Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Trzyma poziom pierwszego tomu, choć nie jest już - co oczywiste - takim zaskoczeniem. Mniej Vernona, więcej o jego otoczeniu - ten zabieg bardzo się udał. Podobnie jak w pierwszym tomie, nie brakuje fragmentów, przy których zaśmiejesz się na głos doceniając trafność obserwacji i świetny język. Na pewno sięgnę po tom 3.

Trzyma poziom pierwszego tomu, choć nie jest już - co oczywiste - takim zaskoczeniem. Mniej Vernona, więcej o jego otoczeniu - ten zabieg bardzo się udał. Podobnie jak w pierwszym tomie, nie brakuje fragmentów, przy których zaśmiejesz się na głos doceniając trafność obserwacji i świetny język. Na pewno sięgnę po tom 3.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Zaskakująco ponadczasowa powieść jak na science-fiction. Przemyślany świat, wątki polityczne i ekologiczne są zadziwiająco dobrze ujęte. To rzeczywiście arcydzieło, które warto przeczytać również po obejrzeniu znakomitej ekranizacji z 2021 roku.

Zaskakująco ponadczasowa powieść jak na science-fiction. Przemyślany świat, wątki polityczne i ekologiczne są zadziwiająco dobrze ujęte. To rzeczywiście arcydzieło, które warto przeczytać również po obejrzeniu znakomitej ekranizacji z 2021 roku.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Urodziłem i wychowałem się na Śląsku, ale dopiero ta niezwykła książka uświadomiła mi, jak mało wiem o swoim własnym podwórku z dzieciństwa. Nike 2021 zdecydowanie zasłużona.

Urodziłem i wychowałem się na Śląsku, ale dopiero ta niezwykła książka uświadomiła mi, jak mało wiem o swoim własnym podwórku z dzieciństwa. Nike 2021 zdecydowanie zasłużona.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo wciągnęła mnie jakaś powieść. Vernon Subutex jest hipnotyzujący, przezabawny i jednocześnie pełen trafnych spostrzeżeń. Na pewno dokończę trylogię.
Jedyny drobny minus, to absurdalny opis świata finansjery, w którym obraca się jeden z bohaterów. Gdy autorka myli logarytm z algorytmem, to nie sposób nie parsknąć śmiechem. Mam nadzieję, że to celowe i to ja czegoś nie zrozumiałem...

Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo wciągnęła mnie jakaś powieść. Vernon Subutex jest hipnotyzujący, przezabawny i jednocześnie pełen trafnych spostrzeżeń. Na pewno dokończę trylogię.
Jedyny drobny minus, to absurdalny opis świata finansjery, w którym obraca się jeden z bohaterów. Gdy autorka myli logarytm z algorytmem, to nie sposób nie parsknąć śmiechem. Mam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kapitalna książka o życiu w Indiach, kontrastach, absurdach. Zniechęca do tego kraju i pozbawia złudzeń. Zabawna forma listu do premiera Chin pisanego przez pochodzącego z niskiej kasty Balrama, głównego bohatera.

Kapitalna książka o życiu w Indiach, kontrastach, absurdach. Zniechęca do tego kraju i pozbawia złudzeń. Zabawna forma listu do premiera Chin pisanego przez pochodzącego z niskiej kasty Balrama, głównego bohatera.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ja jestem tą książką zachwycony. Nareszcie mniej więcej zrozumiałem (wiem, że to tylko złudzenie - jak po lekturze każdej dobrze napisanej książki popularnonaukowej, ale jest to złudzenie bardzo przyjemne), skąd na poziomie kwantowym biorą się powłoki elektronowe, dlaczego elektrony mogą uczestniczyć w wiązaniach chemicznych, skąd się bierze magnetyzm, a skąd radioaktywność itd. Z tej książki dowiesz się też jak powstają gwiazdy i dlaczego niektóre zapadają w gwiazdy neutronowe, a niektóre w czarne dziury. Tych rzeczy nie było w liceum, a na studiach nie miałem już fizyki ani chemii. Oczekiwania zostały spełnione z nawiązką.

Ja jestem tą książką zachwycony. Nareszcie mniej więcej zrozumiałem (wiem, że to tylko złudzenie - jak po lekturze każdej dobrze napisanej książki popularnonaukowej, ale jest to złudzenie bardzo przyjemne), skąd na poziomie kwantowym biorą się powłoki elektronowe, dlaczego elektrony mogą uczestniczyć w wiązaniach chemicznych, skąd się bierze magnetyzm, a skąd...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początek chciałem podkreślić, że nie jestem fanem space opery - wszelkie Diuny są mi obce, a The Expanse znam tylko w formie serialu (swoją drogą, rewelacyjnego). Zaznaczam to po to, aby było jasne, że nie mam porównania do innych dzieł gatunku. Co ciekawe, chyba cała seria Diuny leżakowała zawsze u mojego taty na półce, ale okładki (ani świadomość licznych ekranizacji) nigdy nie przekonały mnie na tyle, abym zaglądnął do środka.
Po "Głębię" sięgnąłem tylko dlatego, że autor jest kolegą z osiedla, a dokładniej: moja córka i syn autora chodzą razem do klasy, mamy zatem bezpośredni kontakt.
Pierwsze 250-300 stron szło opornie, po prostu nie mogłem się wkręcić w zawiły świat i liczbę postaci. Ale gdy przekroczyłem pewien próg rozpoznania, o co chodzi w Wypalonej Galaktyce, jakie są frakcje, światy i kto jest kim, ruszyło jak z kopyta. Obecnie jestem na drugim tomie, który na pewno pójdzie znacznie szybciej.
O samej książce: świetnie zbudowany świat, przemyślany. Stworzenie świata o zasięgu całej galaktyki - to jest naprawdę imponujące. W książce pojawiają się prawdziwe obiekty, co dla każdej osoby interesującej się astronomią będzie mile widzianym smaczkiem. Postaci są zbyt liczne, aby się do którejś przywiązać - być może dopiero w kolejnych tomach mnie to czeka. Od drugiej połowy książka mocno wciąga, do tego stopnia, że planowałem sobie część każdego dnia na lekturę.
W pewnym sensie "Głębia" zwróciła moją uwagę na cały gatunek i kusi mnie, aby jednak nadrobić w końcu tę Diunę i przeczytać serię The Expanse.

