-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1156
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać409
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
2018-09-24
2018-02-26
Ja i seria Szklanego Tronu to chory, patologiczny związek, w którym ja jestem tą stroną, która wiecznie kończy z podbitym okiem, ale wciąż wiernie, z żałosną determinacją powtarza sobie "On się zmieni!".
Tymczasem nie... Ciągle w trakcie lektury mam ochotę wyrżnąć fandom tej serii za to, jak mnie oszukał recenzjami i fanartami. Te książki są okropne, gardzę nimi, uważam za obrazę dla drzew, które oddały życie, by ta przebrzydła historia trafiła do druku.
Trzecia szansa, którą dałam serii powinna była skończyć się wezwaniem przeze mnie w końcu policji. Przez pierwsze 400 stron prawie nic się nie dzieje. Wątki Chaola, Doriana i nowego Aediona są jak fragmenty Sama i Froda we "Władcy Pierścieni" - idealne do pomijania. Książę i kapitan, którzy w poprzedniej części zaczynali wykazywać śladowe ilości charakteru, w Dziedzictwie znów są bezpłciowymi zlepkami literek. Postać generała jest płaska jak powierzchnia polskiej drogi w niespełnionym śnie ministerstwa infrastruktury. Pół powieści spiskowali, nie osiągając niczego konstruktywnego. Ich rozciągnięte rozdziały można było ścisnąć do 20 stron samego gęstego, ale autorka porozbijała ich knucie na śmieszne spotkania, w których ujawniali sobie niewiele warte pierdoły, potem przyznawali, że więcej nie wiedzą i umawiali się na kolejne spotkania, bo potrzebują więcej czasu na magiczny research w niedostępnym dla czytelnika tle. Ugh!
Celeana w Wendlyn przez pół powieści sterczy w miejscu. Potem marysuizm, który już wcześniej uważałam w tej serii za przerośniętego potwora oświadcza "It's not even my final form!" i z wykokszonej, niesamowitej, niezłomnej najlepszej zabójczyni świata tworzy się niemal wszechpotężna bogini o ideałach wzniosłych jak u orleańskiej dziewicy.
Po Rowanie spodziewałam się cudów na kiju. Obiecali mi moją nową książkową miłość, a dostałam mentalną kłodę z tkliwą historią podaną w taki sposób, że guzik mnie obeszła. Ty szatański fandomie, zapłacisz mi za to kłamstwo!
Postać królowej Meave to kolejna porażka. Nie uważam się za nieuważnego czytelnika, ale teraz sama nie wiem... W poprzednich dwóch częściach niewiele było o niej wiadomo, a w Dziedzictwie nie mogłam zbytnio zrozumieć, czemu jest taka znienawidzona. Albo jestem tępa, albo zabrakło czegoś w ekspozycji jej postaci.
Jedyny promyczek wśród postaci, choć też nie tak gorący, jak marzyłam, to oczywiście duet Manon - Abraxos. Mam nadzieję, że wiedźma i wiwerna, w sensie charakteru, nie pokazali jeszcze pazurków, ale ich wątek dobrze się zapowiada. Ich historia zaskoczyła mnie zarówno konkretnymi zwrotami akcji jak i w ogólności. Jako jedyna nie ma w sobie naprawdę głupio wykreowanego przez autorkę patosu wojny, tylko na jej tle pokazuje dużo bardziej ludzki problem. Plus. Jedyna rzecz zrobiona w Dziedzictwie jak należy.
W ogólności książka była nudne jak flaki z olejem. Męczyłam się przez większą część, choć wartka końcówka trochę osłodziła gorycz, jaką czułam. Ostatnie 150 stron było udane. Były zwroty akcji, która dały radę mnie zainteresować, ale nie dość, bym wybaczyła całą resztę.
Przeczytanie Dziedzictwa było dla mnie strasznym przeżyciem. Męką i rozczarowaniem. Ból i złość na fandom sprawiała, że przerywałam co 20 stron, żeby przeklinać przed znajomymi o tym, jak bardzo mi źle w moim patologicznym związku.
