Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

redefinicja bóstwa?

ten reportaż... jest.
po prostu jest.
jest poprawny, sensowny, momentami szokujący.
właśnie - momentami, a wydaje się pisany tak, aby szokować na każdej stronie i - sądząc po szumie, jaki wywołała ta pozycja kilka lat temu, gdy wychodziło - tak się stało.
zastanwiam się co jest z nami nie tak - bo ta książka pokazuje tytułowych bogów jako ludzi, tak bardzo ludzkich, zmęczonych i przepracowanych jak szary obywatel, zrównuje ich z poziomem ziemi, a zarazem uwydatnia, że problem nie leży w samych lekarzach, a systemie, który stworzony jest, aby oszczędzać, a niekoniecznie leczyć. systemie, który pokazuje dlaczego wysoki poziom opieki medycznej jest dla wybranych - tych, których stać, tych, których trzeba by nazywać małymi bogami - kimś ponad nami.
zarazem tytułowi mali bogowie są bogami w sensie cudotwórstwa - bo nie paść, nie poddać się i walczyć o każde istnienie w takich warunkach, to bliskie bóstwu. ale tej dobrej, cudownej stronie bóstwa; jak każde bóstwa są humorzaści, zmęczeni i przewrażliwieni - ale kto z nas nie jest?
książka tak naprawdę opowiada o dwóch rodzajach bogów - tych dalekich, potężnych i tych ludzkich, wzorowanych na nas samych, z naszymi zaletami i wadami.

ale czy ktoś nie zdawał sobie z tego sprawy? wystarczy jedno zderzenie z systemem opieki zdrowotnej, aby wiedzieć, że to nie pacjent jest najważniejszy. najważniejsze są pieniądze. i to nie wina lekarzy, a tych wyżej - tytanów? kto stoi ponad bogami? może o tytanach właśnie powinniśmy mówić, o problemach wyżej, które spadają na lekarzy, a z nich - na pacjentów.
to nie jest odległy ani niedostępny świat, ale pewna zmora codzienności. to nie system sądowy, gdzie sporo z nas pewnie nigdy nie stanie przed sędzią.

oczywiście, że spojrzenie "od środka" jest ważne i cenne, jednak ogólne wnioski pozostają takie same. ale może ten reportaż jest potrzebny, może nie umiemy na człowieka patrzeć jak na człowieka?
zarazem mówi się czasem o tym, że chociażby w policji czy służbach społecznych trzeba się udopornić, odciąć, zostawić pracę w pracy. to może skutkować obojętnością i zimnem, a nawet czasem prowadzić do wypalenia. więc czemu odbieramy to prawo lekarzom - tylko, a może aż - ludziom.

trochę minęło od pierwszej połowy tej opinii; ale z perspektywy czasu wiem, że ta książka miała na celu szokować, dokręcić śrubę, powiedzieć to, co każdy niby wiedział, ale jakoś o tym nie mówił na głos albo chociaż nie myślał, gdy przychodziło spotkanie ze służbą zdrowia. szokowować - aby zarobić. nawet samo nawiązanie do hitu kinowego, czyli "Bogów" Palkowskiego. sam sugeratywny podtytuł - "o znieczulicy".
to nastawia odbiorcę do określonego podejścia - znieczulica w końcu nie jest niczym dobrym; reportaż rozwija to, co oznacza ta znieczulica i skąd może się brać, chociaż nie brakuje brutalnych scen, w które zwyczajnie nie chce się wierzyć.
proste - w każdym gronie znajdzie się zgniłe jabłko, czarna owca i na to niewiele mam do powiedzenia. ale to szok, a niekoniecznie zrozumienie, współczucie, był tym, co grało pierwsze skrzypce.

to taki typowy reporterski średniak; ma określony temat, którego się trzyma i określony cel. nie jest ani konieczny do przeczytania, ani pionerski, ani nawet, bądźmy szczerzy, odkrywczy; lekarze to nie tajna sekta czy organizacja rządowa, do której dostęp mają tylko nieliczni, podpisujący NDA, a wszyscy boją się mówić. lekarze, pielęgniarki, ludzie z systemu - wychodzili i wychodzą na ulicę. mówią, jak wygląda ich życie, ich rzeczywistość. jak szybko pasja i chęć pomocy zmienia się w chęć przetrwania, gdzie wygrają najsilniejsi - zwykle ci, których stać.

redefinicja bóstwa?