Na początek chciałem podkreślić, że nie jestem fanem space opery - wszelkie Diuny są mi obce, a The Expanse znam tylko w formie serialu (swoją drogą, rewelacyjnego). Zaznaczam to po to, aby było jasne, że nie mam porównania do innych dzieł gatunku. Co ciekawe, chyba cała seria Diuny leżakowała zawsze u mojego taty na półce, ale okładki (ani świadomość licznych ekranizacji)...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka jest nudna i wiele myśli się powtarza, choć autor w pewnych kwestiach ma sporo racji (w szczególności mam na myśli nadmierne przywiązanie ludzi do idei, że wszystko można ubezpieczyć i że ktoś za nas przejmie odpowiedzialność - ostatecznie to my ponosimy odpowiedzialność za swoje wybory). Ostatecznie książkę przerwałem gdzieś w połowie.

Ta książka jest nudna i wiele myśli się powtarza, choć autor w pewnych kwestiach ma sporo racji (w szczególności mam na myśli nadmierne przywiązanie ludzi do idei, że wszystko można ubezpieczyć i że ktoś za nas przejmie odpowiedzialność - ostatecznie to my ponosimy odpowiedzialność za swoje wybory). Ostatecznie książkę przerwałem gdzieś w połowie.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Ganbare! Warsztaty umierania" to zbiór fascynujących opowieści o losach ofiar tsunami w Japonii. Katarzyna Boni wykonała tytaniczną pracę, namawiając wielu ludźmi na szczerze rozmowy o ich tragedii, a następnie oddała im głos na kartkach swojego reportażu (autorka praktycznie nie dodaje nic od siebie, co jest bardzo przyjemne w odbiorze.).
Niestety pewne zabiegi stylistyczne, takie jak powtórzenia, jednozdaniowe akapity i retoryczne sformułowania, choć mogą się podobać, to mnie jednak drażnią i wydają się pretensjonalne. Co więcej, moim zdaniem są to zabiegi niepotrzebne - meritum książki jest tak intensywne, że nie trzeba żadnych dodatkowych zabiegów, aby uświadomić czytelnikowi skalę tragedii.

"Ganbare! Warsztaty umierania" to zbiór fascynujących opowieści o losach ofiar tsunami w Japonii. Katarzyna Boni wykonała tytaniczną pracę, namawiając wielu ludźmi na szczerze rozmowy o ich tragedii, a następnie oddała im głos na kartkach swojego reportażu (autorka praktycznie nie dodaje nic od siebie, co jest bardzo przyjemne w odbiorze.).
Niestety pewne zabiegi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Odjąłem punkt za kaszalota litaniego, którego postać jest zupełnie zbędna i powiela nudny już schemat niejasnego narratora znany choćby z (bardzo udanej) Morfiny.
Następnie jednak dodałem punkt za znakomite zakończenie.
Denerwuje nadmierna i charakterystyczna dla Twarocha atencja do technicznych detali. Ale to już czepianie się - "Króla" zdecydowanie warto przeczytać.

Odjąłem punkt za kaszalota litaniego, którego postać jest zupełnie zbędna i powiela nudny już schemat niejasnego narratora znany choćby z (bardzo udanej) Morfiny.
Następnie jednak dodałem punkt za znakomite zakończenie.
Denerwuje nadmierna i charakterystyczna dla Twarocha atencja do technicznych detali. Ale to już czepianie się - "Króla" zdecydowanie warto przeczytać.

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Spod zamarzniętych powiek Adam Bielecki, Dominik Szczepański
Ocena 7,9
Spod zamarznię... Adam Bielecki, Domi...

Na półkach: ,

Fajnie poznać punkt widzenia Bieleckiego na kwestię BroadPeaku. Dla wspinaczy lektura bardzo ciekawa, Bielecki (wbrew pozorom) zdaje się być bardzo rozsądnym człowiekiem. Podziwiam determinację wspinaczy wysokogórskich - nigdy nie byłoby mnie stać na takie poświęcenie.
Książka zawiera mnóstwo zdjęć, które ułatwiają wyobrażenie sobie wszystkiego, o czym pisze autor.

Fajnie poznać punkt widzenia Bieleckiego na kwestię BroadPeaku. Dla wspinaczy lektura bardzo ciekawa, Bielecki (wbrew pozorom) zdaje się być bardzo rozsądnym człowiekiem. Podziwiam determinację wspinaczy wysokogórskich - nigdy nie byłoby mnie stać na takie poświęcenie.
Książka zawiera mnóstwo zdjęć, które ułatwiają wyobrażenie sobie wszystkiego, o czym pisze autor.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Można powiedzieć, że książkę przeczytałem jednym tchem - oczywiście w mojej skali, bo ja czytam książki bardzo powoli.

"Mężczyźni bez kobiet" to siedem opowiadań, które pochłaniają od samego początku. Typowa dla Murakamiego jednowątkowa narracja sprawdza się w opowiadaniach i pozwala na przyjemne zanurzenie się w światach samotnych mężczyzn.

