Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Komentarz o tym, że jest to próba napisania książki bardziej osadzonej w realiach niż „Koniec historii” Fukuyamy i uaktualnienie kilku wniosków ze „Zderzenia cywilizacji” Huntingtona byłoby truizmem, więc przejdę do rzeczy. Marek Migalski przekonuje że dzisiejsze demokracje, demokracjami są jedynie z nazwy, gdyż w rzeczywistości są poliarchiami (wg koncepcji Roalda Dahla), czyli że ustroje te zawierają w sobie pewne instytucje (dumnie dziś nazywane demokratycznymi), takie jak powszechne prawo wyborcze czy swoboda zrzeszania się, ale jednocześnie przeczą samej etymologii słowa demokracja (chodzi o to, że demokracja, etymologicznie rzecz biorąc, powinna być ustrojem, gdzie decydującą rolę odgrywa wola ludu, a nie ustrojem, który snobizuje się na demokrację, tylko dlatego, że niektóre zawarte w nim instytucje hucznie nazywane są demokratycznymi – pogląd ten nie jest pozbawiony sensu, bo gdyby lud zarządał zniesienia zasad demokracji pośredniej na rzecz bezpośredniej w takich np. Niemcach, to pewne jest, że wola ludu nie zostałaby spełniona i w najlepsze trwałaby tam dalej poliarchia, która zakłada pośredniczą rolę parlamentarzystów w decydowaniu o losie narodu).
Za zanik demokracji na rzecz nowego ustroju poliarchicznego (który Marek Migalski nazywa po prostu „nie-demokracją”) autor obwinia kilka nakładających się na siebie czynników takich jak rola mediów, polityków i urzędników w dzisiejszym dyskursie publicznym. Te - zdaniem autora - umiejętnie doprowadzają do zaniku postaw obywatelskich (czyli zaniku w ludziach pierwiastka „demos”), przez to że próbują obywateli wyręczyć we wszystkim co Ci powinni robić sami, by móc się uważać za odpowiedzialne jednostki, a więc media wykonają research za nas (by widz nie był zmuszony myśleć samodzielnie), politycy zdecydują za nas (by demos nie musiał podejmować trudnych decyzji) a urzędnik zdecyduje za petenta czy ten będzie miał prawo do czegokolwiek (by ten nie musiał się wysilać w walce o swoje). Marek Migalski twierdzi, że te trzy władze robią też coś znacznie gorszego, a mianowicie chętnie stają się obiektem konsumpcji rozrywkowej. A więc media przejaskrawiają rzeczywistość, by zaciekawić odbiorców, politycy podejmują tylko nośne tematy i starają się za wszelką cenę przypodobać elektoratowi, a urzędniczy - u Marka Migalskiego oberwało się głównie „unijnej klasie urzędniczej”, jak autor sam ją nazywa - każdą kolejną pomysłową regulacją doprowadzają petentów do kwiczenia ze śmiechu.
Teza o szkodliwości postępującego konsumpcjonizmu jest powszechnie znana, a spekulację na temat jej skutków bez wyjątków wydają się zapowiadać coś nieszczęśliwego. Marek Migalski stara się dowieść, że w sytuacji zaniku postaw obywatelskich exodus dotknie demokracje, która małymi kroczkami przemieni się w „tyranię mniejszości” - powstanie taka „komedia demokracji”, za której fasadą będą stały szukające sensacji gęby medialne, kiczowaci w swej wymyślności politycy i karykaturalna klasa urzędnicza.
Tych kilka zdań, które napisałem o treści książki mogą wskazywać na to, że autor jest oszołomem, ale kiedy się tak na zimno zastanowić to trudno się z autorem nie zgodzić, że coś jest jednak nie tak w tej całej demokracji. Bo rzeczywiście ważne wydarzenia rzutujące na przyszłości całego świata częstą są przykryte jakąś papką medialną dotyczącą prywatnego życia tych ludzi, którzy cieszą się na tyle wielkim zaufaniem społecznym, że mają prerogatywę, w postaci podejmowania ważnych decyzji (nasi reprezentanci), ale jednocześnie na tyle małym, że nie powierzylibyśmy im do popilnowania garnka z ziemniaki na gazie, a po tym wszystkim regulację te wchodzą w życie i szlak najjaśniejszy nas trafia jak się okazuje, że w telewizji mówiono o tym jak to ważne jest chronienie danych sensytywnych, do czego nakłaniali nas „nasi pomazańcy”, by potem się dowiedzieć, że urzędnik nie bardzo wie jak interpretować czym jest dana wrażliwa, więc lekarz w szpitalu nie może nas poinformować o stanie zdrowia naszego schorowanego członka rodziny (o RODO autor oczywiście nie napisał, bo to świeża sprawa, ale chciałem podać konweniujący z treścią przykład, by udowodnić, że rozważania zawarte w "Końcu demokracji" imają się rzeczywistości).
O tym - oczywiście w szerszym spektrum - ten esej właśnie jest i muszę przyznać, że to naprawdę ciekawy komentarz i wiarygodna próba nakreślenia rychle zbliżającej się dystopii. Nie pokoi mnie tylko w tej sytuacji przekonanie autora co do genialności ustroju demokratycznego (oczywiście tego w wydaniu klasycznym, a nie poliarchicznym), bo mam wrażenie, że w tej wizji wydarzeń zawiniła demokracja właśnie; autor przekonuje, że ostatni demokrata zgasi światło, ale nie zauważa, że wcześniej w tym pomieszczeniu stali światli, których światłości nie starczyło na to by przewidzieć czym się to wszystko może skończyć. Autor z ubolewaniem przytacza dowody na to, że teoria racjonalnego wyboru legła w gruzach, a więc czemu uważa, że oddanie władzy ludowi, by ten swobodnie podejmował swoje nieracjonalne decyzje to dobry pomysł (i czy to aby nie lud suwerennie zdecydował, że woli wcinać owoce konsumpcjonizmu niż odpowiedzialnie pożywiać się tylko do posilenia)? Na to pytanie (pytania) odpowiedzi nie uzyskamy, ale resztę przemyśleń autora „Końca demokracji” generalnie uważam za bardzo wartościowe, trafne i mające charakter wywodowy; jest to książka, która pokazuje, że nie trzeba być zatwardziałym korwinistą by aktualnie panujący system nazywany demokracją, tak po ludzku nam się nie podobał.

