ok, jeśli mam być naprawdę uczciwa to historia wciąga, ale człowiek non stop się wkurza przez te fabularne płycizny, kiepskie dialogi, a przede wszystkim brak autentyzmu (który gliniarz w wieku przedemerytalnym mówi do żony per „duszko”?). I to wszystko przeplatane pornoekscesami ofiary, o których ona sama opowiada w pewnym sensie już zza grobu. Dodać do tego jeszcze problemy osobiste Meyera (niekochana i jęcząca żona, zraniona kochanka), a braziliana jak w mordę strzelił.
Z drugim tomem, „Tylko martwi nie kłamią” jest już lepiej. I nawet byłby całkiem niezły, gdyby autorka ponownie nie pokusiła się o nadprodukcję wątków obyczajowych. Znów zabrakło mi też mięsa (nie mam tu na myśli wulgaryzmów) i autentyzmu w dialogach, zwłaszcza między policjantami z katowickiej komendy (miałam wrażenie jakby rozmawiały ze sobą kukły wypchane słomą) choć było już ciut lepiej. Ale to nic w porównaniu z momentem, kiedy natrafiacie na zdanie brzmiące mniej więcej tak: „Jeszcze nie widział, że to ona, ale poznał ją po długich nogach i zgrabnych pęcinach.” Matkobosko. Co to są te pęciny? Zawstydzona swoją ignorancją pognałam na klawiaturze do Wikipedii i wyposażyłam się w wiedzę, iż pęciny to „część nogi konia, która razem ze znajdującym się nad nią stawem pęcinowym łączy kopyto końskie z dalszą częścią nogi.” Zgłupiałam jeszcze bardziej, ale Miejski Słownik Slangu podpowiedział mi, że wyrazu tego używa się w odniesieniu do zgrabnych i długich nóg kobiecych. Do mojej wyobraźni chyba to nie przemówiło, bo ilekroć spotykałam się z tym wyrazem w tekście (chyba autorka lubi słowo „pęciny”), to przed oczyma stawała mi jakaś dorodna klacz albo Kasztanka Piłsudskiego. Książkę ratuje (a jednak są jakieś pozytywy) ciekawie podana historia Katowic, zwłaszcza ta dotycząca ulicy Stawowej. Mam słabość do Katowic, więc te fragmenty czytałam z wypiekami na twarzy.
„Florystka”, czyli trzeci i ostatni tom z Meyerem w roli głównej jest zdecydowanie najlepszy. Niezwykle sugestywny obraz białostockich „mrocznych miejsc”, ulic i blokowisk i konsekwencji nieprzeżytej żałoby po stracie dziecka (inspirowany prawdziwą historią). Dialogi wreszcie tętniące życiem a nie słomą, bardzo dobry pomysł wprowadzenia drugiego profilera w postaci kobiety (tylko po cholerę znów ten denny wątek romansowy), która daje nam całkiem wiarygodne wyobrażenie, jak to jest być kobietą w policji i chcieć czegoś więcej niż „sekretarkowanie” komendantowi. Fabuła mocno nieprzewidywalna - tak naprawdę ja się do tej pory zastanawiam, kto u licha zabił. Trochę ciężko się czytało z racji tego, że ofiarami zbrodni były dzieci, ale jakichś makabrycznych passusów ze szczegółami morderstw tam nie znajdziecie.
Konkludując, pomysł na uczynienie bohaterem kryminałów policyjnego psychologa - bardzo dobry, bo profesja ta zadebiutowała na kartach książek właśnie dzięki Bondzie. Jeśli cokolwiek z nich wyniosłam, to właśnie zainteresowanie pracą profilera, która jest popularna i doceniana w wielu krajach. Niestety, nie w Polsce, ale jak to mawiają: „może się co odmieni”.
Autorka, parająca się wcześniej dziennikarstwem kryminalnym, trafiła przy okazji pracy nad jednym z artykułów, do katowickiej komendy, w której pracował nadkomisarz Bogdan Lach, wówczas chyba jedyny psycholog policyjny z ambicjami profilerskimi i prekursor tego zagadnienia w Polsce. Widać współpraca układała się dość owocnie, bo postanowili wydać razem książkę, w której, opierając się na autentycznych sprawach, próbują odpowiedzieć na pytanie: „czy istnieje zbrodnia doskonała?” („Zbrodnia niedoskonała” wyd. Muza). Mam ją na liście lektur, więc pewnie kiedyś przeczytam, bo z recenzji, na jakie trafiłam wynika, że naprawdę warto. Postać bohatera trylogii Bondy, Huberta Meyera, inspirowana jest właśnie osobą Bogdana Lacha, jednak jedynym podobieństwem, jakie łączy obu panów jest tylko profesja profilera. I całe szczęście.
