-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę Julii Biel „Times New Romans”LubimyCzytać2
-
ArtykułySpotkaj Terry’ego Hayesa. Autor kultowego „Pielgrzyma” już w maju odwiedzi PolskęLubimyCzytać2
-
Artykuły[QUIZ] Te fakty o pisarzach znają tylko literaccy eksperciKonrad Wrzesiński25
-
ArtykułyWznowienie, na które warto było czekaćInegrette0
Biblioteczka
2024-05-06
2024-05-01
Junji Ito potrafi jak nikt wlać nieco więcej światła, czy może właściwiej by napisać mroku, do skostniałego gatunku jakim jest horror. Bodajże u profesor Janion w jej monografii "Wampir. Biografia symboliczna" przeczytałem kiedyś, że horror właśnie niechybnie skazany jest na ruch poza orbitą sztuki (to w zasadzie moja parafraza, sens jednak zachowałem), gdyż nastawiony jest jedynie na wzbudzenie u nas uczucia strachu. O tym, że podobne twierdzenia zdają się być fatalnym nieporozumieniem od lat szeregowi ludzi udaje się mnie przekonać. Jeśli mowa o kinie, zrobił to Robert Eggers swoimi niezwykłymi "Czarownica. Bajka ludowa z Nowej Anglii" i "Lighthouse". Zrobi to pewnie i swoją nadchodzącą wersją "Nosferatu". Jeśli zaś chodzi o komiks to niewątpliwie podziękowania należą się Ito. No bo jak tak można wziąć jakiś niegroźny motyw, dajmy na to spiralę, i za pomocą takiegoż tworzywa wywołać u czytelnika tyle skrajnych emocji, od niepokoju, przez strach, aż do obrzydzenia? A no Japończycy potrafią, szczególnie jeśli chodzi o nieliniowe, oryginalne koncepcje, które do głowy by nie przyszły Europejczykom, czy Anglosasom. Jednak Ito to prawdziwy fenomen. Tworzy coś jeszcze innego. Niczym doborowy MC biorący udział we freestyle'owej rap bitwie, Junji mógłby rzucić publice prośbę o podrzucenie najabsurdalniejszego słowa jakie przyszło by komuś do głowy i na jego podstawie sklecić kąśliwe, rymowane cudo. Bawi się więc niepokojem wrzucając na tapetę niewinny rekwizyt czy kolejną ofiarę, wykpiwając i tak już nazbyt poważną sytuację w jakiej znaleźli się jego bohaterowie. Można by powiedzieć, że zbytnio się nad nimi znęca. No pewnie, ale na swój sposób ironicznie, a co więcej i nie bez powodu. Pobudza ich do działania, a nas, biedaków, do refleksji, czy aby przypadkiem to nie z nas sobie dworuje.
Junji Ito potrafi jak nikt wlać nieco więcej światła, czy może właściwiej by napisać mroku, do skostniałego gatunku jakim jest horror. Bodajże u profesor Janion w jej monografii "Wampir. Biografia symboliczna" przeczytałem kiedyś, że horror właśnie niechybnie skazany jest na ruch poza orbitą sztuki (to w zasadzie moja parafraza, sens jednak zachowałem), gdyż nastawiony jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-04
Do samiutkiego końca miałem nadzieję na choćby odkrywczy plot twist albo koniec z wielkim "łał". Czułem się natomiast jak gdybym czytał zapis wydarzeń nudnego dnia wycietego z czyjegoś żywota, takiego, że i owszem, czasem coś nieoczekiwanego się przytrafi, jak wpadający z odwiedzinami, zmarły przed siedmiu laty ojciec, ale co z tego, skoro bohaterka wraca do wycierania kurzu na parapecie. Nie miałbym nic przeciwko fabularnej nudzie, gdyby autor w zamian serwował mi coś unikatowego, jak strumień świadomości w równie nużącym "Ulissesie" Joyce'a lub bezbłędny, przenikliwy język Nabokova w "Lolicie". "Silos" jest jednak wydmuszką, bez interesujacej formy i krzty sznytu, wypełnioną zdaniami równie nieskomplikowanymi, co nieurodziwymi, niczym "Kali kochać, kali kupić". Tu i ówdzie Howey rzuci ochłap, uchyli rąbka tajemnicy, ale hej, każda głośna powieść do czegoś aspiruje, ma intrygujacy zamysł i wręcz woła: "Patrz jakiego to obłędnego salta zaraz nie wywinę!", by w końcu zmusić do smutnej refleksji, że oto zmarnowaliśmy kilka godzin na kolejną marketingowa grandę. Tym właśnie dla mnie "Silos" jest. Dowodem, że za dobrym pomysłem powinno iść wyśmienite zaplecze.