ten reportaż... jest.
po prostu jest.
jest poprawny, sensowny, momentami szokujący.
właśnie - momentami, a wydaje się pisany tak, aby szokować na każdej stronie i - sądząc po szumie, jaki wywołała ta pozycja kilka lat temu, gdy wychodziło - tak się stało.
zastanwiam się co jest z nami nie tak - bo ta książka pokazuje tytułowych bogów jako ludzi, tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

kropla absurdu w morzu fantastyki - czyli weź swoje oczekiwania i wyrzuć je przez okno

być może ktoś trafił na tę opinię, bo usłyszał "słuchaj, musisz przeczytać Pratchetta" albo chce znać klasykę gatunku; w każdym razie - jeśli nie znasz tej serii, to trochę ci zazdroszczę, że to dopiero przed tobą.
a nawet jak nie przypadnie ci do gustu - cóż, przynajmniej próbowałeś. a serio to trzeba brać poprawkę na to, że Świat Dysku (z brytyjskim humorem) nie jest dla każdego (chociaż dla bardzo, bardzo wielu). dla mnie to powrót, re-read, czego zwykle jednak nie robię - Świat Dysku warto.

nie jest to standardowa opowieść fantasy (przede wszystkim - to fantasy comedy), zarówno pod względem języka, jak i fabuły. trzeba być gotowym na to, że zaczyna się od pożaru, a potem dzieje się jeszcze więcej, mimo zaledwie dwustu stron. ale trzeba pozwolić, aby ten chaos nas pochłonął.
ktoś kiedyś (możliwe, że King) powiedział, że aby dobrze pisać, trzeba dużo pisać, ale jeszcze więcej czytać; i, moim zdaniem, Kolor magii, jeśli nie cały Świat Dysku, powinien znaleźć się na "must-read" liście osób, które chcą pisać i pracować ze słowem (także tłumaczy, o czym krótko niżej; w szczególności, że czytając kolejne tomy da się "wyczytać"rozwój pisarski). Pratchett wielokrotnie w swojej twórczości wyśmiewa standardowe zagrania fantastyki, poczynając od głównego bohatera, aż po kreacje kobiet i bohaterów w fantasy. bawi się słowem, opisami, jak i samymi bohaterami; odrzuca standardowe podejście do głównego bohatera, zamiast niego dając nam tchórza z przypadku, nieudacznika, którego jednak ciężko nie lubić i, szczerze, nieraz się z nim zgodzić. to idealny anty-bohater, który jednak nie przybliża się do granicy złoczyńcy. pewnie wiele rzeczy w twórczości Pratchetta można nazwać anty-, ale jakie, to polecam odkryć samemu (nie będę spoilerami odbierać zabawy).
i absolutnie nie sugeruje kopiowania stylu czy humoru, ale raczej - szukania własnej drogi pisania, na której (podobnie jak z Pratchettem) nie każdy będzie chciał pozostać, ale wielu pokocha właśnie za oryginalność.
przy czym trzeba pamiętać - na poziomie kości w ciele to nadal fantastyka; spotkałam się z określeniem, że nie jest, że ktoś czyta Pratchetta, ale nie czyta fantastyki - niech was to nie zmyli; to nadal fantastyka z kości, chociaż co do krwi bym się kłóciła (względem tego, jak niestardadowe jest podejście). jednak to dobra pozycja i dla kogoś, kto na fantastyce (jak ja) zjadł zęby, ale jak sądzę, również dla kogoś, kto dopiero chciałby zacząć z fantastyką. sądzę, że długość jest atutem (bo jak komuś mało - spokojnie, jest dużo, dużo więcej; a jak ktoś uzna, że to nie dla niego - nie musi przerzucać wielkich tomisk klasyki). mamy więc magów, magiczne przedmioty, czary, a także bogów (którzy wybijają ateistom okna).

minusem dla nowego czytelnika może być to, że to jednak jest wprowadzenie do świata i może czuć się przytłoczony funkcjonowaniem Świata Dysku, miasta Ankh-Morpork, magów i magii, bogów czy samej geografii; w szczególności, że bardzo mocno zespaja się z Blaskiem Fantastycznym, kolejnym tomem, we dwoje tworząc nierozłączną całość, co nie jest tak bardzo oczywiste w przypadku innych tomów, tworzących podserie w serii. być może inny tom Świata Dysku jest lepszym punktem wyjścia (personalnie pewnie bym dała komuś Kosiarza do ręki).
zarazem to bardzo ciekawa pozycja pod względem właśnie kreacji świata i ustalania zasad, które powinny nim rządzić (po to, by je, odpowiednio, czasem złamać); nazwa serii nie jest bez przyczyny - jak ma działać świat, który dosłownie - jest Dyskiem? wędrującym przez wszechświat na grzbietach czterech słoni, które stoją na grzbiecie wielkiego żółwia... no właśnie. ale nawet te elementy budowy świata są ciekawe, tłumaczone nie w encyklopedyczny sposób, a raczej - dodawane wtedy, gdy są potrzebne.

