Natalia

Profil użytkownika: Natalia

Nie podano miasta Nie podano
Status Czytelnik
Aktywność 6 lata temu
60
Przeczytanych
książek
63
Książek
w biblioteczce
11
Opinii
64
Polubień
opinii
Nie podano
miasta
Nie podano
Dodane| Nie dodano
Ten użytkownik nie posiada opisu konta.

Opinie


Na półkach: ,

Równolegle do zachwytu nad możliwościami, jakie daje bycie czynnym użytkownikiem internetu, pojawiły się głosy zwiastujące infoholizm - nowy rodzaj uzależnienia behawioralnego. Poświęcono mu dotychczas niejeden mniej lub bardziej strawny elaborat, ale o ile w latach dziewięćdziesiątych nie było czym się przejmować, bo dostęp do sieci mieli tylko wybrańcy, o tyle dziś, kiedy prawie każdy polski dom internetem stoi, możemy mówić o pladze. Kliniki leczenia uzależnień pełne są towarzystwa snującego się po korytarzach i nerwowo pocierającego palcami, które jeszcze nie tak dawno tkwiły w miłosnej symbiozie z klawiaturą. Obok separacji od wszelkich urządzeń, które zapewniają dostęp do sieci lub nieustannie generują informacje, komponentem terapii może być książka (boże broń e-book!) Michała Olszewskiego. Istnieje prawdopodobieństwo, że po jej lekturze przynajmniej jakaś część leczących się infoholików nie wróci do nałogu, bo Olszewski podarował światu powieść o konstrukcji ryzykownego strumienia świadomości głównego bohatera – strumienia, który ledwie po kilkunastu stronach okazuje się rwącą rzeką.

Oto Fej, redaktor naczelny pewnego miejskiego portalu informacyjnego, przeżywający aktualnie po piętnastu latach kariery „szczytowanie zawodowe”. Nie da się odmówić Olszewskiemu fantazji, bo obdarzył swojego antypatycznego protagonistę bogatą paletą cech dziennikarskiego wypaczenia. Fejowi nawet nie drgnie powieka, kiedy naciąga lub koloryzuje fakty, aby zwiększyć tzw. klikalność materiału – na internetowym ringu wszystkie chwyty są dozwolone. Być może miłosierny czytelnik obdarzyłby go współczuciem, gdyby pewne aspekty jego zachowania wynikały z nieświadomości. Ale jak na złość redaktor Fej świadomy jest i to bardzo. Także swojego infoholizmu, choć stosuje w tej kwestii tradycyjne wyparcie, zasłaniając się wyświechtaną frazą, że jeśli nie ma cię dzisiaj w sieci, to nie istniejesz, tym bardziej, gdy jesteś dziennikarzem. W opowieści Feja przeszłość przeplata się z teraźniejszością. Chaotyczne wywody bohatera raz po raz przerywane są postami wrzucanymi przez niego na konto portalu, w którym pracuje, założone w znanym medium społecznościowym. Posty obowiązkowo zawierają hasztagi. Jednak hasztag w książce Olszewskiego przestaje być tylko sposobem umożliwiającym grupowanie komunikatów o zbliżonej tematyce. Hash (# – ang.), ta niepozorna „kratka” umieszczana przed danym słowem staje się symbolem współczesnego zniewolenia i złudzenia, że będąc w sieci jesteśmy częścią czegoś wielkiego i ważnego, a uwaga całego świata skierowana jest na to, co mamy akurat do powiedzenia (zazwyczaj nic istotnego). „#Upał” to nie horror, ale podczas lektury mimowolnie włos jeży się na głowie, bo postęp technologiczny przybiera tu kształt technologicznego ustępu, z którego wylewa się falami niekontrolowana zawartość – wstydliwy skutek uboczny błyskawicznego i bezrefleksyjnego trawienia podanych na brudnym talerzu informacji, które czynimy naszą, niekiedy jedyną, wiedzą o świecie.