Gdyby przypadek spowodował, ze przerwałbym lekturę w połowie piątego opowiadania ("Kino"), zapamiętałbym ten zbiór jako nieomal wybitny, zastanawiając się, czy dać mu 8, czy 9 gwiazdek. Niestety końcówka rozczarowuje: druga połowa opowiadania "Kino" jest mdła (naprawdę pomyślałem, czy Murakamiemu zabrakło pomysłu, jak dokończyć to opowiadanie). Kolejne, "Zakochany Samsa", jest wprawdzie pomysłowym nawiązaniem do (odwróceniem?) kafkowskiej "Przemiany", ale tak jakby oczywistym w swojej treści i przez to nuży. I na koniec tytułowe opowiadanie "Mężczyźni bez kobiet" okazuje się najsłabsze ze wszystkich siedmiu i dopełnia rozczarowania.

Podsumowałbym następująco: pierwsze opowiadania ("Drive My Car", "Yesterday", "Niezależny organ" i "Szeherezada") są w każdym calu znakomite, jednak ten zbiór jest ofiarą niewystarczającej selekcji. Murakami może też nie przypaść do gustu tym, których drażni nadmiar powtórzeń. Odnoszę wrażenie, że autor stara się upewnić, że czytelnik dobrze zrozumiał, co ma na myśli i w kilku miejscach powtarza podobne myśli. Czytelnikowi trzeba zaufać, a jak nie zrozumie - to jego strata.

Oczywiście polecam. Zwłaszcza tym, którym zdarza się przerwać książkę w dwóch trzecich i do niej nie wracać...

Można powiedzieć, że książkę przeczytałem jednym tchem - oczywiście w mojej skali, bo ja czytam książki bardzo powoli.

"Mężczyźni bez kobiet" to siedem opowiadań, które pochłaniają od samego początku. Typowa dla Murakamiego jednowątkowa narracja sprawdza się w opowiadaniach i pozwala na przyjemne zanurzenie się w światach samotnych mężczyzn.

Gdyby przypadek spowodował,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Niezwykłe liczby profesora Stewarta" otwierają oczy na piękno matematyki. Tematy są zaskakująco zaawansowane, a jednocześnie podane bardzo strawnie. Myślę, że to książka szczególnie "niebezpieczna" dla licealistów: może istotnie wpłynąć na wybór kierunku studiów...
Jeżeli kiedykolwiek miałeś kłopot ze zrozumieniem liczb zespolonych, idei wielu wymiarów, a nawet teorii superstrun oraz różnego typu nieskończoności - nie wahaj się poradzić profesora Stewarta!

"Niezwykłe liczby profesora Stewarta" otwierają oczy na piękno matematyki. Tematy są zaskakująco zaawansowane, a jednocześnie podane bardzo strawnie. Myślę, że to książka szczególnie "niebezpieczna" dla licealistów: może istotnie wpłynąć na wybór kierunku studiów...
Jeżeli kiedykolwiek miałeś kłopot ze zrozumieniem liczb zespolonych, idei wielu wymiarów, a nawet teorii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na początku Krzysiek Hoppe, narrator wielu rozdziałów powieści, odwiedza Jędrka w więzieniu, który opowiada mu, jak to jest zabić człowieka: „Przy pierwszym ciosie tak, potem już nie. […] Pewno myślałem, że znów coś poczuję, a tu nie.” Jędrek opowiada to po raz pierwszy, choć Krzysztof odwiedza go regularnie już od kilkunastu lat. Odwiedziny w więzieniu dzieją się w latach współczesnych, a tuż po nich przenosimy się 20 lat wstecz do połowy lat dziewięćdziesiątych.

Poznajemy młodzieńcze życie trójki przyjaciół: Krzyśka, Jędrka i Darka, którzy mieszkają w Bydgoszczy. Poznajemy zakamarki Fordonu, jednej z bydgoskich dzielnic, gdzie dzieje się większa część akcji. Atmosfera lat dziewięćdziesiątych jest oddana zdumiewająco wiernie, powiedziałbym: wybitnie. Potwierdzam to własnym doświadczeniem, są to bowiem lata mojego dzieciństwa. Opis lat dziewięćdziesiątych to zdecydowanie jedna z największych zalet powieści; do tego stopnia, że niestety – jeśli komuś okres ten jest emocjonalnie obojętny – może mieć trudność z dostrzeżeniem innych zalet „Innej duszy”, albowiem opowiedziana w niej historia nieco się dłuży.

Ja czytałem tę książkę bardzo długo, około czterech miesięcy (oczywiście z długimi przerwami), przy czym na dobre pochłonęła mnie ona dopiero w drugiej połowie, tj. po dwusetnej stronie. Pierwsza połowa, poza wspomnianymi perełkami z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, nie oferuje w zasadzie niczego ciekawego i bardzo łatwo się do tej powieści zniechęcić. Na szczęście, w drugiej połowie zarówno sama historia, jak i analiza psychiki głównych bohaterów rozkręcają się na tyle, że można śmiało powiedzieć, że trudno się od „Innej duszy” oderwać. Nietrudno się spodziewać, że główni bohaterowie z samego początku, Krzysiek i Jędrek, mocno ewoluują, odkrywamy interesujące „niuanse duszy” Jędrka, a także obserwujemy, jak Krzysztof odbiera to, kim Jędrek się stał i co zrobił. Na tyle, na ile umiem sobie wyobrazić tę sytuację, wydaje mi się, że jest to oddane w sposób wiarygodny.