sama nie mam najmniejszego drygu do żartów i humorów (a szkoda), jednak to nie znaczy, że nie umiem docenić dobrego żartu - i to chyba jest to, co najbardziej na początku przyciągnęło mnie do Świata Dysku (później - poważniejsze tony, tak obecne w twórczości Pratchetta). nie jest to humor, który jest wulgarny, nie jest to humor, który czasem można by nazwać "boomerskim" (mimo że Kolor Magii to 1994 rok), więc wiecie, hehe, seks i takie tam. to humor brytyjski, sarkastyczny i absurdalny. i absolutnie, absolutnie cudowny.

ostatni będą pierwszymi - każdy, kto siedzi w fantasy, wie, jak ważne jest dobre tłumaczenie (chociażby kwestie tłumaczenia Władcy Pierścieni czy kłótnie o Shrike - Chżywara czy Dzierzbę z Hyperiona Simmonsa). Piotr W. Cholewa docenia to, jak słowem bawi się Pratchett i nie pozostaje dłużny polskiemu czytelnikowi, nie idąc na skróty tam, gdzie byłoby to możliwe, chociaż wypaczałoby humor. w końcu, po co się męczyć z jednym gagiem językowym, gdy samych żartów jest znacznie więcej. doceniam jednak, że to zrobił, jak z orzechami vuo skeeh (polecam przeczytać na głos, a jak ktoś nie wyłapał - orzechy włoskie (w oryginalne było Vul Nut - walnut).

na koniec jednak broni się to jako solidna pozycja, pełna humoru i przygód, gdzie akcja nie ustaje prawie wcale, wciągając aż do samego końca, a i dalej, kusząc, aby sięgnąć po Blask Fantastyczny.

kropla absurdu w morzu fantastyki - czyli weź swoje oczekiwania i wyrzuć je przez okno

być może ktoś trafił na tę opinię, bo usłyszał "słuchaj, musisz przeczytać Pratchetta" albo chce znać klasykę gatunku; w każdym razie - jeśli nie znasz tej serii, to trochę ci zazdroszczę, że to dopiero przed tobą.
a nawet jak nie przypadnie ci do gustu - cóż, przynajmniej próbowałeś. a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

to tylko gra... prawda?

to jedyna z tych pozycji, dla których warto było poświęcić sen - wiedziałam, że albo ją skończę przed snem, albo zasnę w trakcie.
ci, którzy mnie znają, wiedzą, że niewiele rzeczy wywołuje u mnie szajbę, ale gry komputerowe (motyw gier komputerowych) do nich należą, więc połączenie Pratchett (który od lat góruje jako jeden z moich ulubionych autorów) + gry komputerowe oznaczało, że jestem sprzedana od pierwszych stron.
czy jest to najlepsza książka Pratchetta? pewnie nie, ale wciąż to kawał solidnej i dobrej książki, w której nie brakuje humoru, ale i poważniejszych tonów.

pod ciekawą, ale i uroczą fabułą o przenikaniu się gier komputerowych i rzeczywistości, kryje się poważna lekcja o dorosłych problemach postrzeganych dziecięcym okiem. lekcja, której powinniśmy wysłuchać jako dorośli.
ta książka jest dostosowana językowo do nastolatka; to nie tak, że pisze o nastolatkach (dzieciach), używając dorosłych, wyniosłych słów. nie męczy czytelnika ani zbyt wyrafinowanym językiem, ale też nie zaniża poziomu, nie zachowując się pretensjonalnie.
mówi o absolutnie dorosłych problemach oczami dziecka; stąd wojna oznacza obrazki w telewizji jak z gry komputerowej, a rozwód rodziców to Ciężkie czasy i brak domowego obiadu; a i dziewczyny nie mogą grać w gry komputerowe, bo taka jest zasada - i już.
przy czym nie należy się absolutnie zrażać, że skoro dziecko, to nic ważnego nie powie, nie zna się i najlepiej to w ogóle nie ma problemów, więc książka będzie mdła i nieciekawa. niektóre problemy i słowa są bardzo, ale to bardzo dorosłe.
to także historia o tym jak dorośli nie rozumieją dzieci, jakby dorastanie budowało ścianę w komunikacji, której nikt nie jest w stanie (a może nie chce) przebić.
do tej książki nie można podchodzić z "dorosłym" podejściem; mogłabym analizować, że sprzedaż alkoholu nastolatkowi jest czymś złym, ale bohater to wie; okazuje to inaczej niż ja, ale ma olej w głowie. nawet jeśli to trochę inny rodzaj oleju niż spodziewalibyśmy się u dorosłego.

