rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Irytują mnie ludzie, którzy twierdzą, że przeczytali jakąś książę „jednym tchem” lub w „jedną noc”. Irytują nie dlatego, że podejrzewam ich o kłamstwo, bo nie podejrzewam, lecz dlatego, że dużo tracą.
„Gambit”, nowa książka Macieja Siembiedy, to powieść, którą rzeczywiście można przeczytać w jedną noc i na jednym tchu – tak wartko i tak ciekawie biegnie fabuła – ale wtedy dużo się straci. To tak jakby pożreć wytworne danie z plastikowej tacki i plastikowym widelcem, gdzieś na peronowej ławce na pięć minut przed przyjazdem pociągu. Szybkie czytanie Siembiedy grozi zgubieniem smaku jego książek. A raczej smaczków. Wszystkich tych historycznych i społecznych faktów, obserwacji, ciekawostek i niezwykłości, które pisarz – który wchodzi przebojem na rynek polskiej powieści gatunkowej – zgromadził w trakcie swej długiej reporterskiej kariery. I którymi tak interesująco dosmacza swoje powieści, ale i na których zasadza ich fabularną konstrukcję.
Nie znaczy to, broń Boże, że powieści Maciej Siembiedy to czysty reportaż lub czysta historia, bynajmniej. Wtedy nie czytałoby się ich tak dobrze (w jedną noc, jak chcą niektórzy). Sopocki pisarz z opolskimi korzeniami (choć urodził się jako kielecki „scyzor” w Górach Świętokrzyskich) potrzebuje prawdziwej historii jako szkieletu do nabudowania na nim interesującej fikcji. On nie do końca hołduje żelaznej zasadzie, której trzymają się niektórzy piszący, że „tylko prawda jest ciekawa”. Otóż nie tylko. Tak zwane prawdziwe zmyślenie bywa równie ciekawe, a negują je tylko ci, którzy nie potrafią wymyślić logicznej, ciekawej, prawdopodobnej psychologicznie fabuły. Siembieda potrafi, a faktem tylko się posiłkuje.
Na dodatek to jego reportażowe dziedzictwo jest dużo cenniejsze od tego, w co wyposażeni są młodzi, modni pisarze, czyli w ideologie, który nasączają swoje sztampowe powieści. Te wszystkie feminizmy, ekologizmy, walki z rasizmem, faszyzmem i przemocą w rodzinie, upośledzeniem obcych, wykluczeniem kobiet i kalek oraz polskim zacofaniem i obskurantyzmem. Bierze człowiek do ręki powieść i ma wrażenie, że czyta 600 stronicowego Newsweeka (przy czym dojeżdża najdalej do strony 40).
Siembiedy się w to nie bawi. U niego jest konkret. Jak walka, to o życie, a nie o pierdoły. Nie ma też u niego epatowania zbrodnią, okropieństwem, brutalnością, nie ma wyścigu na upust krwi i produkcję flaków, co jest kolejną domeną polskich pisarzy, pragnących podbić rynek prozy gatunkowej i zająć miejsce Mroza oraz Bondy.
W „Gambicie” trup pada tylko wtedy, kiedy musi, na dodatek jest uśmiercany na tyle, aby stwierdzić zgon. Mówiąc językiem wojskowym: wyeliminować. Żadnego kawałkowania zwłok, obierania ich ze skóry, wyrywania trupom zębów i chowania ich po okolicy celem sprowokowania śledczych, profilerów zbrodni i cholera wie jeszcze kogo do snucia szeregu hipotez rodem z horroru, przy czym kolejna jest bardziej nieprawdopodobna od poprzedniej.
Że za dużo tu teoretyzuję, a za mało opowiadam o książce? A po co Wam będę zdradzał fabułę? Wiele z recenzji „Gambitu” na LCz to i tak czyste spolerowanie. Ja posunę się tylko do małej zdrady, którą sądzę, autor mi wybaczy. Otóż strzelba zawieszona na ścianie w myśl zasady Czechowa w pierwszym akcie – nie wystrzeli w ostatnim, choć palec na cynglu spocznie. O jaką strzelbę chodzi? No, dobra, puszczę farbę. O tę z celownikiem optycznym. Niekonsekwencja autora? Sądzę raczej, że to jego inteligentna zabawa z konwencją.
Czytać Siembiedę! Byle nie jednym tchem!