Meyer poza byciem profilerem, jest przede wszystkim szowinistą, a raczej próbuje nim być, ale o ile szowinizm prokuratora Szackiego w Miłoszewskich kryminałach jest wiarygodny, o tyle u Bondy szowinizm Meyera jest naciągany i czuć, że autorka na siłę przylepiła mu tę łatkę. W jednym z wywiadów Katarzyna Bonda zapytana o to, dlaczego zdecydowała się uczynić bohaterem swoich książek faceta odpowiedziała: Tak naprawdę trochę ze strachu. Gdyby główna bohaterka była kobietą, utożsamiano by ją ze mną. A ja pewnie nie powstrzymałabym się przed daniem jej jakichś swoich cech. Częściej jednak pewnie bym się cenzurowała. Kochanek - nie, bałagan w domu - w żadnym razie, brudne gacie - wykluczone. Przy mężczyźnie nie mam tych oporów. A on, ze wszystkimi tymi wadami, jest lubiany. Kobieta, która prowadziłaby się tak jak on, nie wzbudziłaby sympatii, choćby nie wiem jak świetna byłaby w pracy.
I tu się, Katarzyno, bardzo pani pomyliła, bo ja z chęcią widziałabym na miejscu Meyera - Meyerową, w dodatku niezbyt dobrze się prowadzącą bałaganiarę, która robi pranie raz na dwa tygodnie, a zamiast przecinków używa wulgaryzmów, bo założę się, że jej postać byłaby dużo bardziej wiarygodna w warstwie psychologicznej niż postać Meyera, spoza pleców którego wyzierało odautorskie podlizywanie się męskiej części czytelników (komentarze niektórych bohaterów dotyczące kobiecego ciała lub ubioru były po prostu żałośnie brazylijskie albo pachniały „Greyem” ), co dało efekt irytującej sztuczności. Być może i Bonda wyciągnęła takie wnioski, bo bohaterem kolejnej serii kryminałów jest profilerka Sasza Załuska. Póki co, na razie sobie od pani Bondy odpocznę. A królowa kryminałów jest i będzie tylko jedna. Mam tu na myśli oczywiście Agathę Christie.
Czy warto sięgnąć po kryminały Bondy? Myślę, że tak, mimo że po tym, co napisałam powyżej można odnieść inne wrażenie. Warto głównie po to, aby przekonać się na własne oczy, jak ewoluował warsztat autorki od pierwszego do trzeciego tomu i wzbogacić swój potoczny wokabularz o niezwykle targający wyobraźnią wyraz „pęciny”. Patataj, patataj.
Po namiętnym romansie z kryminałami Miłoszewskiego cierpiałam na brak dobrych książek w tym gatunku, bo ilekroć jakaś wpadła mi w ręce, zazwyczaj miała kwaśny posmak nieudanej randki, po której wypijasz dla znieczulenia traumy pół butelki merlota, kitranego na czarną godzinę za szafą. Niestety, jeśli ktoś czytał Miłoszewskiego wie, że niełatwo po nim znaleźć coś dobrego,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-24
Przejęzyczenie... to mój pierwszy książkowy zakup w tym roku i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że był to strzał w dziesiątkę. Jeśli ktoś poza czytaniem literatury, dodatkowo interesuje się nią od kuchni (ale niekoniecznie), to Przejęzyczenie… jest dla niego lekturą obowiązkową. Nie przypominam sobie, żeby ostatnio jakakolwiek książka w takim stopniu odświeżyła mój aparat mózgowy.
