rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Większość z nas zna doskonale sprawę tajemniczego zniknięcia Iwony Wieczorek w Sopocie, którego rozwiązania nie doczekaliśmy się do dziś, mimo upływu wielu lat i wielu przeznaczonych środków na jej poszukiwania. Podobna historia pojawia się w „Efekcie morza” – nastoletnia Marta Berg pokłóciła się na dyskotece ze znajomymi i samotnie wracała do domu nad ranem w stanie wskazującym na spożycie. Jedynym śladem po niej jest nagranie z monitoringu, na którym widać dziewczynę rozmawiającą z tajemniczym mężczyzną z ręcznikiem. Później ślad się urywa, a Marta gnie na długie lata. Brzmi znajomo c’nie?
Dalej mamy jednak już tylko fikcję literacką i to na niezwykle wysokim poziomie. W książce pojawia się dobrze znany z wcześniejszych powieści (i to jeszcze tych, które czytałam, zanim Żywioły mnie skutecznie zniechęciły) profiler Hubert Meyer, który drobnym podstępem zostaje wciągnięty do sprawy odnalezienia niezwykle brutalnie potraktowanych zwłok na posesji przeznaczonej do wyburzenia w nadmorskiej Łebie. Nie wiadomo czy było to wyjątkowo dziwne samobójstwo czy jednak precyzyjnie przeprowadzone morderstwo. Dodatkowo w miasteczku zaczynają krążyć plotki, że ów tajemniczy mężczyzna mógł mieć pewne powiązania ze zniknięciem kilkanaście lat wcześniej Marty Berg.
Hubert Meyer zostaje postawiony przed niełatwym zadaniem. W Łebie czuje się jakby wpadł w odwiedziny do dr House’a, bowiem absolutnie wszyscy kłamią i mają swoje sekrety. Większe bądź mniejsze, ukrywane od dawna i mocno obciążające sumienie i psychikę. Jak to bowiem zwykle bywa u Katarzyny Bondy, mamy tu rozbudowaną sferę psychologiczną bohaterów. Możemy zaobserwować wyraźnie zarysowane problemy wynikające z tłumienia w sobie emocji, ze strachu czy braku zaufania i akceptacji. Dowiadujemy się także, jak ciężko jest nieść na brakach czyjeś grzechy i być obciążanym za nieswoje winy. Przekonamy się, jak dzieci dziedziczą traumy swoim rodziców i jak wielkie znaczenie ma wychowanie. Atmosfera w Łebie staje się wyjątkowo duszna, mimo listopadowych wiatrów i zamarzniętego morza. Aż nagle wszystko spłonie! Na tym jednak nie koniec, to dopiero preludium zagęszczające całą akcję jeszcze bardziej. Tu naprawdę ciągle coś się dzieje, jest niezwykły dynamizm, mimo pozornie spokojnego małomiasteczkowego klimatu.
„Efekt morza” to prawdziwy majstersztyk pełen emocji, zwrotów akcji i zaskakujących wydarzeń. Wszyscy w książce knują, każdy ma jakiś prywatny cel do zrealizowania i własny biznes do ugrania. Dla jednych jest to spokój duszy, dla innych pieniądze – świat zdecydowanie nie jest czarno-biały, skrzy się różnymi odcieniami szarości jak skute lodem morze w listopadzie. A spotkanie z Hubertem po tylu latach uważam za niezwykle udane i czekam na następne.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Większość z nas zna doskonale sprawę tajemniczego zniknięcia Iwony Wieczorek w Sopocie, którego rozwiązania nie doczekaliśmy się do dziś, mimo upływu wielu lat i wielu przeznaczonych środków na jej poszukiwania. Podobna historia pojawia się w „Efekcie morza” – nastoletnia Marta Berg pokłóciła się na dyskotece ze znajomymi i samotnie wracała do domu nad ranem w stanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mimo niepozornych rozmiarów jest to książka naszpikowana mnóstwem informacji. Dostajemy tutaj kompilację przemyśleń autora z interesującymi esejami będącymi skoncentrowanymi pigułkami wiedzy na temat Chin. Przyznam od razu szczerze, że moja wiedza o Państwie Środka jest wyłącznie historyczna, a i tak mocno fragmentaryczna. To był właśnie jeden z powodów, dla których zainteresowałam się właśnie tą pozycją. I pod tym względem czuję się bardzo usatysfakcjonowana.
Książka skupia się przede wszystkim na chińskiej gospodarce, zahaczając również o Tajwan. Mamy tu wyraźnie zakreślone powody obecnie panującej tam sytuacji i wyjaśnienia dlaczego Chiny jeszcze nie wchłonęły terytorium Tajwanu – wszystko jest tak dokładnie przeliczone na dolary – na razie wszystkim ta sytuacja się po prostu opłaca. Wiadomo, pieniądz się musi zgadzać. Ciekawe są także fragmenty dotyczące metali ziem rzadkich, od których uzależnione są największe gospodarki świata. Jest tu wspomniany także kobalt, o którym czytałam ostatnio świetną książkę, której recenzja na pewno się pojawi. Dominacja nad wydobyciem zasobów i nad produkcją, zwłaszcza półprzewodników, daje w obecnym świecie przewagę nad innymi. A tak naprawdę wszystko sprowadza się do energii – kto ma największe jej zasoby, może pozwolić sobie nad dyktowaniem warunków pozostałym. Są tu naprawdę świetne spostrzeżenia, które na pierwszy rzut oka wydają się tak banalne, że normalnie nie zwraca się na nie uwagi. Z ciekawostek, to niezwykle podobała mi się opowieść o chińskich lotniskowcach, to taka kwintesencja działania współczesnych Chin. 😉
Są jednak w książce fragmenty, z którymi się nie zgadzam i które skutecznie obniżają moją ocenę tej pozycji. Zdarza się, że w niektórych esejach autor dość mocno folguje swoim prywatnym poglądom, z którymi się wybitnie nie zgadzam i odbierałam je osobiście jako dość niesmaczne i kompletnie niepotrzebne. Nie odbieram autorowi możliwości wypowiedzi swoich poglądów we własnej książce, uważam jednak, że można zrobić to w zupełnie inny sposób, mniej wartościujący.
Muszę przyznać, że książka „Oni albo my!” jest całkiem zgrabnym kompendium wiedzy o współczesnych Chinach, o globalnej gospodarce, prawach i zależnościach, którymi obecnie się ona rządzi. Napotkałam w niej kilka ciekawostek, o których nie miałam pojęcia i uzupełniłam luki w mojej wiedzy o teraźniejszej geopolityce. Mimo niesmaku przy niektórych wtrętach autora, oceniam książkę pozytywnie, spełniła pokładane w niej nadzieje – lubię jak literatura uczy mnie czegoś nowego.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Mimo niepozornych rozmiarów jest to książka naszpikowana mnóstwem informacji. Dostajemy tutaj kompilację przemyśleń autora z interesującymi esejami będącymi skoncentrowanymi pigułkami wiedzy na temat Chin. Przyznam od razu szczerze, że moja wiedza o Państwie Środka jest wyłącznie historyczna, a i tak mocno fragmentaryczna. To był właśnie jeden z powodów, dla których...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do tej pory przeczytałam tylko jedną książkę autorstwa Hannah. Był to „Słowik”, który zniszczył mnie emocjonalnie i rozniósł moje małe serduszko w pył. Książka była świetna, czytałam z wypiekami na twarzy, nie mogłam się oderwać, nawet w momencie, gdy z powodu nieprzerwanie płynących łez, ledwo co widziałam litery na stronach. Tusz się rozmazywał, kapało mi z nosa – wszystko było nieważne, liczyło się tylko przetrwanie do ostatniej strony. I późniejsze poradzenie sobie z tą historią, dlatego też dałam sobie bana na Kristin, żeby przypadkiem nie przeżywać tego na nowo tego huraganu emocji, którym nie potrafiłam sobie do końca poradzić. Jednak dla jej nowego tytułu „Kobiety” zrobiłam wyjątek. I sama nie wiem dlaczego, po prostu miałam przeczucie, że nie mogę ominąć tej książki. Moja intuicja kolejny raz mnie nie zawiodła – „Kobiety” to arcydzieło. I mówię poważnie, z pełną odpowiedzialnością za to słowo.
O wojnie w Wietnamie wiemy stosunkowo niewiele, w szkole praktycznie nie poruszamy tego tematu, jednak w sercach Amerykanów ten okres ciągle stanowi bolesną ranę. Niewiele w literaturze mamy powieści osadzonych w tamtych czasach, które porażały (i dalej to czynią) swoim okrucieństwem i bezmyślnością. Ciężko jest napisać coś pięknego, gdy temat jest skrajnie trudny, ale Hannah poradziła sobie doskonale z tą wymagającą historią. Jej „Kobiety” są piękne.
Hannah perfekcyjnie sobie radzi z tworzeniem niepowtarzalnego klimatu, porusza się w wyjątkowo trudnej materii z gracją i delikatnością, pokazując, że piekło wojny nadal nim jest, ale przydarzają się w nim również dobre rzeczy. Można spotkać tu jedyną w swoim rodzaju miłość (chociaż w różnych natężeniach i odcieniach) i można również zaprzyjaźnić się na całe życie. Na tle tych wydarzeń razem z główną bohaterką Frances przeżywamy gwałtowny proces dojrzewania, gdy z rozpieszczonej kalifornijskiej dziewczynki u progu dorosłości wiedziona impulsem zaciąga się do wojska i jako wojenna pielęgniarka trafia w samo serce wietnamskiej puszczy. Szybko i boleśnie konfrontuje swoje umiejętności nabyte w Ameryce z brutalną bezwzględnością wojennych warunków, gdy trzeba działać szybko i można liczyć tylko na siebie. Na szczęście ten stan nie trwa długo, bowiem ekstremalne warunki sprzyjają nawiązywaniu niezwykle silnych więzi.
