-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2019-10-21
2018-03-04
Z przykrością trzeba przyznać, że nie jest to dobra książka. Można też dodać, że stwierdzenie „niedobra” jest w jej przypadku eufemizmem, ale nie o znęcanie się nad autorką nam chodzi, a o próbę zrecenzowania produktu, który zwyczajnie udaje coś, czym nie jest.
Zacznijmy od okładki, wyjątkowo udanej i zachęcającej, począwszy od samego tytułu, poprzez zjawiskową kobiecą twarz, a skończywszy na tajemniczym symbolu, który okaże się być zaratusztrianskim symbolem przedstawiającym drogę duszy ludzkiej od narodzin, aż do śmierci. Symbol do złudzenia przypomina godło Trzeciej Rzeszy i to wszystko skład się na szalenie intrygujący przekaz, któremu z pewnością nie oprze się czytelnik poszukujących zanurzonego w historycznych tajemnicach intrygującego kryminału. Bo jako kryminał pozycjonuje tę książkę wydawca i taką też intencję zdaje się miała autorka.
„Enigmatyczny, pełen napięcia kryminał, który pozwala nam wejść do świata zbrodni, sekt i obsesji skrywanych przez esesmanów.” To blurb ze skrzydełka, w którym nie ma ani słowa prawdy. W książce Marciszewskiej właściwie nic nie jest enigmatyczne, no może z wyjątkiem zbrodni, od której rozpoczyna się ta historia. Oto w brutalny sposób zamordowana zostaje młoda badaczka największego zbioru dokumentów masońskich w Europie. Tak, to brzmi intrygująco, jeśli jednak ktoś liczy na to, że coś z tych zbiorów zostanie mu ujawnione, będzie musiał obejść się smakiem. Nie zostanie też, jak sugeruje cytowana wyżej blogerka, zaproszony do świata sekt i obsesji esesmanów, dowie się jedynie, że Himmler stworzył zespół badający zbrodnie na kobietach oskarżonych o czarodziejstwo. Dostanie za to nijaką historię śledczego, który prócz sztampowych problemów zawodowych, ma też szereg kłopotów natury wychowawczej. Po śmierci żony, musi opiekować się nieletnim synem, w czym dzielnie wspiera go babcia. Do tego oczywiście doklejono na siłę problemy sercowe - żenująco telenowelową relację z panią prokurator, zlepioną z jakichś komiksowych wyobrażeń o ponętnej i charakternej „orlicy temidy” oraz z poznaną na siłowni niby tajemniczą „kobietą z przeszłością”.
Sama postać asa dochodzeniówki też wymyślona jest wyjątkowo nieudolnie, zwłaszcza we fragmentach, w których zdaje się ma zdradzać wyjątkową wrażliwość, a wychodzi z tego niezamierzona groteska. Ot choćby w takim fragmencie:
„Obudził się cały spocony. Co gorsza bolała go głowa. Wczoraj zdecydowanie za dużo wypił. Musiał odczekać swoje. Postanowił wysprzątać mieszkanie. Nieraz przekonał się, że to najlepszy sposób na męczącego kaca.”
Tak, dobrze widzicie, główny bohater, imiennik Rogera Moora, śledczy z wydziału zabójstw leczy kaca sprzątając mieszkanie. Czytajmy jednak dalej: „Poza tym nie cierpiał pająków, chociaż zauważył, że w miejskich mieszkaniach rzadko się gnieżdżą, w przeciwieństwie do wiejskich domostw.”
Naprawdę? Naprawdę komisarz policji wspina się na szczyty dedukcji i dochodzi do wniosku, że robactwa jest jednak więcej na wsi? Tak właśnie. Wcześniej jednak udające się na randkę, dokonuje lustracji kobiecego ubrania w stylu iście macho: „Ubrała się w obcisłe, błękitne spodnie dżinsowe oraz przewiewną, kremową, półprzeźroczystą koszulę, na którą nałożyła czarny, rozpinany kardigan.” Ok., kremowy kolor można by jeszcze przełknąć, ale kardigan? Litości…
Długo można by jeszcze pastwić się nad tym utworem, który udając kryminał, snuje się jak klasyczna powieść obyczajowa dla kucharek. Prawdopodobnie Katarzyna Marciszewska jest pasjonatką historii, niewykluczone też, że poświęciła wiele czasu na zgłębianie tematu związku nazistów z mistycyzmem, ma na ten temat sporą wiedzę i jest to jest pasją. Faktem jest jednak, że próba podzielenia się tą wiedzą w zbeletryzowanej formie, okazała się być całkowitym niewypałem.
Z przykrością trzeba przyznać, że nie jest to dobra książka. Można też dodać, że stwierdzenie „niedobra” jest w jej przypadku eufemizmem, ale nie o znęcanie się nad autorką nam chodzi, a o próbę zrecenzowania produktu, który zwyczajnie udaje coś, czym nie jest.
Zacznijmy od okładki, wyjątkowo udanej i zachęcającej, począwszy od samego tytułu, poprzez zjawiskową kobiecą...
2016-02-16
Gdyby tę ponad 700-stronicową cegłę zawinąć w tetrową pieluchę i mocno wycisnąć, otrzymalibyśmy to, czym jest ona w istocie, czyli skromną nowelkę, z papierowymi postaciami i wątłą fabułką imitującą poetykę tasiemcowych seriali. Ja może nie jestem stosownym targetem, dla takich czytanek i omijam zazwyczaj szerokim łukiem regały z tego typu ckliwymi wydawnictwami, których autorkami są bibliotekarki, panie weterynarz czy ekspedientki, słowem grafomanki, ale na boga, powinny być chyba jakieś granice wydawniczej przyzwoitości. Wydał to Znak, założyłem więc, że będzie to coś w stylu Grocholi, która, pamiętam, była nawet zabawna. Tymczasem dostałem męczącego gniota, czytankę z rozwleczoną do granic wytrzymałości narracją, nawet nie wydumaną, ale zwyczajnie skleconą byle jak na bazie wyświechtanych klisz.