Komentarz o tym, że jest to próba napisania książki bardziej osadzonej w realiach niż „Koniec historii” Fukuyamy i uaktualnienie kilku wniosków ze „Zderzenia cywilizacji” Huntingtona byłoby truizmem, więc przejdę do rzeczy. Marek Migalski przekonuje że dzisiejsze demokracje, demokracjami są jedynie z nazwy, gdyż w rzeczywistości są poliarchiami (wg koncepcji Roalda Dahla),...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Profesor Andrzej Friszke napisał podręcznik do nauki o polskiej historii lat 1939 - 1989. Jest to książka udana, ale tylko w tedy, gdy czytelnik spełnia pewne kryteria, mianowicie:
1) książka nie jest najlepszym wyborem jeśli zupełnie nic nie wiemy o historii polski czasów II wojny światowej i PRL-u. Będzie ona świetnym wyborem, o ile już pochłonęliśmy zwykłe podręczniki szkolne - wtedy książka Prof. Friszke będzie jak znalazł, bo napisana jest dość przystępnie, sprawnie językowo, a autor nie sili się na tworzenie łamańców językowych czy myślowych. Ale ta przystępność nie całkiem dotyczy już treści, dla przykładu: w książce pada wiele razy nazwa ORMO, a ani razu nie zostaje wyjaśniona (to nie problem, o ile mamy już jakąś wiedzę z tej dziedziny, a mimo to nie czujemy się jeszcze na siłach by sięgnąć po podręczniki akademickie - i w tym właśnie tak książka jest najlepsza: w byciu brakującym ogniwem między podręcznikami szkolnymi a akademickimi, i w tej roli świetnie spełnia swoją funkcję).
2) książka będzie złym wyborem dla osób, które na historii współczesnej zjadły już zęby (a przynajmniej pogorszyli sobie wzrok od zbyt intensywnego czytania), a to dlatego, że nie znajdziemy w niej żadnych odważnych tez lub niepopularnych interpretacji wydarzeń historycznych, a wiedzę powszechną i to taką, która jest zgodna z aktualnym dyskursem historycznym, czyli: II RP była prawie krajem mlekiem i miodem płynącą (autor we wstępie nawet napisał, że panowała tam wolność słowa, choć wiemy, że peerelowska cenzura działała tak sprawnie m.in. dlatego, że tak samo sprawnie działa w II RP; na szczęście w książce jest bardzo nie wiele o II RP, bo ta nie mieści się w kryterium czasowym), w PRL-u było tak źle, że żyć się właściwie nie dało (co jest typową skłonnością ludzi, którzy żyli w PRL-u; drugą typową skłonnością jest to, że po takim komunale opowiadają jak mieli fajne perypetie życiowe - tego drugiego w książce oczywiście nie znajdziemy, bo książka jest o historii całego narodu, a nie samego autora, ale to pierwsze wylewa się wręcz wiadrami), a Solidarność walczyła o demokrację i pluralizm (mimo, że po prześledzeniu punktów porozumień sierpniowym wiemy, że walczyli o prawa pracownicze i bardziej o „socjalizm z ludzką twarzą”, a niżeli demokrację).
Nie chciałbym by to co napisałem powyżej świadczyło o tym, że książka ta jest zła, bo jest świetna jeśli chcemy zacząć studiować historię na własną rękę, a już zdążyliśmy się czegoś nauczyć np. ze szkoły (a pewne uproszczenie, no cóż? Na początku naszej przygody z nauką historii są nieuniknione). Trudno mi sobie wyobrazić, by adept nauki historii mógłby być niezadowolony po przeczytaniu tej pracy, ale znawcą tematu serdecznie odradzam tę lekturę, bo zwyczajnie to nie jest książka pisana z myślą o nich.

Profesor Andrzej Friszke napisał podręcznik do nauki o polskiej historii lat 1939 - 1989. Jest to książka udana, ale tylko w tedy, gdy czytelnik spełnia pewne kryteria, mianowicie:
1) książka nie jest najlepszym wyborem jeśli zupełnie nic nie wiemy o historii polski czasów II wojny światowej i PRL-u. Będzie ona świetnym wyborem, o ile już pochłonęliśmy zwykłe podręczniki...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Pan Sapkowski słynie z zdolności do uzyskiwania złotego środka między knajackim humorem a dobrą beletrystyką, którego emanacją jest m.in. „Miecz przeznaczenia”. Wspaniale czyta się tekst umiarkowanie wystylizowany na mediewistyczny, który traktuje o szemranych jednostkach, o śliskich sprawach itd., a do tego jest jeszcze moralizatorski (nie jestem pewny czy moralizatorskość wynika z chęci autora do przekazania jakiś głębszych myśli, czy też jest to zwykły zabieg, który zaowocować miał tym, że czytający będą się prześcigać w przydawaniu dobrych ocen temu dziełu - słysząc kilkukrotnie wypowiedzi A. Sapkowskiego szczerze stawiam na to drugie, ale tak czy owak sam nie przeczę, że jest to wartościowa lektura i to nie tylko z pobudek rozrywkowych :).

„Nigdy nie ma się drugiej okazji, żeby zrobić pierwsze wrażenie”
A szkoda! Zwłaszcza, że drugi tom opowiadań z „WIedźminlandii”, w moim subiektywnym przekonaniu, bije na głowę ten pierwszy. Pan Sapkowski ponownie zabiera nas do popkulturowego zagajnika; świata gdzie legendy, baśnie i morały funkcjonują w ramach jednego fantastycznego świata i - bez wyjątków - w krzywym zwierciadle. W „Ostatnim życzeniu” autor położył nacisk na gagi i na przewrotność fabuły (ale już nie koniecznie na rozwój wydarzeń), zaś w „Mieczu przeznaczenia” poza wciąż oryginalną treścią (mimo jawnego pastiszu) uwidacznia się też silny nacisk na powstające pełnoprawne uniwersum (satysfakcjonujące nawiązania do poprzednich utworów, relatywnie rozbudowana fabuła i wiarygodnie wykreowane postacie katalizują tu treść i zapowiadają, że koniec przygód Geralda jest jeszcze daleki). Rzecz jasna nie zabraknie dobrych punchline’ów, ale nie są one tym razem najważniejsze. Rozpisałem się o tym, a przecież zbioru opowiadań nie musi cechować koherentność świata przedstawionego… Tak, ale traktuje to jako wartość dodaną, a w tym wypadku nawet jako silny atut.

A poza tym wszystkim „Miecz przeznaczenia” to też tak po prostu świetna kontynuacja poprzedniego zbioru opowiadać, albowiem wspomniane nawiązania nie działają wyłącznie na prawach „ester eggów”, a bywają kontynuacją historii z poprzedniego zbioru, albo okazuję się, że pewne wątki z „Ostatniego życzenia” były preludiami pod wydarzenia opisane w „Mieczu przeznaczenia”.

Jest to bardzo dobra lektura i świetny materiał na serial i cykl gier [sic!].

Pan Sapkowski słynie z zdolności do uzyskiwania złotego środka między knajackim humorem a dobrą beletrystyką, którego emanacją jest m.in. „Miecz przeznaczenia”. Wspaniale czyta się tekst umiarkowanie wystylizowany na mediewistyczny, który traktuje o szemranych jednostkach, o śliskich sprawach itd., a do tego jest jeszcze moralizatorski (nie jestem pewny czy moralizatorskość...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Komentarz mój jest niezwykle subiektywny, a nawet stronniczy, ale wierze, że choć przed lekturą książki trąci on przesadą, to po jej lekturze okaże się całkiem rozsądny.

Moim zdaniem, sam Autor najlepiej wyłuszczył o czym jest Jego dzieło:
„Ważniejsze jest stworzenie warunków sprzyjających postępowi, a nie >>planowanie postępu<<. Pierwszym wymogiem jest uwolnienie się od owej najgorszej formy współczesnego obskurantyzmu, który stara się przekonać nas, że wszystko, czego dokonaliśmy w niedalekiej przeszłości, było albo mądre, albo nieuniknione. Nie staniemy się mądrzejsi, dopóki nie zrozumiemy, że wiele z tego, czego dokonaliśmy, było bardzo głupie.”*
* Friedrich Hayek, 2003, Droga do zniewolenia, Wydawnictwo Arcana, Kraków, s. 255.

Konfucjusz podobno rzekł kiedyś, że żeby zmienić państwo to trzeba zmienić pojęcia (innymi słowy, żeby zepsuć państwo należy najpierw zepsuć pojęcia). Definicja Ulpiana Domicjana, o tym, że "sprawiedliwość jest to niezłomna i stała wola oddawania każdemu tego, co mu się należy” staje się powoli anachronizmem na rzecz innej definicji, która brzmi mniej więcej tak: od każdego według jego możliwości, każdemu - według jego potrzeb (koncepcja sprawiedliwości społecznej „ubogacona” o zasadę solidarności społecznej, a przez zwolenników nazywana po prostu sprawiedliwością; idealny przykład uzasadniający słowa Konfucjusza).
I to tego typu prawidłowości zauważa Pan Friedrich Hayek w "Drodze do zniewolenia", z tymże Ja podaje banalny przykład, a Autor porusza całe spektrum problemu (od pojęć po praktykę).

Sądzę, że jego spostrzeżenia nie tylko są prawdziwe, ale i opisywany problem postępuje... I sam nie wiem jak niewiele brakuje do urzeczywistnienia się stanu prawno-społecznego z czasów biblijnego Józefa (to ten, z którym nawet bracia nie mogli wytrzymać) - prawdopodobnie pierwszego wielkiego kolektywizatora.