Irytują mnie ludzie, którzy twierdzą, że przeczytali jakąś książę „jednym tchem” lub w „jedną noc”. Irytują nie dlatego, że podejrzewam ich o kłamstwo, bo nie podejrzewam, lecz dlatego, że dużo tracą.
„Gambit”, nowa książka Macieja Siembiedy, to powieść, którą rzeczywiście można przeczytać w jedną noc i na jednym tchu – tak wartko i tak ciekawie biegnie fabuła – ale wtedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak jak połykałem dotąd Rylskiego ze smakiem (uważam go za najlepszego polskiego prozaika), tak przy "Blasku" męczyłem się. Za dużo fajerwerków formalnych, które wiodą w ślepą myślowo uliczkę. No i Polska jak z pijanego koszmaru szefostwa "Wyborczej". Albo jak z tegoż szefostwa chciejstwa, którym uzasadniają swój zawód z powodu utraconej władzy i monopolu na rację. Inaczej mówiąc, wygląda tak, jakby niezależny dotąd myślowo pisarz postanowił powalczyć o Nike (która już dawno mu się należała choćby za "Warunek" albo za "Na grobli") i zaczął jechać stereotypem jak w Newsweeka, Wyborczej, Polityki... Żałosne. Choć, oczywiście, robi to finezyjnie i w swoim niepowtarzalnym stylu, którego jednak jest chyba za dużo i w zbyt wielkiej się tu zgromadził kondensacji. Za dużo Rylskiego w Rylskim plus niepotrzebne dosmaczenie Michnikiem. Trója z plusem.

Tak jak połykałem dotąd Rylskiego ze smakiem (uważam go za najlepszego polskiego prozaika), tak przy "Blasku" męczyłem się. Za dużo fajerwerków formalnych, które wiodą w ślepą myślowo uliczkę. No i Polska jak z pijanego koszmaru szefostwa "Wyborczej". Albo jak z tegoż szefostwa chciejstwa, którym uzasadniają swój zawód z powodu utraconej władzy i monopolu na rację. Inaczej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Uwielbiam Stasiuka od dnia, kiedy przeczytałem "Jak zostałem pisarzem...". Mam wszystko, co napisał, czytam jego wywiady prasowe i ubolewam, że ich udziela, zwłaszcza Wodeckiej z GW. W prozie jest mistrzem, cudowny język, ogląd świata, trafienie w punkt, empatia i sympatia do życia. Afirmacja Wschodu i prowincji. Pustki, bezludzia, prostoty. Napisze jak rozpala piec, jak robi sobie kawę, jak gada z Ruskim na granicy i człowiek jadłby łyżką jego prozę. Uwielbiam takie pisanie. Lecz gdy ma przed sobą dziennikarza, robi wszystko, aby stać się celebrytą głównego nurtu, który wymierzy kilka łatwych i fałszywych kopniaków tzw. polskiej rzeczywistości. Owszem, ona, ta nasza Polska, zasługuje na klapsy, ale nie z tej ręki i nie na ten akurat półdupek. Ze swoją pozycją w polskiej literaturze mógłby sobie podarować te pozy. Nie musi się popisywać i ścigać z pajacami z zaKODowanymi mózgami. W książce, którą gorąco polecam, ma kilka znakomitych kawałków. Jeden z lepszych to ten, w którym opowiada, jaką odtrutką na radiowe poranne samochodowe kwiki RMF-owskich klonów są zwykłe ludzkie historie z Radia Maryja. I ta puetna, gdy zabiera autostopowicza i ten po chwili zakłopotanego milczenia pyta: - Pan tego słucha? - A pan nie? Oczywiście - ode mnie gwiazdkowy full wypas.

