-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2019-06-25
2019-01-15
Cieszę się, że ekranizacja różni się od opowiadania.
Reżyser odwalił kawał dobrej roboty.
Cieszę się, że ekranizacja różni się od opowiadania.
Reżyser odwalił kawał dobrej roboty.
Tak, tak-czas na klasykę. W tym wypadku zastosowałam prawidłową kolejność i najpierw sięgnęłam po książkę, a dopiero potem po film (,który notabene wszyscy moi znajomi widzieli i dziwili się, że ja nie!). Zaległość nadrobiona co mnie cieszy. Zaczynajmy więc.
Nie kryję, że Stephen King należy do jednych z moich ulubionych pisarzy, choć na ogół mam dosyć pogardliwy stosunek do szeroko rozreklamowanych twórców (np.Stephenie Mayer). Nietaktem jest wielkim porównywać go do tej autorki, ale cóż stało się. Mimo to stosunkowo mało jego twórczości było mi dane odkryć. Ale spokojnie, na wszystko przyjdzie czas. Moja przygoda z tym amerykańskim mistrzem pióra zaczęła się bodajże od książki "Misery", która wgniotła mnie w sprężyny materaca mego łoża (fotela niestety stosownego do zgłębiania literatury jeszcze nie posiadam). Również film o tymże tytule okazał się dziełem arcygenialnym!
Nie będę tu przytaczać biografii, czy bibliografii z jednego bardzo istotnego celu: jest tego po prostu za dużo. Odsyłam więc zainteresowanych do Wikipedii czy innego źródła.
Przejdźmy jednak moi drodzy do głównej idei tego odcinka, a mianowicie do "Zielonej Mili".
Na początku skupię się na moich wrażeniach od strony technicznej. To, że King w nawyku ma jak się zdaje pisanie opasłych powieści każdy, kto choć raz w życiu miał z nim styczność, wie. To jednak rzecz dla mnie niedeprymująca, wręcz przeciwnie. Sam proces czytania jednak nie należał do najłtawiejszych. Moim zwyczajem bowiem ostatnio stało się pochłanianie książek, a nie ich czytanie. Tutaj jednak musiałam wystopować i stopniowo dawkować sobie prozę, bo groziło to przegrzaniem mojego móżdżku. To, czego mi tego nie ułatwiało była BARDZO mała czcionka, przez co tekst wydawał się o wiele dłuższy, a i oczęta me szybciej się męczyły.
Gdy po raz otworzyłam tę książkę mym oczom ukazał się niepokojący tytuł: wstęp, a tuż za nim: przedmowa-list do Czytelnika. Normalnie z szybkością światła przerzuciłabym niedbale te parę karteluszek, ale w tym wypadku wiedzona kobiecą intuicją rozpoczęłam prawidłową lekturę. I nie rozczarowałam się, ba, bardzo pomocne i dodatkowo uwiarygadniające stały się szczegóły powstawania tej książki. Oba rozdzialiki wraz z posłowiem autora dopełniły czarę genialności tej pozycji.
Właściwa treść jednak dzieli się na na sześć części, kolejno: dwie martwe dziewczynki, mysz Francuza, dłonie Coffeya, zła śmierć Eduarda Delacroix, nocna wyprawa i Coffey na mili.
Dla tych, którym mgliście majaczy fabuła króciutko ją streszczę, lecz bez zbędnych szczegółów między innymi z tego samego powodu, dla którego nie przytoczyłam szczegółów o autorze.
Krzesło elektryczne. Kara śmierci. Fabuła prowadzona z punktu widzenia naczelnego klawisza więzienia stanowego w Cold Mountain- Paula Edgecombe. Te trzy składniki (budzący kontrowersje przedmiot, tematyka i niecodzienny typ narracji) moim zdaniem silnie trzymają w ryzach całość i praktycznie wystarczą, by od pierwszych stron lektury zdać sobie sprawę, iż to jest to! Uwielbiam te uczucie,gdy sam początek książki wystarczy mi, aby stwierdzić, czy jest ona cudowna, czy nie, a potem strona za stroną delektować w sobie te uczucie... W tym wypadku uczucie jednak nie było takie proste i wymagało naprawdę wielkiego zaangażowania. Kosztem rosy potu na mym czole i szczypiącymi oczyma (wina przyłóżkowej żarówki rzecz jasna, a i przyćmionego oświetlenie pociągowego).
Zarys problematyki został już naoczniony, a więc pociągnę mój proces odtwórczy nieskładnie dalej, i tak, po nitce do kłębka poprowadzę Was,milusińscy, ku wnioskom i ocenie. Ostrzegam jednak, że uczucie do tej książki jest bolesne, a cóż dopiero opisywanie jej- to istna słodycz męki, w jak najpełniejszym tego słowa znaczeniu, uff...
Do czynienia mamy z więźniami: Johnem Coffeyem, Eduardem Delacroix i Williamem Whartonem. Oprócz Paula mamy też do czynienia z innymi klawiszami, a najbardziej bezczelnym i genialnie wykreowanym jest przez Stephena: Percy Wetmore. Ważnym bohaterem staje się również mysz- Pan Dzwoneczek. Wspominanie o pozostałych nie wydaje mi się, aż tak istotne.
A więc przyglądamy się ostatnich chwilom życia więźniów oraz chwili jakże w tej całej historii spektakularnej- ich śmierci na krześle elektrycznym.
Czy John Coffey jest winny zabójstwa dwóch dziewczynek? Czy Eduard Delacroix zasłużył na tak okrutną karę (Wetmore bowiem maczał w tym palce...). Czy wolno było w taki sposób uśtmiercić Williama Whartona? (znów Wetmore...) Jakie tajemnice skrywają więźniowe bloku D, a także... strażnicy? Czy jeden z więźniów dysponuje jakąś niewyobrażalną mocą? Nie, nie podam Wam zakończenia. Nie, nie będę streszczać losów poszczególnych bohaterów, ani ich czynów. Nie tym razem. Z jednego bowiem względu: byłoby to jak otwarcie prezentu gwiazdkowego przed kolacją, jak seks na pierwszej randce (ryzykowne porównanie, ale cóż), jak przeczytanie zakończenia książki przed faktyczną treścią. Po prostu jest to to z złym tonie.
Cóż, dodać mogę jedynie jeszcze jedno: nieodłącznie będzie mi się ten tytuł kojarzył z "Kolonią karną" Franza Kafki.
Wnioski: klask, klasyk, klasyk. Nie chcecie spłonąć rumieńcem w towarzystwie? A więc biegnijcie do bibliotek, czy księgarni jak najprędzej. Bywanie bowiem, kochani moi, zobowiązuje.
Ocena: 10/10 !
Tak, tak-czas na klasykę. W tym wypadku zastosowałam prawidłową kolejność i najpierw sięgnęłam po książkę, a dopiero potem po film (,który notabene wszyscy moi znajomi widzieli i dziwili się, że ja nie!). Zaległość nadrobiona co mnie cieszy. Zaczynajmy więc.
Nie kryję, że Stephen King należy do jednych z moich ulubionych pisarzy, choć na ogół mam dosyć pogardliwy stosunek...
Ciut infantylna powieść ;).
Ciut infantylna powieść ;).
Pokaż mimo to