po raz kolejny w swojej twórczości Pratchett przełamuje i tworzy na nowo podejście do wybrańca; to szara i nijaka (na pierwszy rzut) oka postać, której nie zapamiętują nawet obcy ludzie w sklepie. ale to wręcz wyśmianie stereotypu popkulturalnego wybrańca, głównego bohatera, a nawet, używając współczesnej mowy - Mary / Gary'ego Sue, to coś potężnego. tworząc postać, łatwo jest ją idealizować, a wręcz dehumanizować - wszystkie odcienie szarości i normalności to bowiem część rzeczywistości, używanie ich nadaje realizmu bohaterowi.
ale chyba w tym rzecz - w uświadomieniu, że bohaterem może być każdy, o przełamywaniu stereotypów popkultury, gdzie trzeba się urodzić w danej rodzinie, odziedziczyć spadek czy posiąść magiczne moce, co idealnie wpisuje się w gry komputerowe, gdzie dosłownie każdy może zostać bohaterem.

to też historia o pewnej granicy, którą tak łatwo przekroczyć - życia i gry. i ja jestem absolutnym przeciwnikiem obarczania gier o zło całego świata (jak słynne skandowanie z Postala 2 - gry są złe, zniszczą cię!), a problem jest znacznie bardziej skomplikowany, to niestety, niektórzy zapominają się wylogować (jak Weier i Geyser w 2014). ale ta książka nie jest peonem na temat szkodliwości gier, a raczej podchodzi do nich jako rodzaju ucieczki czy rozrywki, nie zapominając o tym, co gracze od zawsze lubili najbardziej - psuć, modować i hackować gry. takie "mało rodzicielskie" podejście do gier, a bardziej młodzieżowe, sprawia, że ta książka dobrze radzi sobie z upływem czasu. a chociaż shootery do obcych czy kulek przeszły z konsol bardziej na flashówki czy już raczej - gry mobilne, a Space Invaders czy Wolfstein 3D to klasyki nad klasyki, to, jak dla mnie, ta książka przetrwała próbę czasu.
to uświadamia też, jak bardzo autor był obeznany z kulturą (ale jeśli ktoś czytał wcześniej Pratchetta, wie o tym), jak i realnym światem. Londyn Johnny'ego czy najsłynniejszy Świat Dysku to nasz świat w krzywym zwierciadle.

a to wszystko (i jeszcze więcej) zmieściło się w jakiś 200 stronach. bo przekaz nie musi oznaczać, że musi być skomplikowany, zawiły ani długi.

ta książka to forma pewnego przepracowania, poradzenia sobie z pierwszą wojną w zatoce perskiej; pod koniec pisania tej opinii wzruszyłam się. dotarło do mnie jeszcze coś uniwersalnego - że sztuka zawsze stanowiła sposób, aby sobie radzić, aby życie było trochę bardziej do zniesienia. z obu stron - zarówno twórcy, jak i odbiorcy. bo zawsze gdzieś będzie trwać jakaś wojna i ktoś będzie musiał sobie z nią poradzić, a dzieło - potrafi przetrwać, nawet gdy jego twórcy już nie ma.
mam nadzieję, że tam, na tej czarnej pustyni pod nieskończonym niebem sir Pratchett wie, że w jego książkach nadal ktoś znajduje radość i komfort.

to tylko gra... prawda?

to jedyna z tych pozycji, dla których warto było poświęcić sen - wiedziałam, że albo ją skończę przed snem, albo zasnę w trakcie.
ci, którzy mnie znają, wiedzą, że niewiele rzeczy wywołuje u mnie szajbę, ale gry komputerowe (motyw gier komputerowych) do nich należą, więc połączenie Pratchett (który od lat góruje jako jeden z moich ulubionych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

oddajcie mi mój czas spędzony na czytaniu.

przy okazji innej książki chciałam napisać, że dorośli powinni czasem czytać książki młodzieżowe, aby sobie przypomnieć i zrozumieć rozterki młodzieży. zobaczyć świat, przyćmiony szaleństwem hormonów i dorastania. chociaż, co wydaje się abstrakcyjne, książki dla młodzieży z reguły piszą dorośli, a często i tacy je czytają; tej książki jednak nie chciałabym dać ani nastolatkowi, ani dorosłemu. nikomu najlepiej.