Uwielbiam Stasiuka od dnia, kiedy przeczytałem "Jak zostałem pisarzem...". Mam wszystko, co napisał, czytam jego wywiady prasowe i ubolewam, że ich udziela, zwłaszcza Wodeckiej z GW. W prozie jest mistrzem, cudowny język, ogląd świata, trafienie w punkt, empatia i sympatia do życia. Afirmacja Wschodu i prowincji. Pustki, bezludzia, prostoty. Napisze jak rozpala piec, jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdyby taka powieść została napisana w latach 80. , sprzedałoby się jej jakieś 200 tysięcy, a rynek wchłonąłby ją jak suchy piach wodę i zawołałby "jeszcze!". Gdyby ukazała się w następnym dziesięcioleciu, autor sprzedałby pewnie ponad 100 tysięcy egzemplarzy i powstałby z tego jakiś film, ze szkodą dla fabuły, książki i samego jej autora, bo biorąc pod uwagę ówczesną jakoś polskiej paździerzowej kinematografii, większość brawurowych scen powieści byłaby nakręcona na poziomie zapisu video z wesela bądź I komunii św. Gdyby autor napisał ją w pierwszym dziesięcioleciu nowego wieku, sprzedaż też byłaby solidna, ale rywalizować musiałaby ta książka z zalewem tak zwanej prozy gatunkowej, która to miała do siebie, że była właśnie tak zwana. Dziś, gdy "444" musi rywalizować już nie tyle z zalewem, co z potopem książek sensacyjnych pisanych przez każdego, komu się wydaje, że umie składać zdania (z czego większość to politycznie poprawni grafomanii ze Skandynawii), a także z morderczymi zasadami rynku, zmonopolizowanego przez kilku wielkich dystrybutorów, Maciejowi Siembiedzie należy się tym większe uznanie, że jego znakomita powieść wdarła się nie tylko na listy bestsellerów, ale i do świadomości tak zwanego zbiorowego czytelnika. Na dodatek "czwórki" otoczone zostały w tej świadomości ciepłą sympatią, która jest sto razy cenniejsza niż najlepiej nawet napisany blurb, rekomendacja czy recenzja. To "życzliwość szeptana", a nie gigantyczny budżet promocyjny czy dostęp do telewizji śniadaniowych, uczyniły z tego tytułu pozycję czytaną i lubianą. Fabuły streszczał nie będę, bo zrobiło to 3/4 recenzentów przede mną. Dziesięć gwiazdek.

Gdyby taka powieść została napisana w latach 80. , sprzedałoby się jej jakieś 200 tysięcy, a rynek wchłonąłby ją jak suchy piach wodę i zawołałby "jeszcze!". Gdyby ukazała się w następnym dziesięcioleciu, autor sprzedałby pewnie ponad 100 tysięcy egzemplarzy i powstałby z tego jakiś film, ze szkodą dla fabuły, książki i samego jej autora, bo biorąc pod uwagę ówczesną jakoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Klamra w postaci sceny na stacji kolejowej i picia wódki z beznogim żebrakiem - mistrzostwo świata, języka i emocji. A to, co pomiędzy sprzączkami klamry - równie smaczne. Erudycja, język, gęstość przemyśleń i spostrzeżeń. W Polsce tak pisać potrafi tylko Eustachy Rylski.

Klamra w postaci sceny na stacji kolejowej i picia wódki z beznogim żebrakiem - mistrzostwo świata, języka i emocji. A to, co pomiędzy sprzączkami klamry - równie smaczne. Erudycja, język, gęstość przemyśleń i spostrzeżeń. W Polsce tak pisać potrafi tylko Eustachy Rylski.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dziękuję, że tu zajrzeliście. O sobie samym nie wypada pisać, ale naprawdę się przy pisaniu starałem. Nie pożałujecie. Do kupienia na razie tylko w sieci i tylko na www.ronin.info.pl
Tamże fragmenty i wiele innych smakowitości o książce.

Dziękuję, że tu zajrzeliście. O sobie samym nie wypada pisać, ale naprawdę się przy pisaniu starałem. Nie pożałujecie. Do kupienia na razie tylko w sieci i tylko na www.ronin.info.pl
Tamże fragmenty i wiele innych smakowitości o książce.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jakoś zawsze stroniłem od SF i kojarzyłem tego autora z bajeczkami, jak będzie wyglądał świat za 30 lat, ble, ble, ble... I te "prodżekty" sieciowe, że czytelnicy piszą książkę z Tobą, mnie to odstręczało... Aż trafiłem w Magazynie Książki na wklejkę reklamową z pierwszym rozdziałem "Tekstu". Zaczytałem się i poleciałem tego samego dnia szukać Gluchovskiego do księgarni. A potem zaczytałem się jeszcze mocniej. Kapitalny obraz Rosji + głęboki humanizm tej książki + ciepło + okrucieństwo + znakomicie skrojona intryga bez udziwnień a la ... mniejsza z tym... Polecam, polecam, polecam...

