-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyLiliana Więcek: „Każdy z nas potrzebuje w swoim życiu wsparcia drugiego człowieka”BarbaraDorosz1
-
ArtykułyOto najlepsze kryminały. Znamy finalistów Nagrody Wielkiego Kalibru 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel34
Biblioteczka
2024-05-06
2024-05-04
2024-04-30
2024-04-29
2024-04-28
2024-04-27
2024-04-23
2024-04-23
2024-04-21
2024-04-21
2024-04-14
2024-04-15
2024-03-15
I ja przeczytałem „Noc szpilek”. Świetnie skrojona to powieść, bo jak się już ją zacznie, to nie można przestać – każdy rozdział kończy się tak, że ma się ochotę na następny, aż się tu nagle książka kończy i klops.
Czyli jest napięcie i jest sporo humoru (a że to dowcip chłopaczysków straszliwych, to ten humor, oj, bardzo, że tak powiem delikatnie, rubaszny, że by nie napisać obrzydliwy czasami, ale jak kto lubi, ja wszystko [jeszcze] pamiętam co i jak, więc chichotałem sporo, tak, tak, różne rzeczy się robiło w szkole i na lekcjach, snuło się – a nawet snuwało – i w różne miejsca biegało, różnych rzeczy próbowało i wiele granic przekraczało, czasem bezpowrotnie, a zatem dosadnie tu bywa i „grubo”, więc jeśli nie było, nie będzie i nie jest się chłopaczyskiem dorastającym, to czeka wiele zdziwień z powodu tych samczych obrzydliwości, wydzielin i tego, co tam we łbach chłopaczysków opryszczonych i wykolejonych się kotłowało, a kotłuje się sporo i po peruwiańsku, więc niech się nie dziwi, samo życie).
No i tak zupełnie serio, to Roncagliolo umie w świat chłopaków.
Bla, bla, to książka o przyjaźni (ale nie takiej jak u Macieja Marcisza), o tym, czym są konsekwencje, przywództwo i dana obietnica, a więc jest też o honorze, odwadze i zachowywaniu twarzy, o dorastaniu wreszcie, tak, to wszystko prawda, ale jest też tu sporo o takiej zwykłej, męskiej cholernej ambicji, która potrafi niszczyć ale i budować, o ciągłej potrzebie walki, nienawiści i przemocy ale i łagodnych odcieniach codzienności, chwilkach o poranku, tuż po przebudzeniu, wypełnionych dostrzeganiem piękna świata, i się robi naprawdę fajnie.
Dostajemy chłopaków wraz z ich rodzinami, kompleksami, szaleństwami i tajemnicami, tatusiami i ojcami, mamusiami i matkami, a wszystko to bardzo spójne i tym wszystkim właśnie „Noc szpilek” wygrała u mnie, gratulacje dla artrejdża (na pewno nie wtopili).
Finito – babinito.
I ja przeczytałem „Noc szpilek”. Świetnie skrojona to powieść, bo jak się już ją zacznie, to nie można przestać – każdy rozdział kończy się tak, że ma się ochotę na następny, aż się tu nagle książka kończy i klops.
Czyli jest napięcie i jest sporo humoru (a że to dowcip chłopaczysków straszliwych, to ten humor, oj, bardzo, że tak powiem delikatnie, rubaszny, że by nie...
2024-04-12
2024-04-11
2024-04-06
Ponuro i smętnie ale prosto i autentycznie. Żar leje się z nieba, a wszystko przykrywa węglowy pył. Ludzie bez nadziei, świat bez piękna, a jedyne co mają, to trochę zbyt szybkiej miłości i w najlepszym wypadku pierwsze objawy neurozy. Wszystko jest tak wyprane i tak płaskie, tak zniedołężniałe i mierne, tak głęboko wryte w geny, że nawet ucieczka w niczym tu nie pomoże. Dwanaście opowiadań i dwanaście różnych światów, które łączy to okrutne, wyzute ze szczęścia i nadziei miejsce. Górnicy i ci którzy „dymają mewki”, kelnerki i mechanicy, nieletnie kochanki i ich dorośli bracia, myśliwi i ich ofiary, nieszczęśliwi rodzice i dzieci bez przyszłości oraz dużo, dużo zwierząt. Bary, flippery, drewniane werandy, wnętrza ciężarówek i zaśmiecone leśne polany. I bez względu na to, co zrobią bohaterowie Pancake’a, co wymyślą, niczego nie mogą zmienić. Daleko stąd nawet do tabliczki z napisem „Do amerykańskiego snu”, do przedsionka szczęścia i do szklanych domów.