W mojej dyskusji z innymi czytelnikami „Innej duszy” toczył się pewien spór o to, czy autor… zgłębił główny temat powieści. Niczego nie zdradzę jeśli powiem, że centralnym tematem „Innej duszy” są morderstwa dokonane przez Jędrka. Spór (czy też dyskusja) pozostał nierozstrzygnięty, ale ze swojej strony mogę ocenić, że to, co powinno zostać opisane, zostało opisane dobrze i wystarczająco. Co to znaczy zgłębić temat? Opisać motywacje, sposób dokonania morderstw, okoliczności? Moim zdaniem nie trzeba wejść w każdy szczegół, aby móc powiedzieć, że temat został wyczerpany. Sztuka chyba polega tu na tym, aby nie ulec pokusie opisania wszystkiego, a zatem zrezygnować z elementów, które byłyby nadmiarowe, choć z pozoru mogłyby wydawać się pomocne w zrozumieniu historii. Inaczej to ujmując – nie należy „zaśmiecać szczegółem”, ale dać się czytelnikowi paru rzeczy podomyślać. Wydaje mi się, że rozumiem motywacje Jędrka, motywacje Krzysztofa, a cała historia przekonuje mnie jako całość. Fascynujące w mojej opinii są te fragmenty opowieści, które zdradzają, co się dzieje z Jędrkiem podczas dokonywania tych czynów. To jest interesujący materiał i zastanawia mnie, skąd Orbitowski brał wiedzę na temat tego, jak odbywa się dokonywanie morderstwa. Opisane jest to na tyle spójnie i przekonująco, że wydaje się, że musiało bazować na specjalistycznych materiałach lub opowieściach osób o podobnych doświadczeniach.

Niewątpliwie jednak książka mogłaby się zmieścić na dwustu stronach bez szkody dla jej szczegółowości i kompletności historii. Oczywiście nie oznacza to, że żałuję przeczytanych czterystu z okładem stron, ale żałuję, że musiało to zająć aż tyle casu.

Na początku Krzysiek Hoppe, narrator wielu rozdziałów powieści, odwiedza Jędrka w więzieniu, który opowiada mu, jak to jest zabić człowieka: „Przy pierwszym ciosie tak, potem już nie. […] Pewno myślałem, że znów coś poczuję, a tu nie.” Jędrek opowiada to po raz pierwszy, choć Krzysztof odwiedza go regularnie już od kilkunastu lat. Odwiedziny w więzieniu dzieją się w latach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytałem „Niebko” ponad rok temu, ale do dokończenia recenzji skłonił mnie dziś dopiero pewien przypadek, o którym wspominam więcej pod koniec recenzji.

Książki, które wymagają od czytelnika pewnego wysiłku związanego z utrwalaniem w pamięci (lub – o zgrozo – spisywaniem na kartce) drzewa genealogicznego postaci, nazywam na własne potrzeby „wielopokoleniowymi”. Prominentnym przykładem tego typu powieści jest „Wojna i pokój”; do dziś pamiętam, jak bardzo żałowałem, że zaprzestałem spisywania notatek. Nie sięgając aż tak daleko w historię literatury, można przytoczyć „Wiele demonów” Pilcha, w przypadku których (nauczony młodzieńczymi błędami) notatki skrupulatnie prowadziłem, i przyznać należy, że nie raz się przydały.
Niebko – ze względu na swoje skromne rozmiary – nie dorównuje poziomem złożoności przytoczonym powieściom, ale i tak pewnego wysiłku wymaga. Kilka pokoleń bohaterów naprzemiennie pojawia się w kolejnych historiach, odkrywając przed nami niuanse życia przesiedlanych, przypadkowych ofiar wojennej zawieruchy.

Dla mnie centralną postacią jest Waldek – Willi, który, rzucony w wir historii, musi umiejętnie lawirować między polską a niemiecką tożsamością (do końca nie wiem, czy narrator wypowiada się o tych umiejętnościach z rezerwą, czy z podziwem). Wokół niego opowiadane są historie członków jego rodziny. Jest o Kresach, jest o Kazachsatnie, ale centralnym miejscem jest Szczecin; być może dlatego książka przywołuje na myśl „Bambino” (być może nie powinienem tego zdradzać, bo to w zasadzie źródło przyjemnego zaskoczenia, ale bar mleczny Bambino – nieprzypadkiem, jak sądzę – pojawia się w pewnym momencie jako niemające znaczenia wspomnienie).

Nieco drażni stylizacja na język z lat 80., czyli z moich lat dziecięcych. Mam świadomość, że to celowy zabieg, ale i tak mnie to irytowało, bo skojarzyło mi się z nadużywaniem przez wszystkich wokół nieznośnie utartych zwrotów, których po prostu nie da się już słuchać. Przykładowe pozycje tego typu to: „Marzena też zresztą łyka, jeszcze jak. Aż jej się uszy trzęsą” (s. 6); „Ratuj się, kto może. Pukaj, stukaj, w co kto ma pod ręką” (s. 237), „Nawróżyli jej kiedyś, oj nawróżyli.” (s. 239); jest tego całe mnóstwo, chyba nie skłamię, jeśli powiem, że dziesiątki przykładów.

Przypadek, o którym piszę na początku, to natknięcie się na artykuł „To ist nasz Land”, w Dużym Formacie z 16 czerwca 2016, w którym dowiadujemy się o bohaterach „Niebka” ciekawych powiazań z osobą Brygidy Helbig:

„Powieściowy Waldek ma wiele wspólnego z dzieciństwem i młodością jej ojca. Był synem niemieckich osadników mieszkających przed wojną w polskiej Galicji, a po wojnie znalazł się w Szczecinie jako Polak. Córka Waldka, powieściowa Marzena, ma pewne podobieństwa z Brygidą. Mała Marzena na myśl, że miałaby wyjechać do Niemiec, woła: Do hitlerowców nigdy!”

Świadomość, że pierwowzorem Willy’ego jest ojciec autorki, a Marzenie cech charakteru i odczuwanych emocji zapożyczyła sama autorka, zupełnie zmienia sposób odbioru powieści i wymaga przeczytania jej ponownie. Gdybyście mnie zapytali wczoraj, to naprawdę ostatnią książką, o jakiej powiedziałbym, że przeczytam ją jeszcze raz, jest „Niebko”. Teraz wręcz nie mogę się doczekać odkrywania nowych warstw w trakcie ponownej lektury.