Jakoś zawsze stroniłem od SF i kojarzyłem tego autora z bajeczkami, jak będzie wyglądał świat za 30 lat, ble, ble, ble... I te "prodżekty" sieciowe, że czytelnicy piszą książkę z Tobą, mnie to odstręczało... Aż trafiłem w Magazynie Książki na wklejkę reklamową z pierwszym rozdziałem "Tekstu". Zaczytałem się i poleciałem tego samego dnia szukać Gluchovskiego do księgarni. A...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ale ten czas zasuwa. Dopiero co Maciej Siembieda opowiadał barwnie o swych „czwórkach” w opolskiej Miejskiej Bibliotece Publicznej, a tu już wskakuje na półki jego „Miejsce i imię”. I oby na tych półkach nowa powieść Macieja wyeksponowana została należycie, który to apel kieruję do księgarzy, wciąż zakochanych, nie wiedzieć czemu, w literaturze gatunkowej pachnącej tranem i dorszem, i tak ostruganej przez nóż politycznej poprawności, że jej bohaterowie są mniej więcej na takim stopniu skomplikowania jak kupiona w Ikei komoda z ekologicznej sklejki.

Chodzą słuchy, że rybacy w całej Skandynawii porzucają rybaczenie i zapisują się na kursy creative writingu oraz feminizmu, po czym siadają do pisania kryminałów na polski rynek wydawniczy, gdzie wniebowzięte agentki doznają orgazmu już na sam widok nazwiska z samogłoską przekreśloną krechą. Sam chciałem przy okazji premiery swej nowej powieści („Serce nr 62”, koniec marca) potraktować w ten sposób „o” w swoim nazwisku - żeby zwiększyć swe szanse sprzedażowe. Ale zostawmy już mroźne krajobrazy…

Doznałem zaszczytu czytania recenzenckiej edycji nowej powieści Macieja Siembiedy, lecz nie będę Wam jej tu spojlerował (cóż za głupie słowo), tym bardziej, że streszczeń widzę tutaj (na lubimyczytac.pl) sporo. Po co się powtarzać? Skupię się zatem wyłącznie na tym, dlaczego tę książkę warto przeczytać. Mógłbym, oczywiście, odpowiedzieć słowami jednej z ciekawszych bohaterek „Miejsca i imienia”, oficer ABW, pani Barskiej, że „jedynym sposobem na przeczytanie dobrej prozy jest jej przeczytanie”, ale to by było zbyt łatwe przesmyknięcie się po 450 stronach tej wartkiej powieści. A zatem:

Po pierwsze. Siembieda ucieka od schematów i stereotypów. Główny bohater (ktoś w rodzaju prywatnego detektywa z solidnym kawałkiem zawodowego CV pozyskanego w IPN), nie jest ani alkoholikiem, ani ćpunem, ani kompulsywnym onanistą po ośmiu rozwodach. Nie doznaje też sennych objawień, nie ma węchu doskonałego, nie jest behawiorystą, który na podstawie stawiania kroków przez podejrzanego potrafi opowiedzieć całe jego życie, nie nosi broni i nie wiadomo nawet, czy potrafi strzelać. Chyba też nie dałby nikomu w mordę. To zwyczajny tatusiowaty facecik w średnim wieku ze skłonnością do tycia, na dodatek rodzinny i poczciwy. Co więcej, ma na imię… Kuba, a na nazwisko Kania. Czy wyobrażacie sobie teraz grymas twarzy Franza Maurera lub majora Kellera ze scenariuszy Pasikowskiego, gdyby ktoś kazał im pracować na planie z Kubusiem?! Jego jedyną bronią jest tylko mózg i fantastyczna wiedza historyczna. I to wystarczy.

