-
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14 -
Artykuły
Zapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2017
2017
Książka, w której nie ma ani jednego niepotrzebnego przymiotnika – stwierdzenie to idealnie obrazuje, z jaką pozycją macie do czynienia. W przeciwieństwie do takiego Remigiusza Mroza, Donna Tartt książek nie produkuje, lecz je w swoim niespiesznym tempie pisze. Od roku 1992, kiedy zadebiutowała „Tajemną historią” wydała jeszcze dwie książki: „Małego przyjaciela” i nagrodzonego Pulitzerem w 2014 r. „Szczygła”.
Sama autorka jest postacią dość ekscentryczną i tajemniczą. Stroni od wywiadów i trudno ją gdziekolwiek spotkać. Mając do czynienia z książkami Tartt ciężko oprzeć się wrażeniu, że autorka wsadza w pracę nad nimi całe zasoby ducha i nieustannie pracującego umysłu. „Tajemna historia” nie jest wyjątkiem.
Akcja powieści, utrzymanej w konwencji gotyckiego thrillera rozgrywa się w fikcyjnym Hampden College, campusie uniwersyteckim, do którego na studia przybywa z Kalifornii Richard Papen. Wykorzystując swój spryt, dołącza do elitarnego grona studentów-wybrańców profesora Juliana Morrowa, wybitnego filologa klasycznego. Zaprzyjaźnia się z resztą grupy i oddawałby się beztrosko wszelkim uciechom studenckiego życia, gdyby nie jeden istotny fakt: morderstwo. Pojawia się ono już na pierwszych stronach książki. Jakby tego było mało, od razu wiadomo kto zabił.
Zatem, skoro znamy mordercę, to w czym tkwi fenomen tej tłumaczonej na trzydzieści języków powieści? W tym, że autorka potrafiła ubrać popularny topos winy i kary w tak magnetyczny język, że od pierwszej do ostatniej strony trzyma czytelnika w uścisku, który czuje się jeszcze długo po skończonej lekturze. Nie bez znaczenia dla atrakcyjności fabuły jest także to, że spora część wydarzeń dziejących się w książce jest odzwierciedleniem własnych przeżyć Tartt z czasu studiów w Bennington College. Od momentu, kiedy skończyłam czytać „Tajemną historię”, każda kolejna książka była średnio zadowalająca, więc musiałam sobie zrobić czytelniczą przerwę. Każdy, kto jest psychofanem książek i miał do czynienia z tzw. przekleństwem dobrej książki, wie o czym mówię. Zazdroszczę tym, którzy lekturę "Tajemnej historii" mają nadal przed sobą.
Książka, w której nie ma ani jednego niepotrzebnego przymiotnika – stwierdzenie to idealnie obrazuje, z jaką pozycją macie do czynienia. W przeciwieństwie do takiego Remigiusza Mroza, Donna Tartt książek nie produkuje, lecz je w swoim niespiesznym tempie pisze. Od roku 1992, kiedy zadebiutowała „Tajemną historią” wydała jeszcze dwie książki: „Małego przyjaciela” i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-01-24
Przejęzyczenie... to mój pierwszy książkowy zakup w tym roku i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że był to strzał w dziesiątkę. Jeśli ktoś poza czytaniem literatury, dodatkowo interesuje się nią od kuchni (ale niekoniecznie), to Przejęzyczenie… jest dla niego lekturą obowiązkową. Nie przypominam sobie, żeby ostatnio jakakolwiek książka w takim stopniu odświeżyła mój aparat mózgowy.
Przyznam szczerze, że jeszcze do niedawna, czytając literaturę zagraniczną, myśl o tym, że abym mogła ją czytać, to ktoś musiał ją najpierw przetłumaczyć, znajdowała się gdzieś na peryferiach mojego umysłu, a nawet w jego slumsach. Być może działo się tak, bo - jak to słusznie zauważyła jedna z rozmówczyń Zaleskiej - my, Polacy lubimy myśleć, że wszystko zostało napisane po polsku. Zapewniam was, że nie ma w tym żarcie przesady, bo ilu z was zwraca uwagę na to, kto tłumaczył książkę, do której się właśnie zabieracie? Zaryzykuję stwierdzenie, że niewielu. Zauważcie, że po skończonej lekturze poddajecie ewentualnej krytyce język autora, a przecież tak naprawdę macie do czynienia z językiem tłumacza, który często jest w tej materii wirtuozem lepszym, niż ten, kto dane dzieło popełnił (jak to w przypadku tłumaczeń np. Boya-Żeleńskiego bywało). Każda rozmowa, którą przeprowadziła Zaleska w swojej książce, wniosła w moją recepcję literatury wiele dobrego i wiele rzeczy zweryfikowała.