Ale 6 gwiazdek i tak zostaje – więcej dać nie mogę…

Przeczytałem „Niebko” ponad rok temu, ale do dokończenia recenzji skłonił mnie dziś dopiero pewien przypadek, o którym wspominam więcej pod koniec recenzji.

Książki, które wymagają od czytelnika pewnego wysiłku związanego z utrwalaniem w pamięci (lub – o zgrozo – spisywaniem na kartce) drzewa genealogicznego postaci, nazywam na własne potrzeby „wielopokoleniowymi”....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Genialni" to opowieść o losach niezwykle utalentowanych matematyków tworzących lwowską szkołę matematyczną, ucieleśniającą prawdopodobnie największy sukces polskiej nauki w historii. Najwięcej dowiemy się o Stefanie Banachu, Hugonie Steinhausie, Stanisławie Ulamie i Stanisławie Mazurze, ale także o innych wybitnych uczonych (nie naukowcach!), takich jak Herman Auerbach, Antoni Łomnicki, Marek Kac czy Leon Chwistek.

Z całej czwórki najwięcej sympatii wzbudził we mnie Stanisław Ulam. Trudno jednoznacznie orzec, dlaczego właśnie on; czyżby jego pragmatyzm zdecydowanie bliższy współczesnym postawom niż nieco archaiczne postawy Banacha i Mazura; a może ironiczny uśmiech, który bije z fotografii z epoki, a który tak bardzo pasuje do opisywanej postaci. W czasie lektury dochodziłem do wniosku, że poglądy Ulama były najbliższe moim własnym i tylko można żałować, że poza światopoglądem nie dzielę z Ulamem jego talentu, czy to w matematyce, czy jakiejkolwiek innej dziedzinie. Z ciekawostek, Ulam jest autorem odkryć, których część jest zrozumiała dla zwykłego śmiertelnika, jak np. metoda Monte Carlo czy obserwacja pod nazwą "spirali Ulama". Nie można tego samego powiedzieć o przestrzeniach Banacha czy twierdzeniach Mazura, które wymagają przygotowana matematycznego, aby docenić ich doniosłość.

Najbarwniejszą postacią i największym geniuszem ze wszystkich był bez wątpienia Stefan Banach - jeden z największych matematyków XX wieku. Niestety, książka Urbanka nie próbuje nam przybliżyć, na czym polegał geniusz jego odkryć, czym są przestrzenie Banacha, analiza funkcjonalna i dlaczego mają znaczenie dla nauki. Niektórzy uważają ten brak matematyki w książce o matematykach za zaletę - dla mnie to jednak wada (chyba jedyna), stąd nie daję "Genialnym" maksymalnej noty.

Najbardziej tajemniczą postacią był zaś Stanisław Mazur, który ze swoją całkowitą obojętnością na naukowe tytuły i sprawy materialne... dziś wydaje się postacią zupełnie z innego świata. Nie mogłem uwierzyć, że Mazur - autor wielu odkrywczych teorii - chował je do szuflady ze względu na niechęć do publikacji. W ten sposób "tracił autorstwo" niektórych twierdzeń, ponieważ po pewnym czasie były one formułowane przez innych, mniej powściągliwych w publikacji matematyków na całym świecie.

"Genialni" to wspaniale napisana biografia, warta polecenia każdemu. Przygotowanie matematyczne na pewno pomoże, ale jego brak w niczym nie przeszkodzi.

"Genialni" to opowieść o losach niezwykle utalentowanych matematyków tworzących lwowską szkołę matematyczną, ucieleśniającą prawdopodobnie największy sukces polskiej nauki w historii. Najwięcej dowiemy się o Stefanie Banachu, Hugonie Steinhausie, Stanisławie Ulamie i Stanisławie Mazurze, ale także o innych wybitnych uczonych (nie naukowcach!), takich jak Herman Auerbach,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zawsze nie ma nigdy. Jerzy Pilch w rozmowach z Eweliną Pietrowiak. Część 1 Ewelina Pietrowiak, Jerzy Pilch
Ocena 7,1
Zawsze nie ma ... Ewelina Pietrowiak,...

Na półkach: ,

Nie będę oryginalny, jeśli rozpocznę recenzję „Zawsze nie ma nigdy” od spostrzeżenia, że książkę czyta się jak rozmowę dwojga przyjaciół, a nie typowy wywiad. Zdaje się, że każdy recenzent zwraca na to uwagę i można by już naprawdę darować czytelnikowi stwierdzenie tak rażąco oczywiste, ale nie sposób ten fakt pominąć, ponieważ to dzięki temu książka nabiera pewnej lekkości i czyta się ją w tempie zdecydowanie przyspieszonym. Jest to bowiem lektura na dzień – dwa, a jedynie chroniczny brak czasu może przedłużyć nam przyjemność czytania do około tygodnia. Bliskość rozmówców staje się coraz bardziej oczywista z upływem stron, co zbiega się z ciekawym, pewnie niezamierzonym efektem: tak jak autorzy ujawniają szczegóły swojej relacji, tak i my, czytelnicy, stajemy się im bliżsi, poznając kolejne szczegóły życia, przede wszystkim Jerzego Pilcha, opakowane w naprawdę dobrze opowiedziane anegdoty.

