-
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14 -
Artykuły
Zapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2020-11-20
2020-10-15
Nobliszka (7/10):
Jeśli kiedykolwiek zawitałeś do Chorwacji, to na pewno nie umknęły Twoim oczom przydrożne banery z nazwiskiem „wielkiego Chorwata” – Nikoli Tesli. I powiem szczerze, że to właśnie te hasła były przyczynkiem do wyboru pierwszej lektury, z którą wybraliśmy się na podbój kolejnego kraju naszej książkowej włóczęgi. Trzy kraje roszczą sobie prawa do nazywania Tesli „swoim”. I każdy z nich ma rację, bo Nikola z pochodzenia Serb, urodził się w Chorwacji natomiast żyć postanowił w USA.
My razem z nim wybraliśmy się do Chorwacji, miejsca gdzie się urodził, spędził dzieciństwo i wczesną młodość, i które aż do śmierci nie pozostawało mu obojętne. I tu od razu pojawia się u mnie myśl, że śledząc życiorys tego człowieka, wręcz niemożliwym jest skupienie uwagi na czymś innym niż on sam. Wierz mi Drogi Czytelniku, naprawdę starałam się podczas lektury obserwować, nabywać wiedzę i zadamawiać się w odwiedzonym przez nas kraju. To jednak okazało się zadaniem ponad moje siły. Blask i siła przyciągania Tesli były i ciągle są tak silne, że skupia on na sobie uwagę w sposób bezwzględny i absolutny. I pomimo faktu, że część akcji książki dzieje się w na terenach dzisiejszej Chorwacji, potem gdy akcja wraz z Teslą przenosi się do Stanów Zjednoczonych, to informacje na jej temat systematycznie pojawiają się w książce, to ja odnotowała je tylko i wyłącznie poprzez stosunek do nich samego Tesli. I tak teraz dumam i dumam, i niczego wydumać nie mogę, bo przecież nie będę pisała o Tesli, bo tylko on zaprząta w tej chwili moje myśli. Mam pisać o kraju, nie o człowieku. Poddaję się.
Zijuantanejo (3/10):
Zanim zaczniecie czytać spójrzcie na koniec książki. Jest tam dział literatura (wybrana), dzięki której powstała niniejsza biografia. I co tam mamy? Od „Wróżki”, „Detektywa”, „CKM”, przez Wikipedię po tygodniki opinii oraz literaturę fachową z zakresu nauk ścisłych.
Czyli jest rozstrzał, tak szeroki, że wręcz niezrozumiały. Według mnie to wcale nie działa na plus efektowi końcowemu.
To teraz skupmy się na samym początku. Autor (a raczej autorzy bo jest ich dwóch): Przemysław Słowiński, jak wynika z krótkiej noty biograficznej powielanej tu i ówdzie – człowiek mnóstwa talentów, „robi” również w literaturze faktu. Drugi Krzysztof K. Słowiński pozostaje bardziej tajemniczy i trudno tu coś o nim powiedzieć. Współpracownik. No i Wydawnictwo „Fronda”, ciut jakby zmarniałe za ostatnie lata. Czyli na tym etapie „czerwona lampka” zapaliła mi przynajmniej się dwa razy. Że może być różnie, wcale nie tak kolorowo jakby mógł to zapowiadać główny bohater.
Tesla – niespełniony geniusz, niezwykła osobowość wyprzedzająca o całe dziesięciolecia swoje czasy, ekscentryk, mitoman, dziwak w jednym. Postać – samograj. Tego nie można zepsuć…
Jak się nie da, jak się da!
Jeszcze jako tako to szło z początku. Trochę naiwnie, ale była szansa wszystko z czasem ulepszyć. Duet Słowińskich jednak o tym nie myślał. Właściwie nie wiem o czym panowie myśleli. Miałem w głowie jedno, wielkie, pojawiające się drukowanymi literami wrażenie. Oto czytam słabą, przegadaną pracę z gatunku magisterskich. One wszystkie mają te same braki - na przykład:
* nie wiesz co pisać (a kazali ci wydusić 200 stron maszynopisu) to cytuj! CYTUJ ile wlezie.
* nie przygotowałeś się odpowiednio to przepisuj własnymi słowami zagadnienia ci obce – cóż, że ich nie rozumiesz? Nikt się nie zorientuje…
I wtedy są takie oto kwiatuszki jak na przykład ten:
„Zgodnie z drobiazgowo opracowanym planem, zamierzał przestudiować jego regularne i przypadkowe fluktuacje. Umieścił wysokoczułe urządzenie sterujące instrumentem rejestrującym w uzwojeniu wtórnym i przy uziemionym uzwojeniu pierwotnym wtórne ulokował wysoko na terminalu”.
Jest tego więcej, cała łąka powiedziałbym. Ja łąki wręcz uwielbiam, biegam po nich boso co rano, po rosie i kwitnącym kwiecie….no ale…
Nie, proszę Państwa, tak nie wolno.
To powinno być karalne czyli zapomniane lub czytane na własną odpowiedzialność.
Nobliszka (7/10):
Jeśli kiedykolwiek zawitałeś do Chorwacji, to na pewno nie umknęły Twoim oczom przydrożne banery z nazwiskiem „wielkiego Chorwata” – Nikoli Tesli. I powiem szczerze, że to właśnie te hasła były przyczynkiem do wyboru pierwszej lektury, z którą wybraliśmy się na podbój kolejnego kraju naszej książkowej włóczęgi. Trzy kraje roszczą sobie prawa do nazywania...
2020-09-30
Zijuantanejo (6/10):
Spodziewałem się czegoś innego, mówiąc bardziej dosadnie „coś nie pykło”.
Ja chyba chciałem gawędy, trochę bajerowania, miałem taką potrzebę żeby mi ktoś zrobił ciepłą, włoską biesiadę z mnóstwem przystawek, czterema daniami głównymi przeplatanymi za każdym razem małą kawą. Czyli z jednej strony różne źródła (bo to wreszcie opowiadanie o historii), ale rozmaicie użyte – mieszanka stylów i kierunków. Żegnamy się z Italią no to liczyłem na imprezkę pożegnalną.
A tu figa (z importu).
Nie chcę być niesprawiedliwy i od razu powiem, że źródeł jakich wykorzystuje autorka jest naprawdę sporo (dobrych kilka procent objętości wersji czytnikowej na jakich widziałem je sumiennie wymieniane). Mnie nie podszedł sposób w jaki to zrobiła. Całość jest dla mnie podobna do bardzo długiego odczytu i choć nie muszę z niego zapamiętać wszystkich istotnych punktów na jakiś egzamin, to moja zdolność koncentracji co pewien czas słabła, uciekała.
Czyżbym się nudził?
Historię starożytnego Rzymu poznawałem dość dogłębnie, byłem z tego surowo oceniany i mam jakieś tło w głowie. Fakty przytaczane przez M.W.Beard idealnie się tam wpasowały – pytanie tylko jakbym się czuł nie wiedząc prawie nic o Rzymie, o jego dziejach. Przepadłbym, jak nic.
Na koniec zostawię plus dla „SPQR”: spodobało mi się podejście do źródeł i pozbawienie ich „nadmiaru znaczenia”. Autorka pisze wprost: mamy na czym pracować poznając Rzym tamtego czasu, ale wiele treści powinniśmy przesiać, zrezygnować z mitologizowania. Nie należy być pewnym i dużo sądów niech będzie wyrażane z przypuszczeniem. Być może nie odkryjemy w ten sposób wielu mechanizmów i przyczyn zjawisk nadających kształt ówczesnej epoce. Ale próbować warto.
-----------------------------------------------------
Nobliszka (7/10):
Chyba żadnego z odwiedzanych przez nas krajów podczas tej podróży nie poznałam tak dogłębnie. Nie mam na myśli, że o Włochach wiem już wszystko, tylko to że ta wiedza jest najszersza w porównaniu do poprzednich naszych przystanków. Bo najpierw Oriana Fallaci i „Kapelusz cały w czereśniach” a teraz „SPQR. Historia starożytnego Rzymu”. I to od samego początku, z akcentem na legendę(?) o Remusie i Romulusie (swoja drogą, czy nie przypomina ona trochę historii Kaina i Abla?). I co najciekawsze jest w tej lekturze, to szerokie ujęcie dziejów starożytnego państwa-miasta, gdzie przedmiotem jest nie tylko polityka i wydarzenia historyczne ale również codzienność ówczesnych Rzymian.
Opowieść zaczyna się w roku 63 p.n.e od sporu Cycerona z Katyliną, aby zgrabnym saltem wrócić do zarania Rzymu a następnie kończy się w roku 212 n.e. kiedy to cesarz Karakalla nadał obywatelstwo rzymskie wszystkim wolnym mieszkańcom imperium. Jest to jednak koniec pozorny, gdyż w trakcie lektury co i rusz wraz z autorką robimy drobne wycieczki w lata kolejne. Jestem pod ogromnym wrażeniem wiedzy Mary Winifred Beard, jak i pracy jaką włożyła w gromadzenie materiału, przygotowując się do tej książki. Jestem jej jednocześnie wdzięczna za liczne znaki zapytania, które stawia analizując materiał źródłowy i poddaje w wątpliwość powszechnie uznane „fakty” historyczne. O ile ciekawsza byłaby nauka historii gdyby zamiast wkuwania dat i suchych faktów uczyła samodzielnego myślenia, poddawania w wątpliwość i formułowania własnych wniosków.