Perypetie Feja naszpikowane są wydarzeniami brzmiącymi bardzo znajomo, jeśli od czasu do czasu fundujemy sobie fascynującą lekturę popularnych internetowych serwisów informacyjnych albo tickerów, czyli pasków informacyjnych, które pojawiają się zazwyczaj u dołu ekranu na większości kanałów TV. Uważny czytelnik dostrzeże tam pierwsze oznaki postępującej tabloidyzacji. Wystarczy kilka przymiotników niosących odpowiednią dawkę wyolbrzymienia, a kolizja trzech aut urasta do rozmiarów karambolu, pęknięta opona w prezydenckim samochodzie staje się zamachem, nieszczęśliwy wypadek ze śmiercią w tle – materiałem do debat o bezpieczeństwie odbywanych przy niedzielnym kotlecie. Można Olszewskiemu zarzucić to, że poszedł po linii najmniejszego oporu, ponieważ wykorzystał w fabule kilka tych znajomo brzmiących tematów, którymi żyły rodzime tabloidy w ciągu ostatniego pięciolecia, zafundował im stylistyczną panierkę i podał w sosie prozy, ale z drugiej strony, czy owa fabuła nie wybrzmiewa przez to bardziej wiarygodnie? I czy nie nosi to znamion stendahlowskiego zwierciadła przechadzającego się po gościńcu, które podsuwa Olszewski, żeby trochę nas postraszyć? Bo przecież ktoś napędza te wszystkie statystyki oglądalności i klikalności, a na pewno nie jest to tylko przeciętny Kowalski, zakładający skarpety do sandałów, z miernym wykształceniem i aspiracjami życiowymi na poziomie ameby (jesteś tym, w co klikasz?). Olszewski to doświadczony dziennikarz i reporter, więc być może uznał, że grzebanie w wyobraźni tylko po to, żeby stworzyć coś, co uda fakt, będzie w pewnym sensie wymyślaniem koła na nowo. Po co, skoro można czerpać garściami z przepastnych czeluści internetu, który karmi się historiami pisanymi przez życie, a potem wziąć z nich to, co najlepiej, zdaniem twórcy, zasili fabułę. I tu objawia się paradoks powieści Olszewskiego: z jednej strony ukazuje ona zgubne skutki „bycia w sieci”, a z drugiej zapewne sama została napisana z jej pomocą. Owszem, paradoks, a nie hipokryzja, bo Olszewski biegłości w używaniu internetu wcale nie ukrywa. Natomiast duży akcent kładzie w powieści na to, co się dzieje, kiedy internet zaczyna używać nas.

Z monologów Feja może wyłuskać czytelnik jeszcze jedno ważne spostrzeżenie, którym jest żenująca jakość dziennikarstwa uprawianego w serwisach informacyjnych. W redaktorskich instrukcjach kierowanych do stażystów, zwanych „narybkiem”, Fej ujawnia czytelnikowi praktyki stosowane przy preparowaniu „newsów”, które z rzetelnym dziennikarstwem mają tyle wspólnego, co Korea Północna z wolnością słowa. Po lekturze pierwszego z brzegu internetowego serwisu informacyjnego nie sposób traktować tego instruktażu w kategoriach fikcji literackiej.

O ile można polemizować z oryginalnością pomysłu na fabułę, o tyle warstwie językowej i konstrukcji powieści nie można niczego zarzucić. Co prawda, istnieje ryzyko, że czytelnik przyzwyczajony do wypieszczonych fraz i popisów językowej ekwilibrystyki poczuje lekki niesmak percypując tę hybrydę profesjolektu, języka literackiego, cyberprzestrzeni, potocznego i królujących w nim spolszczeń fonetycznych (szerować, lajkować, hejtować, czilować, flaszbak, fakap), które profesor Mirosław Bańko nazywa „luzackimi”. Trudno jednak wyobrazić sobie lepszy sposób na oddanie ładunku strumienia świadomości dziennikarza wyposażonego w sporą inteligencję, a zarazem infoholika, pracoholika, nosiciela FOMO (ang. fear of missing out – lęk przed pominięciem) z elastyczną moralnością i skrajnie hedonistycznym podejściem do życia, w którym nie ma miejsca na postój, refleksję i uważność. Patrząc na powieść Olszewskiego z tej perspektywy narracyjny chaos przestaje być nieznośny, a staje się zasadny. Zresztą na wypadek, gdyby czytelnik poczuł się w tej narracji, jak w rozpędzonym pociągu, w którym dodatkowo zepsuły się hamulce, to wytchnienie dadzą mu listy czytelników przysyłane do redakcji serwisu na konkurs. Są one dobrym zabiegiem konstrukcyjnym przy takim galopie narracyjnym, bo pełnią funkcję retardacyjną i to chyba jedyne fragmenty powieści, w których zdania wielokrotnie złożone zajmują tylko dwa wersy.