Pewnie niezbyt dobrze to o mnie świadczy, ale - z okazji ekshibicjonistycznego usposobienia w tej przedsennej porze, w której to piszę - zaszaleję i wyznam, że zdarzało mi się rzucać książką i kląć szpetnie, bo po nazwisku uznanego autora, widniejącym na okładce, oczekiwałam czegoś więcej, niż licealne metafory, burleskowa stylistyka i podawanie wszystkiego na tacy. A przecież mogła to być wina tłumacza, którego jakieś wydawnictwo zatrudniło do zrobienia przekładu na cito, bo akurat zbliżała się premiera ekranizacji jeszcze niewydanej w Polsce książki i wydawca już pocierał piętkami na myśl o zyskach i, excusez le mot, w dupie umieścił to, że ma do czynienia z tłumaczem z rodzaju tych, którzy po półrocznym dukaniu na Erasmusie w UK, zjeżdżają do Polski i za grosze rzucają się tłumaczyć Becketta translatorem z Googla. Niestety, takie sytuacje są obecnie na porządku dziennym. Jedyna pociecha w tym, że przekładanie dzieł uznanych autorów, wielu przytomnych wydawców powierza wybitnym tłumaczom, o czym przekonacie się z lektury Przejęzyczenia…
Książka zawiera mnóstwo ciekawostek (niektóre są dla mnie wręcz sensacyjne, jak choćby ta związana z Rękopisem znalezionym w Saragossie Jana Potockiego), anegdot (momentami rżałam jak koń) i jest przede wszystkim świetną literaturą o literaturze, a co najważniejsze - w całości zrozumiałą (no może poza jednym wyjątkiem w postaci rozmowy z Piotrem Sommerem, którego wypowiedzi były na mój gust nieco zbyt akademickie, a może ja gópiam i nie wszystko było dla mnie zrozumiałe) także dla osób, dla których jedynym teoretycznoliterackim rozważaniem w życiu było to, czy kupić Harry Pottera w miękkiej, czy twardej oprawie. Idealnie będzie, jeśli zapewnicie sobie spokój, który pozwoli wam całkowicie skupić się na lekturze, bo nie jest to książka, którą się „kartkuje”, więc czytanie jej w kolejce do gastrologa z automatu zrobi z was czytelniczego profana. Wiem, co mówię, bo choć nie czytałam jej w przychodniach, to i tak musiałam sporo się natrudzić, żeby znaleźć upragniony spokój. Ilekroć zabierałam się do lektury, mój kot przeżywał akurat chwile „burzy i naporu” i gdy zagłębiałam się w kolejne fascynujące rozważania nad materią słowa, to ta gruba zakała wbijała mi znienacka pazury gdzie popadnie, więc wpieniałam się jak Kondrat w Dniu świra, kiedy nie mógł wpłynąć na suchego przestwór oceanu, bo non stop coś mu przeszkadzało. Na szczęście udało mi się wycisnąć z książki to, co najlepsze, choć w nieco dłuższym czasie niż planowałam (kocie, ty zakało!).
Wszyscy rozmówcy Zaleskiej to persony pośrednio lub bezpośrednio związane z prestiżowym miesięcznikiem „Literatura na świecie”, wyposażone w godną pozazdroszczenia erudycję, wszechstronne pasje (moi ulubieńcy to Carlos Marrodán Casas, Ireneusz Kania, Ryszard Engelking i Jan Gondowicz) oraz bezbrzeżny i zdecydowanie zaraźliwy dla czytelnika Przejęzyczenia… zachwyt nad możliwościami języka. Dowiecie się m.in. o tym, co dla każdej z nich znaczy dobre tłumaczenie i że często dany przekład był wypadkową czytelniczych fascynacji tłumacza lub jego translatorskim marzeniem, powiedzą, z jakimi trudnościami się borykają (niezwykle gorzkie i słuszne zresztą refleksje nad rynkiem wydawniczym), co kryje się dla tłumacza pod hasłem "fałszywi przyjaciele" i co sprawiło, że zostali tłumaczami (o dziwo, niektórzy zupełnie z przypadku). Jeśli szukacie intelektualnej uczty, to w przypadku tej książki z całą pewnością napełnicie swoje mentalne brzuchy.