Droga serio, idę do czwartej części, ale po tym, jak mnie potraktowałaś, oczekuję, że staniesz przede mną z kwiatami, winem i, kurna, orkiestrą pod moim oknem.
Chyba nie ma dla mnie nadziei...
Ja i seria Szklanego Tronu to chory, patologiczny związek, w którym ja jestem tą stroną, która wiecznie kończy z podbitym okiem, ale wciąż wiernie, z żałosną determinacją powtarza sobie "On się zmieni!".
Tymczasem nie... Ciągle w trakcie lektury mam ochotę wyrżnąć fandom tej serii za to, jak mnie oszukał recenzjami i fanartami. Te książki są okropne, gardzę nimi, uważam za...
2018-01-27
Dwory robią dobrze to, do czego zostały stworzone - są cudownymi harlequinami z elfami i średnimi powieściami fantasy.
Dwór Mgieł i Furii jest lepszy niż jego baśniowy poprzednik, ma więcej akcji, której jednak brakuje nieco płynności. Dużo się dzieje, ale najważniejsze wydarzenia zamiast łączyć się wiarygodnymi mostami przyczyn i skutków, następują po sobie raptownie, są skutkami postanowień bohaterów i nagle, magicznie wprowadzonych odkryć i cudownych przedmiotów. Jest to jeden z moich zarzutów dla tej książki - wprowadza rzeczy na poczekaniu zamiast posługiwać się z góry przemyślanymi prawami świata.
Feyre dalej nie ma osobowości. Nie do końca rozumiem, jak Maas to zrobiła. Mogę powiedzieć wiele o tym, kim jest Feyre i co potrafi, ale jeśli miałabym napisać, jaka jest, miałabym poważny problem, bo jest nijaka lub stara się być wszystkim na raz - dobrą, wyrozumiałą dziewczyną, mroczną mścicielką, groźną, potężną fae, lojalną obrończynią tego, co kocha, figlarną, zabawną kokietką i jeszcze na dodatek zwykłą, śmiertelną kobietą z kobiecymi potrzebami. Panna Acheron to lalka będąca akurat tym, co pasuje autorce.
Reszta postaci jest przyjemna, choć nie unika schematów. Rhysand to typowy bohater-kokos, czyli twarde z wierzchu, słodkie w środku. Cassian i Azriel to również klasyczni śmieszek i 'tata ze strzelbą', Amrena należy do nurtu niepozornych niszczycielek światów, a Mor... Mor jest akurat ciekawa, choć ma w sobie niewykorzystany potencjał, a z perspektywy kolejnego tomu jest jedną z najgłupszych postaci, jakie widziałam na kartach wielu książek.
Niestety w nich wszystkich jest coś, co szalenie nie pasuje - wszyscy mają ponad 500 lat, w przypadku Amreny nawet ponad 5000, a w żadnym razie nie da się w to uwierzyć. Zachowują się jak banda moich znajomych, co jest ujmujące, ale brakuje im mądrości, którą istoty tego wieku powinny posiąść.
Wciąż, mimo niedociągnięć czyta się świetnie. Jeśli komuś podobał się Dwór Cierni i Róż, to będzie piszczał na Dworze Mgieł i Furii, ale jestem ostrożna z polecaniem.
Dwory robią dobrze to, do czego zostały stworzone - są cudownymi harlequinami z elfami i średnimi powieściami fantasy.
Dwór Mgieł i Furii jest lepszy niż jego baśniowy poprzednik, ma więcej akcji, której jednak brakuje nieco płynności. Dużo się dzieje, ale najważniejsze wydarzenia zamiast łączyć się wiarygodnymi mostami przyczyn i skutków, następują po sobie raptownie, są...
2018-01-29
Byłam... zawiedziona, ostrożnie mówiąc. Na tle pozostałych części ta najbardziej obszerna była najsłabszą i to przez rzecz, której pewnie dałoby się uniknąć, gdyby fabuła została staranniej przemyślana. Nie jestem w stanie powiedzieć, że męczyłam się czytając, bo tak nie było - łyknęłam w dwa dni i z niecierpliwością wyglądam maja 2018, na który to czas ma przypadać premiera kolejnego tomu, ale... Właśnie, są Ale.