Do samiutkiego końca miałem nadzieję na choćby odkrywczy plot twist albo koniec z wielkim "łał". Czułem się natomiast jak gdybym czytał zapis wydarzeń nudnego dnia wycietego z czyjegoś żywota, takiego, że i owszem, czasem coś nieoczekiwanego się przytrafi, jak wpadający z odwiedzinami, zmarły przed siedmiu laty ojciec, ale co z tego, skoro bohaterka wraca do wycierania...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-24
Niegdyś usłyszałem od znajomego, wielbiciela fantastyki, że trylogia husycka jest lepsza od cyklu wiedźmińskiego. Po pierwszej z trzech powieści wydaje mi się, że mógł mieć rację. Śmiałem się do rozpuku za każdym razem, gdy Sapkowski tego chciał wplątując nieporadnego niekiedy i naiwnego Reinmara w tarapaty. Jeszcze mocniej rżałem gdy poczciwy i wyszczekany demeryt, Szarlej, kwitował dosadnie niewiarygodne szczęście kompana kolejny raz wyciągając go z opresji. Tu nawet nie są potrzebne czary mary, metafizyczne stwory i inne efekciarskie sztuczki, gdyż i bez tego to zgrabna łotrzykowska powieść drogi. Sapkowski wszak jest czarodziejem słowa i nie mogę pozbyć się złudzenia, że dałby sobie radę w zasadzie każdym gatunku. Fantasy cierpiałoby bez niego na poważne niedobory, choćby warsztatowe. Całe szczęście trylogia jest długa i dla mnie dopiero się rozpoczęła.
Niegdyś usłyszałem od znajomego, wielbiciela fantastyki, że trylogia husycka jest lepsza od cyklu wiedźmińskiego. Po pierwszej z trzech powieści wydaje mi się, że mógł mieć rację. Śmiałem się do rozpuku za każdym razem, gdy Sapkowski tego chciał wplątując nieporadnego niekiedy i naiwnego Reinmara w tarapaty. Jeszcze mocniej rżałem gdy poczciwy i wyszczekany demeryt,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-04
Nie jest tak źle jak wieszczyli w opiniach ci, których o "Wieczny Grunwald" dopytywałem. Na pewno jest inaczej. Oczywiście inaczej niż by było dziś. Twardoch lat dwudziestych XXI wieku jest o wiele mniej chaotyczny i z pewnością nie tak rachityczny, gdyż cechując się już raczej pragmatycznym, zarobkowym podejściem do zawodu pisarza (co niejednokrotnie, szczerze, podkreślał), unika on tak luźnej kompozycji, pełnej rozgardiaszu. Być może tak miało być. W końcu w wielu miejscach to ten sam surowy Twardoch, z oryginalnym imaginarium, metafizycznym systemem z własnym zbiorem dogmatów i unikalnym językiem pełnym neologizmów.
Być może posłowie wydania "Wiecznego Grunwaldu" z 2021 roku ten cały chaos kompozycyjny tłumaczy. Niczym na spowiedzi, autor tłumaczy się kilkoma fragmentami życiorysu z treści powieści. Twierdzi, że jest wrażliwy, ale nie w znaczeniu "fragile", czyli kruchy, gdyż w zasadzie jest twardy, zahartowany, skoro dorastał samotny, nierozumiany przez rówieśników. No nie. Ja tam w prozie współczesnego Twardocha widzę pokorę, zrozumienie, że hardość to tylko zakładana maska. W "Wiecznym Grunwaldzie" widać już jakieś zalążki tej świadomości.