Po lekturze Przejęzyczenia… moje czytanie literatury zagranicznej będzie już nieco inne, bo jej tłumaczom należy się takie samo uznanie, jak autorom, zwłaszcza że mamy w Polsce wybitnych specjalistów od przekładu. Z podziwu dla ich umiejętności językowych, wiedzy o polszczyźnie i translatorskich pasji będę zwracała większą uwagę na nazwiska, które zazwyczaj wypisuje się drobnym, ledwo widocznym drukiem pod nazwiskiem autora. Żeby was nie zemdliło od tej egzaltacji dodam tylko, że niektórzy tłumacze opowiadali w tak fascynujący sposób o tłumaczonych przez siebie pozycjach i ich autorach, że nabrałam wielkiej ochoty, aby je przeczytać (np. wszystko co wyszło spod pióra Sandora Maraia, czy Roberta Walsera).
Czytając książkę Zaleskiej, non stop podkreślałam coś ołówkiem i robiłam jakieś swoje zapiski na kartkach-samoprzylepkach, bo niemalże na każdej stronie znajdywałam coś, co albo było warte zapamiętania albo było bodźcem do moich własnych objawień i rozważań nad literaturą. To zakreślanie i notowanie traktuję jako echo, ale echo szczególne, bo wywołane przez takie książki, których zawartość jest zbyt głośna, aby przepadły gdzieś pośród setek innych.
Przejęzyczenie... to mój pierwszy książkowy zakup w tym roku i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że był to strzał w dziesiątkę. Jeśli ktoś poza czytaniem literatury, dodatkowo interesuje się nią od kuchni (ale niekoniecznie), to Przejęzyczenie… jest dla niego lekturą obowiązkową. Nie przypominam sobie, żeby ostatnio jakakolwiek książka w takim stopniu odświeżyła mój...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-01-10
Równolegle do zachwytu nad możliwościami, jakie daje bycie czynnym użytkownikiem internetu, pojawiły się głosy zwiastujące infoholizm - nowy rodzaj uzależnienia behawioralnego. Poświęcono mu dotychczas niejeden mniej lub bardziej strawny elaborat, ale o ile w latach dziewięćdziesiątych nie było czym się przejmować, bo dostęp do sieci mieli tylko wybrańcy, o tyle dziś, kiedy prawie każdy polski dom internetem stoi, możemy mówić o pladze. Kliniki leczenia uzależnień pełne są towarzystwa snującego się po korytarzach i nerwowo pocierającego palcami, które jeszcze nie tak dawno tkwiły w miłosnej symbiozie z klawiaturą. Obok separacji od wszelkich urządzeń, które zapewniają dostęp do sieci lub nieustannie generują informacje, komponentem terapii może być książka (boże broń e-book!) Michała Olszewskiego. Istnieje prawdopodobieństwo, że po jej lekturze przynajmniej jakaś część leczących się infoholików nie wróci do nałogu, bo Olszewski podarował światu powieść o konstrukcji ryzykownego strumienia świadomości głównego bohatera – strumienia, który ledwie po kilkunastu stronach okazuje się rwącą rzeką.