Książka jest podzielona na dwie części – pierwsza wojenna i druga, o tym co działo się później. Koniec wojny i powrót do domu wydaje się być spełnieniem marzeń, tylko jak wrócić do przerwanego życia, gdy wszystko w nas uległo przemianie. Czas powojenny okazuje się być tym zdecydowanie trudniejszym, radzenie sobie z rzeczywistością nie jest proste, zwłaszcza gdy nie otrzymuje się żadnego wsparcia. Osobiście dla mnie ta druga część książki była zdecydowanie cięższa w odbiorze. Osamotnienie, brak zrozumienia, brak wsparcia (szczególnie gdy dowiaduje się od rodziny, że wg ich oficjalnej wersji wyjechała na studia do Florencji), radzenie sobie (a raczej nieradzenie) z kłębiącymi się emocjami, ze strachem, z lękiem, z koszmarami – z tym właśnie musi się mierzyć Frances ze swoimi przyjaciółkami, które również nie mają łatwo. Te lata to także czas wielkich przemian w Stanach Zjednoczonych, gdy społeczeństwo staje się podzielone jak nigdy wcześniej, a nastroje społeczne szorują po dnie. Jest to czas radzenia sobie z traumą wojenną, z potężnymi stratami, które dotknęły całe pokolenie.
Czy można wrócić z piekła i udawać, że wszystko jest po staremu? Czy można zapomnieć te wszystkie okropieństwa i zbrodnie, których świadkami się było i po prostu żyć dalej? I jak radzić sobie w społeczeństwie, które w ogóle nie przyjmuje do wiadomości, że byłaś tam, gdzie byłaś i jesteś z tego dumna, że przetrwałaś, że pomogłaś, że ratowałaś życia? Wszystkie te niepewności przeżywamy razem z Frances i razem z nią cierpimy. Nie wiem na czym polega talent Kristin Hannah, że potrafi w kilku prostych, zwykłych przecież słowach, zawrzeć taki ocean emocji, jaki przeżywamy razem z bohaterkami jej najnowszej książki. Wiem jednak, że ta książka, ta historia to jest coś, co musicie poznać. Bo takie kobiety jak Frances żyły naprawdę, chociaż niewiele osób o tym wie. Bo przecież kobiet w Wietnamie nie było…

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Do tej pory przeczytałam tylko jedną książkę autorstwa Hannah. Był to „Słowik”, który zniszczył mnie emocjonalnie i rozniósł moje małe serduszko w pył. Książka była świetna, czytałam z wypiekami na twarzy, nie mogłam się oderwać, nawet w momencie, gdy z powodu nieprzerwanie płynących łez, ledwo co widziałam litery na stronach. Tusz się rozmazywał, kapało mi z nosa –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest to kawał naprawdę dobrego kryminału, z wyjątkowo mocno rozbudowanymi wątkami psychologicznymi. Powiedziałabym nawet, że one tu dominują, ale nie ma to żadnego negatywnego wpływu na odbiór całej historii. Przyda się jednak znajomość poprzednich tomów, by móc zrozumieć, skąd takie, a nie inne zachowania głównych bohaterów. Szczególnie mocno widać to na przykładzie traumy, która wyraźnie dominuje w poczynaniu jednej z bohaterek, ale w „Żółci” spotkamy się tylko z jej objawami, ciężko znaleźć jej przyczyny, które wynikają z wcześniej opisanych wydarzeń. Lubię takie przemyślane kontynuacje, gdy Autor dba o swoich bohaterów (i czytelników również), a nie pisze w sposób oderwany od tego co wcześniej wymyślił. Czasem niestety się to zdarza, ale na pewno nie Małgorzacie Sobczak.
Leopold Bilski, prokurator będący głównym bohaterem Kolorów zła, trafia na sprawę wyjątkowo podejrzanego samobójstwa. Znaleziony w wynajmowanym mieszkaniu w Sopocie mężczyzna z podciętymi żyłami okazuje się jednak być ofiarą wyjątkowo okrutnego morderstwa. Na dodatek jest on dość znany w mieście, prowadzi bowiem szkołę uwodzenia, a jego żona jest rozpoznawalną instagramową trenerką. Na pierwszy rzut oka ich małżeństwo wydaje się być idealne, ale nie zawsze cukierkowa rzeczywistość z serwisów społecznościowych jest prawdziwa. Często poza kadrem dzieje się różnie.
I tak samo jest tym razem – Leopold powoli odkrywa sekrety zamordowanego Błażej, których mężczyzna ma całkiem sporo. Zresztą, każdy związany z tą sprawą ma coś na sumieniu, nie ma przecież ludzi kryształowych. Tutaj wyraźnie rysuje się psychologiczna strona książki, w przeszłości czają się bowiem demony i nieprzepracowane traumy, które wpływają na dorosłe życie bohaterów. Mocno podkreślony jest wątek dziedziczenia z pokolenia na pokolenie, nie tylko cech zewnętrznych, ale również tych wewnętrznych – traum, doświadczeń i uczuć, z których nawet sami nie zdajemy sobie sprawy, że zostały na nas przeniesione. Jest to niezwykle interesujący wątek, który nieczęsto pojawia się w literaturze.
Z tematem dziedziczenia wiąże się też druga linia czasowa, w której bliżej poznajemy historię ojca Leopolda Bilskiego – funkcjonariusza milicji, który pewnego dnia został zastrzelony przez nieznanych sprawców. Ta tajemnica bardzo długo męczyła Leopolda, aż wreszcie przyszedł moment, gdy na własną rękę postanowił pogrzebać nieco głębiej. Szczególnie gdy okazało się, że jego matka zaczyna się spotykać z dawnym przyjacielem rodziny z tamtych lat. To też niezwykle interesujący wątek, przyznam szczerze, że on mi się zdecydowanie bardziej podobał niż ten ze szkołą uwodzenia. Jednak oba te wątki tworzą razem doskonałą całość.
„Żółć” jest świetnie rozpisanym kryminałem, który wciąga od pierwszej do ostatniej strony. Lubię przeplatanie ze sobą różnych linii czasowych, co tutaj sprawdza się perfekcyjnie, dzięki czemu akcja cały czas jest dynamiczna. I duży plus za wątek z psem, moje serduszko radowało się wtedy przepotężnie. Z całego serduszka polecam nie tylko „Żółć”, ale całą serię Kolory zła, bo to naprawdę kawał świetnej lektury.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Jest to kawał naprawdę dobrego kryminału, z wyjątkowo mocno rozbudowanymi wątkami psychologicznymi. Powiedziałabym nawet, że one tu dominują, ale nie ma to żadnego negatywnego wpływu na odbiór całej historii. Przyda się jednak znajomość poprzednich tomów, by móc zrozumieć, skąd takie, a nie inne zachowania głównych bohaterów. Szczególnie mocno widać to na przykładzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ośnieżone szczyty Karkonoszy kryją w sobie mnóstwo tajemnic, z czego większości z nich na pewno nie poznamy, nie mówiąc już o ich rozwiązaniu. Na szczęście na naszym literackim podwórku pojawił się prawdziwy ich pasjonat, który wydobywa na jaw niektóre z nich. Przyznam szczerze, że jestem zachwycona pomysłem Sławka Gortycha na książki, łączą one bowiem w sobie wszystko to, co uwielbiam. Jest zagadka, jest kilka linii czasowych, są tajemniczy bohaterowie, trudne, bolesne historie i wyjątkowo piękne okoliczności przyrody. W sumie tak właśnie można określić Karkonosze, niezwykłe sudeckie pasmo, nazywane kiedyś „Górami Olbrzymimi”. I chociaż obecnie część z nich znajduje się na terytorium naszego kraju, to jeszcze do połowy zeszłego wieku, były to niemieckie krainy.
Bohaterem „Schroniska, które spowijał mrok” jest Strzecha Akademicka, a dokładniej jej mroczna przeszłość. Te niezwykłe stare mury wiele widziały i wiele słyszały, sekretami spokojnie można obdzielić kilka innych miejsc. Poznajemy losy Strzechy i osób z nią związanych w trzech różnych okresach – we wrześniu 1947, w grudniu 1991 i marcu 2007 roku. Każda z historii sama w sobie jest już doskonałym materiałem na świetną książkę, a połączenie ich trzech – ach, miodzio kochani, miodzio!
Każda powieść Sławka to niemalże hymn wychwalający piękno gór, aczkolwiek skupiający się także na ich mrocznej stronie. Szczególnie mocno ich siłę widać właśnie w Karkonoszach, które mimo stosunkowo niewielkiej wysokości, słyną z wyjątkowo porywistych wiatrów i szybkich zmian pogody. Niestety, z powodu tej niezbyt imponującej wysokości, sporo ludzi ignoruje zagrożenie, czego dowodem jest spora liczba wypadków. Często śmiertelnych. W „Schronisku, które spowijał mrok” mamy kilka przykładów spektakularnych zamarznięć wędrowców, którzy w mleczno-śnieżnej mgle i zawiei stracili orientację, często umierając nieopodal bezpiecznego schroniska.
Panująca w Strzesze Akademickiej zmowa milczenia rozciąga się na kilka pokoleń, przebicie jej wydaje się być rzeczą niemożliwą. Cierpiący po stracie narzeczonej pisarz kryminałów Tomasz Wilczur, zainspirowany przez swojego przyjaciela pewnym tragicznym sylwestrem sprzed lat, postanawia zaszyć się w schronisku, by na ich podstawie napisać nową książkę, na którą od dawna czekają jego wydawcy. Jednak samo zbieranie materiału tak go wciąga, że postanawia drążyć i drążyć, by znaleźć wyrwę w murze milczenia, którym wydaje się być odbudowana Strzecha Akademicka. Czy mu się to uda i jak wielką rolę odegrają tu lawiny – musicie przekonać się sami. Na pewno nie będziecie żałować. Trzecia część Schronisk jest tak samo nieodkładalna jak wcześniejsze dwie.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Ośnieżone szczyty Karkonoszy kryją w sobie mnóstwo tajemnic, z czego większości z nich na pewno nie poznamy, nie mówiąc już o ich rozwiązaniu. Na szczęście na naszym literackim podwórku pojawił się prawdziwy ich pasjonat, który wydobywa na jaw niektóre z nich. Przyznam szczerze, że jestem zachwycona pomysłem Sławka Gortycha na książki, łączą one bowiem w sobie wszystko to,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Akcja „Ludzi bez dusz” dzieje się w wymyślonej krainie, podporządkowanej religii Wyznawców Bogini. Jest to wyjątkowo rygorystyczny kult, skupiony praktycznie wyłącznie na kobietach. To one pełnią najważniejsze funkcje, zaś szczególnie gloryfikowana jest Wybranka Bogini, której pojawienie się na świecie zakończyło epidemię niezwykle zjadliwej choroby określanej Carską Zarazą. Zasady obowiązujące wyznawców są dość płynne, wyjątkowo łatwo można zostać wykluczonym ze wspólnoty, który wówczas staje się człowiekiem bez duszy. Brzmi strasznie, ale tak naprawdę ci z duszami i bez nich niczym się od siebie nie różnią, poza miejscem zamieszkania. Kapłanki bowiem mocno strzegą swych tajemnic zarówno przed nimi jak i wojskami okupującymi tę krainę. Brzmi niego zagmatwanie, ale w trakcie lektury wszystko szybko się łapie.
