-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać455
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
„Czyż nie żyjemy w świecie, w którym wszyscy jesteśmy narcyzami? Ludźmi, którym nie udało się skonstruować autentycznej osobowości. Wszystko jest na pokaz.” – lamentuje Piotr C. w poście na blogu, w którym tłumaczy przesłanie swojej powieści z okazji premiery jej adaptacji.
Dlaczego w ogóle dochodzi do takiej sytuacji, że autor tłumaczy, co autor miał na myśli? Bo napisał powieść w wyjątkowo mało przejrzysty sposób, przez co została źle odebrana. Więc teraz musi się bronić.
Pokolenie Ikea to rzecz dość mocno specyficzna. Ma krytykować współczesne realia, w których relacje międzyludzkie zostały spłycone i utowarowione. Ma ukazywać samotność i zagubienie wielkomiejskiego korposzczura.
A zrealizowane jest to w ten sposób, że Piotr C. obsadził jako narratora mizogina, który na przestrzeni dwustu stron oddaje się głównie bezkrytycznemu uprzedmiotowianiu kobiet – każda jest głupią dupą ocenianą z wyglądu w skali od 1 do 10. Wymogi są mocno wyśrubowane. Jeśli kobieta waży o pięć kilogramów za dużo, jest o pięć lat za stara, nosi zbyt mały rozmiar biustonosza i generalnie nie wygląda jak modelka Victoria’s Secret, to notę otrzymuje niską.
Na pierwszy rzut oka nie za bardzo widać, w jaki sposób taka narracja ma realizować jakiekolwiek szczytne cele. Potrzeba naprawdę dużej wiary i zaufania wobec dobrych intencji Piotra C., by nie odebrać tej powieści wprost jako zwykła, chamska afirmacja seksizmu. Wiele kobiet nie jest skłonnych udzielić mu takiego kredytu zaufania. Nie ma się czemu dziwić.
Więcej o książce i filmowej adaptacji na: http://kondonik.pl/?p=551
„Czyż nie żyjemy w świecie, w którym wszyscy jesteśmy narcyzami? Ludźmi, którym nie udało się skonstruować autentycznej osobowości. Wszystko jest na pokaz.” – lamentuje Piotr C. w poście na blogu, w którym tłumaczy przesłanie swojej powieści z okazji premiery jej adaptacji.
Dlaczego w ogóle dochodzi do takiej sytuacji, że autor tłumaczy, co autor miał na myśli? Bo napisał...
2022-09-13
Na chłopski rozum, chyba im więcej pamiętamy i im mniej są te wspomnienia zniekształcone przez błędy poznawcze, tym lepiej – tym bardziej zgodne z rzeczywistością narracje formujemy sobie w głowie i tym bliżej jesteśmy prawdy.
Rzecz w tym, że życie alkoholika polega przecież w dużej mierze na uciekaniu przed rzeczywistością w błogą niepamięć i nieświadomość.
A jak się ostro piło pół życia i się te pół życia niezbyt wyraźnie pamięta, to co wtedy? Z czego budować tożsamość? Na ile zgodne z prawdą mamy przekonania na temat siebie i innych? Na ile możemy samym sobie ufać?
Pamięć jest entuzjastycznie eksploatowanym tematem w literaturze współczesnej. Ale jakoś do tej pory nie natknęłam się na powieść, która udramatyzowałaby utratę pamięci w wyniku pospolitego chlania (bądź też choroby alkoholowej). I dlatego sam koncept stojący za "Informacją zwrotną" Żulczyka jest jak dla mnie totalnym sztosem.
Więcej na: kula-liryzmu.blogspot.com
Na chłopski rozum, chyba im więcej pamiętamy i im mniej są te wspomnienia zniekształcone przez błędy poznawcze, tym lepiej – tym bardziej zgodne z rzeczywistością narracje formujemy sobie w głowie i tym bliżej jesteśmy prawdy.
Rzecz w tym, że życie alkoholika polega przecież w dużej mierze na uciekaniu przed rzeczywistością w błogą niepamięć i nieświadomość.
A jak się...