Zijuantanejo (6/10):
Spodziewałem się czegoś innego, mówiąc bardziej dosadnie „coś nie pykło”.
Ja chyba chciałem gawędy, trochę bajerowania, miałem taką potrzebę żeby mi ktoś zrobił ciepłą, włoską biesiadę z mnóstwem przystawek, czterema daniami głównymi przeplatanymi za każdym razem małą kawą. Czyli z jednej strony różne źródła (bo to wreszcie opowiadanie o historii),...
2020-08-01
Nobliszka (7/10):
Zacznę od swojego wariactwa, bo tutaj jeszcze się nim nie „chwaliłam”. Uwielbiam słowa. Niektóre doprowadzają moją wyobraźnię do szaleństwa w takim stopniu, że słysząc w myślach ich echo, w głowie mojej kwitną historie, których bogactwo porównać można do obrazów z kalejdoskopu, którym bawiłam się w dzieciństwie. Tak działa na mnie „Kapelusz pełen czereśni” i niestety, tego co czuję czytając ten tytuł, nie przebije żadna spisana historia. Bo ona jest określona, ma swój początek i koniec, a myśl ludzka nie posiada żadnych ograniczeń.
Oriana Fallaci to niesamowita kobieta, odważna i bezkompromisowa. Czytałam jej biografię i myślałam ile włożyła w pisanie „Kapelusza…” żmudnej pracy. Bo, że przekopuje się księgi parafialne, roczniki urodzin i zgonów tworząc drzewo genealogiczne swej rodziny to mnie nie dziwiło, ale grzebanie w gazetach, rozkładach jazdy pociągów, reklamach i ulotkach różnych przedsiębiorstw, danych statystycznych, spisach osadzonych w więzieniach i zatrzymanych w aresztach, listach poborowych, listach pasażerów, cennikach i jeszcze wielu innych spisach, listach, rocznikach, wyliczankach i ofertach, wzbudziło we mnie wielką ciekawość. Do czego to potrzebne? Czym ten mozół zaowocuje?
I przechodząc do kolejnego etapu naszej książkowej podróży, nastał dobry moment aby poszukać odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Bo zawitaliśmy do Włoch, w przeważającej części miejsca akcji „Kapelusza…”. Muszę powiedzieć, że lepiej trafić nie mogliśmy, bo do tej pory aż tak wnikliwie nie poznałam żadnego z odwiedzonych krajów. Wiedza Oriany Fallaci to dla mnie skarb, a do tego podana w szalenie interesujący sposób. I jak przystało na „wielką przygodę” od atrakcji na trasie aż kipi: nowe miejsca, znani ludzie - znane miejsca, nowi ludzie, oj dzieje się że hoho! I gdy już myślałam, że odkryłam już wszystkie tajemnice Fallaci, ta znowu mnie zaskoczyła. Pokazała mi zupełnie nowy sposób podróżowania. Zwiedzanie poprzez geny. Sięganie pamięcią wstecz do czasów przodków, poprzez ich czyny i myśli, odczucia i emocje. Wycieczki transcendentalne i metafizyczne. Suma doświadczeń własnych i nie swoich. Ot taka kosmologia genotypu. Pięknie obrazuje to cytat, którym z właściwym sobie wdziękiem zakończę ten przydługawy słowotok.
„I być może Maria Isabel Felipa nie zorientowała się, że życie jest piękne, nawet gdy jest wstrętne. Przyznanie tego wymaga pewnego rodzaju wdzięczności, której ona nie miała. Wdzięczności dla naszych rodziców i dziadków, i pradziadków, i prapradziadków, i praszczurów, czyli dla tych, którzy dali nam możliwość przeżywania tej nadzwyczajnej i potwornej przygody, która nazywa się istnieniem”.
------------------------------------------------------------------
Zijuantanejo (6/10):
Falacci była u mnie na półce i co pewien czas przyciągała moją uwagę. Żona porzuciła ją gdzieś w połowie mówiąc, że „baba zaczęła przesadzać i zrobiła się męcząca” co skutecznie mnie schładzało do niej na jakiś czas.
Do Falacci, nie do Żony 😉
I teraz nastał przystanek Italia i naturalnie zaproponowałem Nobliszce „Kapelusz cały w czereśniach”. Skombinowaliśmy sobie ebook bo zaprawdę, zmaganie się z tą cegłą jest dodatkowym plusem ujemnym przy czytaniu.
Żeby było jasne: „Kapelusz…” jest według mnie wart przeczytania.
Jednak nie mogę się oprzeć i będę ględził. A idzie to tak.
Przede wszystkim wspomniany już wcześniej rozmiar tej książki. Rozmiar ma znaczenie, również w literaturze. Kogoś może ucieszyć tyle paplaniny autorki. Paplaniny czyli zamierzonych lub nie powtórek w tekście, repetycji zdarzeń i losów przodków autorki. Wygląda to tak jakby w miejscach niepotrzebnych zbyt drążyła, a tam gdzie prosiłoby się o pogłębienie analizy zatrzymywała się w pół kroku, speszona i niepewna czy może, czy powinna. Zdarzają się jej przy tym zdania zwyczajnie banalne. Mnie to trochę męczyło.
W trakcie lektury zanotowałem taką myśl:
„To co przychodzi mi do głowy (w połowie czytania) i co mógłbym uznać za mój zarzut pod adresem Falacci to upieranie się przez nią przy dwuwymiarowości historii. Argumentuje bez końca taką wersję zdarzeń jaka jej pasuje i czasem „więcej” w takiej sytuacji oznacza „gorzej”. Niby wszystko się zgadza bo rodzinna saga podana jest sprytnie, płynnie, detalicznie, pełna didaskaliów i ozdobników. Rozpina to na kanwie historii Włoch, naprawdę niełatwej, szczególnie dla laików. Zatem wszystkiego jest nawał, a mimo tego to się autorce „dopina”. Mam wrażenie bycia naciąganym. I ja przez to „dopięcie” mniej wierzę w całość, w to klarowne wyjaśnienie wszystkich wątków. Brakuje mi tajemnicy, refleksji, niejednoznaczności, luk modyfikacji, odmiennych równoległych wersji jakich zapis dziejów jest pełen.”
Widać to szczególnie w wątku Anastasii, prababki autorki. Falacci chciała ją zrobić heroiną, dając jej tak wiele w swoim opisie być może próbowała ją usprawiedliwić, dać swojej antenatce jakieś zadośćuczynienie. Czy to przyniosło rzeczywiście dobry efekt?
Nie mam pewności, zresztą sami oceńcie.
Nobliszka (7/10):
Zacznę od swojego wariactwa, bo tutaj jeszcze się nim nie „chwaliłam”. Uwielbiam słowa. Niektóre doprowadzają moją wyobraźnię do szaleństwa w takim stopniu, że słysząc w myślach ich echo, w głowie mojej kwitną historie, których bogactwo porównać można do obrazów z kalejdoskopu, którym bawiłam się w dzieciństwie. Tak działa na mnie „Kapelusz pełen...
2020-05-30
Zijuantanejo (6/10)
Ten trop podała mi Nobliszka. Byłem sceptyczny. Nie ratowała tu niczego kategoria ‘nobliści’. No cóż, wybór był uzasadniony pod tym względem, że autorka Elliasa Portolu była Sardynką (brzmi dziwnie, prawda?)
Nie ma dużo do czytania pod względem objętości. Delleda wyraźnie wycisza wiele elementów budowy swojej powieści byśmy byli skupieni na tym co dzieje się z tytułowym bohaterem. Ellias Portolu, jest „młodym gołębiem” jak wyraża się o nim jego powieściowy ojciec. Ale w jego losie i perypetiach nie ma nic z ptasiej lekkości. Ellias ma problem ze sobą, nie znamy jego źródła, widzimy skutki działania jego toksycznej osobowości. Bycie „toksycznym” to określenie bardzo nowoczesne, niemniej trzeba by oddać Delledzie słowa uznania za tak wnikliwe opisanie tego typu charakteru.
Od pierwszej sceny młody Portolu niesie w sobie coś „skrzywionego”. Jest wrażliwy i uczuciowy, ale te, skądinąd, piękne cechy wykorzystuje w zły sposób, obraca je na własną niekorzyść. Delleda bez znieczulenia wywleka wszystkie jego zawahania, jego wewnętrzne splątanie i chyba nie chce go bronić przez co całość ma charakter ostrzeżenia. Intensywna proza na niewielu stronach.
___________________________________________________________________________
Nobliszka (6/10)
Łomatko, jak ja nie mogłam się zebrać do tej opinii. I wcale nie dlatego, że powieść mnie znużyła lub doprowadziła do ostateczności, o nie. Ze zwykłego lenistwa właściwego letnim dniom, gdy czas spędzony na świeżym powietrzu przedkładam nad tą chwilą przy kompie. Ale cóż, musze się wreszcie zebrać bo mnie Zijuantanejo wywali z projektu na zbity… policzek;) To zbieram myśli do kupy i rzeźbię.