Jeśli ktoś podjąłby się karkołomnego zadania zrobienia kategoryzacji powieściowych epilogów, to powieść Olszewskiego śmiało można wsadzić do szuflady o nazwie „Zaskakujące”. Tym bardziej, że czytelnik od razu poznaje, z jakim bohaterem, a raczej antybohaterem ma do czynienia i z miejsca może wieszczyć jego upadek, ale aż tak spektakularnego chyba się nie spodziewa. Nazwać książkę Olszewskiego tylko polską powieścią współczesną, to nazwać Bałtyk kałużą, bo „#Upał” jest przede wszystkim udanym prozatorskim studium info- i siecioholizmu, które gwarantuje świadomemu czytelnikowi niewygodne wnioski. Uczestnicząc w tej kuriozalnej odysei Feja po morzu informacji, którą odbywa dziurawą łajbą bez wioseł (choć wydaje mu się, że tnie fale jachtem), w pierwszym odruchu zaczyna się człowiekowi robić mdło na widok komputera, smartfona i tabletu. Przychodzi za tym nieodparta chęć „wylogowania się do życia”, doświadczania świata organoleptycznie i przypomnienia sobie podstawowych odruchów społecznych. Zwłaszcza gdy jeszcze długo po lekturze odbija się w głowie echem z pozoru nieistotne zdanie, raz po raz padające z ust Feja: „Coś nas rozłączyło.”, bo nabiera ono innego znaczenia i staje się wręcz symbolem stanu więzi rodzinnych bohatera. Ale czy tylko jego? Jeśli odpowiedź będzie nas uwierać, zrobi się naprawdę gorąco.
Natalia Nowicka

Równolegle do zachwytu nad możliwościami, jakie daje bycie czynnym użytkownikiem internetu, pojawiły się głosy zwiastujące infoholizm - nowy rodzaj uzależnienia behawioralnego. Poświęcono mu dotychczas niejeden mniej lub bardziej strawny elaborat, ale o ile w latach dziewięćdziesiątych nie było czym się przejmować, bo dostęp do sieci mieli tylko wybrańcy, o tyle dziś, kiedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W 1996 r. Michał Rusinek, świeżo upieczony magister filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim został zatrudniony na trzy miesiące w charakterze sekretarza Wisławy Szymborskiej. Z trzech miesięcy zrobiło się piętnaście lat. Całe szczęście, bo zapewne nie powstałaby książka, dzięki której zyskujemy dostęp do świata, w którym króluje najwyższej próby ironia, słowna ekwilibrystyka i dowcip w wykonaniu noblistki. Co prawda ów dostęp ma wielkość dziurki od klucza, ale to wystarczy, żeby po lekturze „Nic zwyczajnego” bardzo pozazdrościć Rusinkowi znajomości z Szymborską. W trakcie tych kilkunastu lat autor pełnił nie tylko funkcję jej sekretarza, ale także strażnika prywatności, którą Szymborska ceniła sobie nade wszystko Od czasu do czasu zarzucano mu, że odcina kupony od sławy noblistki, jakby bez znaczenia było to, że w efekcie pracy nad kolejnymi stopniami naukowymi wyszły spod jego pióra cenione publikacje i to, że napisał również kilka bestsellerowych książek dla dzieci.

„Nic zwyczajnego” to książka, której sporą część stanowią anegdoty. Niektóre z nich Rusinek opowiadał już w debiucie reżyserskim Katarzyny Kolendy-Zaleskiej pt. „Czasami życie bywa znośne”, przedstawiającym sylwetkę Szymborskiej, ale o ile w filmie wydawały mi się one nieco ckliwe, o tyle w książce podane są w sposób bardzo powściągliwy. Być może przyczyna leży w tym, że Rusinek musiał dać sobie czas (zresztą chyba nawet wspomina o tym w książce), aby móc znów o Szymborskiej opowiadać, bo nie podlega dyskusji to, że była mu bardzo bliska. Kiedy taka osoba znika z naszego życia, to jedynie czas może sprawić, że zaczniemy o niej mówić bez konieczności panowania nad drżącym głosem i uciekania wzrokiem w bok, bo oczy nam się zaszkliły.

Emocjonalny dystans autora do własnych wspomnień oraz ironiczny dowcip (szlifowany zapewne jeszcze pewnie podczas sekretarzowania noblistce) to niewątpliwie jedne z największych zalet książki. Mimo że Rusinek pisze wprost, iż jest Szymborską zafascynowany, to ta fascynacja jest dyskretna, nienachalna – jakby wyszła na jaw zupełnie przez przypadek, co dla mnie jest bardziej wiarygodne niż rozbuchane peany na czyjąś cześć. Z opowieści autora wyłania się obraz kobiety stroniącej od publicznych wystąpień, niechętnie opuszczającej swoje mieszkanie i prawie całe życie bujającej się na hamaku rozpiętym między dwiema skrajnościami: niebywałym poczuciem humoru a nostalgią.Uwaga, lektura „Nic zwyczajnego” grozi nieodpartą chęcią sięgnięcia po poezję Szymborskiej i odkrywania jej na swoich własnych warunkach, nie zaś przez pryzmat szablonów wyznaczanych przez szkolne podstawy programowe. Warto? Tak, tak i jeszcze raz tak.