zacznijmy od tego, że to kolejna oklepana historia miłosna, okraszona zbyt dużą dozą wizji artystycznej, próbująca poruszać ciężkie problemy społeczne.

główny "love interest" to chodzący red flag. oczywiście to niemal wattpadowy bad boj, ma motor (chodzenie na piechotę jest już passe) i przeszłość, która powinna mieć na nim swoje odbicie, ale nie ma. wprost - to osoba, która była uzależniona od substancji psychoaktywnych. i chcecie mi powiedzieć, że ma idealną cerę, zęby, zdrowie etc, bez żadnych komplikacji psychicznych i fizycznych? ah tak, to badbojloveinterest, który ma mieć odpowiednio ciekawą przeszłość, ale niech ona nie ma realnego wpływu na niego i jego zachowanie - to w końcu książka młodzieżowa. nie może być za mrocznie.
może jestem za stara na młodzieżówki? 20+ lat to przecież prawie jak 40...

widziałam reklamowanie i polecanie tej książki jako posiadającej queer rep - nie róbcie sobie tego. to 90% przesłodzonego, hetero romansu. jak z wattpada. bycie queer to bardziej część uboczna.

relacja między bohaterami to pożal-się-bogowie. mam rodzeństwo, nie jesteśmy bliźniętami, a moja mama ma siostrę bliźniaczkę i zawsze tłumaczy bliskość ich relacji (czytaj: godziny spędzone na rozmowach przez telefon) tym, że "to w końcu siostra bliźniaczka!". nie wiem na ile musiałabym nienawidzić swojego rodzeństwa, aby zachowywać się jak bohaterowie, nawet jeśli na naszą relację wpływało różne podejście rodzicieli do nas (a tak też było), ale to nigdy nie był ja-on problem, a bardziej ja-rodzice. nie przenosiłam moich problemów na niego, tym bardziej nigdy nie próbowałam zniszczyć mojego brata. tak, zniszczyć, bo tak można opisać ich relację; ja za swoim bratem zawsze stanę murem, chociaż rozumiem, że są rodzeństwa, które się nienawidzą. ale żeby aż tak?

kocham poezję, malowanie słowem, głębokie przemyślenia w literaturze. ale to nie ma być stek losowych bzdur wypisanych aby "brzmieć artystycznie", albo za mało we mnie artysty (chociaż faktycznie rzecz biorąc tworzę ponad połowę życia, chociaż jedynie słowem). może jestem zbyt dużym fanem brutalizmu, prostoty. z drugiej strony kocham nurt abstrakcyjny, niejednoznaczność; jednak gdzieś przebiega granica. były całe akapity, których nawet nie czytałam, tylko skanowałam wzorkiem, aby ominąć, bo były pełne, krótko mówiąc, bełkotu.

może wymagałam za dużo, patrząc na oceny i opinie, jej rozpromowanie, ale ta niepowalająca fabuła, połączona z pseudoartyzmem i queer-rep jako zapychacz dla głównego romansu sprawiła, że zmęczyłam tę książkę. liczyłam do samego końca, że zaskoczy, że załapię o co chodziło. nie załapałam.

oddajcie mi mój czas spędzony na czytaniu.

przy okazji innej książki chciałam napisać, że dorośli powinni czasem czytać książki młodzieżowe, aby sobie przypomnieć i zrozumieć rozterki młodzieży. zobaczyć świat, przyćmiony szaleństwem hormonów i dorastania. chociaż, co wydaje się abstrakcyjne, książki dla młodzieży z reguły piszą dorośli, a często i tacy je czytają; tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

źdźbło w oku bliźniego widzisz, a belki w swoim nie dostrzegasz
(Mt. 7.3)
ten tytuł brzmi jak w Kupcu Weneckim Szekspira - "dla swych celów diabeł zacytuje Pismo Święte"