Przyznam szczerze, że jeszcze do niedawna, czytając literaturę zagraniczną, myśl o tym, że abym mogła ją czytać, to ktoś musiał ją najpierw przetłumaczyć, znajdowała się gdzieś na peryferiach mojego umysłu, a nawet w jego slumsach. Być może działo się tak, bo - jak to słusznie zauważyła jedna z rozmówczyń Zaleskiej - my, Polacy lubimy myśleć, że wszystko zostało napisane po polsku. Zapewniam was, że nie ma w tym żarcie przesady, bo ilu z was zwraca uwagę na to, kto tłumaczył książkę, do której się właśnie zabieracie? Zaryzykuję stwierdzenie, że niewielu. Zauważcie, że po skończonej lekturze poddajecie ewentualnej krytyce język autora, a przecież tak naprawdę macie do czynienia z językiem tłumacza, który często jest w tej materii wirtuozem lepszym, niż ten, kto dane dzieło popełnił (jak to w przypadku tłumaczeń np. Boya-Żeleńskiego bywało). Każda rozmowa, którą przeprowadziła Zaleska w swojej książce, wniosła w moją recepcję literatury wiele dobrego i wiele rzeczy zweryfikowała.
Pewnie niezbyt dobrze to o mnie świadczy, ale - z okazji ekshibicjonistycznego usposobienia w tej przedsennej porze, w której to piszę - zaszaleję i wyznam, że zdarzało mi się rzucać książką i kląć szpetnie, bo po nazwisku uznanego autora, widniejącym na okładce, oczekiwałam czegoś więcej, niż licealne metafory, burleskowa stylistyka i podawanie wszystkiego na tacy. A przecież mogła to być wina tłumacza, którego jakieś wydawnictwo zatrudniło do zrobienia przekładu na cito, bo akurat zbliżała się premiera ekranizacji jeszcze niewydanej w Polsce książki i wydawca już pocierał piętkami na myśl o zyskach i, excusez le mot, w dupie umieścił to, że ma do czynienia z tłumaczem z rodzaju tych, którzy po półrocznym dukaniu na Erasmusie w UK, zjeżdżają do Polski i za grosze rzucają się tłumaczyć Becketta translatorem z Googla. Niestety, takie sytuacje są obecnie na porządku dziennym. Jedyna pociecha w tym, że przekładanie dzieł uznanych autorów, wielu przytomnych wydawców powierza wybitnym tłumaczom, o czym przekonacie się z lektury Przejęzyczenia…
Książka zawiera mnóstwo ciekawostek (niektóre są dla mnie wręcz sensacyjne, jak choćby ta związana z Rękopisem znalezionym w Saragossie Jana Potockiego), anegdot (momentami rżałam jak koń) i jest przede wszystkim świetną literaturą o literaturze, a co najważniejsze - w całości zrozumiałą (no może poza jednym wyjątkiem w postaci rozmowy z Piotrem Sommerem, którego wypowiedzi były na mój gust nieco zbyt akademickie, a może ja gópiam i nie wszystko było dla mnie zrozumiałe) także dla osób, dla których jedynym teoretycznoliterackim rozważaniem w życiu było to, czy kupić Harry Pottera w miękkiej, czy twardej oprawie. Idealnie będzie, jeśli zapewnicie sobie spokój, który pozwoli wam całkowicie skupić się na lekturze, bo nie jest to książka, którą się „kartkuje”, więc czytanie jej w kolejce do gastrologa z automatu zrobi z was czytelniczego profana. Wiem, co mówię, bo choć nie czytałam jej w przychodniach, to i tak musiałam sporo się natrudzić, żeby znaleźć upragniony spokój. Ilekroć zabierałam się do lektury, mój kot przeżywał akurat chwile „burzy i naporu” i gdy zagłębiałam się w kolejne fascynujące rozważania nad materią słowa, to ta gruba zakała wbijała mi znienacka pazury gdzie popadnie, więc wpieniałam się jak Kondrat w Dniu świra, kiedy nie mógł wpłynąć na suchego przestwór oceanu, bo non stop coś mu przeszkadzało. Na szczęście udało mi się wycisnąć z książki to, co najlepsze, choć w nieco dłuższym czasie niż planowałam (kocie, ty zakało!).