Główną bohaterką jest kapłanka Elena, córka najważniejszej opiekunki Wybranki, która nie poświęca jednak praktycznie nie poświęca własnemu dziecku żadnej uwagi, skupiając się na spełnianiu zachcianek swojej podopiecznej. Dodatkowo Elena pochodzi z mieszanej rodziny, jego ojciec został pozbawiony duszy, a dziewczynka mieszka z nim, zamiast pozostawać na stałe na terenach świątynnych. Dzięki temu dziewczyna nie wierzy na ślepo temu co głoszą kapłanki, ma dużo wątpliwości, a poza tym pragnie leczyć wszystkich, a nie tylko modlić się czy przygotowywać maści, bo właśnie na tym głównie skupia się medycyna w świątyni. Trochę słabo, zwłaszcza w obliczu zbliżającej się pandemii. To już brzmi nieco znajomo.
Wydawać by się mogło, że jest to kolejna książka fantastyczna, z ciekawie zarysowanym światem i nieszablonowymi bohaterami. Tu jednak kryje się coś więcej – Danuta Psuty stworzyła niezwykle wnikliwe studium sytuacji, gdy religia zaczyna dominować nad medycyną i racjonalnymi argumentami. Ślepa wiara w Wybrankę Bogini, która uzdrowiła naród od zarazy wygrywa z dowodami, że nie do końca tak się stało. Nawet kolejne przypadki choroby są ignorowane przez kapłanki, zindoktrynowane przez założenia ich wiary. Elena jako bohaterka dociekająca drąży jednak temat i odkrywa, że pod religijną fasadą kryją się mroczne tajemnice, a najważniejsze kapłanki doskonale wiedzą co się dzieje, chociaż oficjalnie temu zaprzeczają. To też brzmi niezwykle znajomo.
Książka ma wyjątkowo słodko-gorzki wydźwięk, pokazuje bowiem jak prosto można manipulować nieświadomymi masami ludzi, ustalając kanon założeń, do których sami autorzy (a w tym przypadku autorki) pochodzą niezwykle wybiórczo. Ukrywanie prawdy, pudrowanie rzeczywistości, kłamanie prosto w oczy, żeby tylko przypadkiem nie osłabić własnej pozycji – wiara to potężne narzędzie, które w niewłaściwych rękach może stać się potężną bronią, o ile nie znajdzie się ktoś, kto znajdzie w sobie siłę i odwagę, by się temu przeciwstawić. To właśnie rola Eleny, która świetnie się w niej sprawdziła. Jeśli szukacie niezwykle wciągającej, zaskakująco oryginalnej i nieszablonowej powieści, to koniecznie zainteresujcie się historią „Ludzi bez dusz”. Piękna okładka to dopiero początek fascynującej przygody.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Akcja „Ludzi bez dusz” dzieje się w wymyślonej krainie, podporządkowanej religii Wyznawców Bogini. Jest to wyjątkowo rygorystyczny kult, skupiony praktycznie wyłącznie na kobietach. To one pełnią najważniejsze funkcje, zaś szczególnie gloryfikowana jest Wybranka Bogini, której pojawienie się na świecie zakończyło epidemię niezwykle zjadliwej choroby określanej Carską...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Początek roku 2020 zaczął się dramatycznie, gdy świat zaczęły obiegać niepokojące informacje na temat wyjątkowo groźnego wirusa, który pojawił się w Chinach, a później rozprzestrzenił się na cały świat. Nasza bohaterka Lucy, starsza zmęczona pisarka, rezygnuje z europejskiej trasy promocyjnej, by wieść spokojne i sielskie życie w Nowym Jorku. Gdy pojawiają się pierwsze zakażenia, nie przejmuje się nimi zanadto, wypierając te wydarzenia. Na szczęście jej były mąż William ma zdecydowanie bardziej realistyczne podejście do życia i namawia ją na wyjazd do Maine, gdzie osiądą w małym domku nad morzem, aby odizolować się jak najbardziej od potencjalnych źródeł zakażeń.
Społeczność nadmorskiego miasteczka traktuje ich z niechęcią, dając temu upust zachowaniem, które ma sprawić, żeby wrócili do siebie. Są postrzegani jako źródło problemów, jako ludzie, którzy opuścili Nowy Jork i powinni do niego wrócić, by tam dalej żyć. Lucy biernie poddaje się nakazom męża, daje sobą kierować jak laleczką, która nie wie co jest dla niej najlepsze. Ciężar niepewności i bezradności, strachu o córki, które zostały w objętym pandemią mieście sprawiają, że zamyka się w sobie, w takim swoistym kokonie bezradności, bo cóż może począć w takiej sytuacji.
Elizabeth Strout wyjątkowo pięknie operuje słowem, rzekłabym nawet, że robi to bardzo oszczędnie. Ten styl pisania doskonale oddaje uczucia głównej bohaterki, które są niemal zamrożone, a ona sama żyje jakby obok dziejących się dramatów. Izolacja w Maine ma duży wpływ na jej psychikę, ciężko bowiem człowiekowi żyć w permanentnym napięciu, którego przecież sami doświadczaliśmy ponad cztery lata temu. Na pewno z własnych doświadczeń możecie sobie przypomnieć dominujące w Was uczucia – strach, bezradność, niepewność, brak stabilizacji. To wszystko co przeżyliśmy, Strout odmalowuje w swojej książce.
I robi to naprawdę po mistrzowsku! „Lucy i morze” pozwala na kilka chwil zastanowić się nad samą sobą i przeanalizować swoje myśli. Czas pandemii temu sprzyjał, kiedy siedzieliśmy zamknięci w domach, gdy wiosna z całych sił eksplodowała za naszymi oknami. Lucy dopiero po jakiś czasie zacznie doceniać piękno miejsca, w którym się znalazła, weźmie się za odbudowywanie naderwanych więzi, które w zwykłym codziennym życiu są traktowane nieco pobocznie, bo najważniejsza jest gonitwa i pośpiech. „Lucy i morze” mocno mnie wyciszyła, pozwoliła popatrzeć na tamten czas z perspektywy i oswoić się z uczuciami, które towarzyszyły mi w tamtych czasach.
„Lucy i morze” to niezwykle mądra książka, próbująca zrozumieć, dokąd zmierza świat. W głównej bohaterce, Lucy, na pewno każdy odnajdzie coś znajomego, co sam przeżył, ale ciągle nie potrafił tego nazwać. Wszechobecne poczucie wyobcowania, braku przynależności i bezradności, które odczuwa Lucy, są tymi samymi uczuciami, które przeżywaliśmy cztery lata temu. Oby te czasy nigdy jednak nie wróciły.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Początek roku 2020 zaczął się dramatycznie, gdy świat zaczęły obiegać niepokojące informacje na temat wyjątkowo groźnego wirusa, który pojawił się w Chinach, a później rozprzestrzenił się na cały świat. Nasza bohaterka Lucy, starsza zmęczona pisarka, rezygnuje z europejskiej trasy promocyjnej, by wieść spokojne i sielskie życie w Nowym Jorku. Gdy pojawiają się pierwsze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka reklamowana jest jako „dowcipna wariacja na temat klasycznej powieści kryminalnej” i myślę, że jest to całkiem zgrabne sformułowanie. Trzeba przyznać, że koncepcja jest oryginalna – mamy tu wszechwiedzącego narratora, będącego zarazem głównym bohaterem, który opowiada nam całą historię. I to opowiada ją w sposób niezwykle bezpośredni, często zwracając się bezpośrednio do czytelnika. Pomysł jest ciekawy, wykonanie niezłe, ale mnie jakoś ten koncept nie chwycił za serduszko. Bardzo długo nie mogłam się przyzwyczaić do sposobu narracji, nie kupowałam tych wszystkich przemądrzałych wrzutek naszego narratora-bohatera. Ale ja już stara jestem i cenię sobie klasyczne narracje.
I niestety sposób przedstawienia tej historii wpłynął mocno na mój odbiór. Nie mogłam dać się porwać tym wszystkim zaskakującym wydarzeniom, które spotykają bohaterów na nietypowym zjeździe rodzinnym, podczas którego świętują powrót jednego z członków z więzienia. Którego dodatkowo wsadził do niego brat, co mocno rzutuje na jego relacje z despotyczną matką. Trzeba jednak przyznać, że paleta bohaterów jest niezwykle barwna, prawie każda postać jest bardzo charakterystyczna i ciekawie rozrysowana, dzięki czemu historia naprawdę może wciągnąć.
Mamy tutaj trochę zagadkę zamkniętego pokoju, bowiem rodzina nagle zostaje uwięziona w górskim ośrodku narciarskim z powodu potężnej śnieżycy. Taki żywioł ma oczywiście przemożebny wpływ na psychikę i zachowania bohaterów, którzy w obliczu sił natury i jej bezwzględności ujawniają swoje prawdziwe, głęboko skrywane oblicza. Mimo iż historia ma sporo różnych wątków, to jest bardzo spójna i co najważniejsze – zaskakująca.
Jako krakuska z wyboru nie mogę nie docenić okładowego gołębia, który odgrywa w tej historii naprawdę wyjątkowo ważną rolę. To także jeden z ciekawszych i oryginalniejszych wątków, co na pewno zwiększa atrakcyjność historii. Naprawdę wszystko byłoby cudowne, gdyby nie ten irytujący narrator. I bardzo mi szkoda, że tak mocno wpłynął na moją ocenę całości, bo w przypadku innego przedstawienia historii, piałabym z zachwytów nad świetnością książki. A tak – historia jest całkiem dobra, warto po nią sięgnąć, jeśli cenicie nietypowe podejście do narracji. U mnie się nie sprawdziła.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Książka reklamowana jest jako „dowcipna wariacja na temat klasycznej powieści kryminalnej” i myślę, że jest to całkiem zgrabne sformułowanie. Trzeba przyznać, że koncepcja jest oryginalna – mamy tu wszechwiedzącego narratora, będącego zarazem głównym bohaterem, który opowiada nam całą historię. I to opowiada ją w sposób niezwykle bezpośredni, często zwracając się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Najbardziej przerażającą kwestią w przypadku „Śladów nocy” jest fakt, że powstały na kanwie prawdziwych wydarzeń, które miały miejsce w Stanach Zjednoczonych, a dokładniej w Oakland w 2015 roku.