przyznaję, że o Norwegii nie wiem wiele, nigdy tam nie byłam (ani nigdzie na północy), to jednak to trochę odrębny krąg kulturowy. Germanie, a nie Słowianie, zarazem nie budzi takiej ciekawości jak kraje Europy Zachodniej (o Azji nie wspominając), rozpromowane zarówno przez kulturę popularną, jak i kuchnię. więc jako pewien rodzaj statystycznego Kowalskiego, niewiele wiem o Norwegii. że zimo, że swetry, że... mogłabym tu wymienić trochę stereotypów, ale jak nie chcę, aby o mnie mówili, tak nie będę mówić o innych.
wprost - Norwegia to dla mnie trochę terra incognita i, jak sądzę, jest taką dla wielu Polaków. o ile, jak sądzę nawet z doświadczenia, podobny język złapię łatwo z innymi Słowianami, nie sądzę, aby tak łatwo było z kimś z północy; są inni. ani gorsi, ani lepsi, zbudowani z tych samych pierwiastków, dwóch rąk i dwóch nóg, ale wyrosłych w innych warunkach, historii i kulturze - i te należy uszanować. i z takim podejściem ja pochodziłam do tej książki, nie z obrazem wykreowanym w mediach (bo jakiś jednak istnieje, szczególnie detektywa w szarym prochowcu).
często się mówi o szacunku dla innych kultur, ich wiary, zwykle jednak przebiega to na osi Zachód - Wschód albo na bazie religii. Europa potrafi się jednoczyć, jednak czasem i my zapominamy, że UE to nie jeden kraj, a wiele różnych krajów, doświadczeń, kultur i ludzi.
więc może czas uszanować również kulturę północy?

to reportaż to suma rozmów z obu stron barykady - chociaż żadnej barykady nie powinno być jeżeli obu stronom -Polakom i Norwegom zależy na jednym: dobru dzieci. to nie powinna być walka, ale współpraca. nie da się ukryć, że krytyka należy się... obu stronom. jak to mówią - prawda zawsze leży pośrodku.

wiadomym jest, że polskie podejście do wychowywania dzieci jest co najmniej specyficzne; to nie znaczy, że jest w pełni złe albo w pełni dobre; tak samo jest z tym norweskim. jednak przyjeżdżając do obcego kraju, trzeba podporządkować się większości norweskiej i ich metodom wychowawczym czy podejściu do dzieci. oczywiście, że ciężko wyprzeć to, co było w domu, to co "zawsze działało", co nie znaczy, że nie należy starać się być lepszym rodzicem. nie znaczy to też, że norweskie podejście zawsze wygrywa.

barnevernet - wielkie b - kojarzy się Polakom (również ze względu na forsowanie takiej narracji w mediach), kto wbija z taranem niczym FBI w memie (FBI, OPEN UP! jeśli komuś nie świta), wybijając ściany, okna i sufity, byleby "porwać" dziecko z rąk niewinnych Polaków. oczywiście, żeby oddać bezdzietnej (najlepiej homoseksualnej, a więc (zdaniem narracji) zboczonej, wykorzystującej dzieci). na marginesie - poziomy dzietności Polski i Norwegii od 1960 roku są podobne, wynosząc odpowiednio 1,42 i 1,53 w 2019. to stosunkowo nisko w obu wypadkach.

gdy słyszę nazwisko Rutkowskiego to aż włos mi się na głowie jeży; nie chcę mu zarzucać, że jest złym człowiekiem, ale powiedzmy, że mam wątpliwości co do bezstronności jego ocen.
z ciekawości, sprawdziłam stronę Rutkowskiego (który, na marginesie, prowadzi działalność bez licencji detektywa), który w 2011 miał dokonać "bohaterskiego odbicia polskiego dziecka z norweskich, zboczonych rąk", jednak obecnie na tej minimalistycznej stronie nie jest wyszczególnione porywanie dzieci. no cóż, może trzeba wejść w głębszy kontakt albo już nie jest o tym tak głośno.
działania Rutkowskiego czy słynne słowa o działaniu jak "hitlerjugend" nie pomagają w budowaniu zaufania Polaków do wielkiego b, czy też - wielkiego b do Polaków. nie wiem na ile, ale Norwedzy muszą mieć świadomość, jak są przedstawiani w polskich mediach, czy jak są postrzegani przez Polaków. ta książka próbuje trochę ten obraz odczarować, jednak bez przesadnego słodzenia (to nie herbata Korwina). inicjatywa powinna wychodzić więc z obu stron.

czasem zapominamy, że czasy "wielkiej Polski" to trochę przeszłość i jednak nie rządzimy połową świata, ale staramy się dyplomatycznie współpracować i się, zwyczajnie, dogadać. nie da się też ukryć, że Norwegia (zarówno dzisiaj, jak i w 2016, gdy powstał ten reportaż) żyje w cieniu tragedii na wyspie Utoya, gdzie strzelaniny dokonał Breivik. i woli zapobiegać niż leczyć.