W brudzie rozlatujących się drewnianych domków świecą jak brylanciki zwykli ludzie z Wirginii Zachodniej, obiboki i pijacy oraz ci, którzy widzą prawdę i chcąc nie chcąc, godzą się na nią, wnikają w otoczenie, przyjmują swój los i stają się brzydkim, zapylonym tłem – tak jak cała reszta. Zastygają, kamienieją. Jak trylobity. Może ktoś, kiedyś, wydobędzie je na powierzchnię i przeniesie do piękniejszego świata?
Przygnębiające, ale mimo wszystko to piekielnie dobra literatura. I nie będę wylewał zawartości wiader na przekład Macieja Świerkockiego - od tego są ci, którzy się na tym znają albo twierdzą, że się znają. Zapamiętam „Trylobity”, „takie tam stare trupki”, gęstą atmosferę opowiadań, dziwność i dziwactwa bohaterów, niepowtarzalny klimat, który stworzył Breece D’J Pancake i nadal będę twierdził, że seria Opowiadania Amerykańskie rządzi.
Ponuro i smętnie ale prosto i autentycznie. Żar leje się z nieba, a wszystko przykrywa węglowy pył. Ludzie bez nadziei, świat bez piękna, a jedyne co mają, to trochę zbyt szybkiej miłości i w najlepszym wypadku pierwsze objawy neurozy. Wszystko jest tak wyprane i tak płaskie, tak zniedołężniałe i mierne, tak głęboko wryte w geny, że nawet ucieczka w niczym tu nie pomoże....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-06
Rafał Hetman tym razem w Dębrzynie, gdzie na pniach sosen ktoś maluje białe krzyże, ktoś pamięta, o tym, co skrywają pod ziemią korzenie i ktoś chce, aby inni pamiętali. Z tą pamięcią autor ma kłopot, bo aby odtworzyć „przebieg wypadków”, jakkolwiek prokuratorsko to brzmi, sięgnąć musi nie tylko do ipeenowskich archiwów, ale przede wszystkim przekonać do zwierzeń mieszkańców miasteczka. Nic nie jest tu łatwe, niczego nie da się wyjaśnić - poszukiwania autora przypominają błądzenie po lesie nocą, bez nadziei na znalezienie wyjścia z mroku.
Wracających z wojennej zawieruchy „ktoś” wyciąga z zatrzymanego na bocznicy pociągu, ściga przez las, przez pola; dla pierzyny, wypchanej łachami walizki, kurtki z zachodu, ciepłego płaszcza, a może złotego pierścionka. Ktoś coś widział, zaledwie cienie, światło latarki, inny ktoś słyszał wołania o pomoc – sąsiad wie wszystko najlepiej, ale boi się, nie doniesie, nie zawiadomi. Z czasem w lesie zabieleją czaszki, zagruchotają kości. Sęk w tym, że to nie zły okupant jest katem ani dziki najeźdźca ze wschodu, tylko nasz to oprawca, swojski morderca, złodziej spod domu, znajomek, dziadek. Rafał Hetman doskonale oddaje targające myślami mieszkańców sprzeczne uczucia, wstyd i zaprzeczanie, niełatwe do rozstrzygnięcia wątpliwości. Ratuje strzępki wygasających wraz z upływem czasu opowieści świadków tamtych dni.
Straszliwa myśl o zbrodni nie pozwala o sobie zapomnieć, wrasta w pokolenia, w pamięć młodych i domaga się pamięci o sobie. Są zatem ci, którzy chcą, aby o nieszczęściach i wyschniętych dawno łzach nie zapomniano. Chcą pielęgnować pamiętać nawet o tej części wspólnej historii, z której nie możemy być dumni, mimo że to pamięć lokalna, maciupka. I to była najbardziej zaskakująca część reportażu Hetmana, dająca jakiś ciepły blask i nadzieję na to, że człowiek bywa z natury dobry. I chce być sprawiedliwy.
