Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Podchodziłem do tej książki sceptycznie. Schemat hibernatusa odmrożonego we współczesnych nam czasach, aby móc spojrzeć na nie jego oczami, jest dość wyświechtany. By podać przykłady, nie trzeba cofać się aż do filmu Louisa de Funèsa, nie tak dawno (ha, to już ponad 10 lat!) ukazała się bowiem „On wrócił” Vermesa, oparta na tym samym modelu. Toteż od pierwszych stron mam wrażenie, jakbym czytał bliźniaczą powieść. Puértolas nie zaprząta sobie głowy szczegółami uprawdopodobniającymi całą historię, która w skrócie prezentuje się tak: u wybrzeży Norwegii rybacki trawler wyławia dwie tajemnicze skrzynie, które okazują się zawierać zamarzniętego Napoleona Bonapartego (plus koń, minus penis). Po ostrożnym rozmrożeniu na stercie dorszy Największy z Francuzów ożywa, lecz że jest niezwykle inteligentny, nie dziwi się niczemu, co wokół siebie dostrzega (z wyjątkiem braku penisa; nadmieniam to, ponieważ w książce ten temat co i rusz powraca) i czym – w znakomitej francuszczyźnie – w ramach przyspieszonego kursu historii faszeruje go jego wybawca, kapitan trawlera.

Już po pierwszych kartach książki zauważyłem, że autor niecierpliwi się bardzo, by przejść do zasadniczej części, jaką jest opis rzeczywistości – Francji targanej islamskim terroryzmem, ataków na redakcję „Charlie Hebdo”, narodzin tak zwanego Państwa Islamskiego, słabości współczesnych społeczeństw itp. Zapewne dlatego Napoleon bez trudu urywa się swemu opiekunowi na lotnisku, bez większych kłopotów dociera do własnego grobowca, odzyskuje swój pieróg i płaszcz, a następnie bez większych kłopotów wymusza spotkanie z (ciapowatym) prezydentem Republiki, w którego roli występuje bez żadnych literackich maskująco-anonimizujących zabiegów sam Francois Hollande. Potem szast-prast i wódz realizuje gładko swój plan, aż do kuriozalnego finału. I przyznam, że przeszkadza mi trochę to, jak bardzo nic nie przeszkadza Napoleonowi w tym kolejnym zwycięskim marszu. Hitler Vermesa musiał się bardziej namęczyć. Wadzi też infantylna forma całości, jakby autorowi opowieść służyła jedynie za pretekst do marudzenia na rzeczywistość.

Podchodziłem do tej książki sceptycznie. Schemat hibernatusa odmrożonego we współczesnych nam czasach, aby móc spojrzeć na nie jego oczami, jest dość wyświechtany. By podać przykłady, nie trzeba cofać się aż do filmu Louisa de Funèsa, nie tak dawno (ha, to już ponad 10 lat!) ukazała się bowiem „On wrócił” Vermesa, oparta na tym samym modelu. Toteż od pierwszych stron mam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każda książka Andrzeja Pilipiuka jest małym arcydziełkiem nostalgii, hołdem złożonym tradycji i historii. Zwarta forma opowiadania nie nuży, daje się czytać gładko, by nie powiedzieć – pochłonąć.

Tradycyjnie w zbiorku tekstów jest kilka, powiązanych nicią niesamowitości i nadprzyrodzonych wydarzeń. Spotykamy tu starych znajomych – Roberta Storma („Gladiator”, „Antykwariat”, „Walizka”) i Pawła Skórzewskiego („Pokusa uśmiechu”) – jednak niemal połowa zbiorku to tytułowe „Zło ze wschodu”, którego bohaterem jest młody chłopak wywieziony przez Niemców w środku wojny ze wschodnich rubieży okupowanej Rzeczpospolitej.

Znać historyczną wiedzę autora, który sam rozmiłowany w dawnych zwyczajach, wierzeniach i czasach, z zapałem edukuje też swoich czytelników. Jeśli co razi, to że jego bohaterowie wydają się inteligentniejsi i wykształceni ponad swój stan i możliwości, nie tylko wysławiając się wyszukaną niekiedy polszczyzną, ale też błyszcząc wiedzą dostępną przecież wówczas (szczególnie w wojennej pożodze) nielicznym. Prowadzą rozmowy, których trudno spodziewać się po wiejskich parobkach, nawet jeśli przyjąć, że jeden z nich jest niespełnionym studentem.

Niemniej wszystkie postacie są sprawnie odmalowane, a snute historie niezmiennie niosą w sobie nutkę dreszczyku i niesamowitości. Co cenne, autor wkłada im w usta i myśli bogactwo zrozumienia dla otaczającej rzeczywistości, bez nachalnego dydaktyzmu, łatwych podziałów czy uprzedzeń, którym zdarzało mu się dawać wyraz w poprzednich książkach.

Pilipiuk wciąż mi się nie nudzi i to jest, moim skromnym zdaniem, jedna z jego największych zalet.

Każda książka Andrzeja Pilipiuka jest małym arcydziełkiem nostalgii, hołdem złożonym tradycji i historii. Zwarta forma opowiadania nie nuży, daje się czytać gładko, by nie powiedzieć – pochłonąć.

Tradycyjnie w zbiorku tekstów jest kilka, powiązanych nicią niesamowitości i nadprzyrodzonych wydarzeń. Spotykamy tu starych znajomych – Roberta Storma („Gladiator”,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szalenie trudno jest zmierzyć się z legendą. Po pierwsze, dlatego, że jeden z moich ulubionych seriali wysoko zawiesił poprzeczkę i boję się rozczarowania książką (tak było z „Forrestem Gumpem”). Po drugie, dlatego, że książkowe opisy postaci nijak mają się do bohaterów serialu, którzy tak mocno wryli się w moją pamięć, że mimowolnie dominują i nie chcą ustąpić literackiej wizji autora. Po trzecie, serial już zabił mój odbiór jednego dzieła, a był nim film Altmana; zniechęcony rozjazdem z oczekiwaniami nie zdołałem przezeń przebrnąć, zapewne niesłusznie.

Pomimo tych obaw postanowiłem jednak, że nie będę miękiszonem i odważnie dam książce szansę. Przyznaję, z powyższych powodów moja ocena może trącić brakiem obiektywizmu, ale też nie było tak źle, jak sądziłem. Poczyniłem kilka obserwacji. Przede wszystkim lektura jest krótka; dalece krótsza, niżby to wynikało z serialu, a nawet z zewnętrznych rozmiarów tomu. Duże marginesy i spore litery sprawiają, że trzysta stron przemyka nie wiadomo kiedy. Nie spotykamy tu również tylu bohaterów - akcja kręci się wokół Pierce’a, McIntyre’a i Forresta w asyście kilkorga drugoplanowych postaci. Humor nie jest może zbyt wysokich lotów (serial też nim często nie grzeszył), ale też nie tak niski, by nie móc otwarcie powiedzieć „śmiechłem” (i to nawet kilka razy). Zdarzają się także momenty powagi, ukazania koszmaru wojny, choć zdają się one umykać w powodzi absurdalnych wyczynów trójki bohaterów. Bo właśnie absurd jest tym, co najbardziej wyróżnia się w książce. Bywa posunięty do tego stopnia, że trudno nadążyć za akcją, nie mówiąc o tym, by odkryć, co powinno w nim śmieszyć. Nawet groza przybiera tu zresztą często postać groteski, co tępi jej zęby i osłabia odbiór książki, która - było, nie było - wynikała z osobistych doświadczeń Hookera (właśc. Richarda Hornbergera) na froncie wojny koreańskiej. W serialu udało się, moim skromnym zdaniem, tę równowagę jednak lepiej zachować.

Perypetie chirurgów i pozostałego personelu wojskowego szpitala amerykańskiego w Korei ciekawiej jest więc śledzić na małym ekranie, ale wbrew początkowym obawom książka również nie rozczarowuje. Po części będzie to także zasługą przekładu Justyny Kukian, któremu nic nie można zarzucić. Mimo wszystko pozostaje jednak pewien niedosyt, jakby książka miała potencjał większej głębi, którego nie zrealizowano. Mówiłem, że serial wykrzywi mi odbiór lektury...

Szalenie trudno jest zmierzyć się z legendą. Po pierwsze, dlatego, że jeden z moich ulubionych seriali wysoko zawiesił poprzeczkę i boję się rozczarowania książką (tak było z „Forrestem Gumpem”). Po drugie, dlatego, że książkowe opisy postaci nijak mają się do bohaterów serialu, którzy tak mocno wryli się w moją pamięć, że mimowolnie dominują i nie chcą ustąpić literackiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dobra, będzie długo (bardzo długo!) i będę się pastwił (bardzo pastwił!).

Są świetnie napisane książki oparte na niesamowitym pomyśle. Są książki napisane fatalnie i bez pomysłu. Są też świetnie napisane książki, w których akcja kuleje na tyle, że zwyczajnie nudzą. No i są książki oparte na dobrym pomyśle, ale napisane tak fatalnie, że nie sposób je czytać. Do tej ostatniej kategorii zaliczam „Syryjską legendę”. Rzadko natrafiam na powieści tak słabe, że pochłaniam je szybko, byle rychlej skończyć.

Koncepcja poszukiwania legendarnego skarbu ukrytego przez hitlerowców we wpadającej w wojnę domową współczesnej Syrii jest wcale wciągająca. Oto rozwiązywanie prowadzącej doń zagadki próbuje pokrzyżować szwajcarskim archeologom podły arcyzbrodniarz, w wydarzenia wmieszany jest sam prezydent Syrii, radykałowie islamscy, a także prowadzący własną wendetę szwajcarski profesor CERN. Zapowiada się więc mniamuśnie.