Oto bowiem główna bohaterka, studentka psychologii, udzielająca się charytatywnie w szpitalu dziecięcym, najpierw próbuje obrzydzić przyjaciółce czterdziestoletniego lekarza, w którym ta się kocha, by potem samemu ulec jego urokowi. Problemem okaże się nieprzyzwoita różnica wieku, dodatkowo wybranek serca jest rozwodnikiem i o zgrozo ma córkę, o czym dowiemy się oczywiście po serii niby to dramatycznych nieporozumień rozwleczonych do niezdrowych rozmiarów, do tego dochodzi koleżeńska lojalność i toksyczna matka. I dwie ciotki, jednak jędza, druga przesłodzona niczym dobra wróżka z Kopciuszka. Główna bohaterka zresztą nieudolnie stylizowana jest na tej klasycznej postaci. Ale niech już będzie, nie pierwsza to i pewnie nie ostatnia ramotka wykorzystująca znane toposy i klasyczne figury. To, co boli najbardziej, co sprawiało wręcz fizyczny dyskomfort podczas lektury, to wspomniana na wstępie forma. Koszmarne dłużyzny, niepotrzebnie rozciągane dialogi, jakby żywce przepisane z pogaduszek zasłyszanych w tramwaju, mozolnie zdążające do pointy, oczywistej naturalnie. Niby mające być dowcipne, szalenie jednak drętwe, niby to wnikliwe, a w istocie infantylnie poprawne. O monologach wewnętrznych głównej bohaterki nie będę się rozwodzić, by nie pastwić się bardziej niż jest to konieczne. Bełkotliwe to, nudne i egzaltowane niczym pamiętnik gimnazjalistki, która właśnie odkryła twórczość Coelho i płacze po każdym odcinku B jak Badziewie.
Kolejna rzecz to rysunki postaci. Autorka nie może z jakichś osobliwych względów nakreślić ich raz a porządnie, musi co kilkadziesiąt stron przypominać czytelnikowi, że ciotka Klara to irytująca i zrzędliwa starucha, a matka to apodyktyczna i nadopiekuńcza matrona. Przecież to do niczego nie prowadzi, gdyby chociaż to było w jakiś sposób zabawne, ale gdzie tam. Mamy kilkanaście razy powtórzone te same sekwencje. Ciotka narzeka i obżera się domowymi wypiekami, matka goni córkę do obowiązków i utyskuje na każdy objaw jej samodzielności. A kiedy już wydaje się, że w tym przynudzaniu była metoda, że zaraz czeka nas jakaś wolta, że wyjawiona zostanie tradycyjna rodzinna tajemnica, bo przecież wiadomo, że każda szanująca się rodzina powinna takową posiadać, dostajemy tak tanie wyjaśnienie, że doprawdy aż brak słów.
Zresztą każdy z fabularnych pomysłów Ficner-Ogonowaskiej jest równie tani i cienki niczym botwinka matki głównej bohaterki. Pierwszy z brzegu. Oto po upojnej nocy z pociągającym doktorem, on musi jechać na dyżur do szpitala, ona wraca w skowronkach do domu. Kiedy następnie dzwoni do niego, słyszy jego zmęczony (przypomnijmy, że człowiek był po pewnie niezbyt sielankowym dyżurze) i oficjalny głos w słuchawce, rozłącza się i przechodzi załamanie. Tak, dokładnie. Kilka dni nie wychodzi z łóżka, płacze, złorzeczy, tarza się w pościeli, przegania gości. Potem oczywiście wszystko się wyjaśnienie, a następnie pojawia się kolejne nieporozumienie, związanie z wątpliwym statusem matrymonialnym absztyfikanta, wreszcie na scenę wchodzi kilkuletnia córeczka. Oczywiście jest słodka, niczym kotek, którego dostaje od nowej cioci, koleżanki tatusia i pozornie nierozwiązywalne sprawy zaczynają wchodzić mozolnie (kilkadziesiąt kolejnych stron) w klimaty sielankowe. Nie wiem, czy autorka korzystała z jakichś cudownych przepisów na wciągającą fabułę, wiem natomiast, że żaden z tych konceptów nie zagrał. Nie miał szans, biedaczek, gdyż wątłej był postury i rozmył się w morzu zbędnych przymiotników i kaskadach niepotrzebnych zdań.
Nie zdradzę też chyba jakiejś wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że tytułowy czas faktycznie pokazał, że szkoda go było na tę wątpliwej jakości gargantuiczną czytankę o bzdetach.
Gdyby tę ponad 700-stronicową cegłę zawinąć w tetrową pieluchę i mocno wycisnąć, otrzymalibyśmy to, czym jest ona w istocie, czyli skromną nowelkę, z papierowymi postaciami i wątłą fabułką imitującą poetykę tasiemcowych seriali. Ja może nie jestem stosownym targetem, dla takich czytanek i omijam zazwyczaj szerokim łukiem regały z tego typu ckliwymi wydawnictwami, których...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wymyśl sobie sympatycznego żulika spod sklepu, który będzie prostym językiem opowiadał ci świat. A ty każ się wszystkim tym zachwycać. Słabe.
Wymyśl sobie sympatycznego żulika spod sklepu, który będzie prostym językiem opowiadał ci świat. A ty każ się wszystkim tym zachwycać. Słabe.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to