Dla przypomnienia: Po Józefowych reformach w Egipcie, nie tylko powstała masa niepotrzebnych posad urzędniczych i obiektów publicznych, ale wypadkową ich powstania było złupienie wszystkich Egipcjan - bo te niepotrzebne instytucje nie pojawiły się przecież znikąd i nie za darmo. Prosty lud musiał na nie łożyć z własnej kieszeni – najpierw łożył na nie za pomocą podatków a potem Józef brał już w ramach ekwiwalentu wszystko co wpadło mu w łapy. Po tych postępowo-drenażowych reformach nieszczęśliwy lud egipski zgłosił się do Józefa z informacją, że jeść coś muszą, a że on złupił ich już prawie doszczętnie, bo zabrał im wszystkie ruchomości to mogą zaoferować mu już tylko... a z resztą posłużę się cytatem:
„Nie mamy co ukrywać przed tobą [boś nam już wszystko odebrał - przypis własny], panie mój, że gdy już wyczerpały się nam pieniądze i gdy stada nasze są u ciebie, nie pozostało nam nic, co moglibyśmy dać tobie, panie, oprócz nas samych i naszej ziemi!”*
* Rdz 47, 18

A Józef, w swej nieograniczonej dobroci, oczywiście usłuchał strapionego ludu i nie posiadając się z radości ogłosił: „Oto dzisiaj nabyłem was i waszą ziemię dla faraona. Macie tu ziarno, obsiejcie ziemię”*.
* Rdz 47, 23

Oczywiście można powiedzieć, że wszystko wróciło do normy, bo rolnicy mogą obsiewać ziemie, a ruchomości i nieruchomości do nich wróciły (może nie odzyskali własności nad rzeczami, ale przecież mogą z nich korzystać), no cóż jeśli ktoś tak uważa – to jego prawo, ale byłbym wdzięczny gdyby nie uprawiał sofistyki, która sugeruje, że nic się nie zmieniło, bo zmieniło się bardzo wiele, albowiem "rząd, który jest dość silny, by dać ci wszystko czego pragniesz, jest dość silny by zabrać ci wszystko co posiadasz" (a jak poucza Mickiewicz: "lepszy na wolności kąsek lada jaki niźli w niewoli przysmaki"). I warto o takich „dobrych” rządach i takich „dobrych” reformach porozmyślać choć chwilę przy lekturze „Drogi do zniewolenia”.

P.S. Te reformy w Egipcie zaczęły się od Józefowej wykładni faraonowego snu, w której interpretator zasugerował, że jeśli nic się nie zmieni w polityce prowadzonej przez Faraona to lud wymrze z głodu (a uwspółcześniając: jeżeli nie powstaną rozwiązania systemowe to ludzie będą z głodu umierać na ulicach).

Komentarz mój jest niezwykle subiektywny, a nawet stronniczy, ale wierze, że choć przed lekturą książki trąci on przesadą, to po jej lekturze okaże się całkiem rozsądny.

Moim zdaniem, sam Autor najlepiej wyłuszczył o czym jest Jego dzieło:
„Ważniejsze jest stworzenie warunków sprzyjających postępowi, a nie >>planowanie postępu<<. Pierwszym wymogiem jest uwolnienie się od...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Sądzę, że w tym przypadku sam autor najlepiej eksplikuje o czym jest Jego dzieło:

„Doświadczenie działa skutecznie, lecz brutalnie. Uczy o skutkach naszych czynów dając nam je odczuć - kiedy leżymy na stosie musimy uwierzyć, że ogień pali. Tego surowego nauczyciela chciałbym, tak dalece, jak jest to możliwe, zastąpić łagodniejszym: Przewidywaniem. Dlatego zbadam skutki niektórych ekonomicznych poczynań przeciwstawiając temu, co widać to, czego nie widać”.

Frédéric Bastiat jest kontynuatorem myśli ekonomicznej Adama Smitha i był inspiracją dla takich ekonomistów jak: Ludwig von Mises, Friedrich Hayek i Henry Hazlitt, czego dowodem jest fakt, że to Pan Bastiat jest autorem słynnej metafory zbitej szyby (obecnej w tym dziele), na którą chętnie powoływali się w swoich pracach wymienieni gentlemani.
W eseju „Co widać i czego nie widać”, pewne argumenty zdążyły już stracić na swej randze, ale nie przez fakt, że straciły sens, lecz ze względu na zmiany w mentalności ludzkiej. Moc tych argumentów została przytłumiona, ale na pewno nie została zatarta (nota bene autor przestrzegał w pierwszej połowie XIX wieku, przed takim stanem rzeczy):

„Pan Lamartne powiedział: >>Jeżeli zniesiecie dotacje do teatrów, gdzie zatrzymacie się na tej drodze? Czy nie będzie logiczne znieść je dla uczelni, muzeów i bibliotek?<<
Można Mu odpowiedzieć: >>Jeżeli chcecie dotować wszystko, co dobre i pożyteczne, gdzie zatrzymacie się na tej drodze? Czy logicznie nie doprowadzi to do upaństwowienia rolnictwa, przemysłu, handlu i dobroczynności?<<”

- dziś nikt z nas się nie dziwi, że dobroczynność jest nacjonalizowana (o wymienionych sektorach gospodarki nie wspominając), ale w XIX wieku jeszcze taka odpowiedzieć mieściła się w definicji dowodu sokratejskiego.
Choć jest to książeczka o ekonomii, to nie należy się tym faktem nazbyt przejmować, bo jest to tytuł, który śmiało może występować na półce obok „Kto zabrał mój ser?” Johnsona Spencera (dzieła też niezaprzeczalnie o ekonomii).
W przedostatnim już przez siebie cytowanym fragmencie, chciałbym pokazać, że Pan Bastiat nawet wtedy, gdy podaje mało wyrafinowany argument, potwierdzający jego tezę, to dalej robi to z klasą:

„Mówi mu: >>Musisz dostarczyć mi zajęcie, i to zajęcie zyskowne. Głupio wybrałem dziedzinę działalności i przynosi mi ona straty. Jeżeli nałożysz dwudziestofrankową kontrybucję na mych rodaków, moja strata zamieni się w zysk. A zysk jest wszak moim prawem, musisz mi go zapewnić<<.
Społeczeństwo słuchające tego sofisty, obciążające się podatkami, by go zadowolić, nieświadome, że strata, jaką przynosi dany przemysł, nie przestaje być stratą, jeżeli zmusi się innych do jej pokrycia, takie społeczeństwo zasługuje na brzemię, jakie dźwiga”.

Mam nadzieje, że nikt nie poczuje się zdegustowany po lekturze tego komentarza, przez fakt, że więcej tu cytatów niż faktycznej opinii, ale ze względu na komentarze innych użytkowników, uznałem, że powinien być przynajmniej jeden, który odniesie się bezpośrednio do treści i – mam nadzieje - równie mocno zachęci do zapoznania się z „Co widać i czego nie widać”. Na koniec chciałbym pozostawić osoby, które dotrwały aż do tego miejsca, z nieco pesymistyczną konstatacją autora:

"Mój Boże, jak ciężko w ekonomii dowieść, że dwa i dwa daje cztery. Gdy to się uda, słychać krzyk:
>>To takie oczywiste, nudzisz nas<<. Potem głosowanie. Znowu tak, jakby nic nie zostało powiedziane".