Rafał Hetman tym razem w Dębrzynie, gdzie na pniach sosen ktoś maluje białe krzyże, ktoś pamięta, o tym, co skrywają pod ziemią korzenie i ktoś chce, aby inni pamiętali. Z tą pamięcią autor ma kłopot, bo aby odtworzyć „przebieg wypadków”, jakkolwiek prokuratorsko to brzmi, sięgnąć musi nie tylko do ipeenowskich archiwów, ale przede wszystkim przekonać do zwierzeń...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-01
2024-04-01
Fascynujący i syntetyczny esej (nie bać się tego słowa!) o polskim poczuciu humoru, napisany – no, patrzcie sobie – z poczuciem humoru, lekkością i swadą. Oj, jest tu nieco powrotów do czasów minionych, jest nieco smichu i chichów (są nawet dowcipy, a jakże!), ale przede wszystkim Olga Drenda wydobywa z okruchów pamięci to, co bawiło nas (i mnie) kiedyś. Jest też albowiem Kopytko.
Autorka kopie zaiste głęboko, bo odpowiedź na pytanie „Z czego się śmiejecie?” nie jest łatwa, aczkolwiek zasadnicza. I tak (i tylko tu) Ferdek Kiepski spotyka się z Markiem Kondratem z „Dnia Świra”, a Kazik i jego „12 groszy” z „odjaniepawla”. Przekop jest dość potężny niczym Mierzei Wiślanej – od dam polskiego kabaretu (Kwiatkowska, Bielicka, jest w tym gronie i pani Czubaszek), przez Polskie ZOO z lwem i dwoma chomikami, komiksy o wodzie sodowej, absolutnie najlepsiejszą Dyskotekę Szarego Człowieka i KOC (who knows, hu?), kanapę pierwszego błazna III RP oraz Makumbę i tego, jak to się wszystko potoczyło.
Dzięki humorowi poznajemy siebie i – brzmi wzniośle – otaczających nas ludzi, wreszcie – państwo, w którym przyszło nam żyć (poczucie humoru staje się kolorową plamą na papierku lakmusowym). Stąd niedaleko już do nikłego lub nędznego poczucia humoru polityków i tego, że nie mają go nawet za grosz. Humor może być także bronią – często obosieczną, w ogóle broń to zbyt niebezpieczna, by tak lekko się nią posługiwać. To w zasadzie z czego można się śmiać? Czy stand-up przekroczył już wszystkie przekraczalne granice? Czy rzeczywiście jest tak dobry, jak mówią? A co z kulturą memów, rysunkowych wyznaczników ironii i czystego nonsensu? Czy soczysty dowcip może być inteligentny i naprawdę śmieszny?
Ostatecznie wydźwięk jest pozytywny – śmiech łączy, buduje tożsamość, daje chwilowe chociaż poczucie wspólnoty, a wtedy nawet najczerstwiejsze suchary wydają się przezabawne. Nawet jak dowcipy z babą u lekarza.
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zacytować klasyka*: „Wódz: Dzisiaj będę straszny, opowiem wam dowcip.
Indianin nr 1: Ten o gąsce Balbince?
Indianin nr 2: Ależ wodzu, co wódz!
Wódz: To ja przepraszam”. Koniec, kurtyna.
* „Skąd się bierze woda sodowa i nie tylko" Tadeusza Baranowskiego
Fascynujący i syntetyczny esej (nie bać się tego słowa!) o polskim poczuciu humoru, napisany – no, patrzcie sobie – z poczuciem humoru, lekkością i swadą. Oj, jest tu nieco powrotów do czasów minionych, jest nieco smichu i chichów (są nawet dowcipy, a jakże!), ale przede wszystkim Olga Drenda wydobywa z okruchów pamięci to, co bawiło nas (i mnie) kiedyś. Jest też albowiem...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-29
W zbiorze trzydziestu jeden opowiadań Wojciech Chmielewski zaprasza swoich czytelników na wyprawę w… codzienność i zwyczajność. Jest autorem, który niemal z pieczołowitą starannością obserwuje i opisuje rzeczywistość. Tworzy (odtwarza?) światy zwykłe, niemal zupełnie niezauważalne, po to byśmy odczuli „zapachy mokrych płyt chodnikowych, spalin i chłodnego cugu bram cudem ocalałych w tej części miasta kamienic”. W prozie Chmielewskiego pełnoprawną rolę pełnią i miejski zgiełk, słoneczne błyski i oślepiające światło, które „odbija się od białych chodników, wpada do tramwajów i niespokojnie przysiada na samochodowych maskach”.