Główną bohaterką książki jest siedemnastoletnia Kiara, która mieszka w biednej dzielnicy wspomnianego już Oakland ze starszym bratem Marcusem. Ich matka siedzi w więzieniu, ojciec zaś nie żyje, więc są zdani tylko na siebie. A dokładniej to Kiara musi radzić sobie sama, gdyż jej brat tonie w niespełnionym marzeniu bycia raperem i zupełnie nie interesuje się młodszą siostrą. Dodatkowo dziewczyna zajmuje się dziewięcioletnim sąsiadem, którego porzuciła matka narkomanka. Sytuacja wygląda fatalnie, a w rzeczywistości jest jeszcze gorzej.
Kiara nie może znaleźć stałej pracy, a ponieważ jest nieletnia i nie skończyła szkoły, więc chwyta się każdego zajęcia, by dorobić parę groszy, które muszą wystarczyć na czynsz i utrzymanie jej, brata i małego chłopca, który jest oczkiem w głowie dziewczyny. Stara się zapewnić mu w miarę normalne dzieciństwo, którego sama też nie miała. W pewnym momencie zdesperowana dziewczyna wychodzi po prostu nocą na ulicę i zaczyna sprzedawać swoje ciało, by móc przeżyć. To właśnie wydarzenie staje się początkiem jej bardzo poważnych problemów, bowiem za którymś razem wpada w ręce policjantów, którzy uczynią z niej swoją zabaweczkę w zamian za opiekę. I w ten oto sposób niepełnoletnia Kiara staje się dziewczynką na telefon dla zdegenerowanych stróżów prawa, którzy wykorzystują ją na wiele sposobów. Jednak dzięki temu dziewczyna ma za co żyć, płacić rachunki i opiekować się najbliższymi.
Porażające wrażenie robią opisy przeżyć Kiary, zupełnie pozbawione emocji, wszystko sprowadza się bowiem do zwykłego instynktu przetrwania. Dziewczyna robi wszystko, by po prostu przeżyć. I nagle zdarza się coś, co sprawia, że jej nazwisko pojawia się w związku ze skandalem w policji, który zaczyna zataczać coraz szersze kręgi. Kiara traci poczucie bezpieczeństwa i jej świat zaczyna chwiać się w posadach. Na szczęście ma wokół siebie osoby, które chcą i są w stanie jej pomóc. Jednak zdobycie jej zaufania to nie jest prosta rzecz – przyjdzie jej wybierać między prawdą a bezpieczeństwem, między swoją godnością a chęcią przeżycia. Nie ma tu łatwych wyborów, Kiara swoimi przeżyciami spokojnie mogłaby obdarować kilka innych osób.
„Ślady nocy” to zapis niezwykle przygnębiającej historii, gdy cały świat wydaje się być przeciwko tobie, gdy nie masz absolutnie nikogo, kto troszczyłby się o ciebie, a dodatkowo sama musisz zadbać o innych, bo nikt inny tego nie zrobi. Relacja Kiary z Trevorem (tym porzuconym synem narkomanki) to taki promyczek rozjaśniający ciemności panujące wokół – daje nam nadzieję, że znajdzie się coś, co może je rozproszyć.
Historia Kiary jest krzykiem, który ma zwrócić uwagę na problemy tych najmniej zaopiekowanych grup społecznych, znajdujących się poza nawiasem zwykłego życia. Są to ludzie niewidzialni, na których nikt nie zwraca uwagi. Z przykrością myślę, że gdyby Kiara miała jasny odcień skóry, to wydźwięk tej historii byłby zupełnie inny. Niestety zupełnie inaczej patrzy się ciągle na kwestie rasowe, mimo iż czasy segregacji w Stanach słusznie minęły już jakiś czas temu. Pokłosie tamtych podziałów ciągle jednak jest widoczne – młode, samotne, niebiałe kobiety są zwykle niewidzialne. I to właśnie głosem tych kobiet jest przede wszystkim ta książka.
„Ślady nocy” to brutalnie szczera książka, poraża skalą zła i bezradności. Bez żadnego lukru pokazuje bezwzględne prawdy życiowe i czasy, w których przyszło nam żyć. Jest to opowieść porażająco współczesna, która nawet najbardziej krnąbrne umysły zmusi do bolesnej refleksji nad stanem obecnego społeczeństwa. I jest to też powieść, którą koniecznie warto przeczytać, aby uwrażliwić się na zło, które może kryć się za najbardziej przyjazną twarzą.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Najbardziej przerażającą kwestią w przypadku „Śladów nocy” jest fakt, że powstały na kanwie prawdziwych wydarzeń, które miały miejsce w Stanach Zjednoczonych, a dokładniej w Oakland w 2015 roku.
Główną bohaterką książki jest siedemnastoletnia Kiara, która mieszka w biednej dzielnicy wspomnianego już Oakland ze starszym bratem Marcusem. Ich matka siedzi w więzieniu, ojciec...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do thrillerów medycznych podchodzę z dużą dozą niepewności, zwykle irytują mnie nadmiernymi opisami wszelkich zabiegów, a przede wszystkim ich szczegółowością. Zwykle motyw przewodni jest dość prosty i przewidywalny, jednak zupełnie co innego znalazłam w „Tajemnicy lekarki”. Owszem, procedur medycznych nie brakuje, specjalistyczne słownictwo też występuje, ale jakoś to nie przeszkadza w odbiorze całości, bo to ma sens. Serio, cała ta historia naprawdę spina się w niezwykle intrygującą całość.
Główną bohaterką jest Anne, kardiochirurżka, która po raz pierwszy w swojej karierze traci pacjenta podczas operacji. Właśnie to wydarzenie jest osią całej książki, wokół niego kręci się wszystko. W trudnych chwilach wspiera ją mąż Derreck (skojarzenie z serialem „Chirurdzy” aż huczało mi w głowie), będący dość nieoczekiwanie prawnikiem. Sama bohaterka podkreśla, że to niecodzienny wybór, ale cóż – miłość. Jest też trzecia bohaterka – Paula – prokurator śledcza z biura prokuratora stanowego, która wyjątkowo mocno interesuje się Anne i sprawą zgonu jej pacjenta. Wokół nich tworzy się specyficzny trójkąt, który z każdą kolejną stroną zdaje się zaciskać, co powoduje mnóstwo komplikacji.
Dodatkowo Anne ciążą bolesne wspomnienia z przeszłości, związane z jej młodszą siostrą – Melanie. Okazuje się bowiem, że przeszłość rzuca długie cienie i może o sobie przypomnieć w najbardziej niespodziewanych momentach.
Ciężko jest opowiedzieć fabułę tego thrillera, żeby nie wyjawić za wiele i odebrać radość z okrywania tytułowej tajemnicy. Chociaż bywa to dość mylące, bowiem nie jest to tylko jedna tajemnica i nie tylko Anne coś ukrywa – praktycznie każdy kolejny rozdział wywraca nam całe spojrzenie na historię do góry nogami. W pewnym momencie jeden plot twist goni za drugim, a my tylko otwieramy oczy ze zdziwienia, co tu się podziało. Serio, przez większość lektury miałam szeroko otwarte oczy i buzię, bo momentami wgniatało mnie w kanapę. A o wysokim poziomie książki niech świadczy fakt, że przeczytałam ją za jednym zamachem, siadłam z nią na kanapie i wstałam dopiero jak skończyłam. To mi się zdarza tylko przy naprawdę zacnych lekturach.
„Tajemnica lekarki” to świetnie dopracowany thriller medyczny, z wyrazistymi bohaterami i mnóstwem zaskakujących intryg. Książka jest niebanalna i wnosi powiew świeżości do tego nieco skostniałego gatunku. Czyta się ją z zapartym tchem, a zakończenia absolutnie nie ma szansy się domyślić. A cóż więcej można wymagać od thrillera – cokolwiek Wam przyjdzie do głowy, „Tajemnica lekarki” na pewno ma to w sobie.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Do thrillerów medycznych podchodzę z dużą dozą niepewności, zwykle irytują mnie nadmiernymi opisami wszelkich zabiegów, a przede wszystkim ich szczegółowością. Zwykle motyw przewodni jest dość prosty i przewidywalny, jednak zupełnie co innego znalazłam w „Tajemnicy lekarki”. Owszem, procedur medycznych nie brakuje, specjalistyczne słownictwo też występuje, ale jakoś to nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nadchodzi rok 1793 – Polska musi pogodzić się z porażką w wojnie z Rosją, która coraz śmielej poczyna sobie w naszym kraju. Wojska carycy Katarzyny II zajmują Warszawę, a zaraz za nimi przyjeżdża nowy ambasador, panujący nad miastem jak udzielny król. Wszyscy drżą na dźwięk jego imienia, a elity z magnackich pałaców usiłują się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Nie brakuje spisków, prób buntów, ale też i zagarnięcia dla siebie nowych przywilejów i wymoszczenia sobie jak najlepszego kawałka pod carską władzą.
„Pożegnanie z ojczyzną” to wyjątkowo słodko-gorzka, a momentami nawet kwaśna, opowieść o tym, że ludzie nie są kryształowi, że nie wszystko jest tylko czarne i białe. Jak żyć w narzuconych przez silniejszych realiach, gdzie znaleźć miejsce dla siebie. I czy działać pragmatycznie czy też z nadzieją walczyć o lepszy los? Te pytania stawiają sobie przed nami główne bohaterki książki, chociaż ciężko jednoznacznie określić, która ze szlachetnych dam jest najistotniejsza i najważniejsza.