Oto Fej, redaktor naczelny pewnego miejskiego portalu informacyjnego, przeżywający aktualnie po piętnastu latach kariery „szczytowanie zawodowe”. Nie da się odmówić Olszewskiemu fantazji, bo obdarzył swojego antypatycznego protagonistę bogatą paletą cech dziennikarskiego wypaczenia. Fejowi nawet nie drgnie powieka, kiedy naciąga lub koloryzuje fakty, aby zwiększyć tzw. klikalność materiału – na internetowym ringu wszystkie chwyty są dozwolone. Być może miłosierny czytelnik obdarzyłby go współczuciem, gdyby pewne aspekty jego zachowania wynikały z nieświadomości. Ale jak na złość redaktor Fej świadomy jest i to bardzo. Także swojego infoholizmu, choć stosuje w tej kwestii tradycyjne wyparcie, zasłaniając się wyświechtaną frazą, że jeśli nie ma cię dzisiaj w sieci, to nie istniejesz, tym bardziej, gdy jesteś dziennikarzem. W opowieści Feja przeszłość przeplata się z teraźniejszością. Chaotyczne wywody bohatera raz po raz przerywane są postami wrzucanymi przez niego na konto portalu, w którym pracuje, założone w znanym medium społecznościowym. Posty obowiązkowo zawierają hasztagi. Jednak hasztag w książce Olszewskiego przestaje być tylko sposobem umożliwiającym grupowanie komunikatów o zbliżonej tematyce. Hash (# – ang.), ta niepozorna „kratka” umieszczana przed danym słowem staje się symbolem współczesnego zniewolenia i złudzenia, że będąc w sieci jesteśmy częścią czegoś wielkiego i ważnego, a uwaga całego świata skierowana jest na to, co mamy akurat do powiedzenia (zazwyczaj nic istotnego). „#Upał” to nie horror, ale podczas lektury mimowolnie włos jeży się na głowie, bo postęp technologiczny przybiera tu kształt technologicznego ustępu, z którego wylewa się falami niekontrolowana zawartość – wstydliwy skutek uboczny błyskawicznego i bezrefleksyjnego trawienia podanych na brudnym talerzu informacji, które czynimy naszą, niekiedy jedyną, wiedzą o świecie.
Perypetie Feja naszpikowane są wydarzeniami brzmiącymi bardzo znajomo, jeśli od czasu do czasu fundujemy sobie fascynującą lekturę popularnych internetowych serwisów informacyjnych albo tickerów, czyli pasków informacyjnych, które pojawiają się zazwyczaj u dołu ekranu na większości kanałów TV. Uważny czytelnik dostrzeże tam pierwsze oznaki postępującej tabloidyzacji. Wystarczy kilka przymiotników niosących odpowiednią dawkę wyolbrzymienia, a kolizja trzech aut urasta do rozmiarów karambolu, pęknięta opona w prezydenckim samochodzie staje się zamachem, nieszczęśliwy wypadek ze śmiercią w tle – materiałem do debat o bezpieczeństwie odbywanych przy niedzielnym kotlecie. Można Olszewskiemu zarzucić to, że poszedł po linii najmniejszego oporu, ponieważ wykorzystał w fabule kilka tych znajomo brzmiących tematów, którymi żyły rodzime tabloidy w ciągu ostatniego pięciolecia, zafundował im stylistyczną panierkę i podał w sosie prozy, ale z drugiej strony, czy owa fabuła nie wybrzmiewa przez to bardziej wiarygodnie? I czy nie nosi to znamion stendahlowskiego zwierciadła przechadzającego się po gościńcu, które podsuwa Olszewski, żeby trochę nas postraszyć? Bo przecież ktoś napędza te wszystkie statystyki oglądalności i klikalności, a na pewno nie jest to tylko przeciętny Kowalski, zakładający skarpety do sandałów, z miernym wykształceniem i aspiracjami życiowymi na poziomie ameby (jesteś tym, w co klikasz?). Olszewski to doświadczony dziennikarz i reporter, więc być może uznał, że grzebanie w wyobraźni tylko po to, żeby stworzyć coś, co uda fakt, będzie w pewnym sensie wymyślaniem koła na nowo. Po co, skoro można czerpać garściami z przepastnych czeluści internetu, który karmi się historiami pisanymi przez życie, a potem wziąć z nich to, co najlepiej, zdaniem twórcy, zasili fabułę. I tu objawia się paradoks powieści Olszewskiego: z jednej strony ukazuje ona zgubne skutki „bycia w sieci”, a z drugiej zapewne sama została napisana z jej pomocą. Owszem, paradoks, a nie hipokryzja, bo Olszewski biegłości w używaniu internetu wcale nie ukrywa. Natomiast duży akcent kładzie w powieści na to, co się dzieje, kiedy internet zaczyna używać nas.