2022-08-09
2022-08-20
To jest książka ważna i potrzebna, bo daje wgląd w umysł osoby uzależnionej i demitologizuje proces trzeźwienia. To nie jest relacja z samego środka alkoholowej matni owianej dymem marihuany - miejscem akcji sporej części książki jest publiczna przychodnia uzależnień.
Z opisu Krysi, głównej bohaterki i narratorki, wyłania się obraz nie alkoholiczki i narkomanki wstającej z kolan w glorii i chwale, ale osoby nie potrafiącej do końca nawigować rzeczywistości po wyeliminowaniu substancji, na których opierała się na co dzień. To jest o kobiecie, która przechodzi żałobę po używce i nie wie co teraz - jak ma wyglądać to trzeźwe życie i co miałoby jej zrekompensować zrezygnowanie z alko i zioła?
Imho, niestety nie jest to powieść dobrze napisana. Zacznijmy od tego, że to jest właśnie powieść, nie autobiografia. Z tego co zauważyłam, ludzie często popełniają błąd utożsamiania autorki z narratorką i bohaterką, a nie jest nią Małgosia, tylko Krysia - przedstawia się wprost na pierwszej stronie.
Ale jest zrozumiałe, dlaczego czytelnicy popełniają ten błąd, bo w zasadzie nie wiadomo po co ta postać Krysi została tutaj wprowadzona, to alter ego. Jaką funkcję ma tu spełniać odseparowanie autorki od bohaterki powieści? Bo jest dosyć jasne, że tekst opiera się na przeżyciach autorki. Naprawdę nie wydaje mi się by Halber włożyła jakikolwiek wysiłek w wykreowanie autonomicznej, odmiennej od niej postaci, co wzbudza wątpliwości w jej zdolności pisarskie.
Jakiego rodzaju to jest właściwie projekt? Bo skoro nie jest to autobiografia, skoro już została tutaj ta Krysia wprowadzona, to należałoby również rozważać jakość tego tekstu w kategoriach powieściowych. No i pierwsze co się wtedy rzuca w oczy to jak niemiłosiernie przegadany jest to tekst. I też widzę w tym braki warsztatowe, które Halber może powinna uzupełnić na kursie creative writing.
Oczywiście, to jest powieść tkwiąca dość głęboko w głowie bohaterki, mamy więc dużo jej przemyśleń i wylewnego zwierzania się czytelnikowi. W dość egzaltowany sposób, ale akurat kwestie stylistyczne mało mnie obchodzą. Można było jednak to ventingowanie Krysi najzwyczajniej w świecie jakoś urozmaicić, żeby czytelnik nie odczuwał przesytu w połowie lektury - można było wprowadzić więcej dialogów, opisów, retrospekcji, detalów. Można było niektóre sytuacje zobrazować, zamiast je po prostu opowiedzieć. No i wtedy wyglądałoby to bardziej literacko, a nie jak lekko zredagowany pamiętnik albo zbiór wpisów z fejsbukowego peja warszawskiej hipsterki.
No więc generalnie temat książki, jej zawartość bronią się, ale pod względem technicznym jest byle jak.
Mam jeszcze więcej zastrzeżeń, piszę o nich na kula-liryzmu.blogspot.com
To jest książka ważna i potrzebna, bo daje wgląd w umysł osoby uzależnionej i demitologizuje proces trzeźwienia. To nie jest relacja z samego środka alkoholowej matni owianej dymem marihuany - miejscem akcji sporej części książki jest publiczna przychodnia uzależnień.
Z opisu Krysi, głównej bohaterki i narratorki, wyłania się obraz nie alkoholiczki i narkomanki wstającej...
Pełno tu myślenia magicznego, co rusz jakiś cud. Generalnie to z uzależnieniami, wszelkimi chorobami i nieprzepracowanymi problemami lepiej jest iść na rekolekcje niż do lekarza czy na terapię, bo po co się szarpać, jak można się modlić i doznawać łask.