W 1996 r. Michał Rusinek, świeżo upieczony magister filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim został zatrudniony na trzy miesiące w charakterze sekretarza Wisławy Szymborskiej. Z trzech miesięcy zrobiło się piętnaście lat. Całe szczęście, bo zapewne nie powstałaby książka, dzięki której zyskujemy dostęp do świata, w którym króluje najwyższej próby ironia, słowna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka, w której nie ma ani jednego niepotrzebnego przymiotnika – stwierdzenie to idealnie obrazuje, z jaką pozycją macie do czynienia. W przeciwieństwie do takiego Remigiusza Mroza, Donna Tartt książek nie produkuje, lecz je w swoim niespiesznym tempie pisze. Od roku 1992, kiedy zadebiutowała „Tajemną historią” wydała jeszcze dwie książki: „Małego przyjaciela” i nagrodzonego Pulitzerem w 2014 r. „Szczygła”.

Sama autorka jest postacią dość ekscentryczną i tajemniczą. Stroni od wywiadów i trudno ją gdziekolwiek spotkać. Mając do czynienia z książkami Tartt ciężko oprzeć się wrażeniu, że autorka wsadza w pracę nad nimi całe zasoby ducha i nieustannie pracującego umysłu. „Tajemna historia” nie jest wyjątkiem.

Akcja powieści, utrzymanej w konwencji gotyckiego thrillera rozgrywa się w fikcyjnym Hampden College, campusie uniwersyteckim, do którego na studia przybywa z Kalifornii Richard Papen. Wykorzystując swój spryt, dołącza do elitarnego grona studentów-wybrańców profesora Juliana Morrowa, wybitnego filologa klasycznego. Zaprzyjaźnia się z resztą grupy i oddawałby się beztrosko wszelkim uciechom studenckiego życia, gdyby nie jeden istotny fakt: morderstwo. Pojawia się ono już na pierwszych stronach książki. Jakby tego było mało, od razu wiadomo kto zabił.

Zatem, skoro znamy mordercę, to w czym tkwi fenomen tej tłumaczonej na trzydzieści języków powieści? W tym, że autorka potrafiła ubrać popularny topos winy i kary w tak magnetyczny język, że od pierwszej do ostatniej strony trzyma czytelnika w uścisku, który czuje się jeszcze długo po skończonej lekturze. Nie bez znaczenia dla atrakcyjności fabuły jest także to, że spora część wydarzeń dziejących się w książce jest odzwierciedleniem własnych przeżyć Tartt z czasu studiów w Bennington College. Od momentu, kiedy skończyłam czytać „Tajemną historię”, każda kolejna książka była średnio zadowalająca, więc musiałam sobie zrobić czytelniczą przerwę. Każdy, kto jest psychofanem książek i miał do czynienia z tzw. przekleństwem dobrej książki, wie o czym mówię. Zazdroszczę tym, którzy lekturę "Tajemnej historii" mają nadal przed sobą.

Książka, w której nie ma ani jednego niepotrzebnego przymiotnika – stwierdzenie to idealnie obrazuje, z jaką pozycją macie do czynienia. W przeciwieństwie do takiego Remigiusza Mroza, Donna Tartt książek nie produkuje, lecz je w swoim niespiesznym tempie pisze. Od roku 1992, kiedy zadebiutowała „Tajemną historią” wydała jeszcze dwie książki: „Małego przyjaciela” i...

więcej Pokaż mimo to

Więcej opinii

Aktywność użytkownika Natalia Nowicka

z ostatnich 3 m-cy

Tu pojawią się powiadomienia związane z aktywnością użytkownika w serwisie


statystyki

W sumie
przeczytano
60
książek
Średnio w roku
przeczytane
5
książek
Opinie były
pomocne
64
razy
W sumie
wystawione
60
ocen ze średnią 7,1

Spędzone
na czytaniu
369
godzin
Dziennie poświęcane
na czytanie
6
minut
W sumie
dodane
0
cytatów
W sumie
dodane
0
książek [+ Dodaj]