Z monologów Feja może wyłuskać czytelnik jeszcze jedno ważne spostrzeżenie, którym jest żenująca jakość dziennikarstwa uprawianego w serwisach informacyjnych. W redaktorskich instrukcjach kierowanych do stażystów, zwanych „narybkiem”, Fej ujawnia czytelnikowi praktyki stosowane przy preparowaniu „newsów”, które z rzetelnym dziennikarstwem mają tyle wspólnego, co Korea Północna z wolnością słowa. Po lekturze pierwszego z brzegu internetowego serwisu informacyjnego nie sposób traktować tego instruktażu w kategoriach fikcji literackiej.
O ile można polemizować z oryginalnością pomysłu na fabułę, o tyle warstwie językowej i konstrukcji powieści nie można niczego zarzucić. Co prawda, istnieje ryzyko, że czytelnik przyzwyczajony do wypieszczonych fraz i popisów językowej ekwilibrystyki poczuje lekki niesmak percypując tę hybrydę profesjolektu, języka literackiego, cyberprzestrzeni, potocznego i królujących w nim spolszczeń fonetycznych (szerować, lajkować, hejtować, czilować, flaszbak, fakap), które profesor Mirosław Bańko nazywa „luzackimi”. Trudno jednak wyobrazić sobie lepszy sposób na oddanie ładunku strumienia świadomości dziennikarza wyposażonego w sporą inteligencję, a zarazem infoholika, pracoholika, nosiciela FOMO (ang. fear of missing out – lęk przed pominięciem) z elastyczną moralnością i skrajnie hedonistycznym podejściem do życia, w którym nie ma miejsca na postój, refleksję i uważność. Patrząc na powieść Olszewskiego z tej perspektywy narracyjny chaos przestaje być nieznośny, a staje się zasadny. Zresztą na wypadek, gdyby czytelnik poczuł się w tej narracji, jak w rozpędzonym pociągu, w którym dodatkowo zepsuły się hamulce, to wytchnienie dadzą mu listy czytelników przysyłane do redakcji serwisu na konkurs. Są one dobrym zabiegiem konstrukcyjnym przy takim galopie narracyjnym, bo pełnią funkcję retardacyjną i to chyba jedyne fragmenty powieści, w których zdania wielokrotnie złożone zajmują tylko dwa wersy.
Jeśli ktoś podjąłby się karkołomnego zadania zrobienia kategoryzacji powieściowych epilogów, to powieść Olszewskiego śmiało można wsadzić do szuflady o nazwie „Zaskakujące”. Tym bardziej, że czytelnik od razu poznaje, z jakim bohaterem, a raczej antybohaterem ma do czynienia i z miejsca może wieszczyć jego upadek, ale aż tak spektakularnego chyba się nie spodziewa. Nazwać książkę Olszewskiego tylko polską powieścią współczesną, to nazwać Bałtyk kałużą, bo „#Upał” jest przede wszystkim udanym prozatorskim studium info- i siecioholizmu, które gwarantuje świadomemu czytelnikowi niewygodne wnioski. Uczestnicząc w tej kuriozalnej odysei Feja po morzu informacji, którą odbywa dziurawą łajbą bez wioseł (choć wydaje mu się, że tnie fale jachtem), w pierwszym odruchu zaczyna się człowiekowi robić mdło na widok komputera, smartfona i tabletu. Przychodzi za tym nieodparta chęć „wylogowania się do życia”, doświadczania świata organoleptycznie i przypomnienia sobie podstawowych odruchów społecznych. Zwłaszcza gdy jeszcze długo po lekturze odbija się w głowie echem z pozoru nieistotne zdanie, raz po raz padające z ust Feja: „Coś nas rozłączyło.”, bo nabiera ono innego znaczenia i staje się wręcz symbolem stanu więzi rodzinnych bohatera. Ale czy tylko jego? Jeśli odpowiedź będzie nas uwierać, zrobi się naprawdę gorąco.
Natalia Nowicka
Równolegle do zachwytu nad możliwościami, jakie daje bycie czynnym użytkownikiem internetu, pojawiły się głosy zwiastujące infoholizm - nowy rodzaj uzależnienia behawioralnego. Poświęcono mu dotychczas niejeden mniej lub bardziej strawny elaborat, ale o ile w latach dziewięćdziesiątych nie było czym się przejmować, bo dostęp do sieci mieli tylko wybrańcy, o tyle dziś, kiedy...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to