Pełno tu myślenia magicznego, co rusz jakiś cud. Generalnie to z uzależnieniami, wszelkimi chorobami i nieprzepracowanymi problemami lepiej jest iść na rekolekcje niż do lekarza czy na terapię, bo po co się szarpać, jak można się modlić i doznawać łask.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-03-01
2021-01-23
2020-11-14
Jak to u Banville'a, mądrze napisana powieść/nowela. Już taki najbardziej pobieżny skan tekstu podpowiada, że mnóstwo jest tu powodów do kiwania głową z uznaniem.
Still, przepłynęłam większość "Morza" bez zaangażowania, choć podoba mi się wnikliwość prozy Banville'a i jego cierpki, ale też bardzo plastyczny język.
Należałoby podkreślić, że narrator do ostatniej niemal chwili odwleka ujawnienie istotnych informacji, co buduje fajny, eksplozywny efekt na koniec. Tak więc warto jest poczekać cierpliwie.
W zasadzie pierwszy moment książki, który wygenerował u mnie "yaaasss"-reakcję nadszedł bardzo późno, kiedy wyszło na jaw, na ile narrator jest świadomy klasowo. W uproszczeniu, tak to się przedstawia w jego przypadku: "poznaj samego siebie" > jestem gówniakiem z klasy robotniczej > potrzeba awansu > awans > "od-poznaj samego siebie", oducz się się bycia biedakiem.
Wiadomo, z tego się rodzi ogrom napięcia i syndrom oszusta. A później jeszcze wychodzi na wierzch ile rzeczy narrator przeoczył. Pochłonięty mierzeniem się ze swoim poczuciem niższości, nie zarejestrował, że inni ludzie, tak jak i on, wiedli przez ten cały czas swoje niezależne, skomplikowane życia. Co z kolei prowadzi do poczucia winy i wewnętrznego konfliktu: jak nie tkwić w swojej solipsystycznej bańce, ale też pogodzić się z faktem, że nigdy nie poznamy samych siebie, a co dopiero innych ludzi w pełni? Ile niewiedzy jest spoko, a ile to już zaniechanie?
Ważne pytania, ale... zaczynają męczyć mnie autorefleksyjne, niezmiennie zaabsorbowane zawartością ludzkich głów narracje o pamięci, tożsamości i błędach poznawczych.
Triggeruje mnie, że powieść o tytule "Morze" nie podaje, przy którym morzu toczy się akcja. No bo to nie ma znaczenia najwyraźniej, bo morze to tylko metafora. Pffff, nie kupuję takich metafor: imho, dematerializują naturę i jeszcze bardziej wpychają nas w solipsystyczną bańkę 🙆 Jest świat na zewnątrz i on wymaga naszej uwagi.
Jak to u Banville'a, mądrze napisana powieść/nowela. Już taki najbardziej pobieżny skan tekstu podpowiada, że mnóstwo jest tu powodów do kiwania głową z uznaniem.
Still, przepłynęłam większość "Morza" bez zaangażowania, choć podoba mi się wnikliwość prozy Banville'a i jego cierpki, ale też bardzo plastyczny język.
Należałoby podkreślić, że narrator do ostatniej niemal...
2020-11-05
2020-10-15
Są miejsca na świecie, gdzie walka o środowisko to nie spacer po mieście z memicznym transparentem, wypad do ciuchlandu i picie piwa w knajpie przez zero-waste słomkę z makaronu. Np. w delcie rzeki Niger nie jest zbyt fajnie. Wszystko przez to, że znajdują się tam bogate złoża ropy naftowej.
Przeciętny mieszkaniec północnej hemisfery mógłby powiedzieć: "ale jak to?! Przecież dysponowanie takimi zasobami przekłada się na petrodolary, skok gospodarczy i powszechny dobrobyt!". Ano jednak nie. Helon Habila wprost odwraca tę narrację: dla przeciętnego Nigeryjczyka dostęp do ropy naftowej staje się przekleństwem. Petrodolary jakoś nie chcą skapywać do ludzi, których wioski zostały zrównane z ziemią pod budowę rurociągów albo spłonęły w jednym z licznych wycieków.