Gdzie to było? Aaaa, na Korsyce! Tej od dziwnych imion (nasz poprzedni przystanek)! Oj ich obawiałam się bardzo, że nie będę w stanie zwrócić się po imieniu do piekarza lub kelnerki, gdy zmęczona nadmorskim słońcem, będę chciała” wrzucić coś na ruszt”. No ale podróże kształcą, imiona z tej odsłony Korsyki nie przerażają swą karkołomnością. Elias, Maddalena, Arrita, Anedda czy Pietro. Ufff, można je wymówić a nawet przy odrobinie wysiłku zapamiętać. I gdy już poznałam imiona bohaterów powieści, a obawy się rozwiały, ze spokojem i otwartym umysłem mogłam za nimi podążać ślad w ślad. Może nie będę się rozwodziła nad złożonością fabuły, jest ciekawa ale inny szczegół przykuł bardziej mą uwagę. To tło obyczajowe, w którym Grazia Deledda osadziła swą opowieść, w mojej ocenie nadaje smaczku całej historii. Zwyczaje, obrzędy ludowe i religijne, zwykła codzienność, jakże odmienna od tej, którą znamy z własnego podwórka. Urzekają mnie sardyńskie przysłowia i mądrości ludowe: „Pan nie płaci w soboty, lecz w niedziele spłaca wszystkie rachunki”, „trzy tylko rzeczy musi mieć człowiek: miłość, dobroć, skromność”, „zabawa tak, grzech nie”. Albo tzw. „zielone słowa”, zaklęcie mówiące czy chory umrze, czy przeżyje. Oj, dzisiaj my nie mamy takich zaklęć.
Życie w Nuoro jest prostsze i trudniejsze zarazem. Trudne, bo dyktuje je rytm przyrody, wyspiarsko-górskie ukształtowanie terenu, zmienność pór roku. Łatwiejsze, bo oparcie ma w religii i miejscowych zwyczajach, przyjmowanych wprost, bez zastrzeżeń. I biada temu kto wyłamie się z tej układanki, powrót na dawne miejsce graniczy z cudem.
I jeszcze jeden cytat, z samego Eliasa Portolu: „mój ojciec twierdzi, ze płaczą tylko ludzie niegodni, że Sardyńczykom, nuoryjczykom nie przystoi płakać. Ale to tak pomaga! Bez tego serce pękłoby z bólu”. Nic dodać, nic ująć.
Zijuantanejo (6/10)
Ten trop podała mi Nobliszka. Byłem sceptyczny. Nie ratowała tu niczego kategoria ‘nobliści’. No cóż, wybór był uzasadniony pod tym względem, że autorka Elliasa Portolu była Sardynką (brzmi dziwnie, prawda?)
Nie ma dużo do czytania pod względem objętości. Delleda wyraźnie wycisza wiele elementów budowy swojej powieści byśmy byli skupieni na tym co...
2020-06-01
Nobliszka: (8 gwiazdek)
Dopiero co, nieopodal, przed chwilą był ważny dzień. Dzień dziecka. I wkoło aż huczało od haseł typu: wszyscy jesteśmy dziećmi, pielęgnujmy je w sobie, nakarmmy je, zróbmy coś dla nich. I zazwyczaj puszczam takie nachalne apele mimo uszu, co za dużo to nie zdrowo, zwłaszcza, że dziecko we mnie ma się dobrze i jest całkiem apetycznym bobasem.
Ale zaświtała mi nowatorska myśl. Może tak mniej poważnie, trochę z przymrużeniem oka, za pomocą pisma obrazkowego udać się w dalszą książkową podróż? A jeśli do tego za rysunki i fabułę odpowiedzialny byłby genialny duet - Uderzo i Goscinny, to nie ma co się dłużej zastanawiać. Wchodzę w to! I to w podskokach. Korsyka w towarzystwie dwóch Gali, Asteriksa i Obeliksa. Oj, przy nich nudzić się nie można. I choć od humoru korsykańska opowieść aż pęka, to między śmiesznymi gagami przewijają się informacje, które same gładko osiadają mojej głowie. I od razu Korsyka wita nas z otwartymi ramionami. Tylko te imiona autochtonów.
Okatarinetabellaczikcziks!!! Kto tak nazywa dzieci, choćby te wewnętrzne?!
-----------------------------------------------------------------
Zijuantanejo: (8 gwiazdek)
Z Francji wypływamy w kierunku południowym-wschodnim. Przed nami dwie wyspy, miejsca mniej określone, trochę tajemnicze, endemiczne. Korsyka i Sardynia. Niby są w samym centrum, ale jakby trochę z boku. Dość duże, a mało kto zajmuje się nimi. Sycylia, niedaleko stamtąd, ma zdecydowanie więcej miejsca – w książkach, w filmie, na ludzkiej giełdzie.
Korsyka. Kolebka Napoleona Bonaparte to zawsze jakiś klucz, jednak dla mnie dość zużyty. I tak robiąc kwerendę, trafiłem dwudziesty tom Asterixowych przygód na owej wyspie.
Dziwna sprawa pisać o komiksie, to mój pierwszy raz i takoż wyglądała moja styczność z Asterixem. Po prostu wcześniej nie było nam razem po drodze.
Podobała mi się kreska i humor. Szczególnie w tym drugim bardzo podobne do przygód naszych Kajko i Kokosza (co chyba nie jest przypadkiem, ale to już trzeba by pytać pana Christę)
Przewodnikiem Asterixa i Obelixa jest Okatarinetabellaczikcziks, lokales i wódz. Imię ma karkołomne, ale po trudach czytania tego słownego potworka dotarłem do innego Korsykańczyka. Choćby ze względu na jego niebiański głos warto zapamiętać to miejsce na mapie.
Posłuchajcie:
https://www.youtube.com/watch?v=ECror0Ub3wg
Nobliszka: (8 gwiazdek)
Dopiero co, nieopodal, przed chwilą był ważny dzień. Dzień dziecka. I wkoło aż huczało od haseł typu: wszyscy jesteśmy dziećmi, pielęgnujmy je w sobie, nakarmmy je, zróbmy coś dla nich. I zazwyczaj puszczam takie nachalne apele mimo uszu, co za dużo to nie zdrowo, zwłaszcza, że dziecko we mnie ma się dobrze i jest całkiem apetycznym bobasem.
Ale...
2020-05-24
Zijuantanejo (1/10)
MIESZKAŃCY BERLINA, LONDYNU, RZYMU I BARCELONY NIENAWIDZĄ JEJ !1!!
ALE TY LEPIEJ NIE POZNAWAJ SEKRETNEGO SPOSOBU JAK OBSYPAŁA ZŁOTEM PARYŻ...
Po 25 rozdziałach pękły mi oczy, a z uszu trysnęła krew. Co za nadęte farmazony! Gdybyście pragnęli dowiedzieć się, który to grzech śmiertelny można popełnić będąc równocześnie dziennikarzem i pisarzem to zajrzyjcie do tego czegoś.
Albo nie - odwołuję, nie róbcie tego, powiem wam.
Jest to pomylenie swojej roli.
Zamiast "człowiekiem pióra" ta pani jest namolnym poza granice dobrego smaku sprzedawcą, a produktem nieszczęsna stolica Francji. Czytanie tego to jak przymusowe, całodzienne oglądanie zakupów na kanale "MANGO". 1/4 całości wystarczyła by przegrzał mi się ośrodek żenady. Ale na przykład dowiedziałem się gdzie mógłbym kupić majtki dla żony jak już będę koło wieży Eiffla. I tym podobne dyrdymałki. Egzaltacja pani dziennikarki powinna być leczona, najlepiej w izolacji bez dostępu do komunikacji ze światem.
Świat zmierza ku zagładzie, wszystkie znaki na to wskazują. Wiem co wtedy będzie robiła DeSanctis: wsuwała krułasanta na Montmartrze czytając o tym na swoim ajfonie.
Mauvaise note DeSanctis. Assieds-toi!
______________________________________________________________________
Nobliszka (8/10)
Trochę ciężko pisze mi się te opinię. Chciałabym, aby zdania wypływały ze mnie gładko, mieniąc się jak bańki mydlane i mięciutko opadając na powierzchnię. Były leciutkie i sążniste, tak „sążniste”, pasuje mi te słowo, choć nie wiem, co dokładnie znaczy;) Ale wracając do książki. Jest cudowna, czuć w niej wielkie zauroczenie i emocje, tak prawdziwe, że wyrazić je może tylko człowiek rzeczywiście pochłonięty przez temat i nim urzeczony. Marcia DeSanctis mówi o Francji. Ale jak to robi?! Gdy czytam natentychmiast mam ochotę spakować kuferek od Louisa Voittona i ruszyć w plenery książki.
Umniejsza znaczenie swej opowieści sama autorka, gdy z kpiąca nutą zaznacza, iż wg niej kobiece oblicze Francji to plaże, wspaniałe katedry i zamki, wybitne kobiety z przeszłości i ich wykwintne garderoby. Robi to celowo i przekornie, aby za chwilę zwrócić uwagę na miejsca zaspokające bardziej pierwotne potrzeby, nazywając je „poruszeniami duszy”. I z jednakowym uczuciem opowiada o zachwycających cudach natury, jak i o osiągnięciach myśli ludzkiej. O wielkich artystach i naukowcach wpływających na losy świata oraz o wykwintnej kuchni, bo podobno we Francji nie możesz zjeść nic niesmacznego. A jaką piękną powieść snuje o latarniach morskich! Jest tego tyle, tyle…
Och, ja tego wszystkiego chcę, chce bardzo!