Sądzę, że w tym przypadku sam autor najlepiej eksplikuje o czym jest Jego dzieło:

„Doświadczenie działa skutecznie, lecz brutalnie. Uczy o skutkach naszych czynów dając nam je odczuć - kiedy leżymy na stosie musimy uwierzyć, że ogień pali. Tego surowego nauczyciela chciałbym, tak dalece, jak jest to możliwe, zastąpić łagodniejszym: Przewidywaniem. Dlatego zbadam skutki...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Sądziłem, że „Studia nad żydofilią” będzie studium z prawdziwego zdarzenia o tym co czasem bywa nazywane „przemysłem Holocaustu” - od razu napiszę, że tak nie jest! „Studia nad żydofilią” to zbiór felietonów autorstwa Stanisława Michalkiewicza z przełomu drugiego i trzeciego milenium o stosunkach izraelsko-paleństyńskich i o wpływie tych relacje na świat, głównie na Polski dyskurs polityczny (ze szczególnym uwzględnieniem medialnego). Pan S. Michalkiewicz ujmuję tematy (swoim stylem) posługując się dowcipem i dzieląc się doskonałymi interpretacjami zdarzeń. Szczególnie polecam zapoznać się z artykułami: „Fejginięta z korzeniami” i „Czas pokuty” (pierwszy jest przykładem niebanalnej analizy, a drugi jest bardzo dowcipny).
Ale jest też rzecz, przez którą czuje się nabity w butelkę, mianowicie pośród 23 artykułów znajduje się jeden zatytułowany właśnie: „Studia nad żydofilią”. Pozwolę sobie zacytować jego ostatni akapit:
„Szczupłe ramy felietonu pozwalają zaledwie na zasygnalizowanie problemu i naszkicowanie konturów zjawiska. Jako przedmiot badań wydaje mi się ono jednak bardzo interesujące, więc byłoby pożądane, by wzięli je na swój warsztat specjaliści bardziej ode mnie kompetentni.*”.
Być może jest to zakamuflowana wiadomość do Pana Jerzego Roberta Nowaka, a może nie - ale tak czy owak, można czuć się trochę wystrychniętym na dudka, na co pragnę zwrócić uwagę. Tym niemniej nie wpływa to na jakość pióra Pana S. Michalkiewicza, bo to jest lekkie, mądre i kąśliwe jak trzeba :).

* Stanisław Michalkiewicz, 2007, Studia nad żydofilią, Wydawnictwo Von Borowiecky, Warszawa, s. 77.

Sądziłem, że „Studia nad żydofilią” będzie studium z prawdziwego zdarzenia o tym co czasem bywa nazywane „przemysłem Holocaustu” - od razu napiszę, że tak nie jest! „Studia nad żydofilią” to zbiór felietonów autorstwa Stanisława Michalkiewicza z przełomu drugiego i trzeciego milenium o stosunkach izraelsko-paleństyńskich i o wpływie tych relacje na świat, głównie na Polski...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Wywiad czytało mi się raczej dobrze, jest to niewątpliwie zasługa Pana Stanisława Michalkiewicza, który dzieli się wieloma ciekawymi informacjami i własnymi niemniej interesującymi spostrzeżeniami (uwagi te dotyczą np. „kapitalizmu kompradorskiego”, „żydofili”, „razwiedki”, „Żywej Cerkwi”…) - a dokonuje tego przy użyciu ładnej polszczyzny (słowo „ładnej”, a nie „pięknej” wynika z faktu, że czasem Pan Stanisław przy swoim wokabularzu mógłby się powstrzymać od przekleństw, a jednak tego nie robi). Znacznie gorsze mam zdanie o prowadzącym wywiad, o Panu Tomaszu Sommerze, który opatrzył książkę nader ciekawym wstępem i właściwie to można by go już wykreślić z tego interesu – to by dobrze zrobiło książce. Pan Sommer, jak sądzę, przygotował się do tego wywiadu merytorycznie, ale nieszczególnie przygotował się do zadawania pytań, a szkoda, bo kończy się to tym, że 8 pytań pod rząd dotyczy Pana Pipesa, a potem, po jednym pytaniu o Rotszylda, dalej pojawia się ten sam Pipes, i temat jest tak w koło Macieju wałkowany, że już nawet udzielający wywiadu próbuje jakoś przełamać ten monotematyzm (a tych fal monotematyzmu kilka się w publikacji znajduje) - moim zdaniem pytania, które zadaje Pan Sommer są niekiedy tak po prostu meczące w odbiorze.
Nie podoba mi się też tytuł, jest taki kabotyński, i mam wrażenie, że z samych wypowiedzi Pana Michalkiewicza, dało się wybrać jakiś dobry cytat, np. wypowiedz: „Każdemu życzę, żeby się nie bał mówić tego, co myśli” można było przerobić na taki tytuł: „Nie bójcie się mówić tego, co myślicie”.
Do wad chyba należałoby też zaliczyć zdjęcia, które przewijają się w książce, bo większość z nich jest kompletnie nie potrzebna i nie wnosi niczego do treści.
[aby nie duplikować pewnych fraz, rekomenduje przeczytanie komentarza Pana Michała Krzyckiego*, z którego opinią zgadzam się w całości]
Mimo tego wszystkiego jest to przyjemna lektura, ale mam wątpliwości czy warta pełnej ceny.

*http://lubimyczytac.pl/ksiazka/75508/michalkiewicz---nie-bojcie-sie-prawdy/opinia/41874089#opinia41874089

Wywiad czytało mi się raczej dobrze, jest to niewątpliwie zasługa Pana Stanisława Michalkiewicza, który dzieli się wieloma ciekawymi informacjami i własnymi niemniej interesującymi spostrzeżeniami (uwagi te dotyczą np. „kapitalizmu kompradorskiego”, „żydofili”, „razwiedki”, „Żywej Cerkwi”…) - a dokonuje tego przy użyciu ładnej polszczyzny (słowo „ładnej”, a nie „pięknej”...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Pan Stanisław Michalkiewicz napisał rozprawę o konserwatywnym liberalizmie, która ujęta jest w ramy traktatu filozoficznego (jestem przekonany, że jeśli za kilkadziesiąt lat powstanie III tom „Historii idei politycznych” to fragmenty tego tekstu się w nim znajdą).
Ale czym że jest konserwatywny liberalizm? Autor rozbija to pojęcie na dwoje i definiuje następującą: „[Liberalizm – mój przypis] jest ideologią polityczną, której treścią jest próba odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób ułożyć stosunki między człowiekiem i państwem, żeby z jednej strony państwo nie pożarło ludzkiej wolności, a z drugiej — żeby ludzka swawola nie rozsadziła państwa.”, konstatując to: państwo w stosunku do ludzi nie powinno być „opętane obsesją organizowania im życia od kołyski do grobu.”. Zaś konserwatyzm autor demitologizuje tak: „konserwatyzm nie tyle oznacza niechęć do zmian, co przekonanie, że istnieją wartości nie zmieniające się w czasie”, lub „Przeświadczenie o istnieniu niezmiennego i odpornego na działanie lotnych pisaków masowych nastrojów porządku, nazywane jest konserwatyzmem.”
Książka składa się z przedmowy autorstwa Janusza Korwin-Mikkego i 23 szkiców (napisanych w duchu powyżej przytoczonego rozumowania słów: liberalny i konserwatywny) charakteryzujących model państwa konserwatywno-liberalnego. Jest to nader interesująca lektura, zwłaszcza dla osób, pasjonujących się różnymi modelami ustrojowymi państw, ale również przez barwny, obrazowy i trochę publicystyczny język autora oraz podawane przez Niego przykłady może być to książka dokształcającą czytelnika z zakresu polityki i gospodarki.

Przypis do cytatów:
Stanisław Michalkiewicz, 2012, Dobry „zły” liberalizm, Wydawnictwo Von Borowiecky, Radzymin, s. 10, 22, 24, 125.

Pan Stanisław Michalkiewicz napisał rozprawę o konserwatywnym liberalizmie, która ujęta jest w ramy traktatu filozoficznego (jestem przekonany, że jeśli za kilkadziesiąt lat powstanie III tom „Historii idei politycznych” to fragmenty tego tekstu się w nim znajdą).
Ale czym że jest konserwatywny liberalizm? Autor rozbija to pojęcie na dwoje i definiuje następującą:...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„(…) gmach szpitala pochodził z okresu, kiedy jeszcze normy budowlane służyły ludziom, a nie odwrotnie (…)”
Ten zabawny cytat z książki w pewien sposób obrazuje, jaki jest modus operandi „Kwiatu kalafiora”, książka jest tak napisana by bawić, śmieszyć, jasno wyrażać ironię, a przy tym wszystkich zwracać uwagę na elementy świata, które nie działają poprawnie (uczy, że nawet uśmiech powinien być szczery, a nie być wynikiem jakiejś kurtuazji).
Serdecznie polecam jako lekturę łatwą, przyjemną a przy tym pouczającą.