No to dlaczego nie wyszło? Nie wypaliło? Zgasło jak zdmuchnięta świeczka? Kto podciął skrzydła tak sprawnie zrywającej się do lotu powieści? Autor! Do spółki z zespołem redakcyjnym, trzeba uczciwie przyznać. Otóż Wojciech Kulawski, nie bawiąc się w finezyjne rzeźbienie kozikiem, postanowił swoją powieść wyciosać siekiereczką, tępawą dosyć i z lekka pordzewiałą. Niestety, nikt mu jej nie naostrzył.

Zacznijmy od bohaterów, tak głównych, jak i drugoplanowych, płaskich jak kartka z brulionu sztubaka. Bandyci to walczą ze sobą na śmierć i życie, to znowu traktują się z rewerencją bądź współdziałają w świetnej komitywie. Protagoniści wykazują podziwu godną odporność psychiczną: można ich bić, ścigać, gwałcić i torturować, mimo to chwilę później zachowują się całkowicie normalnie, jakby nic się nie wydarzyło, a tego rodzaju przejścia były ich chlebem powszednim, bez śladu na psychice.

Teraz uwaga, bo będą spojlery. Niestety, nie da się pisać o „Syryjskiej legendzie” bez odnoszenia się wprost do jej wątków. Oto profesor, który przez pół książki poszukuje córki, żeby wyrwać ją z łap bandytów, natyka się wreszcie na nią pod hotelem, ściganą przez jakiegoś brodacza. Cóż robi? Ucieka, wystraszony, by zaraz po dotarciu do hotelu podjąć przerwane poszukiwania, jakby wczytywał zapis jakiejś gry przygodowej. Zimna ryba, ot co. Widać uważa, że zawsze może znaleźć ją drugi raz, w bardziej sprzyjających okolicznościach. A przecież ten sam człowiek jeszcze kilkadziesiąt stronic wcześniej przeżywał emocjonalną rzucawkę, od szlochów w znerwicowanej rozpaczy po chłodną determinację zawodowego żołnierza. Podobnie inna postać, gdy arcyłotr przyznaje się jej wprost do porwania dziewczyny, olewa to wyznanie totalnie i bez mrugnięcia okiem, choć mogłaby oszczędzić wszystkim kłopotu, gdyby już wówczas zbrodzień trafił do kicia. Cóż za pokaz obojętności!

A może to efekt ogólnej zaprawy, życiowej rezyliencji wbudowanej w rys postaci? Autor żywi bowiem osobliwe upodobanie do emocjonalnego torturowania swoich bohaterów poprzez notoryczne uniemożliwianie im udanych już niemal ucieczek. Oczywiście, taki zwrot akcji to doskonały zabieg zaskakujący czytelnika, ale po czwartym czy piątym razie czytelnik staje się bardziej zaskoczony powodzeniem niż klęską. Żeby nie było, nie tylko protagoniści to niedorajdy; jedną z bardziej kuriozalnych jest scena, gdy dwaj łotrzykowie, niedawni towarzysze broni, stają naprzeciw siebie i dochodzą do wniosku, że najlepszym dla nich rozwiązaniem jest powystrzelać się wzajem w parodii romantycznego pojedynku. Nawet nie próbują uchylać się przed kulami, rąbią po prostu do siebie do ostatniej krwi!

Kuriozów zresztą jest więcej. Scena porwania grupki archeologów (znów spojler!) na pustyni to istny antymajstersztyk! Napisana bez ładu i składu, jakby autor przymierzał się do niej długo, zafrasowany, jak to sensownie opowiedzieć, aż doszedł do wniosku, że bez dwóch głębszych się nie obejdzie: czas wziąć byka za rogi - i wystukał scenę, do której najwyraźniej brakowało mu serca i weny. Czy wspomniałem, że obowiązkowo występuje w niej niemal naga kobieta? Przeczytajcie sami, nie chcę zepsuć Wam tej uczty dla zmysłów rodem z bazaru.

Ach, bo właśnie! Skądinąd ciekawa przecież historia została zmarnowana stylem rodem ze szkolnych wypracowań i powierzchownym prześlizgiwaniem się po charakterystyce tak bohaterów, jak i wydarzeń. Spotkania, nawet z przedstawicielami władz państwa, trwają nie więcej niż kilka minut i można je zorganizować od ręki. Gdy wątek się rwie, zawsze zadzwoni telefon, przypadkiem wpadnie się na kogoś na ulicy ludnego miasta lub na pustyni (jedyny w promieniu stu mil nomada „niespodziewanie” okaże się wówczas przyjacielem bądź wrogiem któregoś z głównych bohaterów!). No i te krótkie, skonstruowane głównie z użyciem „być” i „mieć” zdania, pozbawione metafory, polotu czy choćby podmiotu domyślnego - każde musi kończyć się jakimś „powiedział mężczyzna”, „tłumaczyła kobieta”, żeby czytelnik czasem nie pomyślał sobie, że mógłby wypowiadać się ktoś inny niż dotychczasowy uczestnik dialogu. Co nie znaczy, że opisy są takie jednoznaczne, o nie - zdarzają się miejsca, gdzie ta sama postać przedstawiona jest w taki sposób, że ma się wrażenie, jakby chodziło o dwie różne osoby.

Zresztą warstwa językowa to temat na osobną książkę o książce. I tu dochodzimy do punktu, gdy pastwić się będę nie tylko nad autorem, ale i nad redakcją oraz korektą. No bo jak można przepuścić krótki opis walki, w którym aż pięciokrotnie ktoś „wyprowadza cios”? Czym są „dwie strzeliste wierze”? Kiedy właściwie rozgrywa się akcja rozdziału „6 miesięcy wcześniej”, skoro poprzedni ulokowano „pięć lat wcześniej”? Czy „nie łódź się” to jakieś nawiązanie do blasków życia w moim niemal rodzinnym mieście? Jak skrępowana kobieta spogląda „pretensjonalnym wzrokiem” na swego oprawcę? Dlaczego zapach perfum i zgniłych ryb na arabskim targu to „uczta dla zmysłu powonienia” i czemu dziewczyna czekała, gdy „warzył się jej los”? Zwarzył się istotnie, gdyż wkrótce „posiadała liczne siniaki i rany”. „Dwójka mężczyzn”, trójka, czwórka - czy to konkurs na eskalację złej odmiany?

Nie popisała się też redakcja, pozwalając, by w krótkich dialogach nieustannie na zmianę ktoś „zapytał”, a ktoś mu „tłumaczył”, jakby nie było innych form. Być może oczy ich, jak oko pewnego mężczyzny, miały „siatkówkę zarośniętą bielmem” (podziw dla bohatera, który zauważył to bez wziernika!). A może ujęła korektę szarmanckość autora, który ze staroświecką grzecznością każe swemu bohaterowi ratować z rozbitego samochodu „koleżankę”, jej zaś wtulić się z wdzięcznością w „kolegę”? Jak tu zwrócić uwagę na niedociągnięcia, gdy wokół taka kurtuazja?

No, a jest jeszcze warstwa merytoryczna. Wszystkich, którzy tu dobrnęli, pocieszę, że to ostatni etap tej mordęgi; chapeau bas za wytrwałość! MUSZĘ wszakże zaznaczyć, że jeśli zaczynamy sceną rajdowej jazdy bohatera zlęknionego o los ukochanej kobiety, nie wypada w kolejnym rozdziale po prostu opisać, jak oboje spotykają się, żeby po prostu pogrzebać w ziemi, bo nic się złego nie działo. A dlaczego szwajcarska ekspedycja archeologiczna porusza się po syryjskich miastach „komunikacją miejską”? Kładą na to wielki nacisk, podkreślono to w tekście chyba ze cztery razy - ach, ta oszczędność. Dowiadujemy się też tak istotnych prawd jak ta, że jeśli położymy się na noc na piasku pustyni, zjedzą nas pająki i skorpiony. Ogryzą do kosteczek, a my się nawet nie obudzimy! (Autor podkreślił to minimum trzy razy, więc chyba to bardzo ważne). Dlatego trzeba spać na półce skalnej. Zysk z tego taki, że w pobliżu zawsze będzie kamień, którym można rzucić celnie nawet ze związanymi z przodu rękami. W ten sposób można zdobyć łuk, którym bohaterka będzie razić swych wrogów z ukrycia, a oni nawet nie domyślą się, gdzie się chowa. (Z łuku można najwyraźniej strzelać rakietami o wielokilometrowym zasięgu. A może ci wrogowie też mieli zarośnięte bielmem siatkówki i dlatego nie widzieli dziewczyny z łukiem stojącej najwyżej sto metrów od nich?). Optymizm autora wobec możliwości granatów ręcznych (aka wyrzucanie ciężkich samochodów na kilka metrów w powietrze) to już taka wisienka na torcie.

„Wbijałem sztylet wzroku” w kolejne stronice, z niedowierzaniem potykając się o kolejne błędy, kiksy i niedociągnięcia tylko dlatego, że chciałem przyspieszyć zakończenie męki lektury. Ocena jest i tak wysoka, bo pomysł na historię był naprawdę niezły, szkoda tylko, że niezrealizowany, bo wątek poszukiwania skarbów potraktowano mocno po macoszemu. Jak zresztą wszystkie inne wątki, z miłosnym włącznie.

Dobra, będzie długo (bardzo długo!) i będę się pastwił (bardzo pastwił!).