Nie brakuje tutaj księżnych, hrabin, generałowych, marszałkowych i innych owych – chwilami aż trudno się zorientować o kogo chodzi, gdyż wymiennie są używane ich imiona, tytuły i nazwiska. Wszak w tamtej epoce to właśnie tytuły odgrywały największą rolę i marzeniem każdej panny (a na pewno jej matki) było zostać księżną. Najczęściej rosyjską, więc tu pojawiały się dylematy – czy bratać się z wrogiem czy też nie. Dla wielu jednak kariera rodzinna była ważniejsza od wzniosłych ideałów, co też obserwujemy w tej powieści.
Książka jest świetnie dopracowana pod względem historycznym, autorka wyraźnie dba o szczegóły, by oddać ducha epoki. Zresztą nie spodziewałam się po niej niczego innego, bowiem każda jej wcześniejsza powieść też się tym wyróżniała. I dlatego też czyta się ją bardzo dobrze, żaden niepotrzebny zwrot czy nierealistyczny detal nie wybija czytelnika z pochłaniania kolejnych stron „Pożegnania z ojczyzną”.
„Pożegnanie z ojczyzną” to książka niezwykle dynamiczna – intryga goni intrygę, z jednej wyrastają trzy następne, każdy gra pod siebie, czasem tylko lekko maskując prawdziwe intencje patriotycznym nalotem. Niestety rok 1793 to wyjątkowo bolesne podsumowanie złotych lat polskiej magnaterii – na tacy zostaje nam podana słabość państwa polskiego, w którym król jest już tylko marionetką i nawet nie utrzymuje się pozorów, że cokolwiek znaczy. Żal mi króla Stasia, oj żal, że to właśnie jemu przypadło niechlubne miano ostatniego króla Polski.
Jeśli kochacie powieści historyczne, to na pewno nie muszę Wam przedstawiać Renaty Czarneckiej – znacie jej twórczość doskonale i na pewno z wielką przyjemnością sięgniecie po jej najnowszą książkę. Jeśli jednak nie znacie, a szukacie dobrej, realistycznej powieści z mnóstwem świetnych bohaterek i mnóstwem większych i mniejszych intryg, to jest to książka dla Was. Na pewno nie będziecie żałować wyboru. Polecam z całego serduszka.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Nadchodzi rok 1793 – Polska musi pogodzić się z porażką w wojnie z Rosją, która coraz śmielej poczyna sobie w naszym kraju. Wojska carycy Katarzyny II zajmują Warszawę, a zaraz za nimi przyjeżdża nowy ambasador, panujący nad miastem jak udzielny król. Wszyscy drżą na dźwięk jego imienia, a elity z magnackich pałaców usiłują się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Nie brakuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dwie główne bohaterki, Milda i Amalia wiodą stateczne życie w Krakowie, mimo to każda z nich boryka się z codziennymi problemami, których przysparza im potomstwo. Szczególnie Małgorzata, córka Amalii i Szymona, nie daje sobie w kaszę dmuchać i chowa się w sposób zupełnie nieprzystający do czasów i okoliczności, w jakich przyszło jej żyć. Wyrasta na pewną siebie, świadomą kobietę, która dąży do spełnienia swoich pragnień. Jest impulsywna i porywcza, ale ma serduszko po dobrej stronie, co często naraża ją na niebezpieczeństwo. A pod koniec czternastego wieku w Krakowie spokój jest luksusem, napięcia społeczne między Polakami a Żydami eskalują, aż w końcu wybuchną ze zdwojoną siłą i wywrócą miasto do góry nogami.
Ten czas nie jest też dobry dla towarzyszki dziecięcych lat Mildy i Amalii, ponieważ królowa Jadwiga ciągle ma problem z poczęciem dziecka, a gdy w końcu jej się to uda, nie będzie to szczęśliwe rozwiązanie, co wszyscy znamy z historii. Lucyna Olejniczak w niezwykle piękny i subtelny sposób kreśli ostatnie chwile władczyni, jest strach, nadzieję i pogodzenie się z losem. Są to bardzo rozczulające sceny, podczas czytania których w niejednym oku zakręci się łza. Pozostaje tylko się zastanawiać jak potoczyłyby się losy Krakowa i naszego kraju, gdyby jej życie nie zgasło tak szybko.
Jadwiga nie jest jedyną postacią znaną z całej sagi, którą musimy pożegnać na zawsze. Jeden z głównych bohaterów także podąży jej ścieżką, a rozstanie będzie smutne i bolesne, aczkolwiek najbardziej dla niego odpowiednie. Podoba mi się późniejsze niespodziewane pojawienie się syna, który podąża śladami wyznaczonymi przez naszego bohatera, można nawet powiedzieć, że zajmuje jego miejsce. I nie tylko jego. To wątek intrygujący, interesujący i fantastycznie zakończony – bardzo byłam zadowolona z takiego obrotu sprawy. Nie chcę zdradzić za wiele, żeby nie odebrać Wam radości z przeżywania tej historii.
Na szczególną uwagę zasługuje zakończenie, którym jest najsłynniejsza w naszych dziejach bitwa – ta na polach Grunwaldu. Autorka przedstawiła ją w mój zdecydowanie najulubieńszy sposób, podobnie jak pamiętna bitwa w sadze o Wiedźminie pod Starymi Pupami – poprzez medyków zajmujących się rannymi sprowadzanymi z pola walki. Biorę w ciemno taki opis wydarzeń, sama bitwa niezbyt mnie kręci, dużo krwi, flaków i śmierci, a takie krótkie komunikaty i chęć ratowania rannych to niezwykle przystępny sposób jej opisania. Duże brawa.
W zakończeniu sagi średniowiecznej nie mogło zabraknąć odniesień do pogańskich zwyczajów, tajemnych rytuałów i niewyjaśnionych zagadek. To mocna strona „Lilii królowej”, która z tomu na tom rozwijała się, by w ostatnim zostawić nas z jeszcze większą ilością pytań. Odpowiedzi musimy wymyślić sobie sami, są one bowiem na tyle nieuchwytne, że ciężko je wyjaśnić. To trzeba poczuć. I niektórzy z bohaterów właśnie te przeczucia mają w sobie, jak Tomko, syn Mildy, który żyje w swoim świecie, w oddaleniu od innych, by w pewnym momencie poczuć powołanie, aby wyruszyć w pielgrzymkę do Ziemi Świętej. To też niezwykle oryginalny wątek, pokazujący w jak różny sposób potoczyły się losy potomstwa głównych bohaterek. Małgorzata też postawi na swoim, aby być szczęśliwą. A to przecież, koniec końców, jest najważniejsze w życiu. I cieszę się, że Milda z Amalią też wreszcie go zaznają.
Saga średniowieczna to kawał świetnej lektury, bardzo żałuję, że przygoda z nią dobiegła już końca. Jeśli poszukujecie czegoś napisanego z prawdziwym rozmachem, z niepowtarzalnym klimatem, ze świetnie nakreślonymi głównymi bohaterkami, które nie dają sobie w kaszę dmuchać i na przekór swoim czasom walczą o swoje, to koniecznie musicie po nią sięgnąć. Teraz, gdy została ukończona, można sobie na spokojnie przygotować wszystkie cztery tomy i wciągać jeden za drugim. Na pewno nie będziecie żałować. Coś czuję, że niedługo tak właśnie zrobię, żeby poczuć te wyjątkowe emocje, które w tak delikatny, acz plastyczny sposób zaserwowała nam autorka.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Dwie główne bohaterki, Milda i Amalia wiodą stateczne życie w Krakowie, mimo to każda z nich boryka się z codziennymi problemami, których przysparza im potomstwo. Szczególnie Małgorzata, córka Amalii i Szymona, nie daje sobie w kaszę dmuchać i chowa się w sposób zupełnie nieprzystający do czasów i okoliczności, w jakich przyszło jej żyć. Wyrasta na pewną siebie, świadomą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zwierzęta łowne” mogę nazwać manifestem młodego pokolenia. Jest to książka piękna w swej prostocie i surowości. Autorka nie czaruje, nie nadużywa kolorowych barw, przedstawia teraźniejszość taką, jaką ona naprawdę jest. Splata ze sobą różne historie, mnogość wątków może momentami przytłaczać, ale wszystko jest po coś, nie ma w „Zwierzętach łownych” ani jednego zbędnego słowa. Każde jest na miejscu i każde jest potrzebne. Tak jak ta opowieść. Nie ma tu niepotrzebnego mydlenia oczu – zło jest złem, a przemoc przemocą. Bez usprawiedliwienia.
Dawno nie czytałam książki, która wstrząsnęła mną tak mocno, która siadła mi tak mocno na serduszku, głowie i wątrobie, że sama nie wiem co z tym zrobić dalej. Mam w głowie taki chaos, jakiego nie miałam od czasów pandemii, gdy świat wywrócił się do góry nogami. W „Zwierzętach łownych” jeszcze tak nie jest, ale książka uświadamia nam, że ciągle jest to możliwe, że cała nasza przyszłość jest w naszych rękach. Dosłownie, szczególnie gdy chodzi o dziejące się tu i teraz zmiany klimatyczne – to jeden z głośno wybrzmiewających w książce tematów.
Anna Mazurek napisała dzieło, którego nie da się odłożyć, dopóki nie doczytasz go do końca. Zdania się krótkie, konkretne, sprawiają czasem wrażenie chaotycznych, ale zupełnie tak nie jest. Akcja jest dynamiczna, nawet gdy pozornie nic się nie dzieje, ma się wrażenie nieuchronnego upływu czasu i pośpiechu, że coś jednak powinniśmy zrobić, a nie tylko stać z boku. Nie możemy całe życie być takimi zwierzętami łownymi, które tak banalnie prosto jest upolować i zniszczyć. Takie zwierzęta powinny mieć swoich obrońców, nie można ich zostawić samym sobie. Jako społeczeństwo nie możemy składać się z jednostek, które żyją same sobie, istotne jest współdziałanie dla większego dobra. Naszego wspólnego. Ta nadzieja ciągle w nas się tli i ciągle nie jest za późno. Jeszcze.
Jurek, Katia, Matylda, Zuzanna – to ich historie wiją się w książce jak bluszcz, łączą ze sobą, gwałtownie rozdzielają, by po chwili znów znaleźć punkt wspólny. To głównie opowieść Jurka, dwudziestokilkulatka, który znalazł się na rozstaju dróg życiowych i usiłuje się na nowo odnaleźć – towarzyszymy mu w tej fascynującej przygodzie odkrywania samego siebie. Jest tu miejsce na miłość, taką zaskakującą, na przyjaźń, taką nietypową, na używki, na porywy serca, na różne relacje rodzinne, na dobro, zło i wszystko pomiędzy nimi. Jurek to taka soczewka, w której skupiają się najważniejsze bolączki obecnych młodych dorosłych.