„(…) gmach szpitala pochodził z okresu, kiedy jeszcze normy budowlane służyły ludziom, a nie odwrotnie (…)”
Ten zabawny cytat z książki w pewien sposób obrazuje, jaki jest modus operandi „Kwiatu kalafiora”, książka jest tak napisana by bawić, śmieszyć, jasno wyrażać ironię, a przy tym wszystkich zwracać uwagę na elementy świata, które nie działają poprawnie (uczy, że nawet...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwszy tom „Władcy Pierścieni” był utrzymany w stylistyce high fantasy i jeśli sięgamy po drugi z myślą, że miło będzie doczytać o tym barwnym świecie, gdzie dominuje dobro, w którym w momencie wielkiego zagrożenia przybędzie bohaterom na pomoc Tom Bombadil, a samo zło choć się czaj, to wiadomo, że dopiero na drugim końcu świata to lojalnie uprzedzam, że w drugim tomie dynamika akcji zmienia się i to momentami nie do poznania.
Nie chciałbym za wiele pisać o strukturze książki, gdyż to jak wykorzystany został podział na dwie księgi zdradzać będzie ciut za dużo fabuły, ale myślę, że nie będzie niczym złym jeśli nieco enigmatycznie napiszę, że w tym tomie Pan Tolkien eksperymentuje z podgatunkami heroic fantasy i dark fantasy.
Chciałbym jeszcze w telegraficznym skrócie odnieść się do kwestii fanowskich teorii. Otóż uważam, że doszukiwanie się na siłę elementów potwierdzających daną teorię, zaowocuję znajdowaniem dowód też „na siłę”, ale nie szukanie kontekstów w takim dziele jak „Władca Pierścieni” w cale nie wydaje mi się być czymś bardziej godnym ;)

Pierwszy tom „Władcy Pierścieni” był utrzymany w stylistyce high fantasy i jeśli sięgamy po drugi z myślą, że miło będzie doczytać o tym barwnym świecie, gdzie dominuje dobro, w którym w momencie wielkiego zagrożenia przybędzie bohaterom na pomoc Tom Bombadil, a samo zło choć się czaj, to wiadomo, że dopiero na drugim końcu świata to lojalnie uprzedzam, że w drugim tomie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Rozwodzenie się o świetności tego tytułu działa już na zasadach truizmu; i choć poczciwego truizmu nigdy nie za dużo to zamiast rozpisywania się o tych barwnych opisach przyrody, erudycyjnie wystylizowanych na mediewistyczne dialogach i zachwycaniem się stylistyką high fantasy to chciałbym zwrócić uwagę na coś innego, a to głownie dlatego, że czytający koledzy i koleżanki wykonali świetną prace przy wyliczaniu zalet na tyle, że duplikowanie ich opinii mija się z celem :).
Rzecz na która chciałbym zwrócić uwagę to nazywanie „Władcy Pierścieni” trylogią, kończę właśnie trzeci tom i z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że dzieło Tolkiena to JEDNA powieść podzielona na SZEŚĆ części - a zamieszczenie treści w trzech tomach ma wymiar jedynie marketingowy, dlatego też nie polecam nabywać mniejszej ilości tomów, niż właśnie trzy (żaden z tomów nie stanowi zamkniętą całość). Przeczytanie tylko jednego, tudzież dwóch tomów, pozostawi zbyt wielką ilość niewyjaśnionych wątków, zaś ocenianie pojedynczych tomów bez znajomości całości - również nie będzie zbyt dobrą strategią, a to dlatego, że jak już napisałem powyżej to nie są trzy powieści w ramach jednego cyklu (słownikowo trylogia) a JEDNA powieść wydana w trzech tomach (słownikowo tryptyk).
Wybaczcie proszę za komentarz nieco nie na temat :)

Rozwodzenie się o świetności tego tytułu działa już na zasadach truizmu; i choć poczciwego truizmu nigdy nie za dużo to zamiast rozpisywania się o tych barwnych opisach przyrody, erudycyjnie wystylizowanych na mediewistyczne dialogach i zachwycaniem się stylistyką high fantasy to chciałbym zwrócić uwagę na coś innego, a to głownie dlatego, że czytający koledzy i koleżanki...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Socjologia. Zwięzłe, lecz krytyczne wprowadzenie” to ciekawe studium, przedstawiające dwa dominujące w socjologii spojrzenia na zagadnienia związane z nauką o społeczeństwie. Pierwsze, które autor uważa za liberalne (choć w rzeczywistości demoliberalne, bądź socjalliberalne) i drugie - marksistowskie.
Publikacja Pana Anthony'ego Giddensa wydaję się świetną książką by zacząć studiowanie socjologii (niezależnie czy odbiorcą będzie student czy też entuzjasta tematu), a to dlatego, że autor w jasny sposób przedstawia różnice między teorią „społeczeństwa uprzemysłowionego” i „społeczeństwa kapitalistycznego” (oraz związanych z nimi pojęciami), a przy tym posiada olbrzymią wiedzę o zwolennikach obu tych koncepcji, dzięki czemu jego porównania wynikają z analizy poglądów i tekstów znanych socjologów, a nie są (jak to często bywa) piątym powtórzeniem tego co trzej opracowujący temat już napisali (bo też bazowali wyłącznie na opracowaniu tego pierwszego). Pan Giddens w każdym z rozdziałów po prostu wybiera po jednym z przedstawicieli danego nurtu i dokonuję zwięzłego, lecz krytycznego porównania z przedstawicielem nurtu opozycyjnego, używając przy tym cytatów z prac tych autorów.
Zawsze uważałem, że jednym z ważniejszych warunków napisania dobrej książki naukowej jest powoływanie się na źródła myśli ("ad fontes"), a nie na opracowania innych badaczy i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że póki co się nie mylę, a książkę serdecznie polecam :)

„Socjologia. Zwięzłe, lecz krytyczne wprowadzenie” to ciekawe studium, przedstawiające dwa dominujące w socjologii spojrzenia na zagadnienia związane z nauką o społeczeństwie. Pierwsze, które autor uważa za liberalne (choć w rzeczywistości demoliberalne, bądź socjalliberalne) i drugie - marksistowskie.
Publikacja Pana Anthony'ego Giddensa wydaję się świetną książką by...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem entuzjastą poglądów Arystotelesa i jego „Etyki Nikomachejskiej”, ale zawsze miałem dwa „ale” to tego dzieła, po pierwsze to pogląd na politykę, który moim zdaniem uczeń Platona zaczerpnął od mistrza (a może wpłynęły na to lekcje z Aleksandrem Wielkim) i arystotelesowska wizja filozofa. Moje pierwsze „ale” zaowocowało studiami nad pracami Machiavellego, a to drugie „ale” skierowało mnie właśnie do Kartezjusza i jego „Rozprawie o metodzie”.
„Rozprawa o metodzie” to jeden z pierwszych nowożytnych tekstów dotyczących samorealizacji, autor sugeruje by każdy, kto czuje się na siłach, stworzył swoją filozofię (indywidualną i praktyczną, która będzie służyła poznawaniu świata, a nie jak dawniej służyła tylko spekulowaniu nad istotą rzeczy) i żył zgodnie z nią. Tworząc taką filozofię autor zachęca do kierowania się tym co podpowiada nam rozum, ale i by nasza filozofia nie szkodziła innym (powinna być wyważona); więc wybieranie innych ścieżek niż te wytyczone przez innych powinno dawać nam radość w przypadku powodzenia, lub naukę przy niepowodzeniu, a nie służyć obśmiewaniu tych, którzy wybierają sprawdzone metody. To za tę wyważoność uwielbiam ten tekst, bo choć za lepsze uważa autor podejście indywidualne to nie wyszydza rozwiązań będących wytworem tradycji.
Bardzo istotne przy formułowaniu naszej substancji - istoty naszej filozofii (piszę o tym szerzej David Hume, choć polemizuje z wizją kartezjańską) jest stworzenie „moralności tymczasowej” - a że brzmi to nieco kontrowersyjnie, to pozostawię bez wyjaśnienia ten koncept, zachęcając tym samym - jak mam nadzieję - wszystkich do przeczytania „Rozprawy o metodzie” :)

P.S. Jeżeli też lubicie indukowanie zgodne z zasadami matematyki to ten tekst jest dla was!