Są świetnie napisane książki oparte na niesamowitym pomyśle. Są książki napisane fatalnie i bez pomysłu. Są też świetnie napisane książki, w których akcja kuleje na tyle, że zwyczajnie nudzą. No i są książki oparte na dobrym pomyśle, ale napisane tak fatalnie, że nie sposób je czytać. Do tej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tytuł adekwatny („ostatni gasi światło”), podobnie jak motto: „Starość to nie miejsce dla mięczaków”. Sięgając po książkę jednego z Wielkich, czytelnik przekracza wszelako próg lektury z pewnym bagażem oczekiwań. Nietrudno wówczas o rozczarowanie w zderzeniu z rzeczywistością, gdy okazuje się, że a) Wielki być może nie jest wcale aż tak wielki, jak się malował; b) Wielki ma niewiele do powiedzenia o sprawach dużych, za to z rozkoszą gawędzi o drobiazgach.

Co się tyczy punktu a, nie mnie oceniać aktorskie dokonania Rogera Moore’a. Było, nie było, zacny wiek poszedł tu w parze z wieloletnią karierą - na małym ekranie sir Moore startował w marcu 1949 roku i rozpoznawalności trudno mu odmówić, jakkolwiek mnie aktor ten zapadł w pamięć przede wszystkim rolami „007” i „Świętego”. Skupmy się zatem na punkcie b, jako że o książkach tu rozmawiamy. W zamyśle kontynuacja pierwszego tomu autobiografii („Nazywam się...”) miała niewątpliwie przybliżyć barwne i bogate życie prominentnego członka brytyjskiej śmietanki aktorskiej. W praktyce bliżej tu do dziadziusiowej gawędy o tym i owym, przy czym dziadziuś potrafi niekiedy zasunąć nie lada sprośną anegdotką (dla porządku dodam: to niekoniecznie komplement). Kto spodziewał się wraz z Moore’em wypłynąć na głębię filozoficznych rozważań o cieniach i blaskach kariery, srogo zawiedzie się taplaniem w towarzyskim brodziku. Owszem, przewijają się tu nazwiska z pierwszych stron gazet i najwyższych półek, niemniej mamy do czynienia przede wszystkim z wyliczanką, kto akurat gdzie grał, z kim i komu pokazał przyrodzenie na bani (albo i całkiem na trzeźwo). Mniej tu opowiastek z życia samego autora, ostrze staroświeckiego dowcipu częściej mierzy w innych.

Na pochwałę zasługuje natomiast warstwa ilustracyjna - tekst okraszony jest bogatym zbiorem fotosów.

Tytuł adekwatny („ostatni gasi światło”), podobnie jak motto: „Starość to nie miejsce dla mięczaków”. Sięgając po książkę jednego z Wielkich, czytelnik przekracza wszelako próg lektury z pewnym bagażem oczekiwań. Nietrudno wówczas o rozczarowanie w zderzeniu z rzeczywistością, gdy okazuje się, że a) Wielki być może nie jest wcale aż tak wielki, jak się malował; b) Wielki ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nawet dzisiaj rowerowa podróż przez Polskę śladami Newmana byłaby wcale niezłym wyczynem, tymczasem ten brytyjski pisarz, podróżnik i dziennikarz, ponadto kompozytor musicali i (prawdopodobnie) szpieg wybrał się w nią w 1934 roku, nie mogąc liczyć na wszelkie dostępne nam dziś udogodnienia. Wierny „George”, trzybiegowy Starley, na owe czasy wytrzymały i nowoczesny, nie zawodził nawet na kocich łbach i bezdrożach polsko-ukraińskiego i polsko-litewskiego pogranicza.

Nie wiem, w jakim stopniu jest to zasługa doskonałego tłumaczenia Ewy Kochanowskiej, ale reportaż, skrzący się humorem i lekki w tonie, czyta się tak, jakby powstał w ostatnim dziesięcioleciu, nie blisko 90 lat temu. Perypetie Newmana z policjantami pozwalają porównać ich postawy w różnych regionach kraju, a spotkania z dygnitarzami czy postaciami polskiej socjety - zorientować się w ich poglądach. Podróżnik to bohatersko walczy z żubrami, to zmaga się z piachem bezdroży, to znowu zawzięcie pedałuje po (nielicznych) równych szosach, robiąc imponujące nawet dziś dystanse. Występuje nawet w pokazie cyrkowym! Jednocześnie jego relacja niesie w sobie ogromną wartość poznawczą, jeśli chodzi o warunki życia. Newman nie planował napisać przewodnika turystycznego, ciekawili go ludzie i ich życie, choć nie pomija opisów architektury i chętnie przytacza wyimki z rocznika statystycznego, starając się przybliżyć czytelnikom stary-młody kraj i jego pogmatwaną historię. Nie zatrzymywał się w hotelach, starał się, gdzie mógł, korzystać z gościny zwykłych ludzi, z którymi porozumiewał się często na migi. Dzięki temu mógł, iskając się okazyjnie od pcheł, obserwować z bliska ich życie, a bawił zarówno u junkra pruskiego i w domach krakowskiej inteligencji, jak i w chłopskiej chacie, budząc powszechne zdumienie tak swoją śmiałą eskapadą, jak i strojem brytyjskiego podróżnika, składającym się m.in. z krótkich spodenek.

Trasa Newmana wiodła z Gdyni i Gdańska m.in. przez Bydgoszcz, Warszawę i Łódź (której, jako „nudnej” autor poświęcił zaledwie nieco ponad pół strony!), po Zakopane, Lwów, Równe i Wilno, by wreszcie zawrócić ku morzu przez Prusy Wschodnie. Był ledwie rok 1934, Hitler dopiero co objął władzę w Niemczech, a jednak wojna wydawała się już nieuchronna. Nie mówi się o tym wprost, lecz konflikt wybija z każdej obserwacji i każdej niemal rozmowy. Na każdym styku pomiędzy narodami, czy to w sprawie „korytarza” gdańskiego, czy w nadgranicznych stosunkach polsko-litewskich, iskrzy. Właściwie każdy rozdział każe czytelnikowi zastanowić się, czy w takich warunkach można było w ogóle marzyć o uniknięciu wojny; w kontekście rozkręcającego się dziś konfliktu w Ukrainie spostrzeżenia te nabierają dodatkowej wagi.

Fascynujące jest to spojrzenie na kraj oczyma turysty z czasów, które zwykliśmy poznawać raczej przez podręczniki do historii. Co więcej, spostrzeżenia Newmana często odbiegają od tego, co zwykliśmy sądzić o polskim dwudziestoleciu międzywojennym. Aż dziwne, że książka ta dotąd nie ukazała się w Polsce; dopiero w 2021 r. została wydana nakładem „Znaku”. Warto nadmienić, że na październik 2022 r. zaplanowano premierę kontynuacji, domykającej klamrę spinającą końcówkę lat 30. i koszmar II wojny światowej: „Rowerem przez Polskę w ruinie”, pisaną na gorąco w 1945 r.

Nawet dzisiaj rowerowa podróż przez Polskę śladami Newmana byłaby wcale niezłym wyczynem, tymczasem ten brytyjski pisarz, podróżnik i dziennikarz, ponadto kompozytor musicali i (prawdopodobnie) szpieg wybrał się w nią w 1934 roku, nie mogąc liczyć na wszelkie dostępne nam dziś udogodnienia. Wierny „George”, trzybiegowy Starley, na owe czasy wytrzymały i nowoczesny, nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powrót czołowego feministy polskiej literatury z dreszczykiem i ziarnkiem fantasy. Czwarty, nieco „pozakanoniczny” tom trylogii „Kuzynki”, nie jest samodzielną całostką, lecz raczej minizbiorkiem dwóch opowiadań. Nie znajdziemy tu już księżniczki Moniki, rzecz traktuje o perypetiach Stanisławy Kruszewskiej, uczennicy alchemika Sędziwoja, młodej i świeżej pomimo kilku stuleci na karku, oraz jej kuzynki Katarzyny, do niedawna agentki CBA, która nie miała pojęcia o świecie istniejącym za cienką zasłoną osnowy rzeczywistości. Poznaje go teraz w przyspieszonym tempie, odkrywając, że poza tym, co racjonalne i znane, istnieje też wielkie uniwersum magiczno-metafizyczne, pełne Nieznanego przez duże N. Obie kobiety są mądre, silne, samodzielne, odważne i niemal całkowicie wyzute z seksualności.

Po nieco nużącym tomie trzecim czwarty wydaje się lekkim odświeżeniem, choć nie powiedziałbym, że zachwyca. Oto najpierw dziewczyny pomagają nieznajomej (tytułowej „Zaginionej”) w odnalezieniu tajemniczej wyspy Friesland, na której niegdyś mieszkała, lecz którą z powodu zarazy musiała jeszcze we wczesnym dzieciństwie gwałtownie opuścić. Nie zabraknie tu charakterystycznej dla cyklu jatki z udziałem broni białej, obowiązkowo pojawiają się również naziści i nader skrótowe, urwane wręcz zakończenie.

W drugiej części tomu dziewczyny pomagają nieznajomej (innej jednak niż tytułowa „Zaginiona”) w odnalezieniu samej siebie, Zuzanna sprawia bowiem wrażenie, jakby zagubiła się gdzieś w swojej głowie i miała kłopot z powrotem do domu. Tym razem zabraknie jatki z udziałem broni białej, obowiązkowo pojawiają się jednak naziści i stary mądry Żyd, a także nader skrótowe, urwane wręcz zakończenie. Na uwagę zasługuje malutkie cameo Roberta Storma, ponieważ klimat tej opowieści zbliża się nieco do atmosfery znanej z opowiadań z jego udziałem i to chyba jest jej największa zaleta.