Znajdziemy zatem w opowiadaniach treści o rzeczach zupełnie zwykłych i bardzo realnych, lecz nie dajmy się zwieść tej pozornej prostocie. Opisy i zdarzenia otoczone zostały zasłoną poetyki, dzięki której autor daje do zrozumienia, iż wszystko, co rzeczywiste jest nieskończone i niepoznawalne. Nawet niewidoczne tło, którym jest i błękitny tramwaj i „zwyczajni ludzie, niewyróżniający się w tłumie sunący po obu stronach ulicy” może nagle stać się czymś wyjątkowym i godnym obserwacji. Wystarczy, że dotknie je słoneczne światło, a ciała poruszą się „w zupełnie nowy sposób, z radosnym błyskiem, podnieceniem, euforią nawet”.
„Obcy diabeł” jest zatem wołaniem o spowolnienie życia i zatrzymanie się w pędzie.
Jednocześnie czytanie Chmielewskiego jest spacerem nie tylko przez zakurzone, smętne, a niekiedy oblane słoneczną poświatą czy skąpane w szarości deszczu ulice miasta. Mijane osoby, przedmioty czy fasady budynków, towarzyszące im dźwięki, barwy i zapachy nadają ton krokom bohaterów, przenoszą w przeszłość do czasów młodości i miłości, do narodzin i śmierci. Czyżby zatem tak skupione na szczegółach codzienności opowiadania były w istocie przypowieścią o przemijaniu? O tym, jak wiele tracimy przechodząc obok zwyczajnego przedmiotu, knajpianej szyby, strumyka wody spływającej do studzienki…
Poza tym na kartach zbioru króluje Warszawa – współczesna i w odbiorze niejaka, sama chce przywoływać swoje dawne dzieje. Nieistniejące sklepy i sklepiki, kramy i zapachy, Ogród Saski, kot na Krochmalnej, Hala Mirowska i gołębie wirujące pod jej sklepieniem, punkt napraw maszyn biurowych i wreszcie same ulice, ulice, którymi wystarczyło się przejść, aby wzbudzić naszą wyobraźnię. To wszystko tylko upewnia nas, że obcujemy z czystym pięknem, a piękno przecież ma tę podłą przypadłość, że mija zbyt szybko. Autor chętnie wraca również do starej Warszawy i czasów przedwojennych – opowiadania „Na starym kirkucie” czy „Fantazja o Chłodnej” przenoszą na puste, nieistniejące już ulice.
I jeśli uważniej przyjrzymy się postaciom spacerującym po miejscach opisywanych przez Chmielewskiego, okaże się, że i one są utkane z pozornej rzeczywistości – niekiedy to tajemnicze zjawiska i widma bez przeszłości. Bohaterowie opowiadań starają się wprawić je w ruch, ocucić, wydobyć sekret ich istnienia, przywiązać do siebie. Autor oddaje im głos i wtedy dialogi świadczą o prawdziwym odczuwaniu życia.
Nie twierdzę, że „Obcy diabeł” to opowiadania łatwe w odbiorze. Wymagają skupienia a przede wszystkim wyciszenia – lecz te zabiegi dookoła-czytelnicze mogą nam tylko pomóc przenieść się w światy, które tak pięknie opisał Wojciech Chmielewski.
Książkę otrzymałem z portalu Sztukater.
W zbiorze trzydziestu jeden opowiadań Wojciech Chmielewski zaprasza swoich czytelników na wyprawę w… codzienność i zwyczajność. Jest autorem, który niemal z pieczołowitą starannością obserwuje i opisuje rzeczywistość. Tworzy (odtwarza?) światy zwykłe, niemal zupełnie niezauważalne, po to byśmy odczuli „zapachy mokrych płyt chodnikowych, spalin i chłodnego cugu bram cudem...
więcej Pokaż mimo to