i kurwa - ile bym dała, żeby tak było w Polsce. ponieważ wielkie b to i policjant, i niania; to nie mistyczna maszyna do porywania dzieci dla "materiału genetycznego". to również pomoc, diagnoza, nauka; nie zawsze wielkie b działa jak należy. ale trzeba pamiętać, że wielkie b nie robi łapanek na losowe, biedne polskie rodziny, ale na jakiejś podstawie. to coś więcej niż tylko jedna instytucja - to wrażliwi sąsiedzi, nauczyciele, koledzy. tam, gdzie czynnik ludzki, zdarzają się błędy; nie da się nie wytknąć pewnego, subtelnego rasizmu Norwegom (chociaż sądzę, że i tak niektórzy u nas mogliby się od nich uczyć), niezrozumienia dla naszej kultury.
ale w tym rzecz - my powinniśmy próbować zrozumieć ich, a oni nas.
czasem, gdy przy piwie wspominamy dzieciństwo i szkołę, zastanawiam się - czemu nikt nie reagował; jak nie na mnie, to na moich kolegów. nie myślę już nawet o przemocy, ale problemach w szkole (gdzie reakcją było wezwanie rodziców, a zero zaproponowania pomocy w nauce), moim zdrowiu psychicznym, nieobecnościach. to było złe, bo psuło statystyki szkole. nikt nie zadał sobie trudu, aby spytać - dlaczego. a Norwegia pyta, czasem za mocno.

trochę zabrakło mi jakiejś większej refleksyjności w tej książce, chociażby w podobnym sposobie, jaki wykazałam wyżej; wiem, że reportaż kieruje się co do zasady własnymi prawami, ale to nie znaczy, że ma być bezrefleksyjnym podaniem faktów. wiem, że może to pozostawiać czytelnikom pole do analizy, ale - czasem ciężko wyjść z własnego pola widzenia i przyznać rację komuś innemu.

reportażowo to klasyczna, solidna praca, poparta statystykami, źródłami, rozmowami z obiema stronami, specjalistami, jak i nie jest skupienie na jednej narracji, kiedy to wielkie b działało bezzasadanie, ale także tymi, gdzie pomogło (chociaż domyślam się, że do takich źródeł ciężej dotrzeć - nikt nie chce być "tym złym"), jedyne co zabrakło to trochę takich "spraw środka", szarości; przynajmniej większość sytuacji jest szokująca, mocna.

myślałam, że okej, jak nie w trakcie (jak było w przypadku reportaży takich jak Eli, eli czy Nocni wędrowcy), to na koniec będzie parę słów podsumowania; czytałam ebook i zdziwił mnie trochę brak posłowia. wyszło tak... sucho. ale to może moje skrzywienie, że praktycznie zawsze czytam posłowia (szczególnie, gdy nie są one wypisaniem podziękowań).

nie jest to jeden z tych reportaży, które najbardziej zapadły mi w pamięć (jak Jutro przypłynie królowa) czy tych, które trafiają na listę "musisz przeczytać" (jak reportaże Jacka Hołuba). pewnie wart przeczytania dla kogoś, kto chce wyjechać za granicę (niekoniecznie do Norwegii) albo kogo rodzina / bliscy są za granicami kraju. ponieważ pokazuje zetknięcie, a momentami wręcz zderzenie, polskości z czymś, co jest nam obce. o inności. o tym, jak kreaowane mogą być obrazy w mediach, nie tylko naszych, ale i zagranicznych, a więc - o tym, jak i my jesteśmy kreowani w mediach.
bo na koniec dnia to jest książka o innej kulturze i podejściu do dzieci. co z tego wynika, walki, sądy, odbieranie dzieci i pomoc to już dalsza część.

oby szło ku lepszemu - dla dobra dzieci, rodzin i przyszłości.

źdźbło w oku bliźniego widzisz, a belki w swoim nie dostrzegasz
(Mt. 7.3)
ten tytuł brzmi jak w Kupcu Weneckim Szekspira - "dla swych celów diabeł zacytuje Pismo Święte"

przyznaję, że o Norwegii nie wiem wiele, nigdy tam nie byłam (ani nigdzie na północy), to jednak to trochę odrębny krąg kulturowy. Germanie, a nie Słowianie, zarazem nie budzi takiej ciekawości jak kraje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