Zijuantanejo (1/10)
MIESZKAŃCY BERLINA, LONDYNU, RZYMU I BARCELONY NIENAWIDZĄ JEJ !1!!
ALE TY LEPIEJ NIE POZNAWAJ SEKRETNEGO SPOSOBU JAK OBSYPAŁA ZŁOTEM PARYŻ...
Po 25 rozdziałach pękły mi oczy, a z uszu trysnęła krew. Co za nadęte farmazony! Gdybyście pragnęli dowiedzieć się, który to grzech śmiertelny można popełnić będąc równocześnie dziennikarzem i pisarzem to...
2020-05-12
Nobliszka (6/10):
No jest kolejny punkt podróży, Francja. Aby Przygotować się jeszcze lepiej do literackiego spotkania z tym krajem, na chwilę zawitałam tam w realu aby zobaczyć to co będę sobie wyobrażać czytając, poszerzyć ogląd, zaspokoić ciekawość. Muszę jednak stwierdzić, że na Le Clézio
nie można się przygotować, nie przypomina niczego co znam z literatury, nie ułatwia, mnoży pytania, dotyka i doskwiera. Celowo zaznaczyłam, że taki „twór literacki” jest dla mnie nowością, bo z czymś innym budzi u mnie skojarzenia, coś przypomina, wywołuje znajome obrazy. Mam na myśli Nową Falę w kinie francuskim. To chyba nie jest zbieg okoliczności i złudne podobieństwo, bo co prawda autor wydał „Rewolucje” w czasach bardziej mi współczesnych, to jednak trzon akcji przypada na okres rozwoju tego nurtu filmowego. Dlatego śledząc losy Jeana Marro, widzę go obrazami Godarda czy Malle’a. Odczuwam niepokój, rozedrganie duszy, tymczasowość, ciągły ruch a wszystko w formie pięknych czarno-białych zdjęć.
Urzeka mnie precyzją w żonglowaniu różnymi formami literackimi, mieszanką tematów i zdarzeń oraz szalonym brakiem ciągłości czasu akcji. Nie ma tu jednak żadnej przypadkowości, to przemyślana konstrukcja, którą spaja osoba bohaterów i miejsca. I jak w opowieści szkatułkowej, każda kolejne pudełeczko zawiera inne, w którym ukryta jest opowieść prowadząca ku następnemu pudełeczku, a ono nie jest puste. I tak w nieskończoność.
I znalazłam w książce pewną myśl, radę Andresa, księdza Guerrero z Meksyku. Poradził on Jeanowi, że jeśli ma szczęście kogoś kochać , to niech lepiej wraca do niego, bo to jest jego zadanie w życiu. To takie proste. A my zadając sobie pytania egzystencjalne, często oczekujemy ściśle określonych odpowiedzi, do których proza życia się nie zalicza. A to właśnie ona może nas uszczęśliwić, przynieść spokój i ukojenie. Tylko musimy to dostrzec.
Zijuantanejo (8/10)
Spojrzałem po raz pierwszy na „Rewolucje” i wszystko: od tytułu, przez wybór okładki, pochodzenie autora i jego „niszowość” narzuciło mi myśl: acha, ten to będzie zaangażowany (czytaj: będzie mnie do czegoś agitował)
Zacząłem czytać. Nie zostałem porwany przez wydarzenia, raczej zanurzyłem się po uszy w jego świat. Nikt nie trzymał mnie w nim kurczowo, nie było walki. Zastanawiała mnie struktura całości: trochę reportaż, trochę raport, raz powieść raz niemal scenopis. Żonglowanie obrazem jak w filmie. Agitacji jednak nie było
Wśród opowiadania o niełatwych kolejach losu rodziny Marro Le Clezio szuka odpowiedzi na pytanie: co stanowi dla nas ocalenie? Jesteśmy pyłem na powierzchni historii swobodnie rzucanym w różne strony przez siły, na które nie mamy wpływu. Wielkie hasła, polityka, ideały mogą być dla nas wybawieniem i zagrożeniem. Przychodzą gdzieś spoza naszej rzeczywistości i kształtują wszystko wokoło na nowo. Rewolucje stają nam na drodze.
Wybawi nas pamięć. Melodia powtarzana przez kolejne pokolenia. Skąd przyszliśmy, gdzie jest nasze źródło. Musimy sobie śpiewać naszą pieśń, powtarzać ją po naszych przodkach, przekazywać następnym. Być solidarnym wobec swojej jednostkowej historii.
Zastanawiam się czy i jak zrozumiałbym „Rewolucje” czytając je w wieku głównego bohatera Jeana: mając lat 16, 18 czy 25. Czy miałyby na mnie wpływ?
Nobliszka (6/10):
No jest kolejny punkt podróży, Francja. Aby Przygotować się jeszcze lepiej do literackiego spotkania z tym krajem, na chwilę zawitałam tam w realu aby zobaczyć to co będę sobie wyobrażać czytając, poszerzyć ogląd, zaspokoić ciekawość. Muszę jednak stwierdzić, że na Le Clézio
nie można się przygotować, nie przypomina niczego co znam z literatury, nie...
2020-04-21
Zijuantanejo (6/10):
Z początku chyba nie bardzo wiedziałem co mnie czeka. Nie lubię subiektywnych przewodników i doboru argumentów „za-przeciw” jakiemuś państwu, miastu czy otoczeniu.
Choć z drugiej strony, gdy popatrzę na drogę wokół książkowego świata jaką sobie wytyczyłem, to być może trzeba będzie odłożyć na bok swoje upodobania? Na bezrybiu i rak ryba.
Ale tutaj, serio – nie było tak źle.
Ja o Szwajcarii miałem połowiczną wiedzę i zdanie niewyrobione, a Joanna Lampka była dobrym przewodnikiem. Ma „gadanę”, w której miesza się rezolutność słowiańskiej, mocnej kobiety, „gnijący” (jak sama określa) humor i szczypta melancholii. I taka jest prawie cała „Szwajcaria, czyli jak przeżyć między krowami a bankami. Bilet w jedną stronę”.
To nie jest hi-end literatury, ale czyta się wystarczająco dobrze by nie odkładać w połowie. Autorka wydaje się być gdzieś blisko i było to, przynajmniej dla mnie, na tyle silne wrażenie, że gdy próbowałem podsumować w głowie do czego się tu czepić to po chwili zrobiło mi się trochę głupio. Zacznę wytykać błędy i zepsuję dziewczynie np. weekend. Także ten, co złego to nie ja.
Nobliszka (6/10):
Drugą część naszej podróży po Szwajcarii przyszło nam spędzić z Joanną Lampką za sprawą książki „Szwajcaria, czyli jak przeżyć między krowami a bankami. Bilet w jedną stronę”.
Pozwolę sobie zatem na kilka słów w temacie rzeczonej przewodniczki i narzędzia, przez które na nas oddziaływała (ta sprytna metafora, dotyczy oczywiście książki, uściślam, gdyby ktoś nie nadążała za moją pokrętną logiką).
I tak myślę sobie, i myślę, że w zasadzie takich właśnie lektur mi trzeba by było przed każdą podróżą w nieznane. Bo podoba mi się ta opowieść z perspektywy rodaczki, snuta w emocjonalnie – obiektywny sposób. Nie męczy a przemyca wiele informacji, takich które właśnie chciałabym znać. I odczarowuje Szwajcarię jako kraj zegarków, sera i banków. Stereotypów się nie pozbyłam zupełnie, bo zbyt długo zalegały w mojej głowie, ale zostały one rozcieńczone przez informacje z prawdziwego życia, poparte analizą i statystykami. Podoba mi się zaangażowanie i poważne potraktowanie tematu przez autorkę, choć lektura nic nie traci na swej lekkości.
Zijuantanejo (6/10):
Z początku chyba nie bardzo wiedziałem co mnie czeka. Nie lubię subiektywnych przewodników i doboru argumentów „za-przeciw” jakiemuś państwu, miastu czy otoczeniu.
Choć z drugiej strony, gdy popatrzę na drogę wokół książkowego świata jaką sobie wytyczyłem, to być może trzeba będzie odłożyć na bok swoje upodobania? Na bezrybiu i rak ryba.
Ale tutaj,...
2020-04-10
Nobliszka (8/10)
Pierwsze skojarzenie słowa „koala”? Miłe, sympatyczne zwierzątko, trochę gapciowate, o szarym pluszowym futerku. Chce się takiego pogłaskać, a nawet wziąć na ręce i przytulić. Absolutny słodziak. Więc jaki może mieć negatywny wydźwięk, aby przez swe cechy, czy zachowania ten sympatyczny zwierzaczek stał się przyczynkiem myśli przewodniej fabuły i służył za tytuł książki Lukasa Bärfussa? I jaki jest związek między endemicznym ssakiem zamieszkującym Australię i samobójczą śmiercią czterdziestoletniego mężczyzny w Szwajcarii?
Ja wiem, ale nikomu nie zdradzę tej tajemnicy. Książka jest, można samemu przeczytać i zgłębić te wszystkie zagadki, odnaleźć odpowiedzi i zatopić się w rozmyślaniach. O nas, o ludziach, o wszystkich, o tych zwyczajnych i tych trochę „innych”. O presji którą wywieramy, o schematach w które sami jesteśmy wtłoczeni. O tolerancji, ksenofobii i kondycji społecznej, nas wszystkich, bez wyjątku.