Wszyscy rozmówcy Zaleskiej to persony pośrednio lub bezpośrednio związane z prestiżowym miesięcznikiem „Literatura na świecie”, wyposażone w godną pozazdroszczenia erudycję, wszechstronne pasje (moi ulubieńcy to Carlos Marrodán Casas, Ireneusz Kania, Ryszard Engelking i Jan Gondowicz) oraz bezbrzeżny i zdecydowanie zaraźliwy dla czytelnika Przejęzyczenia… zachwyt nad możliwościami języka. Dowiecie się m.in. o tym, co dla każdej z nich znaczy dobre tłumaczenie i że często dany przekład był wypadkową czytelniczych fascynacji tłumacza lub jego translatorskim marzeniem, powiedzą, z jakimi trudnościami się borykają (niezwykle gorzkie i słuszne zresztą refleksje nad rynkiem wydawniczym), co kryje się dla tłumacza pod hasłem "fałszywi przyjaciele" i co sprawiło, że zostali tłumaczami (o dziwo, niektórzy zupełnie z przypadku). Jeśli szukacie intelektualnej uczty, to w przypadku tej książki z całą pewnością napełnicie swoje mentalne brzuchy.
Po lekturze Przejęzyczenia… moje czytanie literatury zagranicznej będzie już nieco inne, bo jej tłumaczom należy się takie samo uznanie, jak autorom, zwłaszcza że mamy w Polsce wybitnych specjalistów od przekładu. Z podziwu dla ich umiejętności językowych, wiedzy o polszczyźnie i translatorskich pasji będę zwracała większą uwagę na nazwiska, które zazwyczaj wypisuje się drobnym, ledwo widocznym drukiem pod nazwiskiem autora. Żeby was nie zemdliło od tej egzaltacji dodam tylko, że niektórzy tłumacze opowiadali w tak fascynujący sposób o tłumaczonych przez siebie pozycjach i ich autorach, że nabrałam wielkiej ochoty, aby je przeczytać (np. wszystko co wyszło spod pióra Sandora Maraia, czy Roberta Walsera).
Czytając książkę Zaleskiej, non stop podkreślałam coś ołówkiem i robiłam jakieś swoje zapiski na kartkach-samoprzylepkach, bo niemalże na każdej stronie znajdywałam coś, co albo było warte zapamiętania albo było bodźcem do moich własnych objawień i rozważań nad literaturą. To zakreślanie i notowanie traktuję jako echo, ale echo szczególne, bo wywołane przez takie książki, których zawartość jest zbyt głośna, aby przepadły gdzieś pośród setek innych.
Przejęzyczenie... to mój pierwszy książkowy zakup w tym roku i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że był to strzał w dziesiątkę. Jeśli ktoś poza czytaniem literatury, dodatkowo interesuje się nią od kuchni (ale niekoniecznie), to Przejęzyczenie… jest dla niego lekturą obowiązkową. Nie przypominam sobie, żeby ostatnio jakakolwiek książka w takim stopniu odświeżyła mój...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-10
Równolegle do zachwytu nad możliwościami, jakie daje bycie czynnym użytkownikiem internetu, pojawiły się głosy zwiastujące infoholizm - nowy rodzaj uzależnienia behawioralnego. Poświęcono mu dotychczas niejeden mniej lub bardziej strawny elaborat, ale o ile w latach dziewięćdziesiątych nie było czym się przejmować, bo dostęp do sieci mieli tylko wybrańcy, o tyle dziś, kiedy prawie każdy polski dom internetem stoi, możemy mówić o pladze. Kliniki leczenia uzależnień pełne są towarzystwa snującego się po korytarzach i nerwowo pocierającego palcami, które jeszcze nie tak dawno tkwiły w miłosnej symbiozie z klawiaturą. Obok separacji od wszelkich urządzeń, które zapewniają dostęp do sieci lub nieustannie generują informacje, komponentem terapii może być książka (boże broń e-book!) Michała Olszewskiego. Istnieje prawdopodobieństwo, że po jej lekturze przynajmniej jakaś część leczących się infoholików nie wróci do nałogu, bo Olszewski podarował światu powieść o konstrukcji ryzykownego strumienia świadomości głównego bohatera – strumienia, który ledwie po kilkunastu stronach okazuje się rwącą rzeką.