Jestem entuzjastą poglądów Arystotelesa i jego „Etyki Nikomachejskiej”, ale zawsze miałem dwa „ale” to tego dzieła, po pierwsze to pogląd na politykę, który moim zdaniem uczeń Platona zaczerpnął od mistrza (a może wpłynęły na to lekcje z Aleksandrem Wielkim) i arystotelesowska wizja filozofa. Moje pierwsze „ale” zaowocowało studiami nad pracami Machiavellego, a to drugie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Autor zerwał z kompozycją znaną z „Psa Baskervillów”, powracając do dzielenia powieści na dwie wyraźne części. W tym przypadku wyszło to na korzyść historii, a to dlatego, że pierwsza z części pokaże nam plansze do gry "Kto jest mordercą?", a naszym celem będzie grę tę wygrać (do pomocy mamy oczywiście Sherlocka Holmesa i Johna Watsona). Druga zaś część zabierze nas w chłodne rejony Stanów Zjednoczonych i przybliży nam historię pewnego bractwa wolnomularskiego. Sama wzmianka o masonerii wydaje się być dostateczną zachętą do sięgnięcia po czwartą powieść cyklu, ale jeśli tak nie jest, to zachęcające może być, że Conan Doyle sięgnie po motywy naturalistyczne i przedstawi nam trudną do zaakceptowania i gorzką w swoim szerokim znaczeniu prawdę o życiu w niektórych społecznościach na świecie.

Autor zerwał z kompozycją znaną z „Psa Baskervillów”, powracając do dzielenia powieści na dwie wyraźne części. W tym przypadku wyszło to na korzyść historii, a to dlatego, że pierwsza z części pokaże nam plansze do gry "Kto jest mordercą?", a naszym celem będzie grę tę wygrać (do pomocy mamy oczywiście Sherlocka Holmesa i Johna Watsona). Druga zaś część zabierze nas w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Prezes” nosi podtytuł „Janusz Korwin-Mikke - publicysta i polityk” i z tą wiedzą należy zasiąść do czytania tej książki. Choć pierwsze dwa rozdziały wyłamują się od biografii polityka i publicysty to pozostałe są już pełną emanacją podtytułu.
Pierwsze dwa rozdziały mają charakter czysto biograficzny, jest w nich mowa o korzeniach Pana Janusza Korwin-Mikkego, o latach młodości, jego edukacji, a nawet o jego pierwszej pracy (nota bene jedynej jego pracy na etacie). I te rozdziały przedstawiają szalenie ciekawą historię młodego człowieka, ciekawą nie dlatego, że pojawiają się wątki bardzo osobiste, a dlatego, że pokazują historię młodziana o nieprzeciętnych predyspozycjach i niespełnionego uczonego, któremu do szczęścia brakowało tylko jednego - żeby państwo polskie się od niego odczepiło. Ogólnie mówiąc, poznamy prawdopodobną genezę poglądów biografowanego.
Następne rozdziały to już „Janusz Korwin-Mikke - publicysta i polityk”. Nie piszę tego by wykazać jakąś wadę tej publikacji, ale nie wątpliwie w tym przypadku segment o życiu prywatnej jednostki wydał mi się znacznie ciekawszy niż późniejszy los niespełnionego polityka i uznanego publicysty. Tym niemniej dalej jest to ciekawa lektura, zwłaszcza dla tych osób, którzy interesują się historią polityczną Polski lat 1980-2002 (choć dla pełnego zrozumienia wszelkich antagonizmów tamtego czasu zalecałbym przestudiowanie przypisów).
Sam osobiście odniosłem wrażenie, że książka ta może pełnić funkcję wypełniającą czas, między dwoma odlegle od siebie udostępnianymi wykładami Pana Janusza Korwin-Mikkego w Internecie, a to dlatego, że choć poglądy biografowanego są klarownie wyłuszczone, to już proponowane przez niego rozwiązania - niekoniecznie (autor wiernie przekazuje słowa Janusza Korwin-Mikkego nie ingerując w ich treść, sens ani wydźwięk), a to oznacza, że zagorzały zwolennik świadczeń społecznych i ogólnie interwencjonizmu państwowego nie będzie miał czego szukać w tej publikacji (może poza dwoma pierwszymi rozdziałami). Autor napisał po prostu rzetelną (18 stron przypisów i niezliczona ilość cytatów) i niestronniczą (jedyne wtręty autora zauważalne są przy podsumowywaniu kolejnych niepowodzeń UPR-u, gdzie Pan Cezary Zawalski opisuje - tzw. w kręgach ko-liberalnych - „protokół 1%”) biografię głównie polityczną. Praca mając charakter naukowy oczywiście powinna zwyżkować przy mojej ocenie, ale szczerze się zastanawiam czy ta praca co kol wiek wnosi. Osobiście wolałbym przeczytać studium krytyczne (i to NAWET takie, gdzie autor nie ukrywa swych sympatii politycznych), które mogłoby znacząco wzbogacić dyskurs publiczny (oczywiście przy zachowaniu rzeczowości i rzetelności). Mimo to doceniam, że autor zajął się wiernym wyłożeniem tego co biografowany twierdzi, choć tym samym napisał książkę tylko dla adherentów.

P.S. "Nie oceniaj książek po okładce, ani ludzi i rzeczy po pozorach".

„Prezes” nosi podtytuł „Janusz Korwin-Mikke - publicysta i polityk” i z tą wiedzą należy zasiąść do czytania tej książki. Choć pierwsze dwa rozdziały wyłamują się od biografii polityka i publicysty to pozostałe są już pełną emanacją podtytułu.
Pierwsze dwa rozdziały mają charakter czysto biograficzny, jest w nich mowa o korzeniach Pana Janusza Korwin-Mikkego, o latach...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Lech Kaczyński w Tbilisi Jan Engelgard, Adam Wielomski
Ocena 5,5
Lech Kaczyński... Jan Engelgard, Adam...

Na półkach:

Temat wojny w Osetii Południowej (bo właśnie tego dotyczy książka, a nie roli Prezydenta Kaczyńskiego w tym zdarzeniu) był swego czasu w mediach szeroko poruszany, no tyle, że z medialnych relacji trudno było dowiedzieć się czegoś o przyczynach czy potencjalnych skutkach tamtych wydarzeń - bo jak to bywa w takich sprawach - raczej mówi się o przebiegu.
Dlatego też warto zajrzeć do tej publikacji, bo w ciekawy sposób jest tu poruszony temat konfliktu gruzińsko-rosyjskiego i gruzińsko-osetyjskiego. Choć to co najciekawsze - moim zdaniem - to skonfrontowanie sytuacji osetyjskiej z głośnym odłączeniem się Kosowa od Serbii albo z sytuacją na bliskim wschodzie (wykazane podobieństwa i różnice w przebiegu tych zdarzeń i późniejszej narracji medialnej o nich są zdumiewające).
Ale szczerze odradzam czytanie ludziom, którzy są uczuleni na prawicowe* pióro, bo to wylewa się wręcz wiadrami z każdej kartki i nie trudno też odczuć wrażenia, że autorzy bardzo często się powtarzają, co w odbiorze może sprawiać wrażenie próby silnego nakłonienia do przyjęcia prezentowanych racji, a te jak już wspomniałem są niepopularne.

*Prawicowość o której jest mowa to nie ta prawicowość w rozumieniu „pisowskim”, lecz tym tradycyjnym, nazywanym dzisiaj częściej „wolnościowym”.