Zijuantanejo (8/10)
Uciekałem z Austrii, ale mówiąc szczerze nie miałem zbyt wielkich nadziei.
Szwajcaria?
Wyśrubowany do granic możliwości pejzaż. Idealnie pogodzone terytorium człowieka ze strefą natury. Bogaci ludzie, którzy traktują świat dookoła z lekkim pobłażaniem. Takie były moje próby antycypowania tego co nas czeka.
A tutaj proszę, siurpryza!
Dawno nie czytałem tak szybko i ze szczerym zainteresowaniem. Samobójstwo drugiego człowieka – to główna warstwa „Koali”.
Zanim zasiądziemy do nowej lektury rozważamy różne gatunki literackie. Szukamy czegoś by nasycić naszą ciekawość świata – zatem czy chcemy czytać dlaczego ktoś odbiera sobie życie? Nie jestem pewien.
Spychamy takie powody myśli w najgłębsze czeluści naszych mózgów.
Czy to może być pociągające czytelniczo? Wątpliwości mnożą się, a Bärfuss właśnie tam celuje. Stawia nieprzyjemne pytania o zasadność organizacji „naszego świata” – zachodniego, łacińskiego, nowoczesnego, przodującego (?), najlepszego (??) jaki znamy. Dodatkowym plusem jest dla mnie to, że te pytania płyną od kogoś z kraju kojarzącego się głównie z sytością i statecznością.
Spodobało mi się jak szwajcarski autor pohamował się w opowiadaniu. „Koala” jest rodzajem krótkiego monologu, który ma za zadanie tylko podrzucić nam problem. To trochę jakby rozciągnięty w czasie serw w meczu tenisowym. Nasz przeciwnik podrzuca piłkę, patrzymy uważnie co ona zrobi zanim wróci na jego rakietę by następnie być wystrzeloną w naszym kierunku, niekoniecznie tak jak tego oczekiwaliśmy. I wtedy już jest po gemie i książce.
Teraz pora by sobie to wszystko przemyśleć.
Nobliszka (8/10)
Pierwsze skojarzenie słowa „koala”? Miłe, sympatyczne zwierzątko, trochę gapciowate, o szarym pluszowym futerku. Chce się takiego pogłaskać, a nawet wziąć na ręce i przytulić. Absolutny słodziak. Więc jaki może mieć negatywny wydźwięk, aby przez swe cechy, czy zachowania ten sympatyczny zwierzaczek stał się przyczynkiem myśli przewodniej fabuły i służył za...
2020-04-07
Zijuantanejo: (5/10)
Ostatni przystanek w Austrii i sruuu - spadamy stąd. Kojarzyłem Klimko-Dobrzanieckiego jedynie z dziwacznego cyklu w Teleexpressie sprzed wielu wielu lat. Brali tam różnych specjalistów po piórze i prowokowali ich do zachwalania swoich świeżo wydawanych tytułów przez całe 5 sekund. Zadowolony z tego był chyba tylko Maciej Orłoś.
To było komiczne.
I tak mi w głowie zostało podwójne nazwisko, łysa głowa autora i ten sytuacyjny blurp.
W "Pornogarmażerce" raz jest lepiej, raz gorzej. Gorsze są chyba te z opowiadań jakie oparto na logice snu. Innym razem miałem wrażenie zbyt dalekiej oszczędności w środkach wyrazu (choć gdzieś tam autor stawiając za wzór skandynawskich pisarzy tłumaczy się z tej zdawkowości). Austria jest tu tłem, na pierwszym planie są za to lekka mitomania autora (nazwałbym K-D "Januszem Rudnickim na emigracji"), jego anarchizm i nieprzystosowanie. I ostatecznie niewiele więcej wiem o naszym byłym zaborcy niż przed lekturą. Klimko-Dobrzaniecki woli zostawiać nas samych z pytaniami niż udzielać gotowych odpowiedzi.
Może to i lepiej.
------------------------------------------------------------------
Nobliszka: (5/10)
Przeczytałam w jednej z opinii, że to o tym co ukryte, co tabu, co trzymamy tylko dla siebie, albo się tego wstydzimy albo zazdrośnie strzeżemy przed okiem innych. Ale co ukrywają Austriacy? Czy ta wzorcowa, pokładana nacja może mieć jakieś sekrety? Czy mogę wywęszyć tu coś brudnego, coś co w państwie dobrobytu zamiatane jest pod dywan i tylko wprawne oko pisarza – obcokrajowca, jest w stanie wskazać mi poszlaki, wskazówki, ślady prowadzące do niechcianej prawdy. Tak niechciana prawda, wstydliwa, odrażająca, plugawa… oj, zapaliłam się. Wiem, nie powinnam, to niegrzeczne tak przyglądać się i węszyć w cudzym ogródku. Cóż, nic co ludzkie…
Zdecydowanie, ludzkie. Tematy są „człowiecze” i bardzo na czasie. Tłem opowiadań jest Austria, ale to tylko pretekst, klamra zbierająca je w jedną całość, bo opowiedziane w książce historie mogłyby się wydarzyć wszędzie. Czasami przerażające, czasami smutne. Wywołują też lekki uśmiech, ale to będzie prawie niewidoczny grymas. Taki niepewny, ze małą łzą do pary. Bo gdy innych uczuć jakie budzi we mnie ta książka nie jestem pewna, to jedno wysuwa się na pierwszy plan, i co do niego nie mam żadnych wątpliwości. Jest to samotność. I z tym odczuciem pozostawiła mnie ta lektura.
Zijuantanejo: (5/10)
Ostatni przystanek w Austrii i sruuu - spadamy stąd. Kojarzyłem Klimko-Dobrzanieckiego jedynie z dziwacznego cyklu w Teleexpressie sprzed wielu wielu lat. Brali tam różnych specjalistów po piórze i prowokowali ich do zachwalania swoich świeżo wydawanych tytułów przez całe 5 sekund. Zadowolony z tego był chyba tylko Maciej Orłoś.
To było komiczne.
I...
2020-04-01
Nobliszka: (5/10)
Z lekkim opóźnieniem dobiłam do Austrii. Opóźnienie wynikło z faktu, że jak się okazuje nie potrafię czytać ze zrozumieniem lub nie znam mapy politycznej Europy. Nie będę drążyła tematu, bo nie chcę się kompromitować tu na forum, tylko dodam że Zijuantanejo jest zawsze czujny i jak dobry kompas sprowadził mnie na właściwą drogę.
Wybierając austriacką lekturę zasugerowałam się tytułem. Skoro „U nas wszystko dobrze” no to przecież nie może być źle, okres aklimatyzacji w tym kraju na pewno przejdzie wzorcowo. I jak to z oczekiwaniami bywa, jak zwykle było zupełnie odwrotnie. Krótki pobyt u Philippa, bohatera tej powieści, okazał się dość męczący. Bo z pozoru wydała się on bardzo gościnnym i bezproblemowym gospodarzem, jednak już po kilku dniach zaczęły się pojawiać pierwsze problemy. Philipp to zdecydowanie introwertyk, który z komunikacją interpersonalną ma poważne problemy, nie potrafi wyrazić jasno swoich potrzeb ani oczekiwań, i chyba nawet sam nie wie jaki jest i co go gryzie. Empatyczny i pełen dobrych chęci szybko traci zapał do podjętych przedsięwzięć.
I do tego wszechobecne duchy przeszłości nawiedzające dniem i nocą jego dom, odziedziczony po babci, Almie. Jeszcze mam ciarki na plecach gdy o tym pomyślę.
Zijuantanejo: (1/10)
UWAGA, UWAGA - nadchodzę.
Tak - nie było mnie długo. Tak - chyba nie mam usprawiedliwienia.
Tyle to trwało bo znielubiłem literaturę. Zaczęła kojarzyć mi się z jakimś szczególnym rodzajem niezręczności. Jakbym był zmuszony kontaktować się i wchodzić w dialog z nieznośnym wujkiem albo nudną kuzynką.
Teraz, z perspektywy czasu, wiem czyja to była wina. Nazywa się Arno Geiger i na miejscu Austriackiego Związku Pisarzy (jeśli taki jest) podwyższyłbym mu stawkę członkowską o 1000% co zapewne zmusiłoby go do opuszczenia zorganizowanych szeregów kolegów i koleżanek.
Nie czytajcie tej książki, zaryzykuje i powiem - wyrzućcie jego nazwisko z głowy.
Pisze źle, dennie, wkurzająco. Nawet wkurwiająco.
Ostatnią moją myślą przed porzuceniem tej powieści gdzieś koło połowy było: "Austria kojarzy mi się z wrzodem na dupie. Jeszcze jeden przystanek i uciekajmy stąd, byle szybko".
Nobliszka: (5/10)
Z lekkim opóźnieniem dobiłam do Austrii. Opóźnienie wynikło z faktu, że jak się okazuje nie potrafię czytać ze zrozumieniem lub nie znam mapy politycznej Europy. Nie będę drążyła tematu, bo nie chcę się kompromitować tu na forum, tylko dodam że Zijuantanejo jest zawsze czujny i jak dobry kompas sprowadził mnie na właściwą drogę.