Żeby nie było zbyt dobrze, owa bliskość autorów, zdaje się, sprzyja lekkiemu znużeniu, gdy rozmowa oscyluje zbyt długo wokół zupełnie nieciekawych detali; w mojej ocenie punkt kulminacyjny tego zjawiska następuje dość wcześnie, bo już na 32. stronie, na której Ewelina Pietrowiak dopytuje Jerzego Pilcha o zawartość pudełek na półkach, czy też ogólnie o przedmioty. Padają pytania o pudełka plecione, metalowe i drewniane; zajmuje to niewiele więcej niż stronę, a ma się wrażenie, jakby pochłaniało stron nie mniej niż dziesięć. Jedynym miejscem, gdzie wynudziłem się bardziej, był początek tytułowego rozdziału „Zawsze nie ma nigdy”, który poświęcony jest piłce nożnej; fragment ten zajmuje raptem (tym razem prawdziwe, a nie wyimaginowane) dziesięć stron, ale – jako że nie ma dla mnie na świecie rzeczy bardziej nużącej od wchodzących w absurdalne detale rozważań o piłce nożnej – przebrnąć przez to było niełatwo. Ale to oczywiście nie wina autorki, lecz mojej wrodzonej niechęci do tego sportu.

Natomiast do pozytywnych zaskoczeń należy niesłabnąca błyskotliwość Jerzego Pilcha – właściwie nie wiem, dlaczego spodziewałem się, że będzie inaczej. Czytałem większość jego dzieł i być może spodziewałem się, że już niczym mnie zaskoczy – to było z mojej strony zdecydowane zuchwalstwo. Szalenie rozbawiło mnie stwierdzenie, że „to, że życie jest wieczne, jest za młodu tak strasznie silnym złudzeniem, że jest prawdą.” – jest w tym bardzo Pilchowym sformułowaniu coś wprost genialnego.

Po przytoczonym cytacie łatwo się domyślić, że w wywiadzie dużo miejsca jest poświęcone rozważaniom o starzeniu się. Jest także sporo o samotności, i w zasadzie dominuje tonacja poważna, choć nie ma tu miejsca na patos. Dowiemy się też sporo o literackich fascynacjach Jerzego Pilcha, a także – to szczególnie przyjemne fragmenty – o czasach studenckich.

Dla fanów Pilcha (a czy można nie być fanem Pilcha?) - pozycja obowiązkowa.

Nie będę oryginalny, jeśli rozpocznę recenzję „Zawsze nie ma nigdy” od spostrzeżenia, że książkę czyta się jak rozmowę dwojga przyjaciół, a nie typowy wywiad. Zdaje się, że każdy recenzent zwraca na to uwagę i można by już naprawdę darować czytelnikowi stwierdzenie tak rażąco oczywiste, ale nie sposób ten fakt pominąć, ponieważ to dzięki temu książka nabiera pewnej lekkości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Karol Modzelewski to człowiek jednocześnie wyważony w opiniach i odważny. Ktoś, który sporo przeżył i niewątpliwie rozumie więcej niż większość z nas, nikogo ani niczego nie ocenia pochopnie, a jednak nie waha się wyrażać swojej mocnej czasami opinii. Nie wiem, w jaki sposób połączył wyważony ton i wciągającą fabułę, ale udało mu się to znakomicie.

Niektórzy mówią, że „Wyznania poobijanego jeźdźca” można wciągnąć w dwa-trzy dni; nie mogę się z tym zgodzić. Bez wątpienia jest to kwestia mojej daty urodzenia (‘81) – ledwo zahaczyłem o czasy PRL-u i mgliście zapamiętałem tamte obrazy (a pamiętam głównie odcienie szarości); opisywane w książce wydarzenia nie przywołują zatem wspomnień i przez to nie pochłaniają mnie tak, jak starsze pokolenia.

Drugi rozdział („My, ZMP”), niejako na zachętę, Modzelewski rozpoczyna od zachwycającego opisu zjawiska konformizmu i jego wpływu na postrzeganie i pamięć o stalinizmie. To znakomity kawałek, aktualny do dziś. To chyba ten fragment przesądza, że książkę doczytamy do końca mimo jej rozmachu. Autor dowodzi tu swojej mądrości, przenikliwości umysłu i naukowej rzetelności. Do kwestii konformizmu powraca zresztą w ostatnim rozdziale, zamykając klamrę („Kamieniem węgielnym dyktatury był nade wszystko konformizm”).

W rozdziale piątym - „Więzienna strona świata” – autor podejmuje m.in. temat funkcji resocjalizacyjnej kary więzienia. Na kilku stronach (191-196) autor przystępnie wyjaśnia sprzeczność między tą funkcją a potrzebą „zemsty na złoczyńcach”; odnosi się do cynizmu polityków świadomie namawiających do bardziej represyjnego traktowania więźniów mimo świadomości, że daje to odwrotny do zamierzonego skutek. Ten rozdział robi wrażenie.

Rozdział siódmy („Związek nasz bratni”), który przybliża genezę stanu wojennego, jest szalenie ciekawy. Utwierdził mnie w przekonaniu (nie wiem, czy taka była intencja autora), że stan wojenny był mniejszym złem, a groźba radzieckiej inwazji była realna.

Ostatni, dziewiąty rozdział („Wolność bez Braterstwa”) opisuje dzieje najbliższe współczesności, a zatem łatwiej się do tej części odnieść i poddać krytyce. W wielu kwestiach nie zgadzam się z autorem, w szczególności nie podzielam aż tak krytycznej oceny dokonań III RP. A jednak obserwacje Modzelewskiego uważam za bardzo wnikliwie i celne, a w pewnych kwestiach – jak się okazało już po ukazaniu się książki – wprost prorocze.