Nie jest tak źle jak wieszczyli w opiniach ci, których o "Wieczny Grunwald" dopytywałem. Na pewno jest inaczej. Oczywiście inaczej niż by było dziś. Twardoch lat dwudziestych XXI wieku jest o wiele mniej chaotyczny i z pewnością nie tak rachityczny, gdyż cechując się już raczej pragmatycznym, zarobkowym podejściem do zawodu pisarza (co niejednokrotnie, szczerze, ...
więcej mniej Pokaż mimo to
Muszę się przyznać do pewnej wstydliwego hobby, czy jak to nazywają Anglosasi guilty pleasure. Lubię czytać opowieści, relacje o nieznanym, nadnaturalnym, parapsychologicznym. Niegdyś czytywałem artykuły z portalu infra.org, doceniając pióro jednego z jego założycieli, Piotra Cielebiasia, notabene autora przedmowy „Wysokiej dziwności...”, który zawsze podchodził do opisywanych zjawisk ostrożnie, nie szufladkując ich, nie oceniając bez wyraźnego powodu (chyba że było to tłumaczenie cudzych prac, których autorzy tezy już stawiali), nie tworząc chochołów.
Miazga natomiast zachowuje się niczym ezoteryk. Jego pracę cechuje postawa presupozycyjna. Przede wszystkim więc dużo zakłada z góry, czasami nic sobie nie robiąc z podstawowych zasad logiki czy nauki. Nie chodzi mi o to, że przytacza historie osób, które znalazły się lub twierdzą, że znalazły się w absurdalnych, strasznych, czy wręcz przerażających sytuacjach. Byłby to zarzut dość nietrafiony, z uwagi na tematykę książki. Chodzi mi o to, że autor prezentuje dość kontrowersyjne tezy. Przykłady? Proszę bardzo. Już dawno nie umieściłem w książce tyle zakładek i nie podkreśliłem tylu zdań. Opisując jedno ze zdarzeń związane z górą Liwocz, Miazga na przykład wypowiada się na temat osiemnastometrowego stalowego krzyża, na którym zamontowano, jak to określił „nadajniki 4G". Ciekawe, że sam krzyż mu nie przeszkadza, ale już „nadajniki” zaburzają urodę cudownego zakątka. Urządzenie bowiem "[...] nie dość, że szpecą to przepiękne miejsce, to w dodatku wpływają negatywnie na zdrowie ludzi w okolicy". Bez komentarza. Opisując diabelskie kamienie z różnych zakątków kraju, Miazga powołuje się na geomancję i radiestetów, którzy twierdzą, że takie głazy nie są „rozmieszczone” przypadkowo, bo miejscach mocy, czy wzdłuż linii siatek energetycznych. Autor wspomniał przy okazji diabelskich kamieni nawet nieodżałowanego prof. Jana Pająka i jego badania na ich oddziaływaniem. To już prawie mnie zabiło. Bez komentarza. Wisienką na torcie jest cudowne wyznanie na ostatnich kartach „Wysokiej dziwności”, które można sprowadzić do „Nie jestem antyszczepionkowcem, ale...". Takich kwiatków jest cała masa. Wszystkie podobne twierdzenia, tezy, czy teorie autora są w jego opinii uprawnione. Inaczej jest ze sceptycyzmem, czy jak to Miazga określa „ortodoksyjną” nauką, zamkniętą w „sztywnych ramach". Na nie autor narzeka regularnie co kilka stron, nierzadko siląc się na pretensjonalne tyrady. Ta dychotomia jest równie fascynująca, co niestety durna. Bo gdzież mądrość w opisywaniu nadnaturalnych teorii i zdarzeń, przy nieustannym buczeniu na nieubłagane prawa logiki, czy dziedziny ścisłe?
Żyjemy w społeczeństwie nieco opacznie pojmującym racjonalizm. Sceptycyzm jest powszechnie nieaprobowany, zbywany, czasami reaguje się na niego negatywnie lub nawet odpowiada agresją. W końcu Niewierny Tomasz nie jest otaczany estymą i może to w pewien sposób tłumaczyć niechęć sporej części społeczeństwa do asertywności. Podobną niechęcią kieruje się autor utyskujący co kilkanaście stron na „ortodoksyjnych sceptyków” niczym na zło wcielone. Jestem tymże sceptykiem i nie widzę w byciu nim nic zdrożnego. Wręcz przeciwnie. Nazwałbym to, wręcz przewrotnie i nieco biblijnie, cnotą.