Wybierając austriacką...
2019-12-31
Nobliszka (8 gwiazdek):
Oj powiem szczerze, że tego się nie spodziewałam. Nie szukałam książki do pracy naukowej ani do wykładu dot. naszych zachodnich sąsiadów. Ot, sięgnęłam po nią podczas podróży, aby przybliżyć sobie – choć trochę - ich mentalność, może problemy z którymi się borykają a może też uświadomić sobie drogę, którą podążają. Tak zwyczajnie, żeby cokolwiek wiedzieć o kraju i jego mieszkańcach. A tu otrzymałam wnikliwą analizę przemian społecznych i politycznych jakim podlegały Niemcy pod II Wojnie światowej, i jakim podlegają nadal. Trochę za słabą mam wiedzę aby w pełni skorzystać ze wszystkich informacji jakie serwuje mi Piotr Buras, niewątpliwy ekspert w sprawach niemieckich, jednak i ta drobina, który sobie przyswoiłam, jest absolutnie ogromem informacji w oceanie mojej ignorancji.
I poczułam pewien niedosyt. Ciekawa jestem jak jest teraz, chciałabym aby ktoś mi wytłumaczył, co widzę i słyszę dzisiaj kierując moją uwagę na zachód.
-----------------------------------------------------------------
Zijuantanejo: (6 gwiazdek)
Chwilę po rozpoczęciu lektury, tak chyba z 6 stron minęło, pomyślałem sobie: cóż za dziwaczny wybór kierunku podróży. Co my tu robimy? Piotr Buras napisał gęstą od treści publicystykę. Z punktu widzenia turysty książkowego nie ma tutaj ani jednej palmy, leżaczka, restauracji, punktu widokowego. Jest żywa przyroda, wyschnięta ziemia albo mokradła, busz, plątanina tropów i odniesień do informacji czym są Niemcy, co ten kraj socjologicznie i politycznie kryje i jak jest zbudowany.
No właśnie, czy uprawnione jest tutaj napisać „czym SĄ Niemcy” – przecież książka Burasa była pisana ponad 10 lat temu. Potem mieliśmy „KRYZYS uchodźczy” (jakby uchodźcy byli czemuś winni poza tym, że uciekają od wszystkiego co nie pozwala im normalnie żyć) i to na pewno jeszcze raz przebudowało obraz niemieckich nastrojów i samego społeczeństwa.
Czyli „Muzułmanie i inni Niemcy” to coś jakby trochę przedatowany przewodnik po społeczeństwie, ale z drugiej strony pisany przez krajowca. I ten plus przeważa nad minusem. Buras ma wiedzę o tym co jest za Odrą, czasem tak wszechstronną, jakby urodził się w dowolnym mieście mającym w nazwie „am der” albo „in der”, jeździł Volkswagenem, kibicował Borussi i ocierał wąsa z piwnej piany co wieczór.
Nobliszka (8 gwiazdek):
Oj powiem szczerze, że tego się nie spodziewałam. Nie szukałam książki do pracy naukowej ani do wykładu dot. naszych zachodnich sąsiadów. Ot, sięgnęłam po nią podczas podróży, aby przybliżyć sobie – choć trochę - ich mentalność, może problemy z którymi się borykają a może też uświadomić sobie drogę, którą podążają. Tak zwyczajnie, żeby cokolwiek...
2019-11-10
Zijuantanejo (0 gwiazdek):
Naprawdę starałem się.
Robiłem co mogłem, żeby dać tej powieści szansę. Bo przecież nie można powiedzieć: nie należy. „Blaszany bębenek” jest wyjątkowy. Przypomina trochę encyklopedię środków stylistycznych. Grass właściwie nie kładzie przed czytelnikiem nic innego.
No i chciałem wybierając kierunek „Blaszanego bębenka” doświadczyć podwójnie rozumianej granicy. Z jednej strony granicy terytorialnej – Nie-Wolnego miasta Gdańsk, z drugiej granicy kreacji na jaką pozwolił sobie Grass stając się zaraz po tym celem dla całej masy obrażonych jego historią czytelników.
I ja bardzo pragnąłem to wszystko poznać. Tylko że z czasem zaczęły mnie nachodzić wątpliwości. O to mi chodziło? Gdańsk jest, historia jest, pogranicze też. A ja nic nie czuję. Nie potrafię się uczuciowo zaangażować. Pojawiały się natrętne myśli. Tyle jest fajnych miejsc przed nami na tej trasie, masa możliwości, a ja słucham narracji być może wrażliwego, niemniej wyraźnie wstrętnego egocentryka-bachora.
Któregoś wieczoru zasnąłem nad jego gadaniną po raz kolejny. Po raz pierwszy jednakowoż, wkrótce po tym jak czytnik pacnął mnie w głowę wylatując ze zwiotczałych dłoni, zaraz po zaprzestaniu czytania utraciłem zdolność spania.
Tego było za wiele.
Podzieliłem się wątpliwościami z Nobliszką.
Napisała: „Nie znęcaj się nad sobą”.
Naprawdę starałem się i przeczytałem połowę. Oceny nie wystawiam.
--------------------------------------------------------------------
Nobliszka (9 gwiazdek):
Kolejny przystanek na naszej trasie książkowej podróży dookoła świata. Miejsce kontrowersyjne, bo jakby nasze, polskie a jednak nie do końca. Wolne Miasto Gdańsk i okolice, były nasze emocjonalnie, poprzez serce, bo prawa do niego nie tylko my sobie rościliśmy. No ale od początku.
Po wizycie w Czechach przyszła kolej na Niemcy i to od razu z przytupem, przewodnikiem miał być noblista, do tego przygrywający nam podczas drogi na „Blaszanym bębenku”. Gunter Grass, bo to o nim jest mowa, zabrał nas w literacką podróż przewrotnie zaczynając od Gdańska (Danzig) okresu międzywojennego i wojny, by potem wywieźć nas towarowym wagonem do Düsseldorfu. Nie szczędził nam polskich akcentów a i pojawiały się kaszubskie, dla urozmaicenia podróży oczywiście. Jakby i to nas znudziło, to dodatkowo snuł opowieść o Oskarze, najpierw trzylatku z wyboru, potem garbusie w konsekwencji wcześniejszego braku kompromisów. Genialnym bębniście i kruszycielu szkła. Człowieku nietuzinkowym, silnym i oddanym przyjacielu.
I jeszcze muszę coś dodać, bo tak mi nakazał Zijuantanejo. „Blaszany bębenek” to moja książka nasenna. I bynajmniej nie dlatego, że jest nudna czy nużąca. O nie. Ona wymaga ciągłego skupienia uwagi, w moim przypadku do tego stopnia, że po kilkunastu stronicach ogarniała mnie senność, mózg mi się „przegrzewał. Odpływałam w sen aby po przebudzeniu z jeszcze większą ciekawością sięgnąć po przerwaną lekturę. I tak aż do ostatniej kartki.
Zijuantanejo (0 gwiazdek):
Naprawdę starałem się.
Robiłem co mogłem, żeby dać tej powieści szansę. Bo przecież nie można powiedzieć: nie należy. „Blaszany bębenek” jest wyjątkowy. Przypomina trochę encyklopedię środków stylistycznych. Grass właściwie nie kładzie przed czytelnikiem nic innego.
No i chciałem wybierając kierunek „Blaszanego bębenka” doświadczyć podwójnie...
2019-10-08
Nobliszka (7 gwiazdek):
Po weselu u Hrabala w domu Zijuantanejo nabrał ochoty na zgłębianie wiedzy o Pradze od podstaw, od pierwszej klasy, z elementarza. A mi dwa razy powtarzać nie trzeba. „Praski elementarz”? Czemu nie?! I zasiedliśmy w pierwszej ławce, tuż przed tablicą, uważnie obserwując pana psora Kaczorowskiego. W głowie kłębiły mi się pytania: o czym będzie ta lekcja? Czego nowego się dowiem? Co u Czechów w trawie piszczy?
I Kaczorowski zaczął lekcję. Opowiadał o pisarzach a przez nich o historii, o ludziach, o przewalaniu się systemów, o mnie, o prawdziwym mieście, o emocjach, o dylematach, o wielu prawdach, o trudnych wyborach, o szaleństwie… Nie wiem nawet kiedy klasa szkolna zniknęła, a ja sama czytałam książkę poznając ludzi, których znałam poprzez ich powieści. I w mojej głowie powstawał nowy obraz, postaci nabierały kształtów i kolorów a dotychczasowi autorzy stawali się bohaterami opowieści. Czy coś się zmieniło w moim nastawieniu do ich dotychczasowych dzieł?
Na pewno, bo ziarno zostało zasiane. Ale co z niego wykiełkuje, to już w dużej mierze zależy od nas. Bo gdy czytamy książkę nie znając całego kontekstu historycznego, uwikłań autora, jego życiorysu, łatwiej jest nam prosto ocenić utwór w kategorii „czarne-białe”. Ale gdy ta wiedza jest większa, to na ocenę wpływ ma już o wiele więcej czynników.
---------------------------------------------------------
Zijuantanejo (6 gwiazdek):
W trasie fajne są zaskoczenia i wybieranie mało popularnych dróg, na przełaj, na "czuja". Czasem też potrzebna jest mapa.