To, co zarzucałam Dworowi Mgieł i Furii, w Skrzydłach i Zgubie nasiliło się - w treści pojawiają się wątki i rozwiązania, które wydają się pochodzić znikąd, zostały wprowadzone po to, by znaleźć jakieś cudowne rozwiązanie problemów, do którego będzie dążyć cała akcja. Nie podoba mi się to. W związku z tym, że Dwory są harleqinami, kwestia relacji między bohaterami była na pierwszym planie tak długo, że zarys świata został zbyt mało rozwinięty, by w nim teraz szukać wątków, które można dostatecznie rozszerzyć. Magiczne przedmioty i cudem odkryte rytuały ratują świat, a autorka stara się przy tym opisać wszystko tak, by finalnie jej postacie wyglądały na zmęczone i poturbowane, choć tak w zasadzie to nie zrobiły jakoś szczególnie wiele.
Kolejnym zarzutem jest bezsensowne, bezpodstawne wywalenie przez Maas z fabuły postaci Luciena. Bardzo lubię tego bohatera, autorka pozbywa się go właściwie zanim cokolwiek zaczyna się dziać, pozbawiając go szansy na błyszczenie i laury, odbierając w ogóle sens jego egzystencji w tej powieści. Szkoda.
Mor... Ojej, Mor. Znowu powtórka błędu z tomu drugiego. Osoby mające 500 lat na karku i będące prawą ręką władcy nie zachowują się tak, jak Mor.
Znów, polecam fanom poprzednich części i nikomu innemu.
Byłam... zawiedziona, ostrożnie mówiąc. Na tle pozostałych części ta najbardziej obszerna była najsłabszą i to przez rzecz, której pewnie dałoby się uniknąć, gdyby fabuła została staranniej przemyślana. Nie jestem w stanie powiedzieć, że męczyłam się czytając, bo tak nie było - łyknęłam w dwa dni i z niecierpliwością wyglądam maja 2018, na który to czas ma przypadać...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-02-15
Sięganie po kolejny tom Szklanego Tronu, wybitnie słabego w mojej opinii, zakrawał trochę na masochizm. Jednak trzymam się tej serii z nadzieją głupca, bo w internetach są ładne fanarty, a te zwykle nie są tworzone słabym postaciom i powieściom.
W porównaniu do poprzedniej części Korona w Mroku jest... lepsza. Nie jest wciąż dobrą książką, ale nie ma w niej tylu głupot, które by sprawiły, że dojrzały czytelnik czy ogólnie - rozsądny człowiek - łapie się za głowę ze zgrozy. Historia nie jest całkowicie ich wyzbyta, nie jest wiarygodna, ale w porównaniu ze Szklanym Tronem, robi krok do przodu w kierunku normalnie zachowujących się bohaterów, którzy swoimi akcjami już trochę pracują na swoje przydomki, w stronę nieco bardziej logicznego świata i głębszego wykorzystania wprowadzanych wątków.
Wciąż jednak daleko Koronie do naturalnej logiki. Wciąż nie wyzbyła się Maas zagrań naciąganych, by fabuła się spięła w jakąś tam w miarę trzymającą się kupy całość. Zdarzają się idiotyzmy i zdarzają się nieusprawiedliwione, nieumotywowane wybuchy geniuszu ze strony bohaterów, których prosto do celu, jak strzała wiodą tylko ich własne przypuszczenia.
Celeana jest jeszcze bardziej wymuskana, wyidealizowana i zdradza jeszcze więcej potęgi, zachowując przy tym denerwującą dziecinność, niedojrzałość, brak rozsądku.
"- Jestem najlepszą zabójczynią Adarlanu!
- Czym jesteś, dziewczynko?"
Sama akcja jest całkiem wartka, nawet jeśli trochę się chwieje w tych momentach, gdzie głupie naciągnięcia spinają ją jak domek budowany bez gwoździ na ślinę i taśmę klejącą. Czyta się w porządku. Maas ma całkiem miły, nieprzesadzony warsztat, wprowadzający lekkość, dzięki któremu można trochę przymknąć oko na całą resztę.