Wisława Szymborska w wierszu „Minuta ciszy o Ludwice Wawrzyńskiej” napisała jeden z najsłynniejszych wersów: „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Ten bardzo bliski mi cytat i jeden z moich ulubionych, nieustannie przychodził mi na myśl podczas lektury Modzelewskiego. Nigdy nie wiemy, jak zachowalibyśmy się w określonych sytuacjach i nie powinniśmy mieć śmiałości nikogo oceniać; zwłaszcza wtedy, gdy żyjemy w czasach tak bardzo różnych, tak bardzo komfortowych w relacji do czasów, w których żyli nasi rodzice i ich rodzice. Autor jest więcej niż świadom prawdziwości maksymy Szymborskiej i stroni od ocen wszędzie tam, gdzie nie czuje się do nich uprawniony.

Końcówka recenzji to dobry moment, by wyrazić wdzięczność kapitule Nike – gdyby nie nagroda z 2014 roku, nie sięgnąłbym po tę książkę, której nie tylko grubość, ale i okładka są zniechęcające. Straciłbym wiele.

Karol Modzelewski to człowiek jednocześnie wyważony w opiniach i odważny. Ktoś, który sporo przeżył i niewątpliwie rozumie więcej niż większość z nas, nikogo ani niczego nie ocenia pochopnie, a jednak nie waha się wyrażać swojej mocnej czasami opinii. Nie wiem, w jaki sposób połączył wyważony ton i wciągającą fabułę, ale udało mu się to znakomicie.

Niektórzy mówią, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trudno mi jednoznacznie ocenić „W imię dziecka”, bo powieść ma skrajne cechy. Zacznę od głównego wątku.

Sędzia Sądów Królewskich (rzecz dzieje się w Wielkiej Brytanii, głównie w Londynie), Fiona Maye, zajmuje się trudnymi sprawami rodzinnymi. Sprawy – co jest dziełem przypadku – zahaczają zwykle o religię i wiążą się z koniecznością podjęcia przez sędzię trudnych decyzji, które zasadniczo zawsze są wyborem mniejszego zła. Znakomicie podjęty jest tu wątek nieprzewidywalnych skutków ludzkich decyzji – uważam, że ten temat został oddany bardzo dobrze, a przynajmniej zgodnie z moją intuicją. Wpływ na swoje i cudze dzieje mamy co najwyżej ograniczony, pozbawieni wpływu na setki innych czynników, pchających nas w tę lub w inną stronę.

Podobnie, a więc bardzo wysoko, oceniam wątek złożonej sytuacji życiowej. Sędzia po raz pierwszy przeżywa poważny małżeński kryzys i fakt ten naturalnie wpływa na pozostałe sfery jej życia. Po pierwsze sędzia ucieka w pracę aby nie rozmyślać o problemach – reakcja zdecydowanie naturalna i chyba powszechna. Stara się, aby jej problemy nie miały wpływu na podejmowane zawodowo decyzje, ale nie do końca jej się to udaje. Po drugie – co jest równie ciekawym wątkiem – Fiona nie jest w stanie spojrzeć na swoją sytuację z dystansu, pomimo że w swojej sędziowskiej praktyce na co dzień spotyka się z rozbitymi rodzinami w o wiele poważniejszych kryzysach, niż jej własny. Uważam, że gdyby akcja powieści działa się naprawdę, to właśnie tak by to przebiegało: człowiek nie potrafi zachować się racjonalnie w przypływie emocji, nawet jeśli jest tej swojej słabości w pełni świadomy.

Kolejnym znakomitym wątkiem jest motyw świadomego (ale nie chcę tu użyć słowa „wyrachowanego”) nieodpisywania na listy, ponieważ, w ocenie wstrzemięźliwego odbiorcy listu, tak będzie lepiej. Oczywiście takie kalkulacje czasami przynoszą skutek zamierzony, a czasami wręcz odwrotnie, i naprawdę nie sposób tego ocenić i wybrać właściwie. Chyba każdy miał w życiu tego typu dylematy i zapewne polubi ten wątek.

Bardzo przyjemnym zaskoczeniem (mam nadzieję, że nikomu nie zepsuję, czyli nie „zaspoiluję” przyjemności nadchodzącym zdaniem) były dygresje okołomuzyczne, zwłaszcza nawiązanie do 2. partity Bacha, którą uwielbiam, a także do Mahlera, którym byłem karmiony, nie zawsze za moją zgodą, przez mojego starszego brata w dzieciństwie. W efekcie już samo słowo „Mahler” wywołuje u mnie wspomnienie dzieciństwa, a ono – tak, tak – w retrospekcji przecież zawsze jawi się błogo. Były też i inne muzyczne nawiązania, których już nie będę przytaczał, aby nie pozbawiać potencjalnej niespodzianki. Trzeba jednak podkreślić, że dywagacje o polifonii i kontrapunkcie (w kontekście fug) mogą stanowić interesujący środek stylistyczny, ale gdy ktoś zbiegiem okoliczności nie zna jednak utworów Bacha, będą tylko męczącym dodatkiem, żeby nie użyć słowa „zapychaczem”.

Z mojego punktu widzenia, kolejnym „zapychaczem”, tym razem już czystego sortu, są nadmiernie rozbudowane opisy przypadków batalii prawnych, które stanowią istotne, ale jednak nieco nudnawe tło dla głównej opowieści. Nie jestem prawnikiem, nigdy o tym nie marzyłem i w związku z tym detale, których zrozumienie zabrało autorowi z pewnością sporo czasu, i w związku z tym teraz nie mógł odpuścić ich przytoczenia czytelnikowi, bez straty dla powieści można by spokojnie odpuścić.

Na koniec recenzji chciałbym podkreślić, że książkę Iana McEwana czyta się bardzo szybko – mimo muzycznych i prawniczych dygresji. Wystawiając ocenę wahałem się między 7 a 8 gwiazdkami; po namyśle stwierdziłem, że 8 to już by było za dużo, byłby tu z pewnością uwzględniony nienależny, nadmiarowy punkt za wspomnianego Bacha i Mahlera. Przy całej sympatii do dzieł obu panów, nie powinni oni jednak wpływać na ocenę powieści, w której pojawiają się jako tło. „W imię dziecka”, mimo wspomnianych wad, szczerze polecam.