Czechy opuszczamy po "Praskim elementarzu". Ja bym dodał podtytuł "Atlas czeskiej literatury". Kaczorowski pisze artykułami czyli - potrafi być zwięzły, trochę jest na poważnie i nie, każdy z nich ma swoją osobną formułę i wydźwięk. Bez obaw, tutaj nie ma wykładów. Raczej jest opowieść o tym, że czeskiej kultury pisanej nie powinniśmy lekceważyć lub pobłażliwie podsumowywać przygodami Szwejka czy recytowaniem "Kundera wielkim pisarzem był (jest)".
Warto sięgnąć po Kaczorowskiego i samemu zobaczyć ile udało się zrobić dobrego naszym sąsiadom w powieściopisarstwie. A czasu i odpowiednich warunków mieli na to naprawdę niewiele.
Nobliszka (7 gwiazdek):
Po weselu u Hrabala w domu Zijuantanejo nabrał ochoty na zgłębianie wiedzy o Pradze od podstaw, od pierwszej klasy, z elementarza. A mi dwa razy powtarzać nie trzeba. „Praski elementarz”? Czemu nie?! I zasiedliśmy w pierwszej ławce, tuż przed tablicą, uważnie obserwując pana psora Kaczorowskiego. W głowie kłębiły mi się pytania: o czym będzie ta...
2019-10-05
Zijuantanejo (8 gwiazdek)
…i właśnie wtedy, kiedy miałem się poddać i odłożyć „Wesela w domu”, Hrabal, tak po literacku, poklepał mnie po ramieniu i patrząc prosto w oczy powiedział, żebym poczekał moment bo on chce mi powiedzieć prawdę. Jakąś, swoją, może nie całą, ale że mnie to na pewno zainteresuje.
Bo ponad wszystko właśnie jej potrzebowałem. Jak mówiłem „Czechy”, to myślałem „Hrabal” i na odwrót. Chciałem od niego usłyszeć co to jest ta „czeskość”, jakie to ma formy, czym to się je. Nie od jego apologetów czy wyznawców, od niego samego.
Zatem w decydującym momencie „Wesel w domu” Hrabal porzuca błazenadę, zasłona żartu opada i widać wszystko jak na dłoni. Ustami nie swoimi, ale kogoś bliskiego zaczyna mówić o sobie rzeczy najintymniejsze. Są one jednocześnie znane wszystkim czytającym, ponieważ mniej lub bardziej dotyczą każdego z nas:
o tym czy czujemy się wolni
co możemy poświęcić dla poczucia wolności
czego się boimy
czy przeszłość jest dla nas nauczką czy balastem
Czyli „czeskość”, „polskość” i choćby „tajwańskość” są tylko przez króciutki moment w nas, potem jesteśmy wzajemnie bardzo podobni, tak samo odważni i tchórzliwi, piękni i brzydcy, jesteśmy tyle samo sobą i nie sobą.
Na początku jest wielokropek co sugerowałoby, że opuściłem jakąś część zdania. W rzeczywistości z niej zrezygnowałem. „Wesela w domu” są jak pierwsze światło po długim czasie ciemności i kompletnie czuję się na siłach by coś im zarzucić. Nie godzi się!
________________________________________________________________
Nobliszka (8 gwiazdek)
Są tacy pisarze, na których mamy wielka ochotę ale ciągle to nie jest ten moment aby się w nich rozsmakować. Moim wiecznie odkładanym na później autorem był Hrabal. Przeczytałam jego „Auteczko” lata temu. I książka ta mnie tak przygnębiła, że z pewną dozą niepewności przyglądałam się piewcom jego prozy. A oni gardłowali, wygłaszali hymny i peany, a mnie uspakajali, że to nie „TA” książka, że „Auteczko” to wyjątek, że Hrabal to optymista, żebym szybko przeczytała coś jeszcze. Jednak po takim dole ciężko się otrząsną. Postanowiłam przeczytać inną jego książkę, za jakiś czas.
I jakiś czas nadszedł. Hrabal stanął na mojej drodze, bo Czechy były drugim przystankiem na trasie książkowej podróży dookoła świata, którą odbywam wspólnie z Zijuantanejo. Czy mogła być lepsza okazja? Przejrzałam dokładnie dorobek jego twórczości i tym razem za kryterium obrałam „optymizm”. Pewne tytuły nie były mi obce, znałam je z kina. No ale nie mogę przecież iść aż na taką łatwiznę. Grzebałam dalej, aż wpadłam na „Wesela w domu”. Sam tytuł brzmiał optymistycznie. Wesela. Wesela od weselenia się, od wesołości. A do tego w opisie było zawarte, że to historia miłosna. Optymizm plus miłość! Czy mogłam trafić lepiej. Toż to pewniak!
I po tym przydługawym wstępie powiem tylko jedno. Jestem zauroczona! Jestem zauroczona po same uszy, po niebo, po księżyc, po wszystkie gwiazdy. Hrabala i jego żonę Eliskę mogłabym jeść garściami, mogłabym napychać nimi sobie usta, żołądek i co tylko się da. A poetyckimi zdaniami, myślami złotymi tatuować sobie ciało. Tylko, ze wkrótce zabrakło by na nim miejsca, a skoro nie dość miejsca na wszystkie to nie wytatuuję żadnego.
Nic więcej nie dodam, bo wszystko już powiedział Zijuantanejo. Przyklasnę mu jedynie trzy razy. Klask, klask, klask!!!
Zijuantanejo (8 gwiazdek)
…i właśnie wtedy, kiedy miałem się poddać i odłożyć „Wesela w domu”, Hrabal, tak po literacku, poklepał mnie po ramieniu i patrząc prosto w oczy powiedział, żebym poczekał moment bo on chce mi powiedzieć prawdę. Jakąś, swoją, może nie całą, ale że mnie to na pewno zainteresuje.
Bo ponad wszystko właśnie jej potrzebowałem. Jak mówiłem „Czechy”, to...
2019-09-20
Zijuantanejo (7 gwiazdek):
Nobliszka napisała: chodź, zobaczymy jeszcze tamte okolice!
Jakie tamte…? – odpowiedziałem – masz na myśli romskie osady?? No nie wiem... Ale po co? dodałem w duchu.
Jak byłem berbeciem to mnie straszyli słowami niewybrednymi – jak będziesz niegrzeczny to przyjdzie Cygan i Cię zabierze. Takie czasy. A teraz na dodatek chciałem już czeskiego piwa i knedlików.
A ona dalej: Znam jednego Austriaka, nazywa się Gauß i on nas oprowadzi.
OK, poszliśmy.
Okazał się niezłym przewodnikiem. Nie klepał standardowych formułek. Raczej pociągnął swoją opowieść jakby swobodnie cytował pamiętnik z własnej podróży. Nazwał go „Psożercy ze Svini”. (Już przy Dominiku Danie pisałem: coś z mięsem jest na rzeczy w tych okolicach :))
Opowieść lub reportaż Gaußa traktuję jako wstęp do czegoś większego. Bo tutaj robi tylko zwięzły szkic (raptem 130 stron!) i naprawdę zaciekawia. Chciałoby się poprosić o więcej i właśnie wtedy on przerywa i daje nam wyraźnie do zrozumienia, że musi już lecieć.
Sprawdziłem go w Wiki: jest dość płodnym reportażystą i twórcą esejów, ale jakoś jego nazwisko „nie przewija się”. Szkoda bo w „Psożercach…” widać z jaką łatwością nazywa to co widzi, posługując się relacją pełną wrażliwości i ciepła. Takie pisanie powinno być bardziej popularne, drobnym literami, krótkimi rozdziałami, bez zadęcia. Zobaczcie sami!
-------------------------------------------------------------------
Nobliszka (7 gwiazdek):
Kontynuując podróż po Słowacji może by tak odbiec od głównego nurtu turystycznego, może miast pędzić na złamanie karku przez Bratysławę, Lublanę czy Koszyce wybrać zupełnie inny kierunek? I tam pospacerować wolno, porozglądać się nieśpiesznie acz wnikliwie? Posmakować jedną wyszukaną potrawę, nie zaś napychać się wszystkim co wyszukam w przewodniku. Nie mam dużo czasu, wybór to maksymalnie dwie lektury, jedna już przeczytana.
„Psożercy ze Svini” to dobry trop. To wizyta tam, gdzie nawet miejscowi Słowacy raczej nie zachodzą. Czy jest tam groźnie? Nie, to bardziej miejsce, które wywołuje poczucie wstydu, dyskomfort, niesmak. Wiec lepiej udawać, że ono w ogóle nie istnieje. Bo powtarzając za autorem, to co łączy wszystkie slamsy na świecie, do ich „niewidzialność”, wielu o nich słyszało ale nikt w nich nie był. A kogo spotkamy w słowackim getcie? Gdybym nie przeczytała tej książki to długo bym się zastanawiała. Bo przecież nie imigrantów z Azji czy Afryki, oni wybierają raczej kraje Europy Zachodniej. Nie moi drodzy, to zły trop. Tu nie chodzi o ludność napływową. To miejscowi: Rom, Cygan i Gadzio. I nie są to synonimy określające przedstawiciela tej samej grupy etnicznej, to klasy społeczne, w kolejności od tych najbardziej znaczących, do porównywalnej z indyjskimi niedotykalnymi. Ale nie tylko o nich Karl-Markus Gauß opowiada w swojej książce, spotyka również przedstawicieli innych mniejszości narodowych, których oficjalnie w Słowacji jest 15.