Myślę, że mogłaby pisać świetne książki, gdyby ktoś jej powiedział, jakie głupoty popełnia (I pisze lepsze. Przeczytałam Dwory, które choć nie są wybitne, stanowią moją sekretną przyjemność, do której będę wracać i nikomu się nie przyznam, że mi się podobały, bo trochę wstyd).
W każdym razie - nie ma co się podniecać Koroną, ale jeśli tendencja wzrostowa dla moich ocen się utrzyma, to piąty tom może być całkiem przyzwoity.
Sięganie po kolejny tom Szklanego Tronu, wybitnie słabego w mojej opinii, zakrawał trochę na masochizm. Jednak trzymam się tej serii z nadzieją głupca, bo w internetach są ładne fanarty, a te zwykle nie są tworzone słabym postaciom i powieściom.
W porównaniu do poprzedniej części Korona w Mroku jest... lepsza. Nie jest wciąż dobrą książką, ale nie ma w niej tylu głupot,...
2018-01-26
Jest mi bardzo ciężko ocenić tę pozycję, bo są dwie płaszczyzny na których musiałabym to zrobić - chciałabym ją ocenić jako czytelnik z długą listą książek na koncie i osobno jako baba przed 30-stką, która odkryła w Dworze swoje guilty pleasure.
Może najpierw zagryzę zęby jako baba i powiem tak - uwielbiam tę książkę. Minęły tygodnie odkąd ją skończyłam, a potrafię do niej wracać, żeby sobie pokartkować ulubione momenty. Uwielbiam ten tani, romansowy sposób budowania relacji. Ta powieść nie jest dla mnie niczym więcej niż harlequinem z elfami, ale każda kobita ma w swoim życiu taki moment, że potrzebuje harlequina, a że ja uwielbiam fantasy, to Dwór Cierni i Róż w moich późnych dwudziestych latach był dokładnie tym, czego moja dusza potrzebowała, żeby sobie popiszczeć i się porumienić. Łyknęłam ten i kolejne tomy w cztery dni i będę czekać na kolejny.
Dobra, dosyć tego wstydu. Teraz biorę Dwór w trochę bardziej rzeczowe obroty.
Po pierwsze - nie jest jak Szklany Tron. Jest lepszy od Szklanego Tronu.
Przede wszystkim nasza główna bohaterka, Feyre czy Feyra w polskim wydaniu, nie jest Mary Sue. Nie ma w sobie zbyt wielu sił, nie jest szczególnie piękna, nie ma żadnych magicznych mocy. Przez większą część powieści czytelnik ma wręcz wrażenie, że Ferye jest na tle przedstawionego świata krucha jak szklanka i żyje dzięki szczęściu, bo zabić ją mogłoby dosłownie wszystko.
Charakteru mogłaby mieć ciut więcej, choć najwięcej zdaje się go tracić w wyniku narracji pierwszoosobowej. Pod opisami oglądanymi jej oczami i światem przedstawionym jej myślami niewiele zostaje osobowości. Feyre jest trochę jak nieco bardziej charakterystyczny dron z kamerką wysłany przez autorkę do fabuły, żeby czytelnik mógł widzieć, co się dzieje. O dziwo jednak, historia na tym nie traci. Mogłaby może zyskać na bardziej wyrazistym rysie Feyre, ale jej postać jest wystarczająca, by nie chcieć wywalić książki za okno.
Inne postacie... Powiedzmy, że zasługują na fanarty, które rozlewają się w internecie. Są schematyczne, ale przyjemnie zbudowane i dają się polubić. Zdarzają się momenty, gdy zachowują się nielogicznie, ale łatwo im to wybaczyć, bo to nie na ciągu przyczynowo-skutkowym koncentruje się Dwór.
Głównym wątkiem jest relacja Feyre - Tamlin i, kurczę, płynie ona gładko jak mydło w mokrej rynnie. Jest zgrabna, kroczek po kroczku, z zachowaniem wszelkiej romantycznej poprawności, włączając w to obowiązkowy kryzys i pojednanie z przytupem.