„Zwierzęta łowne” to książka niezwykle potrzebna, tolerancyjna, mądra i niezwykle zaangażowana. To pozycja, której zdecydowanie potrzebowaliśmy, nawet do końca nie zdając sobie z tego sprawy. Jest to opowieść, którą każdy powinien mieć na swojej półce, by w chwilach kryzysu móc do niej wrócić po tak potrzebną dawkę nadziei, bez której żaden człowiek nie może istnieć. Nie wahajcie się, czytajcie. Nie będzie łatwo, chwilami nie będzie też przyjemnie, ale będziecie wdzięczni samym sobie, że się na nią zdecydowaliście. Zapewniam.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

„Zwierzęta łowne” mogę nazwać manifestem młodego pokolenia. Jest to książka piękna w swej prostocie i surowości. Autorka nie czaruje, nie nadużywa kolorowych barw, przedstawia teraźniejszość taką, jaką ona naprawdę jest. Splata ze sobą różne historie, mnogość wątków może momentami przytłaczać, ale wszystko jest po coś, nie ma w „Zwierzętach łownych” ani jednego zbędnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Małe miasteczka skrywają wielkie tajemnice, dlatego tak doskonale sprawdzają się w roli kryminalnego tła. Życie w Iławie płynie swoim rytmem, przytulone do pięknego jeziora o jakże oryginalnej nazwie Jeziorak, na którym leży wyspa Wielka Żuława. Te miejsca są niemymi bohaterami wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat, gdy w 1973 roku zaginęła osiemnastoletnia Anna Janik i czasów obecnych, gdy na brzegu Jezioraka, wśród mułu i glonów, odnaleziono ciało zamordowanej Kai Dolnej.
Z nadzieją na zajęcie się tą sprawą wraca do pracy po urlopie macierzyńskim Dominika Sajna, zdolna policjantka pracująca w wydziale kryminalnym. Na miejscu okazuje się jednak, że kobieta po ciąży nie jest taktowana tak samo jak przed urodzeniem dziecka – zamiast wrócić na swoje stanowisko, zostaje przeniesiona do przestępczości gospodarczej, gdzie zajmuje się tropieniem sprawców wyłudzeń na różnych platformach sprzedażowych. Stara się nie rozpaczać z tego powodu, ale nieoficjalnie angażuje się w śledztwo dotyczące Kai, która przez ostatni czas była opiekunką jej dziecka. Cieszy się, że może pomagać kolegom w sprawie, mając nadzieję, że szepną o niej dobre słówko nowemu komendantowi, ale okaże się, że patriarchat w służbach mundurowych trzyma się mocno.
Zresztą sprawa morderstwa dziewczyny wydaje się banalnie prosta, bowiem przyznał się do niego Piotr Janiak, siostrzeniec zaginionej przed laty Anny. Dominika uważa, że te dwie historie mogą się łączyć, ale bardzo trudno jest znaleźć jakikolwiek punkt styczny, bowiem na pierwszy (i kilka kolejnych) rzut oka wydaje się, że Piotra i Kaję nie mogło łączy zupełnie nic. Tu jednak także kryje się sporo tajemnic, które odkrywamy z wypiekami na twarzy.
„Szept” nie jest jednak banalnym kryminałem, Weronika Mathia znów zaserwowała nam wyjątkowo mocną warstwę psychologiczną, która uświadamia czytelnikom jak wygląda prawdziwe życie i świat osób żyjących na jego skraju. Piotr jest osobą zamkniętą w sobie, obserwuje w samotności ptaki (zwłaszcza sowy) i spisuje drobiazgowy dziennik ich poczynań. Od świata odgradza się słuchawkami, nie chce, żeby ktokolwiek mu przeszkadzał, unika kontaktów z ludźmi, a ci traktują go jak wioskowego głupka. Okazuje się, że Piotr odziedziczył te cechy po siostrze swojej mamy (czyli właśnie zaginionej Ani), która również żyła w swoim świecie pełnym dziecięcej naiwności. Ich historie, a szczególnie Anny, będącej osiemnastoletnią kobietą o olśniewającej urodzie pokazują, jak łatwo można ich wykorzystać. Każda z takich osób dźwiga swoje brzemię, które dusi w sobie. Szczególnie ciężko czyta się te fragmenty historii widziane oczami Anny, wybrzmiewająca na każdym kroku bezgraniczna ufność w człowieka, która tak łatwo może zostać wykorzystana. Anna, chowana na wyspie, z daleka od wielkiego świata i ludzi, pozostaje w swojej bańce, która w trakcie zetknięcia z innymi ludźmi, może pęknąć z wielkim hukiem.
Ciekawym wątkiem jest ten dotyczący młodszej inspektorki Dominiki i więziennego kapelana Roberta, których łączy bolesna przeszłość, a jej odkrywanie mocno wstrząśnie czytelnikiem. Zaskakujące w „Szepcie” jest to, jak na stosunkowo małej liczbie stron autorka zmieściła tyle fascynujących wątków – w tym także mocno psychologiczny jest wątek Sandry, siostry zamordowanej Kai. Jest to wprost genialny przykład nastoletnich rozważań, problemów, łatwych i szybkich rozwiązań, które koniec końców takie nie są – mamy w jej osobie tyle sprzeczności, które razem tworzą ekscytującą mieszankę jak to tylko młodość potrafi. 😉
Uwielbiam w obu książkach Weroniki, że bohaterowie nie są jednowymiarowi, każdym z nich targają różne wątpliwości, a zdarzenie sprzed lat może cię walnąć prosto w twarz zupełnie niespodziewanie i narobić dużego hałasu. „Szept” to nietuzinkowy kryminał, pełen emocjonalnych wzlotów i upadków, pełen historii, które chce się poznać, zagadek, które pragnie się rozwiązać. I pełen niepokojącego szeptu, który zostanie w naszej głowie po zakończeniu lektury. Tylko brać i czytać – ocena 11/10!

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Małe miasteczka skrywają wielkie tajemnice, dlatego tak doskonale sprawdzają się w roli kryminalnego tła. Życie w Iławie płynie swoim rytmem, przytulone do pięknego jeziora o jakże oryginalnej nazwie Jeziorak, na którym leży wyspa Wielka Żuława. Te miejsca są niemymi bohaterami wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat, gdy w 1973 roku zaginęła osiemnastoletnia Anna Janik i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cóż nas czeka na bezludnym wrzosowisku Jutlandii roku 1754?
W tym właśnie roku kapitan Ludwig von Kahlen przybywa na niegościnne wrzosowiska. Są one jego punktem honoru, bowiem zamierza udowodnić, że da się je ujarzmić, że można na nich normalnie prowadzić uprawy i hodować zwierzęta. Jest to główna oś całej powieści – codzienna walka z bezwzględnymi siłami natury, które nie ułatwiają Ludwigowi pracy. Chociaż na początku ma szczęście, ponieważ dość szybko znajduje źródło wody, które pozwala przeżyć jemu i jego zwierzętom. Później przestaje mu ono dopisywać i każdy dzień kapitana to tytaniczna wręcz walka o każdą piędź ziemi czy posiłek. Nie jest lekko. Zdecydowanie nie.
„Bękart” jest książką dokładnie taką samą jak wrzosowiska – jest niezwykle oszczędny w słowach, nie znajdziemy tu przepięknych opisów okoliczności przyrody (bo po prostu nie istnieje, chwilami mamy wrażenie, że pochłonie nas wrzos i przykryje nas wszystkich na wieki – swoją drogą, okropne uczucie), żaden z bohaterów nie skupia się na uczuciach, większość relacji jest ich pozbawionych, bowiem liczy się tylko walka o przetrwanie. Czyta się to ciężko, szczególnie że ostatnio pojawiają się głównie książki piękne, z wyrazistymi postaciami, cudnymi miejscami itp. „Bękart” zupełnie nie wpisuje się w ten trend, jest surowy i taki mocno ciosany.
I moim zdaniem jest to niezwykła wartość tej książki, zapada w pamięć, a po kilkudziesięciu stronach idzie się oswoić i przyzwyczaić z tym tokiem narracji, takim urywanym, prostym i krótkim. Kapitan nie jest myślicielem, skupia się na wykonywaniu czynności zleconych mu przez króla i tylko to ma dla niego znaczenie. Nie przywiązuje się do ludzi pojawiających się w jego życiu, chociaż zdarza się wyjątek. Jest pewna kobieta, która zamiesza w jego życiu, choć i tu panuje ogromna powściągliwość w słowach i gestach. Obecnie ciężko wyobrazić sobie takie podejście do związku, tu jednak wygląda to normalnie, chociaż niezwykle dziwnie. Temu nie da się zaprzeczyć.
„Bękart” nie jest książką lekką, słabo nadaje się na popołudniowe czytadło przy kawie, przyda się przy nim nieco więcej skupienia, żeby wyciągnąć z niego ukryte głęboko piękno tej historii. Są takie momenty, które mimo surowej formy, chwytają za serduszko, np. wątek z koniem Ludwiga (tak, wiem, zdaję sobie sprawę, że wątki ze zwierzętami działają na mnie mocniej niż inne). Ciężkie są także te chwile, w których pojawia się bezwzględny właściciel ziemski – Schinkel, który ma za zadanie mącić i niszczyć plany naszego kapitana. Ten wątek jest wyjątkowo ciężki, właśnie przez tą oszczędność w słowach, co sprawia, że bezwzględność Schinkela wydaje się jeszcze bardziej spotęgowana. Nie lubię tych fragmentów, w których się pojawiał. Zawsze wtedy było mi żal kapitana.
Jeśli szukacie historii, która jest niebanalna, nie opiera się na typowych schematach książkowych, to zdecydowanie „Bękart” jest dla Was. Jest to książka warta zgłębienia, ale nie zawsze będzie budziła w Was pozytywne emocje, sporo negatywnych odczuć też może się pojawić, nie powinno to jednak Was odstraszać. Czasem warto sięgnąć po coś innego niż to, co zwykle czytacie, żeby rozszerzyć nieco swoje horyzonty. A „Bękart” to właśnie gwarantuje!