Autor jest Austriakiem i z jednej strony trudniej jest mu wniknąć w środowisko, będąc obcokrajowcem. Ale jednocześnie jego spostrzeżenia są bardziej obiektywne i wnikliwe, nieobciążone stereotypem czy niechęcią do uciążliwych sąsiadów z dzielnicy obok.
To była ciekawa wycieczka.
PS. Od razu dementuje ewentualne plotki. Nie musiałam stosować wobec Zijuantanejo przemocy fizycznej, żeby zmusić go do lektury. Wystarczyło jedno groźne spojrzenie;)
Zijuantanejo (7 gwiazdek):
Nobliszka napisała: chodź, zobaczymy jeszcze tamte okolice!
Jakie tamte…? – odpowiedziałem – masz na myśli romskie osady?? No nie wiem... Ale po co? dodałem w duchu.
Jak byłem berbeciem to mnie straszyli słowami niewybrednymi – jak będziesz niegrzeczny to przyjdzie Cygan i Cię zabierze. Takie czasy. A teraz na dodatek chciałem już czeskiego...
2019-09-13
1. Słowacja.
Nobliszka (6 gwiazdek):
A więc zaczęłam moją wielka literacką podróż dookoła świata. 80 krajów i jeszcze jedno miejsce. Słowacja na początek. To dobry początek. Blisko, język słowiański, ludzie z urody podobni do mnie, nie czuję dyskomfortu, nic mnie nie rozkojarza. Mogę się skupić na lekturze.
W podróży lubię kontakt z mieszkańcami kraju, który odwiedzam. I tak też zrobiłam w tym przypadku, poznałam dwóch niezwykłych facetów: Richarda Krauza (mało słowackie personalia;) i Kamila Puskailera, umiejscowionych pod dwóch różnych stronach „barykady”. Bo pierwszy to policjant a drugi skazany, odsiadujący wyrok13 lat więzienia za morderstwo. I jak można się było spodziewać, nic co z taka precyzją i zdecydowaniem zostało nakreślone na początku książki, prostym nie pozostaje czym głębiej sięgamy w fabułę. A może właściwym byłoby raczej stwierdzenie, że to na starcie podana jest nam historia zagmatwana, poplątana, pełna błędów logicznych i dopiero pod koniec staje się ona przejrzysta i klarowna.
A co widzę jeszcze? Znane mi i bliskie problemy kraju byłego bloku wschodniego. Bo losy jednego z bohaterów przedstawione są na przestrzeni czterdziestu lat, na tle przemian politycznych i społecznych, typowych dla upadku państwa socjalistycznego i kształtowania się nowej demokracji.
_______________________________________________________________________
Zijuantanejo (6 gwiazdek):
Pierwszy przystanek, miał stanowić rozgrzewkę, łagodne wejście w podróż.
Nie ma czegoś takiego jak „ja i Słowacja”, tak samo jak nie ma „ja i kryminał”. Nie pociąga mnie ani jedno ani drugie. Przekraczając naszą południową granicę mam wrażenie wchodzenia w coś w co wolałbym uniknąć, w pewien rodzaj wszędobylskiego smutku.
A kryminały w zdecydowanej większości mnie nudzą.
Stąd wybór był oczywisty – to musiał być słowacki kryminał 😉
Historia jaką opisuje Dominik Dan nie jest wymagająca. Ma za to lekkość, humor i przynajmniej w kilku miejscach (jakby dla przeciwwagi nieprawdopodobieństwa całości) prawdziwość opisywanych sytuacji. Szczególnie takich z normalnego życia mężczyzny po czterdziestce z dopustem żony, dzieci oraz głupawych kolegów w pracy.
Przykładem niech będzie tutaj: MIĘSO.
Wokół mięsa kręci się dość dużo w „Celi numer 17”. Po lekturze tej książki wszelkie wyroby jakich dostarczają nam "nasi bracia mniejsi" będą jawić się jako jeden z fundamentów słowackości.
Przyszło mi to do głowy kiedy skonfrontowałem przygody bohaterów z pewnym z moich pobytów w tym kraju. Siedziałem wtedy kilka dni w klasztorze, gotował mi słowacki Rom i mięso było na każdy posiłek. We wszystkich możliwych wersjach.
Zatem jeśli musiałbym wykluczyć kogoś z potencjalnych czytelników "Celi numer 17" postawiłbym na jaroszy. Poza tym wydaje się być uniwersalna. I nawet śmieszna 😊
1. Słowacja.
Nobliszka (6 gwiazdek):
A więc zaczęłam moją wielka literacką podróż dookoła świata. 80 krajów i jeszcze jedno miejsce. Słowacja na początek. To dobry początek. Blisko, język słowiański, ludzie z urody podobni do mnie, nie czuję dyskomfortu, nic mnie nie rozkojarza. Mogę się skupić na lekturze.
W podróży lubię kontakt z mieszkańcami kraju, który odwiedzam. I...
Zijuantanejo (6/10):
Zanim usiadłem by napisać tych kilka słów musiałem zastanowić się, w którą stronę powinien pójść mój komentarz. Czy powinienem zaznaczyć „uwaga: opinia może być spojlerem”? Bo tak naprawdę by faktycznie zachęcić do przeczytania „Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki” Miljenko Jergovicia trzeba by zacząć od końca. Od sedna jakie kryje się w kilkunastu (!) ostatnich zdaniach tej powieści. Cała reszta książki jest próbą analizy Jergovicia, od razu zaznaczam: niejasnej, celowo utrudnianej przez zagrzebskiego pisarza, schowanej pod wielopiętrową opowieścią snutą z różnych punktów widzenia.
Ktoś zabija w okrutny sposób romską dziewczynkę bywająca tam i ówdzie na ulicach Zagrzebia. Mamy jej domniemaną tożsamość: Srda Kapurova i w zasadzie to wszystko.
Rozpocznie się śledztwo, przecież musi. W „normalnym” kraju / miejscu przyniosłoby pewnie różne odpowiedzi, powstała by chociaż baza informacji służąca późniejszym dochodzeniom. Tylko, jak niezmordowanie pokazuje to Jergović, my nie jesteśmy w normalnym państwie…
To właściwie gdzie jesteśmy? Kim są ludzie tworzący to zbiorowisko?
W Polsce mamy regularnie przetaczające się burze dotyczące naszej przeszłości. Jak należy ją oceniać, co można powiedzieć o jej uczestnikach? Czytając „Srdę…” pomyślałem, jak okropnie jesteśmy rozpieszczeni. Mimo wielowiekowych, wspólnych tradycji tworzących państwowość, mimo naszej całkiem dużej jednolitości językowej my wciąż szukamy problemu gdzieś indziej. W tych co nam krzywdę robili.
Warto przy tym zerknąć do Jergovicia. Uzmysłowić sobie jakie traumy potrafili wyhodować sobie ludzie żyjący niedaleko stąd, w naszym kręgu kulturowym. Autor „Srdy…” chowa się za narratorami jakich wymyślił, momentami posuwa się do błazenady i ja go rozumiem. Gdyby chciał być szczery i dokonać pełnej konfrontacji z przeszłością państwa / krainy / miasta z jakich pochodzi to mogłoby to być nie do przełknięcia.
To niełatwa lektura. Przypomina trochę balansowanie nad przepaścią lub co bardziej do mnie przemawia przekraczanie niebezpiecznej granicy. Gdzieś w trakcie powieści pada zdanie: „jeśli zabójca dziewczynki nie zostanie skazany, wszyscy znajdziemy się trochę bliżej piekła”. Domyślacie się zapewne czego granicę miałem na myśli.
-----------------------------------------------------
Nobliszka (0/10)
No i się poddałam. Nie dałam rady. Może pora roku nie taka, a może ja nie dojrzała jeszcze, albo niedouczona? Doceniam urodę tej książki, urodę zimną, naderwaną, nadpsutą a ja teraz mam ochotę na piękno, na bajkę, na ciepło, na kocyk i herbatę z sokiem malinowym.
Notowałam imiona, nieznane, trudnowymawialne: Lazar, Srda, Stoja, Vuk, Bolan, Nada… Zapamiętywałam historie. Tę o Aleksandrze, ojcu Lazara, który był wariatem dopóki nie mówił. Tę o Lazarze, który zgolił wąsy aby nie wyglądać na Serba. Te o młodzieży hercegowińskiej, albańskiej, bośniackiej i dalmatyńskiej ciągle spragnionej zabawy. I o Nikoli Tesli, który i w tej książce ma swoje dwie sekundy. To wszystko jednak było dla mnie za trudne i za ciężkie. Ale nie mówię koniec, nie. Zawieszam tylko czytanie, dokończę za jakiś czas, może na wiosnę? A może latem?
Zijuantanejo (6/10):
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toZanim usiadłem by napisać tych kilka słów musiałem zastanowić się, w którą stronę powinien pójść mój komentarz. Czy powinienem zaznaczyć „uwaga: opinia może być spojlerem”? Bo tak naprawdę by faktycznie zachęcić do przeczytania „Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki” Miljenko Jergovicia trzeba by zacząć od końca. Od sedna jakie kryje się w...