Pastoralna utopia Delty pod naciskiem międzynarodowego przemysłu rafineryjnego przeistacza się w odhumanizowaną atopię - przestrzeń niedostępną dla zwykłych śmiertelników, obserwowaną z góry przez korporacyjne helikoptery. Byli mieszkańcy tych terenów zostali z nich wyparci siłą i podstępem lub sami uciekli przed skażonymi wodami, martwymi rybami, ubóstwem i przemocą.
Miejskie aglomeracje wsysają wykorzenioną ludność. Jak się jednak okazuje, migracja do miasta kończy się rozczarowującym doświadczeniem bycia przemielonym przez sprekaryzowany rynek pracy. Petrodolarów dalej ni widu, ni słychu, chyba że się złapało fuchę na strzeżonym osiedlu białych, zagranicznych inżynierów i menedżerów.
Niezadowolenie społeczeństwa, które ponosi największe koszty wydobycia ropy na ich ziemiach, prowadzi do tego, że w Delcie Nigru formują się oddziały eko-terrorystów, które niszczą rurociągi i walczą ze skorumpowanymi siłami rządowymi. W zasadzie toczy się tam wojna (tutaj proszę sobie zwizualizować scenki żywcem wzięte z "Czasu apokalipsy" Coppoli).
Głównym wątkiem budującym suspens jest porwanie z okupem białej kobiety przez eko-bojówkarzy. Habila rozwija jednak narrację w taki sposób, że zaginięcie kobiety stopniowo staje się najmniej w tym wszystkim interesujące. Dramaty białych zostają zepchnięte na boczny tor, żeby było sprawiedliwie. I'm lovin' it.
Są miejsca na świecie, gdzie walka o środowisko to nie spacer po mieście z memicznym transparentem, wypad do ciuchlandu i picie piwa w knajpie przez zero-waste słomkę z makaronu. Np. w delcie rzeki Niger nie jest zbyt fajnie. Wszystko przez to, że znajdują się tam bogate złoża ropy naftowej.
Przeciętny mieszkaniec północnej hemisfery mógłby powiedzieć: "ale jak to?!...
2020-10-09
Jest tu całkiem sporo obrazowych porównań i analogii, które mogą być pomocne w uporządkowaniu sobie wiedzy, poustawianiu sobie rzeczy w odpowiednich proporcjach. Dużo mam w tej książce pozakreślanych fragmentów, które przekonująco osadzają abstrakcyjnie brzmiącą wiedzę naukową w otaczającej nas rzeczywistości. Na plus, że całościowy przekaz nie jest zbyt depresyjny, ale też nie popada w wymuszony optymizm.
Ale chyba nudzi mnie już czytanie o tym, że rolą pisarza w dobie katastrofy środowiskowej jest bycie kimś w rodzaju pośrednika między naukowcem a zwykłym zjadaczem ryżu. Chciałabym, by eko-literatura była czymś więcej niż technical writing. Ten esejo-memoir to jest zbiór całkiem dobrych pomysłów w wielu przypadkach. Autorowi jednak, mam wrażenie, zabrakło inwencji i odwagi by pociągnąć je gdzieś dalej.
Jest tu całkiem sporo obrazowych porównań i analogii, które mogą być pomocne w uporządkowaniu sobie wiedzy, poustawianiu sobie rzeczy w odpowiednich proporcjach. Dużo mam w tej książce pozakreślanych fragmentów, które przekonująco osadzają abstrakcyjnie brzmiącą wiedzę naukową w otaczającej nas rzeczywistości. Na plus, że całościowy przekaz nie jest zbyt depresyjny, ale też...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toAjaj, urocza to jest rzecz w swojej nieuprzejmości i szelmowskiej negacji piękna. Oryginalny Shrek jest brzydki, jest zły i nie czuje z tego powodu żadnych kompleksów, a wręcz przeciwnie - jest to dla niego źródło dumy! To jest w zasadzie trzydzieści stron bajki o self-love. Nie ma tu żadnych zawiłych tragedii wynikających z braku akceptacji siebie, jak to było w filmach o Shreku. Jeśli zbyt długo siedzieliście dzisiaj na Instagramie i znowu czujecie się brzydcy i niegodni miłości, to warto sięgnąć po tę króciutką historyjkę - od razu człowiek czuje się lepiej w swoim ciele :)
Ajaj, urocza to jest rzecz w swojej nieuprzejmości i szelmowskiej negacji piękna. Oryginalny Shrek jest brzydki, jest zły i nie czuje z tego powodu żadnych kompleksów, a wręcz przeciwnie - jest to dla niego źródło dumy! To jest w zasadzie trzydzieści stron bajki o self-love. Nie ma tu żadnych zawiłych tragedii wynikających z braku akceptacji siebie, jak to było w filmach o...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-09-21
Po lekturze tych króciutkich tekstów jestem pod wrażeniem jak wiele można zrobić w obrębie zaledwie kilku stron. Paradoksalnie, zdumiewające jest ile czuć w tych opowiadaniach przestrzeni, jakby się wchodziło do budki telefonicznej Doktora Who.