Oto Fej, redaktor naczelny pewnego miejskiego portalu informacyjnego, przeżywający aktualnie po piętnastu latach kariery „szczytowanie zawodowe”. Nie da się odmówić Olszewskiemu fantazji, bo obdarzył swojego antypatycznego protagonistę bogatą paletą cech dziennikarskiego wypaczenia. Fejowi nawet nie drgnie powieka, kiedy naciąga lub koloryzuje fakty, aby zwiększyć tzw. klikalność materiału – na internetowym ringu wszystkie chwyty są dozwolone. Być może miłosierny czytelnik obdarzyłby go współczuciem, gdyby pewne aspekty jego zachowania wynikały z nieświadomości. Ale jak na złość redaktor Fej świadomy jest i to bardzo. Także swojego infoholizmu, choć stosuje w tej kwestii tradycyjne wyparcie, zasłaniając się wyświechtaną frazą, że jeśli nie ma cię dzisiaj w sieci, to nie istniejesz, tym bardziej, gdy jesteś dziennikarzem. W opowieści Feja przeszłość przeplata się z teraźniejszością. Chaotyczne wywody bohatera raz po raz przerywane są postami wrzucanymi przez niego na konto portalu, w którym pracuje, założone w znanym medium społecznościowym. Posty obowiązkowo zawierają hasztagi. Jednak hasztag w książce Olszewskiego przestaje być tylko sposobem umożliwiającym grupowanie komunikatów o zbliżonej tematyce. Hash (# – ang.), ta niepozorna „kratka” umieszczana przed danym słowem staje się symbolem współczesnego zniewolenia i złudzenia, że będąc w sieci jesteśmy częścią czegoś wielkiego i ważnego, a uwaga całego świata skierowana jest na to, co mamy akurat do powiedzenia (zazwyczaj nic istotnego). „#Upał” to nie horror, ale podczas lektury mimowolnie włos jeży się na głowie, bo postęp technologiczny przybiera tu kształt technologicznego ustępu, z którego wylewa się falami niekontrolowana zawartość – wstydliwy skutek uboczny błyskawicznego i bezrefleksyjnego trawienia podanych na brudnym talerzu informacji, które czynimy naszą, niekiedy jedyną, wiedzą o świecie.
Perypetie Feja naszpikowane są wydarzeniami brzmiącymi bardzo znajomo, jeśli od czasu do czasu fundujemy sobie fascynującą lekturę popularnych internetowych serwisów informacyjnych albo tickerów, czyli pasków informacyjnych, które pojawiają się zazwyczaj u dołu ekranu na większości kanałów TV. Uważny czytelnik dostrzeże tam pierwsze oznaki postępującej tabloidyzacji. Wystarczy kilka przymiotników niosących odpowiednią dawkę wyolbrzymienia, a kolizja trzech aut urasta do rozmiarów karambolu, pęknięta opona w prezydenckim samochodzie staje się zamachem, nieszczęśliwy wypadek ze śmiercią w tle – materiałem do debat o bezpieczeństwie odbywanych przy niedzielnym kotlecie. Można Olszewskiemu zarzucić to, że poszedł po linii najmniejszego oporu, ponieważ wykorzystał w fabule kilka tych znajomo brzmiących tematów, którymi żyły rodzime tabloidy w ciągu ostatniego pięciolecia, zafundował im stylistyczną panierkę i podał w sosie prozy, ale z drugiej strony, czy owa fabuła nie wybrzmiewa przez to bardziej wiarygodnie? I czy nie nosi to znamion stendahlowskiego zwierciadła przechadzającego się po gościńcu, które podsuwa Olszewski, żeby trochę nas postraszyć? Bo przecież ktoś napędza te wszystkie statystyki oglądalności i klikalności, a na pewno nie jest to tylko przeciętny Kowalski, zakładający skarpety do sandałów, z miernym wykształceniem i aspiracjami życiowymi na poziomie ameby (jesteś tym, w co klikasz?). Olszewski to doświadczony dziennikarz i reporter, więc być może uznał, że grzebanie w wyobraźni tylko po to, żeby stworzyć coś, co uda fakt, będzie w pewnym sensie wymyślaniem koła na nowo. Po co, skoro można czerpać garściami z przepastnych czeluści internetu, który karmi się historiami pisanymi przez życie, a potem wziąć z nich to, co najlepiej, zdaniem twórcy, zasili fabułę. I tu objawia się paradoks powieści Olszewskiego: z jednej strony ukazuje ona zgubne skutki „bycia w sieci”, a z drugiej zapewne sama została napisana z jej pomocą. Owszem, paradoks, a nie hipokryzja, bo Olszewski biegłości w używaniu internetu wcale nie ukrywa. Natomiast duży akcent kładzie w powieści na to, co się dzieje, kiedy internet zaczyna używać nas.