Co może dosyć dziwić czytelnika, który nie spodziewał się wybitnych fabularnych wyżyn, końcówka Dworu jest naprawdę wciągająca. Wprowadza masę nowych rzeczy, przedstawia ogromny kawał świata w sposób, który nie przytłacza, a ciekawi. W niektórych momentach da się nawet na chwilę zapomnieć, że głównym bohaterem jest Miłość.
Podsumowując - polecam i nie polecam. Dwór to naprawdę kawał dobrego harlequina z elfami, ale przeciętna powieść fantasy jeśli ktoś liczy na akcję i porządne ratowanie świata.
Jest mi bardzo ciężko ocenić tę pozycję, bo są dwie płaszczyzny na których musiałabym to zrobić - chciałabym ją ocenić jako czytelnik z długą listą książek na koncie i osobno jako baba przed 30-stką, która odkryła w Dworze swoje guilty pleasure.
Może najpierw zagryzę zęby jako baba i powiem tak - uwielbiam tę książkę. Minęły tygodnie odkąd ją skończyłam, a potrafię do niej...
2018-02-19
Co prawda jest dopiero luty, ale mogę śmiało powiedzieć, że Szóstka Wron to jedna z najlepszych książek, jakie wpadły i wpadną mi w ręce w tym roku. Patrząc na okładkę miałam poważne obawy - jest piękna. Wydanie MAGa wygląda na półce, jakby projektowano je z myślą o wystroju wnętrza. Klasycznie dobrane czerń i czerwień, czernione strony, śliczne rysunki map i ozdobione rozdziały. Książka jest miodem dla oczu i obawiałam się, że na tym się skończy, że ta wspaniała oprawa maskuje niedostatki treści.
Otóż nie! Wrony są świetne od prologu po epilog.
Przede wszystkim historia osadzona jest w całkiem wiarygodnym świecie. Mimo że jest w nim obecna magia griszów, magia ta zgrabnie wpasowuje się w resztę świata, nie zaburzając balansu między nadnaturalną mocą a zwykłym życiem. Środowisko pozostaje ludzkie - brudne, chciwe i nieuczciwe, z okazjonalnymi przejawami lojalności, miłości i zrozumienia. Ot, żywy świat, taki, w którego prawdziwość łatwo nam uwierzyć.
W ten świat Bardugo wpuściła postacie, w większości równie wiarygodne. Kojarzycie ten typ bohaterów - kokosów, którzy z wierzchu są mroczni i twardzi, a w środku chowają słodką kluchę? To nie są bohaterowie Bardugo. Kaz Brekker to ten typ orzecha, którego naprawdę nie powinno się rozłupywać, bo w środku jest tylko suchy środek, gorzki na języku, po którym jedyne czego człowiek chce, to się napić wody. W większości postaci nie ma przekłamań - są tym, czym widać, nie spełniają wyidealizowanych wizji czytelnika, nie są bohaterami dobrego serca pod maską niecnego łotrzyka.
Większość, bo zdarzają się wyjątki i jest tam przynajmniej jedna postać, którą uważam za lekko mdłą pod kątem charakteru.
Wciąż jednak razem tworzą zespół, którego działania bardzo przyjemnie się obserwuje na kartach historii, skład indywiduów, które w okolicznościach innych niż te, które ich razem związały, faktycznie mogłyby się pozabijać.
Akcja to zgrabne połączenie "Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę" przechodzące sprawnie w "Mieliśmy wejść i wyjść bramą, ale czołg to też dobry sposób.". Budowanie napięcia podlega wręcz podręcznikowemu schematowi, zaczyna się wartko, przyspiesza coraz większymi susami, a na końcu czytelnik mruga, rozważając znaczenie słów "cicha akcja".