Książkę czyta się gładko, choć Pilipiuk nie stroni od typowych dla siebie narzekań na współczesne czasy i ludzi, a także sięga po znane z wcześniejszych tomów i innych opowiadań motywy tajemnych bibliotek i alchemicznych dekoktów, nieco już opatrzone. Drugie opowiadanie dodano chyba tylko dlatego, że pierwsze było zbyt krótkie na samodzielną książkę, nie ma bowiem większego uzasadnienia i nie łączy się z pierwszym.

Z jakiegoś względu nawet tak ważne wątki jak dziwna choroba alchemików, na którą zapada Stanisława, czy tajemnica czarnych skrzypiec w drugim opowiadaniu nie wzbudzają w czytelniku dreszczyku niepokoju - nie sposób oprzeć się wrażeniu, że „już to kiedyś czytałem”.

Powrót czołowego feministy polskiej literatury z dreszczykiem i ziarnkiem fantasy. Czwarty, nieco „pozakanoniczny” tom trylogii „Kuzynki”, nie jest samodzielną całostką, lecz raczej minizbiorkiem dwóch opowiadań. Nie znajdziemy tu już księżniczki Moniki, rzecz traktuje o perypetiach Stanisławy Kruszewskiej, uczennicy alchemika Sędziwoja, młodej i świeżej pomimo kilku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Spośród horrorów i thrillerów największą grozę budzą te, które opisują rzeczywistość.
Tylko jeszcze trzeba ją dobrze opisać.

Zapowiadało się nieźle: oto książka o wszechwładnej korporacji Ming zajmującej się elektroniką i sztuczną inteligencją. Jej ostatecznym dziełem jest Deus, osobisty asystent ludzkości. Moïra, młoda Francuzka ściągnięta przez szefa wszystkich szefów do Hongkongu wprost z zachodniej korporacji, ma udoskonalić sztuczny umysł tak, by przypominał żywego człowieka. Początkowo jest zachwycona, jednak szybko odkrywa panującą w firmie atmosferę grozy, związaną z niezwykle brutalnymi morderstwami kilku pracownic Minga. Śledztwo prowadzi ambitny młody policjant o niezłomnym charakterze i kryształowej uczciwości. Akcja powieści koncentruje się wokół poszukiwań nieuchwytnego zbrodniarza, a jednym z wątków są psychopatyczne cechy sztucznej inteligencji.

No i niby wszystko pięknie, tylko że jakoś mnie książka nie porwała. O wiele bardziej mroczny i realny wydawał mi się świat wykreowany przez Jakuba Szamałka niż prześlizgujący się po wyświechtanych tematach Minier. „Groza” jest mało szczegółowa, ot na zasadzie „oni to wiedzą i będą sterować światem!”. Trochę jak magiczne pudełeczka w filmach sci-fi, gdzie każdą wątpliwość można było rozstrzygnąć słowem „kwantowe”, bez wdawania się w drobiazgi.

Razi niekonsekwencja bohaterów. Genialna informatyczka na każdym kroku dziwi się, że otacza ją technologia inwigilacyjna, autobus rozpoznaje jej twarz, a tablet zna ulubione piosenki, lecz zaraz potem Moïra zdaje się o tym kompletnie zapominać, kręcąc się po mieście z firmową elektroniczną bransoletką na ręku i zabierając wszędzie ze sobą firmowy telefon. Przegląda nagrania cudzych rozmów ze wszechobecnych kamer, ale sama beztrosko rozprawia o swoich podejrzeniach z przypadkowymi osobami. Niektóre zarysowane, dobrze rokujące wątki okazują się ślepą uliczką, a zakończenie okazuje się schematyczne, choć bodaj jedynym elementem, który trzymał mnie w napięciu, było przekonanie, że cała sprawa rozstrzygnie się inaczej niż niemal od początku podejrzewałem.

Lektura mnie cokolwiek znużyła.

Spośród horrorów i thrillerów największą grozę budzą te, które opisują rzeczywistość.
Tylko jeszcze trzeba ją dobrze opisać.

Zapowiadało się nieźle: oto książka o wszechwładnej korporacji Ming zajmującej się elektroniką i sztuczną inteligencją. Jej ostatecznym dziełem jest Deus, osobisty asystent ludzkości. Moïra, młoda Francuzka ściągnięta przez szefa wszystkich szefów do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdyby ktoś przymusił mnie, abym zamknął całą recenzję w jednym zdaniu, powiedziałbym, że „Unorthodox” to opowieść o pogoni za wolnością. Niemniej to zdanie wymaga jednak zdecydowanego rozwinięcia.

Książka jest autobiografią chasydki z ultraortodoksyjnej grupy Żydów satmarskich z Williamsburga na Brooklynie. Ojciec, upośledzony intelektualnie, nie zajmował się córką; matka, pochodząca z ubogiej rodziny i wyswatana właściwie pod przymusem, nie wytrzymała surowego religijnego reżimu i znalazła w sobie siłę, by zdecydować się na ucieczkę. Ceną, jaką musiała za to zapłacić, było wyrzeczenie się dziecka. Deborah została wychowana przez dziadków, w domu, w którym „z książek są tylko modlitewniki” i w którym mówi się w jidysz, nie używając angielskiego, który jest językiem szatańskim. Z czasem to właśnie angielski stał się dla traktowanej stale z góry i z niechęcią dziewczynki wrotami do lepszego świata.

„Unorthodox” to wyprawa w domenę niezrozumiałych, skomplikowanych i utrudniających życie wierzeń, zasad i rytuałów (ach, te przerażające niekoszerne czekoladki!). Dziecko formowane jest w duchu „chinuch”, właściwego wychowania, które zezwala na wszelkie środki, byle wyprowadzić je na bogobojnego Żyda. Później dowiemy się, że środki te w niektórych przypadkach bywają nadzwyczaj radykalne.

Pod wpływem surowych reguł satmarscy Żydzi tak skupiają się na religii i Bogu, że przestają dostrzegać poza nim swoich bliskich, chyba że po to, by bacznie śledząc każdy ich krok, wytknąć im nawet najmniejsze uchybienie. Małej Deborah stale towarzyszy uczucie niedopasowania. Moment oświecenia przychodzi wraz z odkryciem, które kwestionuje autorytety i otwiera Autorce drogę do wyzwolenia. Jej społeczność uważa, że radykalna pobożność chroni ich przed powtórnym Shoah, lecz system, który się z niej narodził, pod wieloma względami sam przypomina obóz.

Pierwszy krok do rzeczywistej ucieczki dziewczynka stawia mentalnie, łamiąc zakazy poprzez oddawanie się "nieprzyzwoitym" lekturom. Choć nam pozycje, które wybiera, mogą się zdawać świętymi księgami, dla Satmarów są niemal bluźnierstwem, już przez sam język angielski, w którym je napisano. Nie po raz pierwszy w historii ludzkości w lekturze kryje się zaczyn fermentu. Tylko kto uznałby „Dumę i uprzedzenie” za wywrotową?

Deborah, snując swoją opowieść, maluje obraz dorastającej dziewczyny poszukującej swojego miejsca w świecie i sensu w życiu. Początkowo próbuje się dostosować, później drobnymi krokami odmienić społeczność, w końcu godzi się z myślą o konieczności porzucenia bliskich. Nie sposób pominąć przy tym wątku seksualności, którą obrzydza się wychowankom na wszelkie sposoby, jednocześnie i paradoksalnie oczekując od nich zaludniania Ziemi; dziewczyny i chłopcy czują presję powinności, lecz lud ich na tyle stroni od brudu seksu, że mąż i żona często nie mają pojęcia, co właściwie powinni ze sobą robić.

Choć „Unorthodox” dotyczy wąskiej społeczności żydowskiej na Brooklynie, jest historią uniwersalną i jednocześnie przestrogą przed zbytnim radykalizmem i religijnym rygorem, który często staje się swoim własnym demonem. To także studium dojrzewania do samoświadomości i odkrywanie siebie jako jednostki, zdolnej do podejmowania własnych decyzji, wbrew dyktatowi innych.

Książka bardzo dobra, lecz pozostawia drobniutki, niemal nieuchwytny niedosyt. Kiedy zastanawiam się nad nim, odnoszę wrażenie, że odczuwam po prostu niedostatek kontekstu. Wiemy wszystko lub niemal wszystko o postępowaniu bohaterki, lecz bardzo niewiele o tym, jak reaguje na nie jej otoczenie. Aż do ostatniej karty liczyłem na ten zewnętrzny punkt widzenia, ale nie doczekałem się na niego - chyba że to milczenie jest właśnie wymownym symbolem sposobu, w jaki przyjęto to, co uczyniła Deborah.

Gdyby ktoś przymusił mnie, abym zamknął całą recenzję w jednym zdaniu, powiedziałbym, że „Unorthodox” to opowieść o pogoni za wolnością. Niemniej to zdanie wymaga jednak zdecydowanego rozwinięcia.