Z monologów Feja może wyłuskać czytelnik jeszcze jedno ważne spostrzeżenie, którym jest żenująca jakość dziennikarstwa uprawianego w serwisach informacyjnych. W redaktorskich instrukcjach kierowanych do stażystów, zwanych „narybkiem”, Fej ujawnia czytelnikowi praktyki stosowane przy preparowaniu „newsów”, które z rzetelnym dziennikarstwem mają tyle wspólnego, co Korea Północna z wolnością słowa. Po lekturze pierwszego z brzegu internetowego serwisu informacyjnego nie sposób traktować tego instruktażu w kategoriach fikcji literackiej.
O ile można polemizować z oryginalnością pomysłu na fabułę, o tyle warstwie językowej i konstrukcji powieści nie można niczego zarzucić. Co prawda, istnieje ryzyko, że czytelnik przyzwyczajony do wypieszczonych fraz i popisów językowej ekwilibrystyki poczuje lekki niesmak percypując tę hybrydę profesjolektu, języka literackiego, cyberprzestrzeni, potocznego i królujących w nim spolszczeń fonetycznych (szerować, lajkować, hejtować, czilować, flaszbak, fakap), które profesor Mirosław Bańko nazywa „luzackimi”. Trudno jednak wyobrazić sobie lepszy sposób na oddanie ładunku strumienia świadomości dziennikarza wyposażonego w sporą inteligencję, a zarazem infoholika, pracoholika, nosiciela FOMO (ang. fear of missing out – lęk przed pominięciem) z elastyczną moralnością i skrajnie hedonistycznym podejściem do życia, w którym nie ma miejsca na postój, refleksję i uważność. Patrząc na powieść Olszewskiego z tej perspektywy narracyjny chaos przestaje być nieznośny, a staje się zasadny. Zresztą na wypadek, gdyby czytelnik poczuł się w tej narracji, jak w rozpędzonym pociągu, w którym dodatkowo zepsuły się hamulce, to wytchnienie dadzą mu listy czytelników przysyłane do redakcji serwisu na konkurs. Są one dobrym zabiegiem konstrukcyjnym przy takim galopie narracyjnym, bo pełnią funkcję retardacyjną i to chyba jedyne fragmenty powieści, w których zdania wielokrotnie złożone zajmują tylko dwa wersy.
Jeśli ktoś podjąłby się karkołomnego zadania zrobienia kategoryzacji powieściowych epilogów, to powieść Olszewskiego śmiało można wsadzić do szuflady o nazwie „Zaskakujące”. Tym bardziej, że czytelnik od razu poznaje, z jakim bohaterem, a raczej antybohaterem ma do czynienia i z miejsca może wieszczyć jego upadek, ale aż tak spektakularnego chyba się nie spodziewa. Nazwać książkę Olszewskiego tylko polską powieścią współczesną, to nazwać Bałtyk kałużą, bo „#Upał” jest przede wszystkim udanym prozatorskim studium info- i siecioholizmu, które gwarantuje świadomemu czytelnikowi niewygodne wnioski. Uczestnicząc w tej kuriozalnej odysei Feja po morzu informacji, którą odbywa dziurawą łajbą bez wioseł (choć wydaje mu się, że tnie fale jachtem), w pierwszym odruchu zaczyna się człowiekowi robić mdło na widok komputera, smartfona i tabletu. Przychodzi za tym nieodparta chęć „wylogowania się do życia”, doświadczania świata organoleptycznie i przypomnienia sobie podstawowych odruchów społecznych. Zwłaszcza gdy jeszcze długo po lekturze odbija się w głowie echem z pozoru nieistotne zdanie, raz po raz padające z ust Feja: „Coś nas rozłączyło.”, bo nabiera ono innego znaczenia i staje się wręcz symbolem stanu więzi rodzinnych bohatera. Ale czy tylko jego? Jeśli odpowiedź będzie nas uwierać, zrobi się naprawdę gorąco.
Natalia Nowicka
Równolegle do zachwytu nad możliwościami, jakie daje bycie czynnym użytkownikiem internetu, pojawiły się głosy zwiastujące infoholizm - nowy rodzaj uzależnienia behawioralnego. Poświęcono mu dotychczas niejeden mniej lub bardziej strawny elaborat, ale o ile w latach dziewięćdziesiątych nie było czym się przejmować, bo dostęp do sieci mieli tylko wybrańcy, o tyle dziś, kiedy...
więcej Pokaż mimo to