Daisy Johnson mistrzowsko uprawia ekonomię słowa, budując napięcie na niedopowiedzeniach, z dużym wyczuciem operując szczegółem. Potrafi też wytworzyć jakieś poczucie lokalności, tak, że ma się wrażenie, że te historie nie mogłyby być osadzone nigdzie indziej niż w The Fens.
"Fen" operuje na znacznie wyższym poziomie abstrakcji niż większość rzeczy, jakie ostatnio czytałam. Spełnione są tu wszystkie kryteria realizmu magicznego, ale nie chodzi mi tylko o to. Zaskoczyło mnie, że przeczytałam jedno opowiadanie, drugie, trzecie... i nie miałam o nich nic do powiedzenia. Nie poddają się one tak łatwo interpretacji, nie są skłonne do ustępstw.
Realizm magiczny w wydaniu Johnson jest o tyle frapujący, że najczęściej nie zapuszcza się zbyt głęboko w fantastykę, trzyma się blisko tkanki codziennego życia mieszkańców The Fens. Najbardziej nieprawdopodobna jest historia o domu, który zakochał się w mieszkającej w nim dziewczynie. Dom zostaje ożywiony i dysponuje pewną dozą sprawczości. Ale znajdą się w tym zbiorze opowiadania, które nie mają żadnych fantastycznych elementów, poza tym, że zwierzęta zachowują się w nich w nietypowy sposób – jedne są zbyt agresywne, drugie zbyt przyjacielskie.
Najłatwiej byłoby przeanalizować te teksty z perspektywy feministycznej, bo wszystkie koncentrują się na doświadczeniach kobiet, dość często nastolatek, które właśnie odkrywają swoją seksualność i cielesność.
Dobrze by się czytało "Fen" jako deser po "Krainie wód" Grahama Swifta. W tekstach Johnson jest jeszcze więcej napięcia seksualnego i fantastycznych, baśniowych historii. Kraina The Fens wydaje się jeszcze bardziej płynna, niestała i liminalna. Wraca motyw kobiety przemieniającej się w rybę, wracają duchy i wiedźmy. Pojawiają się lisy i albatrosy z lokalnych zabobonów. Atmosfera jest znacznie bardziej niepokojąca.
Całość jest utrzymana w bardzo rzeczowym tonie. Styl Johnson jest surowy i chłodny, wypłukany z naddatków, budowany na staccato krótkich zdań ze śladową ilością przymiotników. Chciałabym umieć tak pisać.
Więcej na kula-liryzmu.blogspot.com
Po lekturze tych króciutkich tekstów jestem pod wrażeniem jak wiele można zrobić w obrębie zaledwie kilku stron. Paradoksalnie, zdumiewające jest ile czuć w tych opowiadaniach przestrzeni, jakby się wchodziło do budki telefonicznej Doktora Who.
Daisy Johnson mistrzowsko uprawia ekonomię słowa, budując napięcie na niedopowiedzeniach, z dużym wyczuciem operując szczegółem....