Książka jest autobiografią chasydki z ultraortodoksyjnej grupy Żydów satmarskich z Williamsburga na Brooklynie. Ojciec, upośledzony intelektualnie, nie zajmował się córką; matka,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wbrew pozorom Krystyna matki nie denerwuje, tylko jest jej oczkiem w głowie i sensem życia, tak więc już sam tytuł sugeruje, że otrzymamy danie nieco różniące się od tego, które zamawialiśmy. Książka jest dość modną swego czasu składanką blogowych notek i stanowi to zarazem o jej słabości i sile. Blog czyta się, bo się kogoś lubi i z nim zżywa. Czeka się więc na nowe opowieści, zagląda się, jakby wpadało się na kawę i pogaduchy. Bez tej relacji, dla postronnego czytelnika, taki blogowy zapis to tylko opowieść o cudzym życiu, niespecjalnie zajmująca. W dodatku nagromadzenie notek męczy przy dłuższym czytaniu, ponieważ pomimo książkowego formatu jest to jednak coś w rodzaju zapisu doraźnych strumieni świadomości, z grubsza jedynie powiązanych. Ładnie to podsumowuje sama autorka na pierwszych kartach: „Bo to nie tylko elaborat o macierzyństwie. To dziennik przenikających się odczuć, bełkotów i całkiem sensownych obserwacji. O tym, co nam się wydawało, jak być miało, a jak naprawdę zagraliśmy w dorosłość”.

Rodzic odnajdzie się w tym przegadanym ciągu spostrzeżeń, bo miło czytać o własnych doświadczeniach przez pryzmat cudzych. Z początku tekst sprawia wrażenie, jakby autorka starała się być śmieszna na siłę, szczególnie że ten humor jest przaśno-polski, zwulgaryzowany, jakby bez wybluzgu humor mógł bawić tylko najstarsze i najbardziej stateczne panie z kółka gospodyń w przysiółku Małe Gacie. Z czasem jednak trafiają się i perełki, jak opis wesela we własnym ogródku, gdy śmiech z wymuszonego staje się szczery i serdeczny.

Mimo wszystko jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że autorka i jej mąż cały czas tylko „grają w dorosłość”, jeszcze do niej do końca nie dojrzewając, pomimo dwójki dzieci i życiowych zobowiązań na karkach. A może właśnie dlatego, że bohaterowie są odpowiedzialni za małych ludzi i to im, nie tylko sobie, urządzają świat, czytelnik spodziewa się po nich większego ogarnięcia? Nawet jeśli to, co widzimy, to tylko półprawda, filtrat otrzymany z tego, co chciała zdradzić o sobie autorka, książka budzi ambiwalentne uczucia, gdzieś między sympatią dla barwnej osoby a zmęczeniem jej słowotokiem.

Wbrew pozorom Krystyna matki nie denerwuje, tylko jest jej oczkiem w głowie i sensem życia, tak więc już sam tytuł sugeruje, że otrzymamy danie nieco różniące się od tego, które zamawialiśmy. Książka jest dość modną swego czasu składanką blogowych notek i stanowi to zarazem o jej słabości i sile. Blog czyta się, bo się kogoś lubi i z nim zżywa. Czeka się więc na nowe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mógłby to być psychologiczny thriller, lecz dziś, w obecnej rzeczywistości traktować ją należy raczej jak niezwykle realny horror. Nie bez kozery sięgano po nią podczas niedawnych protestów. Oto mamy bowiem traktowanie kobiet jako „podręcznych”, krów rozpłodowych dla starych małżeństw, podparte biblijnym cytatem. Podporządkowanie wszystkiego religii i pseudonaukowo rozumianej płodności. Faktyczne niewolnictwo kobiet zredukowanych do obudowy dla jajników i macic. Brzmi znajomo, jak mokry sen fanatyków, którzy dzisiaj, nie tylko w Polsce, sięgają po władzę.

W świecie toksycznym, wyniszczonym, zatrutym plaga bezpłodności obniżyła wskaźnik urodzeń. Dziecko stało się przywilejem, oznaką statusu. Płodność definiuje rolę społeczną, chociaż w pokrętny sposób. Toczy się wojna na froncie wiary. „Czwarta Dywizja Aniołów Apokalipsy pacyfikuje opór baptystowskich partyzantów”. Społeczeństwo przygotowano do tego powoli, jak gotowaną żabę, by na ostatnim metrze wziąć je szturmem i z zaskoczenia, aby nie zdołało się przeciwstawić. Wydaje się to jak fikcja, jak sen, gdyby nie to, że obserwowaliśmy to już przed II wojną światową i także obserwujemy teraz - fanatyzację i radykalizację społeczeństw wokół czysto światopoglądowych zagadnień. Represje zawsze dotyczą „ich”, aż w końcu zostajemy już tylko „my” jako następni w kolejce, lecz któż wówczas miałby stanąć w naszej obronie? U Atwood nie staje nikt; ruch oporu istnieje, lecz jego jedyną bronią jest ucieczka, ewakuacja. Tylko tyle można uczynić, gdy społeczeństwo zaszczuwa się samo, jak w wielu totalitaryzmach, a wspomnienia dawnej wolności umykają z pamięci jak spłoszony królik.

Kobiety zdolne do rozrodu odziera się ze wszystkiego. Zamyka sam na sam ze swoimi myślami, pozbawione nawet szans na jedyną i ostateczną ucieczkę, w pokojach bez noży, szpikulców i haków, a nawet bez liter, by nie zalęgły się w nich niewłaściwe myśli i czyny. Akcja powieści niby toczy się w ślamazarnym tempie, bo i takie też jest życie podręcznej. Mimo to cały czas wydarzenia zanurzone są w pluszu nasiąkniętym podskórnym niepokojem, jakby na kolejnych kartach czaiło się coś strasznego - istotnie, odwracając je, zawsze znajdujemy człowieka i jego zło. „Boże, zapewnij ludziom niebo, bo piekło zapewniamy sobie sami”, modli się podręczna w swojej izdebce. Zamknięci w małych światach swoich domów mali ludzie snują swoje małe intrygi; jak w wielu odciętych od świata społecznościach, tak i w domu „podręcznej” nawet jajko na twardo czy poziom rozgotowania kurzego udka urastają do rangi barometru nastroju, wyróżnika mikrospołecznego statusu, porządkującego hierarchię dziobania, na której czubki tkwi Komendant, poniżej jego żona, pod nimi wszyscy inni, a podręczne na dnie. To przejmująca opowieść o tym, co się nie stało, lecz może się stać, jeśli nie będziemy uważać.

Zakończenie zdaje się nazbyt suche, nierozstrzygające, raptowne, choć z drugiej strony pozwala wyłonić się z mroku powieści, jak wówczas, gdy człowiek wychodzi z kina na światło dnia, mrugając oczami, odklejony jeszcze nieco od rzeczywistości. Nie zdradzę zbyt wiele, gdy powiem, że taki wyskok w przyszłość pozwala przez upływ czasu postawić najgorsze wydarzenia w perspektywie, dodając im końcową kropkę widoczną dla czytelnika, nawet jeśli sami bohaterowie nie mieli szansy jej dojrzeć. Niczego wszakże się tak nie boimy, jak utraty nadziei - jeśli nie im, to przynajmniej nam, czytelnikom, zakończenie tę nadzieję przywraca, choć przecie tak naprawdę nie wiemy, czy stara udręka nie przemieniła się w jaką nową. O tym autorka już nie wspomina, a przecie w czynieniu zła ludzie potrafią być niezwykle pomysłowi.

Książka z 1986 roku, a jaka przerażająco aktualna w 2021...

Mógłby to być psychologiczny thriller, lecz dziś, w obecnej rzeczywistości traktować ją należy raczej jak niezwykle realny horror. Nie bez kozery sięgano po nią podczas niedawnych protestów. Oto mamy bowiem traktowanie kobiet jako „podręcznych”, krów rozpłodowych dla starych małżeństw, podparte biblijnym cytatem. Podporządkowanie wszystkiego religii i pseudonaukowo...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Nacja” ukazała się po raz pierwszy w 2008 roku i chociaż autorowi pozostało jeszcze siedem lat życia i pracy twórczej, niemalże od pierwszych słów ma się poczucie, jakby Mistrz Terry postanowił właśnie nią się pożegnać. Na odwrocie mojego egzemplarza znalazłem typową „rekomendację” podpisaną „The Times”, która brzmi: „Błyskotliwa, zabawna opowieść – Pratchett wspiął się na szczyty wyobraźni”. To idiotyczna i daleka od prawdy wypowiedź kogoś, kto postanowił zarekomendować książkę Pratchetta, ale jej nie przeczytał. Znajdziemy w książce humor. Znajdziemy wyobraźnię. Jednak każdy, kto szuka czegoś na miarę „Świata Dysku”, będzie rozczarowany. Nieco niesłusznie, wszakże Pratchett we wszystkich swoich książkach przemycał błyskotliwe spostrzeżenia i refleksje, nawet jeśli je grubo podszywał charakterystycznym humorem.

Przewracając pierwsze stronice „Nacji”, wpadamy w zupełnie nowy, a jednak znany świat - to tylko nieco przemeblowana Ziemia, wystarczająco swojska, aby nie trzeba było wymyślać koła od nowa, i wystarczająco odmienna, by popuścić wodze fantazji. W 2021 roku lektura niesie dodatkowy smaczek, ponieważ historia rozpoczyna się od Wielkiej Pandemii tzw. rosyjskiej grypy, która z niezwykłą wprost zjadliwością morduje ponad sto trzydzieści osób dzielących ojca Daphne od angielskiego tronu. Nieświadoma swego nagłego awansu społecznego dziewczyna płynie właśnie do ojca, gubernatora Port Mercia, opuściwszy Kapsztad na pokładzie „Słodkiej Judy”.

W tym samym czasie pewien chłopiec z Nacji, malutkiej wysepki, która dla białych ma inną nazwę, ale mieszkańców nic a nic to nie obchodzi, bardzo stara się zostać prawdziwym mężczyzną. Rytuał przejścia obejmuje pobyt na odosobnionej wyspie, a następnie tryumfalny powrót w rodzinne pielesze, by ucztować i weselić się wspólnie ze wszystkimi mieszkańcami wioski.