Temat wojny w Osetii Południowej (bo właśnie tego dotyczy książka, a nie roli Prezydenta Kaczyńskiego w tym zdarzeniu) był swego czasu w mediach szeroko poruszany, no tyle, że z medialnych relacji trudno było dowiedzieć się czegoś o przyczynach czy potencjalnych skutkach tamtych wydarzeń - bo jak to bywa w takich sprawach - raczej mówi się o przebiegu.
Dlatego też warto...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Europeistyka w zarysie Dariusz Milczarek, Alojzy Z. Nowak
Ocena 5,7
Europeistyka w... Dariusz Milczarek, ...

Na półkach:

To jest naprawdę dobra książka dla europeistów (i pewnie tylko dla nich).
Autorzy podzieliły książkę na 5 części, a każda z części opisuje konkretną płaszczyznę integracji europejskiej - tak integracji, bo niestety jest to książka dla europeistów, gdzie formuła tych studiów wciąż jeszcze jest niezdefiniowana, wiec nim pojawi się jakiś reformator na białym koniu to trzeba zaakceptować taki stan rzeczy, że europeista to osoba zajmująca się UE i po trosze autorytet od wszystkiego co europejskie.
Część I składa się z przytoczenia i scharakteryzowania historycznych koncepcji integracji w Europie (ciekawy, choć przewidywalny dobór przykładów; tym niemniej opisy te są znacznie klarowniejsze niż te w publikacjach A. Marszałka czy K. Łastawskiego). Rozdział pisany jest z zacięciem typowym dla politologów, czyli opisy są konkretne, realia historyczne dość dobrze zarysowane ale nie znajdziemy tu głębszych analiz czy dygresji.
W części II jest mowa o prawie wspólnotowym. Moim zdaniem język jest nieco-zbyt-prawniczy, ale z drugiej strony trudno znaleźć w literaturze tak rzetelne opisy głównych założeń prawa europejskiego. A fachowość, polegająca na podpieraniu własnych słów o orzecznictwa ETS, jest wręcz wzorowa (choć nieobecność w bibliografii Traktatów WE/UE jest trochę zaskakująca).
W części III jest mowa o integracji w sferze gospodarczej i tu skład personalny też nie zawodzi. Wyczuwalne jest to, że o ekonomii piszą ekonomiści (czyli tak jak powinno być). Bardzo spodobało mi się, że rozdziały te są rzeczowe, a autorzy omawiający problematykę przytaczają kompetentny wachlarz zależności i wymieniają wszelkie zalety i wady unii celnej (i jej kolejnych stadiów). Co raz częściej spotykam się z pisaniem o UGiW jako o wskaźniku, który odróżnia dobrych Europejczyków od tych złych, tu tego nie znajdziemy, bo w rozdziałach do części III jest mowa tylko o twardej ekonomii.
Części od IV do V potraktuję zbiorczo, w nich jest mowa o ładzie społecznych i wyzwaniach jakie przed UE stawia współczesny świat - czyli kwestie społeczno-kulturowo-polityczne, a więc rzeczy, którymi jesteśmy otaczani na co dzień, i o których czerpiemy informację z innych źródeł niż książki, bo te często się mylą, bądź też szybko dezaktualizują - czy ten problem i w „Europeistyce w zarysie” jest widoczny, no cóż - trochę tak (przykłady: „nowy program Kultura 2007 będzie silnie zintegrowanym narzędziem wspólnotowych działań(…)” - a wcale tak nie było, choć zapowiedzi rzeczywiście wskazywać mogły na huczność tego przedsięwzięcia, albo charakterystyka modelu 1-2-3-4, która to jest naprawdę ciekawa tyle, że „jednobiegunowość” - w momencie rodzenia się nowych mocarstw światowych i nieprzyjemnych tarć w polityce transatlantyckiej - chyba już nie istnieje, a ta sytuacja bezsprzecznie wpływa na trzecią cześć modelu, czyli „koncepcje trzech światów” – może nie na samą nazwę jeszcze, ale już na pewno na charakterystykę poszczególnych „światów”).
Ostatnia część podręcznika opisuję moment prac nad dostosowaniem polskiego ustawodawstwa do wspólnotowego i o perspektywach jakie ma Polska po akcesji do UE. Moim zdaniem lektura tej części podręcznika była bardziej pouczająca niż np. „Drogi do wolności. Drogi do wspólnej Europy 1945-2007”, ale i znacznie skrócona względem tej drugiej z wyraźnym pominięciem inicjalizacji (a poza tym można odczuć wrażenie, że ta część podręcznika została dopisana z czysto technicznych powódek).
Zaletami publikacji jest niewątpliwie język (czasem zbyt fachowy, ale raczej komunikatywny) i rzeczowość (naprawdę co raz trudniej znaleźć książki o tematyce integracji europejskiej, które uwypuklałyby niezaprzeczalne błędy popełniane przez WE/UE; większość z autorów przemilcza pewne kwestie tym samym zakrzywiając nieco rzeczywistość).
Ale są i wady, choć na szczęście ja z poważnych problemów tej publikacji dostrzegam tylko wady wydawcy, bo mimo naprawdę ładnego wydania to pomysł na przypisy, które znajdują się po każdym z rozdziałów uważam za nie trafiony (moim zdaniem staroszkolne rozwiązanie - gdzie przypisy znajdują się na dole strony której dotyczą - jest lepsze) i kwestia tabel i wykresów. W całej książce są naprawdę świetnie zaprojektowane tabele i wykresy - czytelne jak mało które - ale ich umiejscowienie w tekście bywa absurdalne (ale jest to tak znany problem, że chyba nie ma co się o nim rozpisywać).

To jest naprawdę dobra książka dla europeistów (i pewnie tylko dla nich).
Autorzy podzieliły książkę na 5 części, a każda z części opisuje konkretną płaszczyznę integracji europejskiej - tak integracji, bo niestety jest to książka dla europeistów, gdzie formuła tych studiów wciąż jeszcze jest niezdefiniowana, wiec nim pojawi się jakiś reformator na białym koniu to trzeba...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