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Cóż nas czeka na bezludnym wrzosowisku Jutlandii roku 1754?
W tym właśnie roku kapitan Ludwig von Kahlen przybywa na niegościnne wrzosowiska. Są one jego punktem honoru, bowiem zamierza udowodnić, że da się je ujarzmić, że można na nich normalnie prowadzić uprawy i hodować zwierzęta. Jest to główna oś całej powieści – codzienna walka z bezwzględnymi siłami natury, które nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Paderborn” jest kontynuacją wyjątkowo brutalnego „Langera”, więc jeśli jeszcze go nie czytaliście, możecie spodziewać się spojlerów. Żeby nie było, że nie uprzedzałam.
W książce mamy trzech narratorów, więc poznajemy różne punkty widzenia – jest oczywiście Padre, jest też jego żona (w której w poprzednim tomie Langer się zakochał – na swój pokręcony sposób) i tajemniczy seryjny morderca, który opisuje nam swoje eksperymenty na porwanych osobach. Te ostatnie fragmenty osobiście budziły we mnie najmocniejsze i chwilami negatywne emocje, bowiem opisywane w totalnie beznamiętny sposób znęcanie się nad ludźmi nie należy do przyjemnych wyobrażeń. Wprost przeciwnie – w niektórych momentach nie doczytywałam co tam do końca wymyślił morderca, żeby nie mieć koszmarów po nocach. Ja jednak to mam słabe nerwy.
Wszystkie te trzy narracje łączą się w jedną historię – Padre wraz z Karoliną Siarkowską są na tropie nieuchwytnego od lat seryjnego mordercy, który właśnie uderzył po raz kolejny. Sytuacja gmatwa się jeszcze bardziej, bowiem między tym dwojgiem pojawiają się pewne romantyczne uniesienia, a dodatkowo Karolina niespodziewanie zostaje przełożoną Olgierda. Robi się z tego całkiem interesujący misz-masz, ten wątek poczytuję na plus, trochę rozświetlał ponurą atmosferę, która dominuje większość akcji. Szczególnie gdy okazuje się, że była żona Olgierda – Nina z tropiącej staje się ofiarą i sama wpada w sidła mordercy. Wtedy w poszukiwania angażuje się sam Langer i dopiero robi się ciekawie.
Trzeba przyznać, że Remigiusz Mróz często potrafi zaskoczyć pomysłami na akcję i w przypadku „Paderborna” też tak było. Motywem przewodnim okazuje się być astrologia, znaki zodiaku, odpowiednie fazy księżyca – często szybujemy wśród gwiazd szukając seryjnego mordercy. Brzmi to wyjątkowo niewiarygodnie, ale mnie ten pomysł kupił. I mimo iż nie znoszę takiego epatowania brutalnością, to książka mi się podobała. Oryginalność wyjątkowo mocno sobie cenię. I cieszę się na myśl, że ten dziwny czworokąt (Olgierd, Karolina, Langer i Nina) będzie miał swój dalszy ciąg. Już nie mogę się doczekać, jakie tym razem wyzwanie postawi przed nimi autor. Na pewno będzie to coś totalnie odjechanego!

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

„Paderborn” jest kontynuacją wyjątkowo brutalnego „Langera”, więc jeśli jeszcze go nie czytaliście, możecie spodziewać się spojlerów. Żeby nie było, że nie uprzedzałam.
W książce mamy trzech narratorów, więc poznajemy różne punkty widzenia – jest oczywiście Padre, jest też jego żona (w której w poprzednim tomie Langer się zakochał – na swój pokręcony sposób) i tajemniczy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jako mała dziewczynka uwielbiałam spędzać czas w świecie, który wykreowała moja własna wyobraźnia. Razem z koleżankami tworzyłyśmy magiczne historie (głównie jako bohaterki popularnej wtedy Czarodziejki z księżyca) nad którymi spędzałyśmy długie tygodnie. Podobnie też w dzieciństwie bawiły się główne bohaterki „W gąszczu kłamstw” – Naomi, Cassidy i Olivia, które stworzyły sobie świat pełen cudów i ceremonii. Nazywały to zabawą w boginie, nawiązując bezpośrednio do mojej ulubionej greckiej mitologii. Każda z nich dzierżyła dumne imię jednej z nich i taką rolę odgrywała. To było niezwykle piękne, baśniowe lato.
Skończyło się jednak nagle i gwałtownie, gdy jedna z nich, Naomi, została brutalnie zaatakowana i dźgnięta nożem siedemnaście razy przez pewnego mężczyznę. Dziewczynki zidentyfikowały go jako poszukiwanego seryjnego mordercę, który dzięki ich zeznaniom trafił do więzienia, gdzie po kilkunastu latach zmarł. Wraz z jego śmiercią zaczyna się akcja książki, bowiem dowiadujemy się, że dziewczynki wszystkich wtedy oszukały i skrywają wielką tajemnicę związaną z tamtym dniem.
Wraz z Naomi krok po kroku, kawałek po kawałeczku, usiłujemy rozplątać ten tytułowy gąszcz tajemnic. I uwierzcie, nie jest to łatwe. Naomi nie może sobie przypomnieć co dokładnie się wtedy wydarzyło, składa z okruchów pamięci pewne sceny, które nie mają większego sensu. Sytuacja gmatwa się coraz bardziej, pojawia się pewien znany, acz podejrzany podcaster, a jedna z przyjaciółek decyduje się na radykalny krok. Nic do siebie nie pasuje, puzzle nie chcą się ze sobą łączyć, a każde kolejne odkrycie sprawia, że obraz sytuacji robi się coraz bardziej zamazany. Naomi nie ma prostego zadania przed sobą.
„W gąszczu kłamstw” to naprawdę świetnie skonstruowany thriller, a główni bohaterowie to doskonale rozpisane postacie. Zresztą nie tylko one, nawet te drugoplanowe mają mocno zarysowany aspekt psychologiczny. To właśnie na tej dziedzinie autorka wyjątkowo mocno się skupiła i zrobiła to z prawdziwą gracją. Główne bohaterki to dziewczyny z problemami, każda na swój sposób radzi sobie (albo i nie) z życiem i z tym co im przyniosło. Ich kłopoty nie są wydumane i dzięki temu cała historia brzmi wiarygodnie, chociaż cieszę się, że nie zdarzyła się naprawdę.
Osobiście bardzo podobał mi się wątek tajemniczej Persefony, postaci wydawać by się mogło istniejącej jedynie w dziecięcej wyobraźni. Ciekawa jestem Wasze oceny zakończenia, bo dla mnie jest ono trochę kontrowersyjne. Odnosi się mocno do kwestii kłamstwa, które oceniamy najczęściej negatywnie. A co zrobić w sytuacji, gdy jest pozytywne. Czy w ogóle istnieje pozytywne kłamstwo? Koniecznie musicie przeczytać książkę, żeby móc się wypowiedzieć – zdecydowanie polecam, daje naprawdę dużo materiału do przemyśleń. A to wysoko cenię w dobrym thrillerze.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Jako mała dziewczynka uwielbiałam spędzać czas w świecie, który wykreowała moja własna wyobraźnia. Razem z koleżankami tworzyłyśmy magiczne historie (głównie jako bohaterki popularnej wtedy Czarodziejki z księżyca) nad którymi spędzałyśmy długie tygodnie. Podobnie też w dzieciństwie bawiły się główne bohaterki „W gąszczu kłamstw” – Naomi, Cassidy i Olivia, które stworzyły...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sam tytuł zdradza nam głównych bohaterów książki – są to Jagiellonowie, a dokładniej rzecz ujmując synowie Władysława Jagiełły i jego czwartej żony Zofii Holszańskiej zwanej Sonką. Samo ich małżeństwo jest fascynującą historią, o której również sporo dowiadujemy się w tej powieści – jest ono doskonałym przykładem jak wtedy były traktowane kobiety, zwłaszcza w bogatych i/oraz panujących rodach.
Wątek królowej Zofii nie jest tym najważniejszych, ale na mnie wywarł zdecydowanie najintensywniejsze wrażenie, a szczególnie ten fragment, gdy Sonce zdarza się przesadzić z alkoholem i nie czuje się związana żadnymi konwenansami czy swoją pozycją. Jest to bardzo gorzki wykład o tym, jak bardzo mityczna i wynoszona na piedestał jest rola królowej i jak mocno jest ona oderwana od kobiety, która go nosi. Przyznam szczerze, że nie przepadałam wcześniej za tą królową, ale ta Maria Paszyńska swoją prozą zmieniła moje podejście i spojrzenie na nią. Wcale nie tak łatwo być królową.
O tym także przekonuje się przeznaczona na małżonkę Kazimierza Jagiellończyka Elżbieta Rakuszanka, zwana brzydką królewną w przeciwieństwie do słynącej z urody Zofii Holszańskiej. Elżbieta nie ma łatwego życia w świecie, gdzie księżniczki mają być piękne, podziwiane i rodzić dzieci. Ona, mimo doskonałego pochodzenia, jest przecież wnuczką rzymskiego cesarza, jest ciągle spychana na margines, ponieważ nikt nie chce jej pojąć za żonę. Nie z taką urodą! Zresztą sam Kazimierz, gdy dowiaduje się od przyjaciół (a także na własne oczy) jak wygląda jego przyszła żona, marzy tylko o odwołaniu ślubu. Kobiety w piętnastym wieku naprawdę nie miały lekko.
Najciekawszy jednak jest fakt, że „Jagiellonowie. Niechciane dziedzictwo” skupia się w dużej mierze na losach dwóch synów Jagiełły – starszego Władysława (zwanego później Warneńczykiem) oraz młodszego Kazimierza (tego od wspomnianej już Elżbiety), a ja tu na wierzch wyciągam dwie kobiety jako najciekawsze wątki. Nic na to nie poradzę, bo od zawsze uwielbiałam czytać o historycznych kobietach, ponieważ jest ich stosunkowo mało, niestety częściej przebijają się królowie. Wracając jednak do synów Jagiełły to postacią spajającą ich historie jest tajemniczy narrator, który zbliżając się do kresu swej wędrówki po świecie doczesnym, postanawia spisać losy domu Jagiellonów, które zna wyjątkowo dobrze. Na kolejnych stronach jego opowieści odkrywamy razem z nim zagadki dotyczącego jego losu. Jest to dodatkowy smaczek, wprowadzający taki element niepewności, którego nie znamy z historii, a który jest na tyle wiarygodny, że sprawia, iż zgadywanie i późniejsze odkrywanie jego tożsamości jest naprawdę interesującym wątkiem całej powieści.