Bzdurometr wyłączyłem po wspomnianym już narzekaniu autora na znajdujący się na krzyżu maszt z zamontowaną na nim stacją bazową w technologii 4G (a kto wie, może już nawet i 5G?). Nie liczyłem już tak skrupulatnie kolejnych dziwactw. Fatalny styl, błędy fleksyjne, ortograficzne, stylistyczne, logiczne, czy literówki dały od szurskich wstawek wytchnienie, by po kolejnych kilkunastu stronach przyprawić o ból głowy. Miazga jest w stanie w jednym akapicie walnąć dwa babole tego samego rodzaju. Przykład? „[...] Ze zdecydowanym wyrazem twarzy Alan zdecydował [...]”, a kilka zdań dalej „[...], a Alan uniósł broń, strzelając jednym strzałem”. Miazga przekręca nawet imiona, czy nazwiska przytaczanych zagranicznym specjalistów lub świadków. Z początku i te błędy pieczołowicie zaznaczałem, ale było tego tyle, że poddałem się po kilkudziesięciu stronach (i tak wytrwałem dłużej, niż w przypadku szurskich wstawek), robiąc wyjątki dla co ciekawszych baboli. Korekta podobno była, autor z resztą korektorce już we wstępie podziękował za walkę z jego niepokornym stylem. Zastanawiam się, co było tego powodem, gdyż satysfakcjonująca naprawa tej książki była zgoła niemożliwa ze względu na rozmiary tragedii, jaką jest u autora brak podstawowych umiejętności komunikowania się z czytelnikiem i artykułowania własnych myśli. Nie ma więc tu winy korektorki. Prawdopodobnie robiła, co mogła i na co pozwalał jej czas, budżet i sam twórca. Może więc odpowiedniejsze byłyby przeprosiny, za fatygę oczywiście, gdyż publikacja w tym stanie nie powinna ujrzeć światła dziennego.
Jest więc gorzej niż w przypadku „Magicznej rzeczywistości". W poprzedniej książce braki warsztatowe zakrywała niebotyczna ilość cytatów i relacji świadków, a Miazga niejako stał z boku, nieczęsto siląc się na dłużyzny w postaci własnych przemyśleń. W najnowszej pracy ufologa prywatne archiwa nie odgrywają już znaczącej roli. Autor stara się więc wypełnić strony treścią, nawiązując do przypadków i fenomenów opisywanych przez innych badaczy, często raczy też dzielić się własnymi przemyśleniami. Przypisów jest mało, nieraz pozbawieni jesteśmy kontekstu. Jeśli więc w dziedzinie niewyjaśnionych zjawisk jesteśmy kompletnie zieloni, wielu rzeczy nie zrozumiemy. Kiepska to synteza, a absurd goni absurd. Pozycja jest wtórna względem poprzedniej książki Miazgi, nie wnosi w zasadzie nic nowego do przedstawionych w „Magicznej rzeczywistości” poglądów. Nawiązanie do prac Keela czy Vallee zdaje się pustym odniesieniem. Niby jakimiś refleksjami na temat prac rzeczonych autorów Miazga się dzieli, ale i tak w skrócie, bo przecież już się z nimi zgadzał w poprzednich swoich pracach, a w ogóle to i podtrzymuje swoje już wypracowane w tychże publikacjach zdanie na temat „żywego folkloru". Po co więc kolejne 400 stron, skoro może niecałe 100 jest pewnym novum, ze względu na niepublikowane wcześniej relacje z archiwum twórcy? Mógłbym tak o mankamentach „Wysokiej dziwności” pisać i pisać, ale lepiej już zakończyć. Dość powiedzieć, że po lekturze książki pana Miazgi musiałem odpocząć nieco od jakiejkolwiek literatury. Tak wiele masochizmu bym mógł tu zamieścić jakąś kontrę, wraz z oceną.
Muszę się przyznać do pewnej wstydliwego hobby, czy jak to nazywają Anglosasi guilty pleasure. Lubię czytać opowieści, relacje o nieznanym, nadnaturalnym, parapsychologicznym. Niegdyś czytywałem artykuły z portalu infra.org, doceniając pióro jednego z jego założycieli, Piotra Cielebiasia, notabene autora przedmowy „Wysokiej dziwności...”, który zawsze podchodził do...
więcej Pokaż mimo to