To przykre, że studenci europeistyki dostają takie „podręczniki akademickie” do nauki, bo ta publikacja ani nie wyczerpuje tematu, ani nie jest za szczególnie pomocna w nauce. Do tego książka prawie wyłącznie jest o WE/UE (a zjawisko integracji europejskiej datujemy na dzieje znacznie wyprzedzające powstanie WE - co historycy supremujący XX stulecie powinni chyba już zaakceptować)… i dla jasności, rzeczywiście te instytucje są relewantne dla przedmiotu historia integracji europejskiej… ale w powojennej Europie!, co za tym idzie autor poprzednie stadia potraktował po macoszemu, prawdopodobnie uznając przy tym, że w książce, w której tytuł zaczyna się od słowa HISTORIA, można nawiązania HISTORYCZNE ograniczyć do minimum i omówić kilka przykładów na kilkudziesięciu stronach (nota bene przykłady te same co w książkach Pana Adama Marszałka).
Wyjątkiem od tej normy jest omówienie koncepcji Paneuropejskiej (do której autor kilka razy się odwołuje) - ale po lekturze odniosłem wrażenie, że rozbudowany segment nie wynikał z faktu że był to kluczowy plan (ba! ja to dobrze wiem!), ale raczej z sympatii autora do Richarda Coudenhove-Kalergiego i jego koncepcji.
A jeśli chodzi o komunikatywność tekstu, no cóż, tekst jest zrozumiały, no tyle, że więcej tam nieistotnych rzeczy nisz niebagatelnych. Dla przykładu, autor w treści wymienia większość z konferencji państw WE, no tyle, że tylko wymienia, bo eksplikacja z reguły wygląda tak: „zapadły tam bardzo ważne decyzje, które znacząco/nieznacząco wpłynęły na pogłębianie integracji” - typ wyjaśniania „na wiarę” jest u Pana Łastawskiego dominującym sposobem przekazywania wiedzy - w ogóle mam wrażenie, że książka napisana jest trochę na zasadzie „Roczników”, czyli gdzieś coś przeczytałem, coś tam gdzieś słyszałem, a nawet coś widziałem… no tyle że napisane jak poważna książka akademicka (z wyłączeniem I rozdziału, bo w kwestiach odniesień HISTORYCZNYCH autor naprawdę się nie kłopotał tym, by zajrzeć do źródeł). A więc nie jest to dobra książka o historii integracji europejskiej, bo co najwyżej o wycinku tej historii (co nie zostało uwzględnione w tytule publikacji), nie jest to też dobra kronika, bo raczej przeciętnej klasy skrypt (suplement do wykładu) i co gorsza nie jest to też ciekawa książka, która poszerzyłaby widnokrąg myślowy (przytaczane fakty są parcjalne, a treść nie wyczerpuję tematu). Znaleźć można tu kilka wzmianek o „Ojcach założycielach UE”, ale raczej są wspomniani, a nie zbiogramowani. Nie poznamy nawet ich zapatrywać na politykę, właściwie dowiadujemy się, że ich (z treści książki wynika, że w praktyce jedynym) celem funkcjonowania w polityce było utworzenie Federacji Europejskiej (jedni oddolnie, drudzy odgórnie; ale tak czy owak, Pan Łastwaski zrobił z nich politycznych odpowiedników „piosenkarzy jednego przeboju”) + Charles de Gaulle, który był zwolennikiem rozwiązań konfederacyjnych, ale u Pana Łastawskiego częściej prezydent de Gaulle pojawia się w roli „chłopca do bicia”, na którego można zwalić winę za wszelkie niepowodzenia, a nie w roli „Ojca założyciela UE”.
Ale wracając do tego pierwszego rozdziału i do nawiązań historycznych - w pracy Pana Łastawskiego są one ahistoryczne (pojawiają się błędy, które można by puścić płazem, gdyby pojawiły się w rozmowie prywatnej, ale nieakceptowalne jest by w jakiej kol wiek poważnej pracy znalazły się takie rzeczy): autor notorycznie unika pisania: „p.n.e.”; przykład: „W 478 roku utworzono Ateński związek Morski…”, ale to niedbalstwo językowo-historyczne ma też inne twarze: „(…) spotkanie gnieźnieńskie, zorganizowane 28 kwietnia 2000r. z okazji tysiąclecia zjazdu gnieźnieńskiego cesarza Ottona III z Królem Polski Bolesławem Chrobrym (…)”, podczas gdy na tym spotkaniu Króla Polskiego nie było, a dlatego? Bo w tamtym okresie nie było króla! (powinno być napisane „z późniejszym Królem Polski”). I takich rzeczy trochę jest, choć przyznam, że większość jest zabawna jak np. literówka zawarta w sformułowaniu „trybun budowy” (powinno być „trybun ludowy”). A z rzeczy, które są nie trafione, choć pewnie przedstawiają się tak jak miały:
- na końcu każdego z rozdziałów jest… streszczenie rozdziału, a jest to przecież idealne miejsce na wypisanie wniosków
- autor opisał kilka instytucji UE (działających wg rozwiązać traktatu nicejskiego) - a ponieważ temat jest mi znany to z pełną świadomością muszę przyznać, że kompetencje tych instytucji były „płynne” (a i do dzisiaj trudno konkretnie określić jakimi płaszczyznami zajmują się dane instytucje), tym niemniej można wytłumaczyć ich specyfikę doszukując się różnic miedzy nimi, czyli jeśli Komisja UE jest organem wykonawczym to Rada UE jest ustawodawczym itd… niestety autor wybrał formę opisową, gdzie przy olbrzymiej inflacji słów po prostu próbował opisać każdą z tych instytucji osobno, co zaowocowało opisami niekonkretnymi, a przez brak zwrócenia uwagi na to czym różni się jedna od drugiej po prostu nie wiele z tych charakterystyk wynika. Z takiego rozgardiaszu trudno będzie nieobeznanym z tematem co kol wiek zrozumieć - współczuję każdemu studentowi, który na kolokwium będzie musiał udzielić odpowiedzi bazującej na tej publikacji.
- konstrukcja książki też nie jest najlepsze, mamy tu co prawda index, ale wyłącznie index zawierający nazwiska, co objawia się tym, że jeśli szukamy informacji o Planie Plevena to index się sprawdzi, ale jeśli poszukamy w nim hasła „Traktat amsterdamski” to możemy się bardzo niemile zaskoczyć. I zatrzymując się już przy tym „Traktacie amsterdamskim”. Jest on na okrągło przytaczany, szkoda tylko, że jest tak bardzo eksploatowany nim jeszcze w treści książki pojawi się jakiś jego opis czy choćby omówienie - poważnie, przez kilkadziesiąt stron człowiek może się głowić co ten traktat pozmieniał, a autor twardo trzyma nas w niepewności i to w typowym dla siebie stylu, czyli „na wiarę” i bez skrupułów ustawicznie używa fraz typu „po akcesji Traktatu Amsterdamskiego”, co może jakoś bardzo nie utrudnia tekstu w odbiorze, ale jest to frustrujące, kiedy autor używa terminologii, z którą wcześniej nie zapoznał czytelników. W pewnym momencie miałem już nawet wrażenie, że po prostu gdzieś umknęła mi notka o TA, albo autor po prostu zapomniał o nim napisać, ale żadna z tych odpowiedzi nie była prawdziwa bo kilka słów o Traktacie amsterdamskim pojawia się w książce… no tyle, że już po pełnym (i jak piszę pełnym to też mam to na myśli) omówieniu projektu „Agenda 2000” (w nieco niespodziewanym miejscu, prawda?).
Myślę, że tych kilka gorzkich zdań jednoznacznie określa mój stosunek do tego podręcznika, niemniej muszę zwrócić uwagę na to, że mimo dużej liczby banialuków i lekkiej rozlazłości tekstu, to faktycznie jest to książka, w której zawarto wiele danych (nie najlepiej opisanych, a o indukowaniu to już w ogóle nie ma mowy), dzięki czemu książka może spełniać funkcje notatek (bo jest przeładowana datami, miejscami konferencji i terminologią związaną z historią integracji europejskiej). Co za tym idzie książka może być przydatna, bo kiedy wiedzę już zdobędziemy - obligatoryjnie z innych źródeł - to do jej odświeżenia i usystematyzowania ten podręcznik będzie w sam raz.

To przykre, że studenci europeistyki dostają takie „podręczniki akademickie” do nauki, bo ta publikacja ani nie wyczerpuje tematu, ani nie jest za szczególnie pomocna w nauce. Do tego książka prawie wyłącznie jest o WE/UE (a zjawisko integracji europejskiej datujemy na dzieje znacznie wyprzedzające powstanie WE - co historycy supremujący XX stulecie powinni chyba już...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Dużo by pisać, jak wiele ciekawych spostrzeżeń zdobyłem po przeczytaniu tej lektury, ale nie czułbym się zbyt komfortowo, gdybym zabrał komukolwiek możliwość przebycia tej podróży samemu; więc napisze to, czego nauczyłem się sam: przykładanie własnych rąk do urzeczywistnienia czegoś co musi się stać wcześniej, czy później jest grą wartą świeczki - nie warto czekać, aż ktoś inny zrobi za nas coś dobrego.

Dużo by pisać, jak wiele ciekawych spostrzeżeń zdobyłem po przeczytaniu tej lektury, ale nie czułbym się zbyt komfortowo, gdybym zabrał komukolwiek możliwość przebycia tej podróży samemu; więc napisze to, czego nauczyłem się sam: przykładanie własnych rąk do urzeczywistnienia czegoś co musi się stać wcześniej, czy później jest grą wartą świeczki - nie warto czekać, aż ktoś...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem zwolennikiem lakonicznych wypowiedzi, co pragnę teraz wyłuszczyć:
Książka jest jednocześnie nie wypałem i naprawdę udaną publikacją... z tym, że z drugą częścią tego zdania zgodzą się wielbiciele twórczości Artura Andrusa, a z pierwszą – reszta świata ;)

Jestem zwolennikiem lakonicznych wypowiedzi, co pragnę teraz wyłuszczyć:
Książka jest jednocześnie nie wypałem i naprawdę udaną publikacją... z tym, że z drugą częścią tego zdania zgodzą się wielbiciele twórczości Artura Andrusa, a z pierwszą – reszta świata ;)

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to