W zasadzie, tematyka i przebieg fabuły byłyby czymś bardzo banalnym, schematycznym i oklepanym - półświatek, niemożliwy włam. Było w wielu filmach. Magii temu dodaje jednak bardzo sprawne żonglowanie perspektywami, z których przyglądamy się wydarzeniom. Akcję obserwujemy oczami piątki z sześciorga bohaterów. Ich poszczególne rozdziały są krótkie, nie ma tam nigdy dość treści, by się danym bohaterem i wątkiem znudzić zanim książka zabierze nas do następnego. Świetnie też wychodzi Bardugo wkładanie między wersy retrospekcji - czasami zupełnie w locie, w środku sceny pojawia się przebłysk przeszłości bohatera, a potem jakby nigdy nic, akcja wraca na swoje miejsce, naturalnie i w pasujący sposób, jakby ktoś wkładał śliwkę w schab.
Gorąco polecam. Naprawdę. Nie daję wyższej oceny z powodu nielicznych niedociągnięć - jeden z bohaterów wydaje się nie mieć w moim odczuciu osobowości i brakuje mi też odrobinę grania na emocjach czytelnika. Wrony mi się bardzo podobały, ale nie przywiązałam się. Gdyby książka skończyła się na tym jednym tomie, prawdopodobnie nie odczuwałabym tej nieprzyjemnej pustki znanej dobrze każdemu, kogo końcówka opowieści wyrywa ze słodkich ramion immersji.
Co prawda jest dopiero luty, ale mogę śmiało powiedzieć, że Szóstka Wron to jedna z najlepszych książek, jakie wpadły i wpadną mi w ręce w tym roku. Patrząc na okładkę miałam poważne obawy - jest piękna. Wydanie MAGa wygląda na półce, jakby projektowano je z myślą o wystroju wnętrza. Klasycznie dobrane czerń i czerwień, czernione strony, śliczne rysunki map i ozdobione...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-02-17
Przeczytałam w Internetach, że to odpowiedzialne, by wiedzieć, co się daje do czytania dzieciom. Dobrze, że napotkałam to zdanie, bo po skoczeniu tej książki miałam poważny dylemat, czy faktycznie dobrze zrobiłam, kupując powieść Sutherland 12-latce.
Od początku jednak. Smocze Proroctwo to pierwszy tom serii opowiadający o piątce młodych smoków różnego pochodzenia, których jaja zostały zgromadzone w jednym miejscu w jednym celu - według przepowiedni mają zakończyć trwającą w smoczym świecie wojnę.
Brzmi banalnie, infantylnie i w kilku aspektach nawet jest takie - świat i postacie są schematyczne, zbudowane na prostych, sprawdzonych wzorcach, zrozumiałych dla dzieci. Pozbawione są społecznej złożoności i od razu widać, że stanowią tylko fundament dla kreowania sytuacji, w których dobro i zło są ze sobą zestawiane i konfrontowane.
Mamy więc złe królowe, ich bezmyślnie lojalnych poddanych, areny, na których niewolnicy walczą ze sobą, wojnę, której sensowności prawie nikt nie kwestionuje.
Mamy także naszych bohaterów: młodych, niewinnych, wierzących w ideały i dobro, oddanych sobie nawzajem i wydających się jedynym promykiem światła w mroku wykreowanego świata.
A co to jest za mrok! Mrok przez wielkie M. Świat w Smoczym Proroctwie jest przerażający jak na książkę dla dzieci. Jest w nim autentyczna śmierć. Smoki umierają, często w męczarniach. Widać kości, krew, rany i oparzenia, a to tylko zakres fizycznych okrucieństw, jakie Sutherland serwuje w swoim dziele. Oprócz nich mamy też podział na 'lepsze' i 'gorsze' smoki, płynącą z tego pogardę i bezlitosne traktowanie, bezduszność, przemoc dla rozrywki, rodziców zabijających i sprzedających własne potomstwo.
Są też ludzie. Ukazani nie inaczej niż bydło biegające po łąkach. Widzimy ich w treści, widzimy rozpacz bezimiennych postaci, którym odgryza się głowy, gdy próbują uciekać i choć nie wypowiadają ani jednego zrozumiałego dla czytelnika słowa - nie muszą.