Losy dziewczyny i chłopca splata potężna burza, która cisnąwszy jej okręt jak zabawkę na Nację, jednocześnie pochłania oczekujących na plaży na powrót Mau mieszkańców. Oboje muszą stworzyć swój świat na nowo, by wskrzesić życie tam, skąd odeszło. Najpierw jednak należy znaleźć wspólny język, co wcale nie jest tak łatwe, jak się wydaje.

Napisałem, że moim zdaniem „Nacja” to pożegnanie, ponieważ książka przesycona jest refleksjami. Sam Pratchett podkreśla, że lektura wymaga myślenia, i istotnie do niego pobudza. Mau zmaga się ze swoimi bogami, to złorzecząc im za to, do czego dopuścili, i rozmawiając z nimi, to znów zaprzeczając ich istnieniu. Wspólnie z rezolutną Daphne, której przetrwanie na wyspie utrudniają wpojone dobre maniery, wskrzeszają wioskę, opiekując się mieszkańcami innych wysp, którzy ocaleli ze sztormu i przypływają w poszukiwaniu ratunku. Ich losy to opowieść o pogodzeniu się ze stratą i przemijaniem, odkrywaniu ciągłości z poprzednimi pokoleniami i nowego sensu życia. Budowaną utopię burzy nadejście białych łotrów i pomagających im ludożerców; tym samym Pratchett wyraźnie daje do zrozumienia, po której stronie lokuje się zło. Zakończenie jednych rozczaruje, innych zadowoli, nikogo nie pozostawia obojętnym.

„Nacja” ukazała się po raz pierwszy w 2008 roku i chociaż autorowi pozostało jeszcze siedem lat życia i pracy twórczej, niemalże od pierwszych słów ma się poczucie, jakby Mistrz Terry postanowił właśnie nią się pożegnać. Na odwrocie mojego egzemplarza znalazłem typową „rekomendację” podpisaną „The Times”, która brzmi: „Błyskotliwa, zabawna opowieść – Pratchett wspiął się na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pomysł światowej nuklearnej apokalipsy był eksploatowany wielokrotnie, mniemam jednak, że nie zdarzyło się dotąd, aby uwzględniono w niej czynny udział Polski. A już na pewno nie słyszałem o tym, aby ktokolwiek pokusił się postapokaliptyczne wydarzenia opisać z perspektywy Wrocławia – z wyjątkiem Andrzeja Ziemiańskiego. Robert Szmidt niezwykle twórczo wykorzystał inspirację zaczerpniętą z jego „Autobahn nach Poznań”, tworząc świetne dziełko o tym, jak MOGŁABY wyglądać nuklearna wojna z perspektywy Polski i jak MOGŁABY potoczyć się odbudowa.

Książkę pochłonąłem, bo Szmidt ma świetne pióro i dar kreowania ciekawych bohaterów. Wszelako jest w tym miodzie kropelka dziegciu i gdy natrafiłem na recenzję niejakiego Charliego Bibliotekarza, czytając ją, mimowolnie potakująco kiwałem głową. Pozwolę sobie przytoczyć clou: „Mam wrażenie, że prolog powstał jako zupełnie samodzielne opowiadanie, a później pan Robert dopisał resztę, która jest historią o przegenialnym skur***, który bez pardonu na zgliszczach cywilizacji chce wybudować WIELKĄ RZECZPOSPOLITĄ. Pozostałe części to mocno uproszczona, acz bardzo rozrywkowa postapokalipsa, która mile łechce narodowe poczucie dumy”. Tak jest w istocie. Z początku szybko uczymy się nienawidzić okrutnego i makiawelicznego Burmistrza, tytułowego Pana Jana, by już za chwilę przyłączyć się do niego i z rosnącym podziwem maszerować pod jego sztandarem, w wielkim dziele zjednoczenia przyłączając do nowej Polski okoliczne wiochy, marząc jednocześnie o podboju całego ocalałego świata. Ale najpierw Poznań.

Rozumiem też, że nie sposób jest opisywać w szczegółach wszystko i wielu autorów utknęło w swojej historii, nazbyt drobiazgowo skupiając się na takich zagadnieniach jak, dajmy na to, wywóz śmieci czy produkcja butów w czasach po wojnie atomowej. Z drugiej strony jednak Szmidt wiele rzeczy upraszcza ponad miarę, prześlizgując się po tym, co wymagałoby większej wiedzy technicznej lub utrudniało mu prowadzenie akcji. Mimo to czytelnik takich potknięć prawie nie zauważa, a za sam pomysł i realizację wielki plus. Polska fantastyka potrzebuje dobrych koncepcji realizowanych w polskich warunkach.

Pomysł światowej nuklearnej apokalipsy był eksploatowany wielokrotnie, mniemam jednak, że nie zdarzyło się dotąd, aby uwzględniono w niej czynny udział Polski. A już na pewno nie słyszałem o tym, aby ktokolwiek pokusił się postapokaliptyczne wydarzenia opisać z perspektywy Wrocławia – z wyjątkiem Andrzeja Ziemiańskiego. Robert Szmidt niezwykle twórczo wykorzystał inspirację...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Możliwe, że na mój odbiór książki miało wpływ to, że czytałem ją zrywami, w międzyczasie sięgając po inne. Kryminał wymaga jednak uważności, skupienia - najlepiej usiąść i pochłonąć go jednym ciągiem. Niemniej, pomijając energiczną końcówkę, tekst wydał mi się dość senny. Akcja meandruje jak leniwa rzeka.

Podczas halloweenowego przyjęcia w Woodleigh Common ginie nastoletnia dziewczynka, w dosyć okrutny sposób. Wkrótce wychodzi na jaw, że wcześniej pochwaliła się, jakoby była świadkiem morderstwa. Nie dawano jej dotąd wiary, gdyż uchodziła za blagierkę, teraz jednak sprawa nabrała realnych kształtów. Ariadna Oliver, znana pisarka kryminałów, która w Woodleigh Common bawiła przy okazji odwiedzin u przyjaciółki, natychmiast zawiadamia o wszystkim swojego dobrego znajomego, Herkulesa Poirota. Mały Belg pomimo wieku z właściwym sobie mistrzostwem rozsupłuje zawikłaną historię sennego z pozoru miasteczka. Wbrew jego wysiłkom populacja nieboszczyków zwiększa się, lecz zarówno stare, jak i nowe ofiary nieuchronnie prowadzą do wyjaśnienia zagwozdki.

Całej tej historii brak jednak jakiejś iskry. Motyw okazuje się dosyć naciągany, choć zagadka jak zwykle u Christie jest świetnie ukryta. Zakończenie sprawia pozory nieco przypadkowego. Nie odczułem tutaj dreszczyku ekscytacji, jak przy niektórych innych pozycjach z serii. Dodatkowym minusem są irytujące drobiazgi w postaci literówek czy powtarzającego się zapisu "hallowe'en".

Możliwe, że na mój odbiór książki miało wpływ to, że czytałem ją zrywami, w międzyczasie sięgając po inne. Kryminał wymaga jednak uważności, skupienia - najlepiej usiąść i pochłonąć go jednym ciągiem. Niemniej, pomijając energiczną końcówkę, tekst wydał mi się dość senny. Akcja meandruje jak leniwa rzeka.

Podczas halloweenowego przyjęcia w Woodleigh Common ginie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każda książka Andrzeja Pilipiuka jest małym arcydziełkiem nostalgii, hołdem złożonym tradycji i historii. Zbiory opowiadań są w moim odczuciu formą ciekawszą od powieści, bo chyba trudniejszą; opowiadanie wymaga, by w krótkim tekście zawrzeć wprowadzenie, rozwinięcie, zakończenie i jeszcze poprószyć to wszystko odpowiednią atmosferą. Nie ma tu miejsca na długie rozbiegi i rozwlekłe budowanie klimatu.

Każdy zbiorek ma swoją myśl przewodnią - zarazę, jak w „Carskiej manierce” albo „Traktacie o higienie”, czy motywy okołocmentarne, jak w „Rzeźniku drzew”. Zawsze jednak gdzieś w tle jak u Kinga czai się Groza, choć inaczej niż u Kinga jest to groza ukazana explicite, w całej okazałości. Przy tym bohaterowie nigdy nie dziwią się jej, przyjmują w naturalny sposób świat pełen nadnaturalnych bytów. Sprawnie napisane historie, wyraźnie zarysowani bohaterowie, z którymi człowiek gotów jest się identyfikować, nawet jeśli na ogół nie chciałby znaleźć się na ich miejscu, a przede wszystkim niewyczerpana fontanna pomysłów - wszystko to sprawia, że Pilipiuka chłonie się bez znużenia.

„Rzeźnik drzew” to nagrodzone w 2009 r. „Nautilusem” opowiadanie o złu zaklętym w cmentarnym drzewie, niejako kontynuacja wcześniejszego w tomie „Szkolenia”. Ghule, zombiaki i inne żywe trupy wydają się tutaj być (nad)naturalną normalnością; ale w świecie Pilipiuka rzadko kto rzadko czemu się dziwi. Atmosfera jest taka, że włoski na rękach stają dęba, czemuż więc by jej nie podkręcić poszukiwaniem chińskich jaj zakopanych w przedwojennej Warszawie przez maga? „Operacja «Jajca»” wcale nie jest tak jajcarska, jak się wydaje!