Trudno mi jednoznacznie ocenić „W imię dziecka”, bo powieść ma skrajne cechy. Zacznę od głównego wątku.

Sędzia Sądów Królewskich (rzecz dzieje się w Wielkiej Brytanii, głównie w Londynie), Fiona Maye, zajmuje się trudnymi sprawami rodzinnymi. Sprawy – co jest dziełem przypadku – zahaczają zwykle o religię i wiążą się z koniecznością podjęcia przez sędzię trudnych decyzji,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Jak wspinać się na skały Stefan Glowacz, Wolfgang Pohl
Ocena 6,8
Jak wspinać si... Stefan Glowacz, Wol...

Na półkach:

Ten niemalże kieszonkowy podręcznik to zadziwiająco obszerne kompendium wiedzy o wspinaczce skałkowej. Dowiemy się z niej bardzo wiele konkretów na temat różnego rodzaju treningu; liczne przykłady ćwiczeń zostały dobrze zilustrowane. Interesujący (wprawdzie mało przydatny dla zwykłego śmiertelnika jakim jest niniejszy recenzent) jest rozdział o długoterminowym planowaniu treningów, w którym jest miejsce zarówno na jednostki treningowe trwające po kilka minut jak i na cykle wieloletnie. Dowiemy się także wiele na temat technik wspinaczki, wyposażeniu, bezpieczeństwie, rejonach wspinaczkowych, a wszystko to okraszone dużą ilością pięknych zdjęć z różnych miejsc świata.
Książka, co niestety nie należy do jej zalet, jest źródłem nowatorskich rozwiązań translacyjnych. Już sam tytuł zapowiada, co nas czeka w środku (wspinamy się „w skałach”, a nie „na skały”). Niestety wprowadzone innowacje nie ułatwiają lektury; na początku jest to nawet zabawne, ale z każdą kolejną stroną głowa boli coraz bardziej (Książka jest przełożona z języka niemieckiego. Zapewne znając niemiecki można próbować domyślać się treści oryginału i dzięki temu ogarnąć pokraczne konstrukcje językowe). Aby przejść do konkretów, przytoczę jedno z moich ulubionych zdań – uwierzcie mi, nie jest to ani odosobniony, ani skrajny przypadek:
"Ponieważ żaden ze wspinaczy nie dysponuje od samego początku optymalną koordynacją ruchową, nie uniknie więc wyuczenia się ruchów nowego rodzaju. Należałoby jednak spełnić dwa warunki wstępne, bez których niemożliwe jest przeżycie zakończone sukcesem."
Kolejny zarzut – tym razem już nie do tłumacza – dotyczy stylu językowego podręcznika. Jest on niestety zupełnie pozbawiony polotu, sztywny niczym podeszwa wspinaczkowego buta, i choć teoretycznie nie oczekujemy na tym polu zbyt wiele po podręczniku, to jednak zniechęca to do lektury. Autorzy traktują swój temat chyba trochę zbyt serio; z drugiej strony to pewnie dowód, że poświęcili wspinaczce sporą część swojego życia i może dlatego trudniej im nabrać dystansu. Początkowo próbowałem sobie tłumaczyć, że wiele wyjaśnia rok wydania oryginału (1992), ale myślę, że w ostatniej dekadzie XX wieku w dobrym tonie było nie odmawiać stylowi odrobiny lekkości – nawet książce z zasady technicznej.
Teraz dokonam czynu, który wydaje się to nieosiągalny przy książce tego gatunku: za chwilę pojawi się spoiler. Nie rezygnując ze znęcania się nad żołnierskim stylem podręcznika, nie mogę nie wspomnieć o pewnym pojawiającym się pod koniec książki – w rozdziale o bezpieczeństwie – kategorycznym przykazaniu, aby kask nosić zarówno w skałach jak i na ściance. Niestety – czego autorzy są całkowicie świadomi – praktycznie na każdym spektakularnym zdjęciu w całym podręczniku żaden śmiałek kasku nie nosi, a na ściance wspinaczkowej kaski są wyposażeniem zasadniczo nieznanym, o czym łatwo się przekonać odwiedzając dowolny tego typu obiekt. Ta sprzeczność między teorią i praktyką stanowi zabawne zaskoczenie i nie można nie nabrać podejrzeń, że wszystkie wcześniejsze, ze śmiertelną powagą serwowane porady, mogą być obarczone identyczną wadą. W ten sposób jedna przesadzona, acz w dobrych intencjach poczyniona sugestia na rzecz bezpieczeństwa powoduje skokową inflację znaczenia wszystkich pozostałych porad.
Mimo tych wad coś spowodowało, że książkę przeczytałem od deski do deski i czasami do niej wracam aby sprawdzić konkretną informację. Widocznie niedociągnięcia stylistyczne oraz nieudane tłumaczenie nie niwelują walorów merytorycznych, których książce nie brakuje. W pewnym sensie więc szkoda, że obecnie można ją kupić chyba jedynie na aukcji internetowej i w antykwariacie.

Ten niemalże kieszonkowy podręcznik to zadziwiająco obszerne kompendium wiedzy o wspinaczce skałkowej. Dowiemy się z niej bardzo wiele konkretów na temat różnego rodzaju treningu; liczne przykłady ćwiczeń zostały dobrze zilustrowane. Interesujący (wprawdzie mało przydatny dla zwykłego śmiertelnika jakim jest niniejszy recenzent) jest rozdział o długoterminowym planowaniu...

więcej Pokaż mimo to