Nawet niejednoznaczność niektórych postaci jest bardzo trudnym zagadnieniem i nie jestem pewna, czy próba przedstawienia jednego z bohaterów właśnie w nieokreślony moralnie sposób jest próbą udaną. To książka dla dzieci, a spotykamy w niej postać, którą widzimy mordującą i rozkoszującą się walką, która chełpi się ilością zabitych na koncie, a która dopiero potem zastanawia się nad sobą i zamierza szukać innej drogi, jednak słowem nie wspomina o pokucie czy żalu.
Niemniej jednak widać, że wszystkie te okropne rzeczy w konfrontacji z ideałami bohaterów są przedstawiane w złym świetle, jakże mogłoby być inaczej. Na piedestale zawsze staje wspólnota, niewinność, odwaga w walce o pokój i wiara w lepsze jutro, które należy zbudować.
Dość eksperymentalnie - polecam, choć rodzicom wszelakim pozostawiam ocenę, czy w ten sposób chcą uświadomić swoje pociechy, że świat nie jest cukierkowy. Książka Sutherland nie kłamie - u smoków nie jest magicznie. Jest krwawo, brzydko i okropnie i właśnie to powie czytelnikowi, pokazując też jednak, jak należy w takim świecie postępować, by być bohaterem. Niekoniecznie żywym, ale bohaterem.
Przeczytałam w Internetach, że to odpowiedzialne, by wiedzieć, co się daje do czytania dzieciom. Dobrze, że napotkałam to zdanie, bo po skoczeniu tej książki miałam poważny dylemat, czy faktycznie dobrze zrobiłam, kupując powieść Sutherland 12-latce.
Od początku jednak. Smocze Proroctwo to pierwszy tom serii opowiadający o piątce młodych smoków różnego pochodzenia, których...
2018-02-10
Po odłożeniu książki na półkę mogę z całą pewnością powiedzieć, że już tam pozostanie i nie sądzę, bym kiedyś sięgnęła po nią ponownie.
Rzadko spotykam się z książką tak źle napisaną, sprawiającą wrażenie, że napisała ją trzynastolatka z głową pełną idealistycznych wizji swoich własnych bohaterów. Dla tych wizji wydarzenia, fabuła, dialogi i prawa zdrowego rozsądku, który powinien być cechą nadrzędną postaci o opisanej przez Maas reputacji i pozycji, są naginane i łamane. Bohaterowie to infantylne, naiwne dzieci, które swoim zachowaniem w żadnej sytuacji nie udowadniają tego, co próbuje nam o nich powiedzieć autorka.
Celaena? Stwórco drogi. Od czasów oryginalnej Mary Sue nie spotkałam się z postacią, która tak bardzo wpisywałaby się w podręcznikowy przykład tego paskudnego, nierealnego nurtu idealizacji.
Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie pozwolę sobie wmawiać, że szkapa z dowiązanym do łba kijem to jednorożec, a ta książka próbowała mi to powiedzieć każdą swoją stroną.
Po odłożeniu książki na półkę mogę z całą pewnością powiedzieć, że już tam pozostanie i nie sądzę, bym kiedyś sięgnęła po nią ponownie.
Rzadko spotykam się z książką tak źle napisaną, sprawiającą wrażenie, że napisała ją trzynastolatka z głową pełną idealistycznych wizji swoich własnych bohaterów. Dla tych wizji wydarzenia, fabuła, dialogi i prawa zdrowego rozsądku, który...
Żałuję, że nie mam czasu, by napisać więcej słów na temat tego krótkiego dzieła. Jest pięknie proste i w prosty sposób piękne. Wzruszające, jakie bywają czasem fundamenty marzeń. Niesprawiedliwe, gdy mały kamień tych fundamentów nie rozumie nawet swojej roli.
Ah, to krótka książka o wielkiej treści. Idźcie ją przeczytać.
Żałuję, że nie mam czasu, by napisać więcej słów na temat tego krótkiego dzieła. Jest pięknie proste i w prosty sposób piękne. Wzruszające, jakie bywają czasem fundamenty marzeń. Niesprawiedliwe, gdy mały kamień tych fundamentów nie rozumie nawet swojej roli.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toAh, to krótka książka o wielkiej treści. Idźcie ją przeczytać.