Dalej jedziemy jak zwykle - epidemie i terroryzm w carskiej Rosji, ułańsko-martyrologiczna fantazja Polaków poddających wygraną wojnę (w mocno alternatywnej wersji przyszłości) i demon wykopany na prastarym cmentarzysku. Tym razem rzadko mamy do czynienia ze znanymi bohaterami; każda opowieść wnosi odrobinę świeżości, a „Serce kamienia” to dodatkowy smaczek, jako jedyne powstało bowiem we współautorstwie z żoną, Katarzyną Pilipiuk. I jest niezwykle udane; kartki przewracają się same, a wzrok łapczywie pochłania kolejne wersy. Bo co stanie się w końcu z tym posągiem??

Każda książka Andrzeja Pilipiuka jest małym arcydziełkiem nostalgii, hołdem złożonym tradycji i historii. Zbiory opowiadań są w moim odczuciu formą ciekawszą od powieści, bo chyba trudniejszą; opowiadanie wymaga, by w krótkim tekście zawrzeć wprowadzenie, rozwinięcie, zakończenie i jeszcze poprószyć to wszystko odpowiednią atmosferą. Nie ma tu miejsca na długie rozbiegi i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każda książka Andrzeja Pilipiuka jest małym arcydziełkiem nostalgii, hołdem złożonym tradycji i historii. Zbiory opowiadań są w moim odczuciu formą ciekawszą od powieści, bo chyba trudniejszą; opowiadanie wymaga, by w krótkim tekście zawrzeć wprowadzenie, rozwinięcie, zakończenie i jeszcze poprószyć to wszystko odpowiednią atmosferą. Nie ma tu miejsca na długie rozbiegi i rozwlekłe budowanie klimatu.

Każdy zbiorek ma swoją myśl przewodnią - zarazę, jak w „Carskiej manierce” albo „Traktacie o higienie”, czy motywy okołocmentarne, jak w „Rzeźniku drzew”. Zawsze jednak gdzieś w tle jak u Kinga czai się Groza, choć inaczej niż u Kinga jest to groza ukazana explicite, w całej okazałości. Przy tym bohaterowie nigdy nie dziwią się jej, przyjmują w naturalny sposób świat pełen nadnaturalnych bytów. Sprawnie napisane historie, wyraźnie zarysowani bohaterowie, z którymi człowiek gotów jest się identyfikować, nawet jeśli na ogół nie chciałby znaleźć się na ich miejscu, a przede wszystkim niewyczerpana fontanna pomysłów - wszystko to sprawia, że Pilipiuka chłonie się bez znużenia.

Zbiór opowiadań, którego tytuł zaczerpnięto moim zdaniem raczej z otwierającego zbiorek opowiadania „Za kordonem. Lwów” niż znajdującego się nieco dalej faktycznego „Aparatusa”. Porucznik Zygmunt Winnicki na prośbę dawnego kolegi, niejakiego Stanisława Ulama, tuż po wojnie rusza do zajętego przez Sowietów Lwowa, aby odnaleźć tajemniczy aparat, który generuje elektryczność dzięki grawitacji. Wychodzi z tego sensacyjne opowiadanko szpiegowskie, z charakterystyczną dla Pilipiuka nutką niesamowitości. Jest to zarazem okazja, by powspominać Polskę w miejscu, gdzie jej znienacka zabrakło, i odmalować zwierzęcą realność radzieckiej okupacji.

Dalej jest tylko lepiej. Zgodnie z logiką tomów trzymających się ogólnej myśli przewodniej, i Paweł Skórzewski, i Robert Storm przeżywają przygody, poszukując urządzeń lub miejsc, które wycisnęły swoje piętno na historii ludzkości lub przynajmniej jej części. W „Ostatnim biskupie” to zaginiony klasztor, a w „Dzwonie wolności” tajemniczy dzwon zwiastujący nieszczęście dla świata, w „Oślej opowieści” luźno inspirowanej przygodami Pinokia będzie to wytwórnia wyśmienitego salami, o której wszyscy boją się mówić. Wspomniany „Aparatus” to ponownie okno do zaginionego świata dawnej Warszawy, a przy okazji podróż w historię zegarmistrzowskiej precyzji twórcy tajemniczego urządzenia.

W „Chorobie białego człowieka” przeskakujemy do świata epidemii, pandemii i infekcji, w którym włada niepodzielnie Paweł Skórzewski, wybitny lekarz i nietuzinkowy człowiek. Takoż i „Staw” mniej traktuje o aparatach i urządzeniach, a bardziej o sferze biologicznej. Wydaje mi się, że nie do końca pasują one do tomu.

Każda książka Andrzeja Pilipiuka jest małym arcydziełkiem nostalgii, hołdem złożonym tradycji i historii. Zbiory opowiadań są w moim odczuciu formą ciekawszą od powieści, bo chyba trudniejszą; opowiadanie wymaga, by w krótkim tekście zawrzeć wprowadzenie, rozwinięcie, zakończenie i jeszcze poprószyć to wszystko odpowiednią atmosferą. Nie ma tu miejsca na długie rozbiegi i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każda książka Andrzeja Pilipiuka jest małym arcydziełkiem nostalgii, hołdem złożonym tradycji i historii. Zbiory opowiadań są w moim odczuciu formą ciekawszą od powieści, bo chyba trudniejszą; opowiadanie wymaga, by w krótkim tekście zawrzeć wprowadzenie, rozwinięcie, zakończenie i jeszcze poprószyć to wszystko odpowiednią atmosferą. Nie ma tu miejsca na długie rozbiegi i rozwlekłe budowanie klimatu.

Każdy zbiorek ma swoją myśl przewodnią - zarazę, jak w „Carskiej manierce” albo „Traktacie o higienie”, czy motywy okołocmentarne, jak w „Rzeźniku drzew”. Zawsze jednak gdzieś w tle jak u Kinga czai się Groza, choć inaczej niż u Kinga jest to groza ukazana explicite, w całej okazałości. Przy tym bohaterowie nigdy nie dziwią się jej, przyjmują w naturalny sposób świat pełen nadnaturalnych bytów. Sprawnie napisane historie, wyraźnie zarysowani bohaterowie, z którymi człowiek gotów jest się identyfikować, nawet jeśli na ogół nie chciałby znaleźć się na ich miejscu, a przede wszystkim niewyczerpana fontanna pomysłów - wszystko to sprawia, że Pilipiuka chłonie się bez znużenia.

Tytułowe opowiadanie nosi podtytuł „Pierwsza sprawa Roberta Storma”, choć w zbiorze spotkamy się także z doktorem Pawłem Skórzewskim. Mimo młodego wieku Storm to człowiek niedzisiejszy, zakochany w historii poszukiwacz ciekawostek, fascynat starych przedmiotów, mechanizmów i książek, które pieczołowicie i ze znawstwem odnawia. Świat współczesny traktuje z rezerwą, w życiu uczuciowym ma tyleż sukcesów, co Adaś Miauczyński, ale w swoim fachu jest niezastąpiony. Gdy trop się urywa, w sukurs przychodzą prorocze sny, jak migawki z wydarzeń z historii. Urywki ognia bitwy w „Manierce” prowadzą do znaleziska, które pozwala autorowi, zaprzysięgłemu monarchiście, wprowadzić do treści nutkę nostalgii za caratem. W „Czarnych parasolach” element ponadnaturalny gra pierwsze skrzypce, w „Miodzie umarłych” wodze fantazji całkiem puszczono już luzem. A jednak opowieści o tajemniczej substancji pozwalającej odtwarzać wspomnienia zmarłych albo tajemniczym Domu Czterech Liści, gdzie czarna magia buzuje w najlepsze, nie brzmią fałszywie. Są jak drzwi uchylone do dawnego świata, w którym obok ludzi załatwiających swoje bieżące sprawy żyli też obdarzeni różnymi mocami magowie i kabalarze.

W „Śmierci pełnej tajemnic” towarzyszymy z kolei doktorowi Skórzewskiemu w wędrówce po bolszewickiej Rosji; jego bogate w doświadczenia i długie życie zaprowadzi nas wraz z doktorem jeszcze w wiele miejsc i czasów w innych opowiadaniach, pozwalając oglądać historię taką, jaka działa się na jego oczach - tyle że ze wszelkiego zła, z którym się styka, zawsze wyziera jakiś ponadnaturalny element.

Każda książka Andrzeja Pilipiuka jest małym arcydziełkiem nostalgii, hołdem złożonym tradycji i historii. Zbiory opowiadań są w moim odczuciu formą ciekawszą od powieści, bo chyba trudniejszą; opowiadanie wymaga, by w krótkim tekście zawrzeć wprowadzenie, rozwinięcie, zakończenie i jeszcze poprószyć to wszystko odpowiednią atmosferą. Nie ma tu miejsca na długie rozbiegi i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każda książka Andrzeja Pilipiuka jest małym arcydziełkiem nostalgii, hołdem złożonym tradycji i historii. Zbiory opowiadań są w moim odczuciu formą ciekawszą od powieści, bo chyba trudniejszą; opowiadanie wymaga, by w krótkim tekście zawrzeć wprowadzenie, rozwinięcie, zakończenie i jeszcze poprószyć to wszystko odpowiednią atmosferą. Nie ma tu miejsca na długie rozbiegi i rozwlekłe budowanie klimatu.