Dlatego dla mnie Kuba Kania to postać z mięsa, a nie papieru. A ja lubię mięso.
Po drugie. Siembieda nie boi się politycznej poprawności, która tak bardzo krępuje polskich pisarzy. Gdy na kartach jego powieści pojawia się Żyd handlujący brylantami (pełno ich w „Miejscu i imieniu”), autor nie robi z niego ofiary wiekowych prześladowań, nie dorabia nieznośnej publicystycznej aureoli jak z Gazety Wyborczej, nie klęka, nie stawia mu muzeum za pieniądze podatnika. Owszem, dostrzega martyrologię i pochyla nad nią głowę, ale jego Żyd potrafi być też chytry, przebiegły, zdradziecki i nieczuły na los rodaków, których sprzedaje do Auschwitz. Życiowo nic nowego, ale w polskiej literaturze gatunkowej – odświeżające to i ożywcze. - Dlaczego, drogie dzieci? - Bo prawdziwe, proszę pani! - Brawo, Jasiu, siadaj, piątka.

Po trzecie, nie ma u Macieja nachalnego przesłania społecznego, nie ma ideowego zaangażowania, jego proza nie walczy o równouprawnienie, nie boksuje się z seksizmem, nie tropi wykluczeń, rasizmu i innych „izmów”, którymi zatruwają nam umysły inżynierowie społeczni, wśród których tak dużo, niestety, pisarzy. Jeśli nie wiecie, co mam na myśli, to przeczytajcie, a raczej spróbujcie przeczytać, „Jak zawsze” Miłoszewskiego. Że się sprzedaje? Chipsy też się sprzedają.

Po czwarte, autor wie, o czym pisze, a nie pisze, o czym wie. Solidny research (w tym przypadku historyczny i „brylantowy”) plus przebogate doświadczenie zawodowe, wszak Maciej Siembieda to wielokrotnie nagradzany reporter, pasjonat historii.

Po piąte, humor. Niewymuszony i ciekawy. Zaczyna się już na początku, gdy holenderski ruch oporu wysyła listy ostrzegawcze do kapusia, który denuncjuje Żydów w amsterdamskiej centrali Gestapo. Ma tego więcej nie robić i już. I już! Listy są aż dwa, żaden nie przynosi skutku. Jakże mało subtelna i wyrywna wydaje się przy tym nasza Armia Krajowa, która od razu częstowała donosiciela kulą w łeb… No i przezabawny wątek dyrektora Palucha z IPN (już byłego dyrektora) oraz jego nieudanych zmagań z modą męską. Szczypta dobrego humoru dosmacza tę powieść w sposób właściwy.

A skoro już o smaku… Zwróć uwagę, Czytelniku, z jakim pietyzmem Siembieda opisuje jedzenie, wykwintne potrawy, dobre alkohole. Widać, że on się na tym naprawdę zna. Kelnerzy muszą go uwielbiać nie tylko za napiwki, ale i za wymianę zdań podczas zamawiania jedzenia.

Tak, proszę państwa, uaktywnił się prozatorsko dobry, ciekawy autor i wybitny reportażysta, a mi jego aktywność pisarska przywodzi na myśl odzyskiwanie gospodarczego pola przez rodzimy polski kapitał, pola tak głupio oddanego swego czasu obcym. Skandynawowie do spółki z naszymi macherami od pseudoliberalizmu ukatrupili nie tylko nasz przemysł stoczniowy, ale i literacką produkcję sensacyjno-kryminalną. Pora na jej zmartwychwstanie, a potem na wstawanie z kolan. Niech książki Siembiedy będą jaskółkami tej dobrej zmiany. Miłej lektury i smacznego.

Zbigniew Górniak

Ale ten czas zasuwa. Dopiero co Maciej Siembieda opowiadał barwnie o swych „czwórkach” w opolskiej Miejskiej Bibliotece Publicznej, a tu już wskakuje na półki jego „Miejsce i imię”. I oby na tych półkach nowa powieść Macieja wyeksponowana została należycie, który to apel kieruję do księgarzy, wciąż zakochanych, nie wiedzieć czemu, w literaturze gatunkowej pachnącej tranem i...

więcej Pokaż mimo to