2020-09-12
Przygotowywałam się mentalnie na ładniutką rzecz o motylkach i poszukiwaniu siebie z elementami romansu i powieści obyczajowej. A kryje się za tym tytułem bodaj najpopularniejszy reprezentant gatunku cli-fi (climate-change fiction). Nie wiem czy mamy na polskim rynku choćby jedną taką powieść, która wyróżniałaby się bezpośrednim wykorzystaniem wiedzy o zmianie klimatu w konstruowaniu fabuły.
Mamy przekład Anny Kłosiewicz, o tyle dobrze. Natomiast niedobrze, że przepadł on na naszym rynku bez echa - zupełnie niezasłużenie.
Tak to moim zdaniem musiało wyglądać: ludzie odpowiedzialni w Wydawnictwie Prószyński i S-ka za promocję książki obrali za docelową grupę odbiorców czytelniczki literatury kobiecej. Przyodziali tę świetną powieść cli-fi w kiczowatą okładkę: motylek + uroczo nieporadnie wyglądająca blondynka miętosząca w rękach letnią sukienkę. (Ma się ta okładka do treści jak kwiatek do kożucha. Zacznijmy od tego, że bohaterka powieści jest ruda, a akcja przypada na wyjątkowo słotną zimę w Appalachach, więc nikt tam raczej w zwiewnych kieckach nie ganiał xD)
Efekt: po niesprawiedliwie zaniżonych ocenach na Lubię Czytać widać ewidentnie, że książka nie przyjęła się w obranej grupie docelowej.
Należy tutaj podkreślić, że "Lot motyla" jest niezaprzeczalnie dogłębnie kobiecą powieścią napisaną przez kobietę – o rozterkach kobiet, ich uczuciach, lękach, pragnieniach i o przeszkodach, z jakimi muszą się mierzyć w patriarchalnym społeczeństwie. Ale nie tylko o tym. A przede wszystkim nie ma tutaj wartkiej akcji, wciągających wątków miłosnych, zmysłowych opisów... – czyli tego, czego oczekują czytelniczki literatury kobiecej sięgając po książki z tej półki.
"Lot motyla" to powieść o ekologii – ale nie takiej pop-kulturowej, jak z festiwalu w uzdrowisku termalnym w Uniejowie. Ekologia jako dziedzina nauki zajmuje się badaniem zależności między różnymi organizmami lub między organizmami a ich środowiskiem życia. Kingsolver, z wykształcenia biolożka, opiera swoją powieść właśnie na takim rozumieniu terminu "ekologia".
"Lot motyla" opisuje więc relacje między główną bohaterką, Dellarobią Turnbow, a jej rodziną i innymi mieszkańcami Feathertown – prowincjonalnej miejscowości w Tennessee u podnóża Appalachów. Kingsolver pochyla się również nad zależnościami między tymi ludźmi a ich biotopem, który ulega nagłym przeobrażeniom na skutek zmiany klimatu. Feathertown nawiedzają bowiem ulewne deszcze, które niszczą plony, podtapiają domy, powalają drzewa i wywołują groźne lawiny błotne.
Mniej oczywistym i – jak może się wydawać – mniej posępnym skutkiem zmiany klimatu jest zasiedlenie sąsiednich wzgórz przez miliony monarchów, motyli o intensywnie pomarańczowym ubarwieniu. Wkrótce okaże się jednak, że cudowne objawienie się monarchów w Feathertown z perspektywy nauki nie jest błogosławieństwem, lecz niczym innym jak niepokojącą aberracją. Małomiasteczkowa Dellarobia dowiaduje się o tym od Ovida Byrona, entomologa, przybysza z obcego dla niej środowiska akademickiego.
Dochodzi tutaj kolejna warstwa do interpretacij: relacja między mieszkańcami Feathertown, typowymi redneckami, a kosmopolitycznymi turystami, slacktywistami i wykształciuchami z zewnątrz. W pewnym sensie to też jeden z efektów zmiany klimatu, jeśli odizolowane i zhomogenizowane Feathertown nagle staje się siedliskiem dla wszystkich tych obcych ludzi, którzy przyjeżdżają do prowincjonalnej miejscowości w Tennesee zwabieni motylami. Co bardziej ksenofobiczni mieszkańcy Feathertown traktują tych przybyszów jako gatunek inwazyjny.