Uwielbiam jak Maria Paszyńska w swój niepowtarzalny sposób kreuje świat znany nam z kart historii. Postacie znane ze szkolnych lekcji (które zapewne wielu nudziły) nagle ożywają, przeżywają swoje wzloty i upadki, mają te same problemy, które i my przeżywamy, a przecież nas nikt nie namaścił na najwyższe urzędy. I dlatego właśnie wysoko cenię powieści historyczne – w sposób przyjemny i prosty opowiadają nam prawdziwe historie, aczkolwiek z różną dozą wyobraźni autora. I szczerze mówiąc, zwykle mi to nie przeszkadza, dopóki przebieg historii jest taki sam jak w rzeczywistości. Nie lubię, gdy autor poleci za mocno w swoich fantazjach i nagle dowiemy się np. że Kazimierz jednak nie poślubił Elżbiety i losy potoczyły się zupełnie inaczej niż miało to miejsce w rzeczywistości. Takiego podejścia nie lubię i dlatego Maria Paszyńska ze swoją wersją Jagiellonów przypadła mi wyjątkowo do gustu. Nie mogę się doczekać, aż znów wraz z nią wrócę do tych średniowiecznych czasów, zwanych złotymi.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Sam tytuł zdradza nam głównych bohaterów książki – są to Jagiellonowie, a dokładniej rzecz ujmując synowie Władysława Jagiełły i jego czwartej żony Zofii Holszańskiej zwanej Sonką. Samo ich małżeństwo jest fascynującą historią, o której również sporo dowiadujemy się w tej powieści – jest ono doskonałym przykładem jak wtedy były traktowane kobiety, zwłaszcza w bogatych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak przystało na rasowy kryminał, akcja Złej krwi przesiąknięta jest małomiasteczkowym klimatem, podupadających Topic roku 1998. Dbałość o detale jest tu naprawdę świetnie zachowana, końcówka lat dziewięćdziesiątych i ich niepowtarzalna atmosfera, te wszystkie popowe piosenki, walkmany, różowy fiat Cinquecento jako symbol luksusu sprawiają, że miło można uśmiechnąć się do wspomnień. Mieszkańcy Topic nie wiodą jednak zbyt szczęśliwego życia, ich nastroje zdominowane są przez strach, ponieważ ostatni wielki pracodawca w regionie powoli chyli się ku upadłości, a miasteczko nie oferuje zbyt wielu perspektyw na rozwój.
I właśnie do takiego świata przybywa z Warszawy podkomisarz Ada Heldisz, uciekająca przed własnymi traumami i długimi cieniami przeszłości. Przed niektórymi jednak nie ma ucieczki, powracają co noc w snach i utrudniają codzienne życie nagłymi atakami paniki. Ten wątek poczytuję za zdecydowany plus, pozwala się oswoić z tym problemem, pokazując jak ten mechanizm działa i co wtedy czuje osoba przechodząca taki atak.
Małomiasteczkowy marazm przerywa znalezienie ciała Julii – córki właściciela podupadającej fabryki, który trzęsie całą okolicą. Domaga się on jak najszybszego osądzenia sprawcy, który skrzywdził jego córeczkę i to w sposób wyjątkowo brutalny. Na jaw wychodzą, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, głęboko skrywane tajemnice, atmosfera się zagęszcza, emocje buzują w miasteczku, czekając tylko na moment, gdy eksplodują z ogromną siłą. Ada szybko odkrywa jakie zależności rządzą miastem, że najbardziej znaczący ludzie są ze sobą mocno powiązani i nie chcą sobie nastąpić na odciski. Pokazana jest wyraźnie silna usłużność władzy w stosunku do tych najbardziej wypływowych, która jest w stanie ustawić śledztwo pod odpowiednią tezę, nawet gdy zebrane dowody jej przeczą.
Sprawę komplikuje jednak fakt, że Julia nie jest jedyną ofiarą, zaczynają pojawiać się kolejne i wydaje się, że absolutnie nic ich nie łączy. Z odsieczą rusza Stołeczny – były szef Ady (Stołeczny z Warszawy, taki śmieszek), a wraz z nim odżywają wspomnienia u naszej bohaterki. Nie ma jednak czasu, aby czuć się nimi przytłoczona, bowiem nagle sama staje się częścią wydarzeń w Topicach, nie tylko obserwatorką, ale i uczestniczką. Zupełnie niespodziewaną.
„Zła krew” ma w sobie wszystko to, czego wymagam od dobrego kryminału (poza okładką, chociaż trzeba przyznać, że na pewno wyróżnia się ona na tle pozostałych jakie ostatnio widziałam) – jest tu przede wszystkim świetnie rozpisana głównie bohaterka, którą da się lubić. Czasy idealnych bohaterów przeminęły, teraz oczekujemy, że będą podobni do nas i w przypadku Ady tak właśnie jest, sama czasem miewam takie ataki paniki. Jest mroczny, duszny klimat, osadzony w dobrze znanych realiach. Jest zbrodnia, dostatecznie upiorna, żeby działała na wyobraźnię, ale jednak nie wywoływała sennych koszmarów. I jest zakończenie, które zaskakuje! Trochę się, co prawda, spodziewałam w jakim kierunku może ono pójść, ale i tak wywarło na mnie wrażenie. No i co najważniejsze – jest to zakończenie, które sugeruje, że Ada Heldisz jeszcze powróci. I oby jak najszybciej!

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Jak przystało na rasowy kryminał, akcja Złej krwi przesiąknięta jest małomiasteczkowym klimatem, podupadających Topic roku 1998. Dbałość o detale jest tu naprawdę świetnie zachowana, końcówka lat dziewięćdziesiątych i ich niepowtarzalna atmosfera, te wszystkie popowe piosenki, walkmany, różowy fiat Cinquecento jako symbol luksusu sprawiają, że miło można uśmiechnąć się do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uwielbiam historie true crime, więc „Krew w piach” wpisała się idealnie w mój gust. Dodajmy do tego kunszt pisarski Katarzyny Bondy, jej dbałość o szczegóły i niezwykłą drobiazgowość w tworzeniu historii, a wyjdzie nam z tej mieszanki iście doskonała książka. I taki właśnie jest „Krew w piach”.
Mimo iż głównym bohaterem jest mężczyzna, niejaki lowelas Adam Szulc, to jest to książka bardzo mocno skupiająca się na kobietach. Bez nich Adam tak naprawdę jest nikim, życiową porażką, za którą uważa go niezwykle ważna dla niego osoba. I to właśnie te traumy z dzieciństwa, ta chęć zaimponowania bliskim i ogromna potrzeba docenienia, mocno zaważyły na charakterze i postępowaniu Adama. Wszakże najwięcej problemów, z którymi nie potrafimy sobie jeszcze radzić, pojawia się w dzieciństwie, które przecież kształtuje nas na dorosłe życie i podążanie własną drogą. A w momencie, gdy ciążą nam niewyleczone problemy, nienazwane po imieniu przeżycia, to wszystko ma ogromny wpływ na dorosłe działania. I w przypadku Adama tak właśnie jest.
Katarzynę Bondę zawsze kojarzyłam jako ekspertkę od doskonale zarysowanych wątków psychologicznych i po tylu latach mojej przerwy z jej twórczością bezapelacyjnie stwierdzam, że nie uległo to zmianie. Uwielbiam to włażenie z butami do psychiki bohaterów – tutaj nie tylko poznajemy motywacje, sposób myślenia i działania Adama, ale także dających mu się omotać kobiet. One też ciekawią niezwykle ciekawe przypadki.
Niezaprzeczalnym talentem Adama jest jego zdolność uwiedzenia chyba każdej kobiety. Jedna z bohaterek chce z nim współpracować wyłącznie w kwestii robienia wspólnego biznesu, ale szybko ta znajomość przeradza się w coś więcej. Szulc jest niezwykle uzdolnionym malarzem słów i tworzenia zamków z piasku – wystarczy jeden uśmiech, kilka gestów i słodkich słówek, a kobiety łapią się od razu na jego lep. Ba! Im zupełnie nie przeszkadza (albo przeszkadza, ale już są tak mocno zaangażowane, że nie rezygnują z tej znajomości często nazywanej górnolotnie „miłością”), że Adam ma kilka romansów na raz. Zdarzało mu się nawet i kilkanaście – co za facet jest w stanie to wszystko pogodzić? Tylko tak wyrachowany jak nasz bohater.
„Krew w piach” nie jest jednak opowieścią o miłości – staje się ona wyłącznie sposobem na szybkie wzbogacenie się mężczyzny. Ilość kręconych przez niego interesów też zadziwia, szczególnie jego bezwzględne podejście do tego tematu. Adam Szulc dąży bowiem do realizacji swoich pragnień nie zważając na żadne przeszkody. A gdy zaczynają znikać kolejne kobiety, które były z nim związane bądź kojarzone, sytuacja zaczyna się zagęszczać. A jeśli jeszcze trafi swój na swego – to może się wydarzyć wszystko.
Na przeczytanie tej niezwykle wciągającej lektury poświęciłam pół soboty, bo jak już zaczęłam, to nie mogłam skończyć, dopóki nie poznałam zakończenia tej historii. I cały czas trudno mi było uwierzyć, że to naprawdę miało miejsce. Zdecydowanie ten fakt sprawia, że książka budzi w czytelniku duże emocje, ale też pozostawia sporo pytań bez odpowiedzi. Jeśli szukacie naprawdę dobrego true crime, z pedantyczną wręcz dbałością o szczegóły, nie wahajcie się zbyt długo.

recenzja pochodzi z bloga: poprostumadusia.pl

Uwielbiam historie true crime, więc „Krew w piach” wpisała się idealnie w mój gust. Dodajmy do tego kunszt pisarski Katarzyny Bondy, jej dbałość o szczegóły i niezwykłą drobiazgowość w tworzeniu historii, a wyjdzie nam z tej mieszanki iście doskonała książka. I taki właśnie jest „Krew w piach”.
Mimo iż głównym bohaterem jest mężczyzna, niejaki lowelas Adam Szulc, to jest to...

więcej Pokaż mimo to