Każdy zbiorek ma swoją myśl przewodnią - zarazę, jak w „Carskiej manierce” albo „Traktacie o higienie”, czy motywy okołocmentarne, jak w „Rzeźniku drzew”. Zawsze jednak gdzieś w tle jak u Kinga czai się Groza, choć inaczej niż u Kinga jest to groza ukazana explicite, w całej okazałości. Przy tym bohaterowie nigdy nie dziwią się jej, przyjmują w naturalny sposób świat pełen nadnaturalnych bytów. Sprawnie napisane historie, wyraźnie zarysowani bohaterowie, z którymi człowiek gotów jest się identyfikować, nawet jeśli na ogół nie chciałby znaleźć się na ich miejscu, a przede wszystkim niewyczerpana fontanna pomysłów - wszystko to sprawia, że Pilipiuka chłonie się bez znużenia.

Mam troszeczkę ambiwalentne uczucia, jeśli chodzi o ten zbiorek. Z jednej strony to oczywiście bardzo dobry zbiorek bardzo dobrych opowiadań. Z drugiej - większość z nich wydano już w innych tomach: m.in. „Reputację”, „Chorobę białego człowieka” czy „Dzwon wolności”. Rozumiem zamysł, jakim było zawarcie w jednym ponaddziewięciusetstronicowym (!) tomie historii jednego człowieka, dra Pawła Skórzewskiego, ułożonej chronologicznie. Co ciekawe, niektórych opowiadań brakuje (wedle innych recenzji to „Złudzenie negacji” i „Promienie X”), na kilka - np. „Duchy Poveglii” czy „My, bohaterowie...” - dotąd nie trafiłem i były dla mnie nowe. Nawiasem mówiąc, ze zdumieniem dowiedziałem się, że opisane przez Pilipiuka wydarzenia z Poveglii mają swój pierwowzór w prawdziwym życiu. To tylko dowód na to, jak niewielkiego impulsu czasami potrzeba, żeby zbudować doskonałe opowiadanie na skrawku historii.

Lubię trzeźwy umysł dra Skórzewskiego, jego zdolność odnalezienia się w każdej sytuacji i umiejętność zachowywania zimnej krwi niezależnie od mrożących ją dodatkowo okoliczności. Fakt, że rozczarowałem się, trafiając na to, co już znałem, jest tylko moją winą (nie przeczytałem pierwej opisu), ale za niedopełnienie zbiorku, który właśnie miał być zamkniętą całością, daję malutki minusik.

Każda książka Andrzeja Pilipiuka jest małym arcydziełkiem nostalgii, hołdem złożonym tradycji i historii. Zbiory opowiadań są w moim odczuciu formą ciekawszą od powieści, bo chyba trudniejszą; opowiadanie wymaga, by w krótkim tekście zawrzeć wprowadzenie, rozwinięcie, zakończenie i jeszcze poprószyć to wszystko odpowiednią atmosferą. Nie ma tu miejsca na długie rozbiegi i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każda książka Andrzeja Pilipiuka jest małym arcydziełkiem nostalgii, hołdem złożonym tradycji i historii. Zbiory opowiadań są w moim odczuciu formą ciekawszą od powieści, bo chyba trudniejszą; opowiadanie wymaga, by w krótkim tekście zawrzeć wprowadzenie, rozwinięcie, zakończenie i jeszcze poprószyć to wszystko odpowiednią atmosferą. Nie ma tu miejsca na długie rozbiegi i rozwlekłe budowanie klimatu.

Każdy zbiorek ma swoją myśl przewodnią - zarazę, jak w „Carskiej manierce” albo „Traktacie o higienie”, czy motywy okołocmentarne, jak w „Rzeźniku drzew”. Zawsze jednak gdzieś w tle jak u Kinga czai się Groza, choć inaczej niż u Kinga jest to groza ukazana explicite, w całej okazałości. Przy tym bohaterowie nigdy nie dziwią się jej, przyjmują w naturalny sposób świat pełen nadnaturalnych bytów. Sprawnie napisane historie, wyraźnie zarysowani bohaterowie, z którymi człowiek gotów jest się identyfikować, nawet jeśli na ogół nie chciałby znaleźć się na ich miejscu, a przede wszystkim niewyczerpana fontanna pomysłów - wszystko to sprawia, że Pilipiuka chłonie się bez znużenia.

Zaczynamy od Skórzewskiego tropiącego przyczyny epidemii w Bergen u progu wieku, by zaraz przeskoczyć do czasów współczesnych, towarzysząc Robertowi Stormowi w rozwiązaniu zagadki „Szachownicy”, która otworzy przed nim bramy zamkniętego kręgu raju historyka i poszukiwacza. To doskonały punkt wyjścia do nowych przygód! Na przykład - dlaczego w szklanej kuli siedzi człowiek wyglądający jak Hitler, który w dodatku ma się doskonale i złorzeczy Polakom („Hitler w szklanej kuli”). Albo - jak śladem mapy z naszyjnika podąża się ku Maryi, przy okazji koncertowo kładąc relacje z boleśnie realną Martą z powodu (?) rudej Adelajdy?

Najciekawsze zostaje jednak na koniec. „Wielbłądzie masło” to losy cyrkowej trupy rzuconej w wir drugiej wojny światowej jak łódka-skorupka wśród sztormu. Desperacka próba przetrwania w obliczu potworności, wymagająca zaczerpnięcia garścią z cygańskiej magii. Jej odprysk zaklęty jest w przedmiocie, którego już w czasach współczesnych poszukuje na prośbę dawnego kolegi Robert Storm. W opowiadaniu jest mała perełka, interesujący twiścik, którym Pilipiuk postanowił złączyć dwóch swoich ulubionych bohaterów. Znajdziecie ją bez trudu.

To książka, w której Andrzej Pilipiuk najobficiej chyba daje też wyraz swoim poglądom. Cóż, mimo pewnej zjadliwości opisu nie da się ukryć, że pasują do treści i rysu postaci. Nawet jeśli przebija z nich ukłucie zgorzknienia współczesnością.

Każda książka Andrzeja Pilipiuka jest małym arcydziełkiem nostalgii, hołdem złożonym tradycji i historii. Zbiory opowiadań są w moim odczuciu formą ciekawszą od powieści, bo chyba trudniejszą; opowiadanie wymaga, by w krótkim tekście zawrzeć wprowadzenie, rozwinięcie, zakończenie i jeszcze poprószyć to wszystko odpowiednią atmosferą. Nie ma tu miejsca na długie rozbiegi i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kate wydaje się, że jest jej dobrze samej, lecz gdyby tak było w istocie, cała książka mogłaby się zakończyć, jeszcze zanim na dobre się rozpoczęła. Ponieważ jednak jest to typowy romans w klimacie brytyjskiego „hygge”, Kate ulega przyjaciółce, która namawia ją na udział w organizowanej przez portal randkowy imprezie. Pomiędzy 1 a 23 grudnia uczestnicy odbywają 12 randek z dobranymi przez organizatorów partnerami w 12 różnych miejscach. Kate ma multum przyjaciół, którzy ją bezustannie swatają, a kropla, jak wiadomo, nie tylko drąży skałę, ale i przepełnia czarę. Opór łamie się i przystępujemy do części właściwej książki, czyli randkowania.

Można by oczekiwać, że randkowe niespodzianki będą trzymać czytelnika w napięciu, lecz strzelba wisi na ścianie już w pierwszym akcie i od początku z hukiem strzela na wiwat, nie czekając na rozwój akcji. Tyle z suspensu. Najmocniejszą stroną książki jest ciepła, zimowo-świąteczna atmosfera brytyjskiego, zasypanego śniegiem miasteczka. Trochę wyidealizowana i nierzeczywista, bo wokół pełno samych życzliwych ludzi na poziomie, wprawdzie rozplotkowanych i żywo zainteresowanych życiem uczuciowym Kate, ale przyjaznych i pomocnych. Centralnym punktem Blexford jest cukiernio-kawiarnia prowadzona przez Matta, przyjaciela Kate. Drzwi się tam nie zamykają, co i rusz wpadają mieszkańcy, skuszeni zapachem pieczonych przez Kate ciast i świeżo parzonej kawy. Panuje radosna, słodko ciasteczkowa atmosfera ośnieżonej prowincji w świątecznym przybraniu, podzielana przez same młode bezdzietne pary i towarzyskich staruszków.

Kto szuka na święta lektury, przy której będzie mógł ogrzać się pod kocykiem, zatopiony w fotelu, z kubkiem kakao w dłoni, pod plamą ciepłożółtego światła lampki, ten z pewnością się nie zawiedzie. Nie jest to jednak literatura najwyższych lotów, a kilka omsknięć nieustannie wytrąca z zadumy i równowagi. Ojciec bohaterki pomimo mrozu niemal codziennie pracuje w ogródku, wyciągając spod grubej warstwy śniegu całkowicie nietknięte, soczyste warzywka. Wszyscy faceci biorący udział w randkowej imprezie są super przystojni, a mimo to dziwnie samotni; owszem, niektórzy odstręczają charakterem i dziwactwami, lecz nie ma wśród nich ani krzty przeciętności. Na końcu oczywiście nikt nic nikomu nie mówi, żeby już do reszty zdenerwować czytelnika, który ma ochotę wydrzeć się do bohaterów „no powiedz mu wreszcie!!” - niemal każda z postaci ma bowiem jakąś tajemnicę, której za nic nie chce zdradzić temu, komu powinna. Ale za klimat piątka.

Kate wydaje się, że jest jej dobrze samej, lecz gdyby tak było w istocie, cała książka mogłaby się zakończyć, jeszcze zanim na dobre się rozpoczęła. Ponieważ jednak jest to typowy romans w klimacie brytyjskiego „hygge”, Kate ulega przyjaciółce, która namawia ją na udział w organizowanej przez portal randkowy imprezie. Pomiędzy 1 a 23 grudnia uczestnicy odbywają 12 randek z...

więcej Pokaż mimo to