Niespodziewane wzmożenie ruchu w Feathertown stanowi dla Kingsolver doskonałą okazję do podkreślenia istoty różnic klasowych i nierówności społecznych. Najbardziej mnie ucieszyły fragmenty, które bezpardonowo dają do zrozumienia, że wielkomiejski aktywizm najczęściej opiera się na uprzywilejowaniu – bo na protesty, manifestacje, kampanie na mediach społecznościowych, symboliczne akcje i inne wyrafinowane formy okazywania sprzeciwu wobec degradacji środowiska naturalnego trzeba mieć fundusze (i inne kapitały, np. kapitał kulturowy). Trzeba dysponować wolnym czasem, żeby odsapnąć od codziennych trudów zwykłego przetrwania w tym tygodniu czy w tym miesiącu i móc pozwolić sobie na myślenie o działaniach długoterminowych.
"Lot motyla" pokazuje, że sprekaryzowanie, niemożność myślenia o przyszłości i wyłączenie z aktywnego brania udziału w życiu społecznym to również formy nieuprzywilejowania, które w subtelny i wyrafinowany sposób degradują środowisko.
Niebywale sympatyczna jest scenka, w której jeden aktywista specjalnie kopsnął się do Feathertown, żeby stać tam cały boży dzień z ulotkami i zachęcać tubylców do przyjęcia nisko-emisyjnego stylu życia. Po krótkiej rozmowie aktywisty z Dellarobią staje się nader oczywiste, że nie ma on zielonego pojęcia o realiach funkcjonowania klasy niższej.
Dellarobia wiedzie nisko-emisyjny styl życia czy jej się to podoba, czy nie. Nie musi ograniczać ilości spożywanego mięsa, bo nie stać jej na mięso. Nie musi rezygnować z podróżowania samolotem, bo nigdzie nie podróżuje. Nie musi rezygnować z kupowania nowych ubrań, bo całe życie ubierała się w ciuchlandach. I tak punkt po punkcie wychodzi na jaw kto ma większy udział w światowym bogactwie i przez to większy ślad węglowy. Sterczenie z oderwanymi od rzeczywistości ulotkami zaczyna wręcz jawić się jako przemoc symboliczna niefrasobliwego aktywisty przeświadczonego o swojej niewinności.
Jakby tego było mało, Kingsolver sygnalizuje istnienie problematycznych relacji o międzynarodowym zasięgu, podejmując się krytyki wolnorynkowych mechanizmów i globalizacji. Jest w tej książce rozdział, którego scenerią jest amerykański odpowiednik naszego sklepu "wszystko za 5 zł". Nieszczęśliwa, niezadowolona z życia Dellarobia szuka prezentów świątecznych dla swoich dzieci. Żal matki, która nie jest w stanie dać swoim dzieciom tego, czego by naprawdę chciały jest dojmujący. Ubóstwo popycha ją do szukania czegoś w miarę wartościowego na półkach z chińskim badziewiem. Jest w tym rozdziale również gruba rozkmina o beznadziei tkwienia w konsumenckiej spirali: zubożali Amerykanie polegają na dostawie tanich produktów wytwarzanych przez zniewolonych robotników w chińskich fabrykach, przez których z kolei amerykańscy rzemieślnicy (matka Dellarobi była krawcową a ojciec stolarzem) tracą pracę, nie będąc w stanie konkurować cenowo z chińszczyzną. W ten sposób nakręca się spirala ubóstwa i wyzysku.
Mam nadzieję, że teraz widoczne jest jak bardzo ambitnym, wielopoziomowym projektem jest dzieło Kingsolver. Choć dla recenzentek z Lubię Czytać "Lot motyla" to przegadane nudy z irytującą, narzekającą na wszystko główną bohaterką, która nie chce wziąć się w garść. Heh.
No jak dla mnie całkiem ładnie i wymownie wszystko się w tej powieści zazębia – również narzekanie Dellarobi i jej potrzeba tłumaczenia sobie na bieżąco świata, w którym przyszło jej żyć, a który ulega coraz silniejszej destabilizacji.
Przygotowywałam się mentalnie na ładniutką rzecz o motylkach i poszukiwaniu siebie z elementami romansu i powieści obyczajowej. A kryje się za tym tytułem bodaj najpopularniejszy reprezentant gatunku cli-fi (climate-change fiction). Nie wiem czy mamy na polskim rynku choćby jedną taką powieść, która wyróżniałaby się bezpośrednim wykorzystaniem wiedzy o zmianie klimatu w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Mocarna jest to rzecz o zgubnym indywidualizmie, toksycznej męskości i pułapce sukcesu.
Międzywojenna żydowska Warszawa z jej socjo-politycznymi, obyczajowymi i etnicznymi napięciami wydaje się nieco egzotycznym, a jednak znajomym miejscem akcji. Ciekawe tło historyczne jak na opowieść o superbohaterze z rozdartą tożsamością.
Postać Kuma wybitna - cyniczny kapitalista w samym sercu ideowo pogubionego ruchu robotniczego. Szapiro natomiast to taki polski Scarface - miał w życiu parter, więc chciał do góry, ale już będąc na górze nie stał się bardziej szczęśliwy, stał się więźniem swojej władzy i ambicji. Raperzy często o tym nawijają.
Metafizyczny kaszalot, który jednych irytuje, a dla mnie wydaje się dość ciekawą, ponurą reinterpretacją biblijnej przypowieści o potrzebie pogodzenia się z własnym przeznaczeniem - tutaj akceptacja własnego losu jest mechanizmem ściągającym Szapiro na dno, nie pozwalającym mu wyrwać się z Warszawy ponad jej małostkowe interesy. Litani imo jest tą częścią głowy Szapiro, która chce, żeby nic nie zmieniał w swoim życiu i dalej tkwił w tym samym bagnie. Każdy ma chyba w swojej głowie takiego potwornego kaszalota, który nie lubi nowego i dyktuje nam kim mamy być - trudno jest go przezwyciężyć, bo też trudno jest się wyrwać z nabytego habitusu.
Co do seksizmu - nie wiem jaką inną perspektywę niż seksistowską miałby reprezentować narrator będący niewykształconym, wychowanym przez ulicę gangsterem z nizin społecznych. Jak niby miałby się zachowywać i co miałby mówić? Powinien być szarmanckim feministą? XD Wydaje mi się, że Twardoch dostatecznie rekompensuje samcze klimaty wprowadzeniem postaci kobiecych z dość wysokim poziomem sprawczości. W "Królu" nienawiść jednej kobiety do przemocowego ojca niejako napędza łańcuch zdarzeń, który zapobiega przewrotowi u szczytu władzy państwowej. Burdelmama okazuje się koniec końców najbardziej zaradna życiowo z całego towarzystwa, podczas gdy idealizowana fizyczna siła Szapiro przegrywa z jego kruchą psychiką. Nawet żona Pantaleona się na nim zemściła. Ja tu widzę raczej krytykę maczyzmu, faceci nie kończą w tej powieści zbyt dobrze.
Styl pisania Twardocha z jego licznymi, zapętlającymi się powtórzeniami również siadł mi idealnie, bo jak niby miałby się wyrażać narrator z demencją starczą - jak najbardziej udany, adekwatny zabieg. A do tego to brawurowe wplatanie postaci historycznych do narracji - wyobrażam sobie, że sporo ludzi doznało z tego powodu historiograficznych konstypacji, bardzo odważne xD
Ugułem podziw dla typa, co on tutaj nawyrabiał.
Mocarna jest to rzecz o zgubnym indywidualizmie, toksycznej męskości i pułapce sukcesu.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toMiędzywojenna żydowska Warszawa z jej socjo-politycznymi, obyczajowymi i etnicznymi napięciami wydaje się nieco egzotycznym, a jednak znajomym miejscem akcji. Ciekawe tło historyczne jak na opowieść o superbohaterze z rozdartą tożsamością.
Postać Kuma wybitna - cyniczny kapitalista w...