zawiedliśmy. o poszukiwaniu życia bez strachu

gdzie przebiega granica człowieczeństwa?
w Europie wydaje się, że człowiek gdzieś się kończy, a granica - wyznaczona jest przez granice państwa, a może - odpowiednia odległość od Europy sprawia, że granice ludzkiego istnienia się kończą na rzecz ludzkiego panowania.
czemu osoba zza bliskiej granicy jest bratem, uchodźcą wojny, a odbieramy to miano tym, którzy uciekają od wojny - tylko takiej trochę dalej, takiej, która bezpośrednio nam nie zagraża? czy oboje nie zasługują na miano brata?
Przez morze mówi o ludziach, uchodźcach z wojny, zostawiających swój dom, dobytek, pracę, a niekiedy i rodzinę, w celu znalezienia bezpieczeństwa w obcym świecie - czym to różni się od wojny na Ukrainie? za daleko?
a może czujemy się zbyt bezpiecznie wobec Syrii - nie czujemy dymu wojny, nie czujemy zapachu krwi, nie słyszymy krzyku matek zabitych dzieci i rozpaczy rozdzielonych rodzin. zagrożenie, jakie czuje Europa, ma być ekonomiczne. jak ciężar przerzucają się kraje odpowiedzialnością. z Jugosławią - pomogliśmy, dlaczego nie zrobić tego znowu? wobec Syrii? obcy - za obcy kraj, kultura odmienna - za odmienna? a nie chełpimy się naszą tolerancją, dobrocią, po prostu - wyższością.
a może to jednak strach - nie przed wojną, nie przed ekonomią, ale przed "obcym", którego nigdy nie chcieliśmy poznać?

to bardzo emocjonalna książka; na pewno to nie przykład reportażu, gdzie autor jest praktycznie nieobecny, a słowa suche, gdzie pozwala się, aby to sama treść oddziaływała. nie ma w tym nic dziwnego - Bauer był z tymi ludźmi, poznał ich, rozmawiał z nimi. a cierpienie zbliża ludzi. nie odbiera to nic książce.
nie brak reporterskiej roboty - danych, kosztów, statystyk. zarazem to jeden z tych reportaży, gdzie uznano, że mniej znaczy więcej. pewnie dałoby się ją rozwinąć, znaleźć więcej przykładów, ale to nadal solidna pozycja.

ta książka to próba przebudzenia, którego potrzebuje Europa - ale być może nie była w stanie trafić tam, gdzie powinna.

zawiedliśmy. o poszukiwaniu życia bez strachu

gdzie przebiega granica człowieczeństwa?
w Europie wydaje się, że człowiek gdzieś się kończy, a granica - wyznaczona jest przez granice państwa, a może - odpowiednia odległość od Europy sprawia, że granice ludzkiego istnienia się kończą na rzecz ludzkiego panowania.
czemu osoba zza bliskiej granicy jest bratem, uchodźcą wojny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"panie Turek, kończ pan ten mecz!"

nie często zdarza mi się, abym z uporem czekała na koniec jakiejś książki, prosząc, aby się już kończyło, do widzenia czytelniku, jesteś wolny, a zarazem - żeby nie trafiła na nieskończone pozycje. Iluzjonistę doczytałam do końca, czekając na rozwiązanie zagadki, którą kusił i nęcił od początku historii autor. brawo, doczekałam się swojego - i jestem niezadowolona.

praktycznie każdy rozdział kończył się w jakimś dramatycznym momencie, każąc czytelnikowi brnąć dalej, jeśli chce wiedzieć, co będzie dalej; a że rozdziały przeplatały się - raz z "teraz", raz z "kiedyś", trzeba było chwycić kolejną i kolejną zachętę. przyznaje, że to momentami stawało się męczące. znudzone. brakowało momentu, aby złapać oddech.
brakowało mi oddechu, takiego momentu luzu; ciągle, ale to absolutnie ciągle coś musi się przecież dziać. Behawiorysta nie śpi, nie sra i pewnie nie oddycha. a do tego - chodząca biblioteka wiedzy.

za łatwo.
pamiętam, że pisałam to przy okazji innej recenzji - bohaterom nie może być zbyt łatwo. a tutaj? odpowiedź na każde pytanie, wiedza z bezdennej studni. oczywiście, był czas, że się nie udawało - a jak miało się coś nie udać, to nie udawało się praktycznie ciągle . "oh, nie wyszło? okej". zero szoku, przewidywalne.

o ile pierwszy tom przypadł mi do gustu, tutaj mam wrażenie trochę zagrania karty-pułapki; wrócimy do historii bohatera - super, nie wrócimy - okej, może się skończyć na jednym tomie.

a zarazem jest poczucie, że to nie ma szans się wydarzyć. i nie mówię o samym Iluzjoniście, a o tym, jak ta historia się układa. nie ma szans, Mróz ponownie nie daje poczucia realności. nie mam poczucia, że gdyby to się działo, że gdyby ktoś taki zabijał, to byłby tak dzielny i mądry prokurator, znający każdą odpowiedź i każde pytanie. przykro mi, nie idzie mi tutaj o obrażanie jakiegokolwiek prawnika czy organów ścigania, ale ogranicza nas nasza biologia czy ograniczenia czasowe, wiekowe, to, co ludzkie. a Behawiorysta jest nadludzki - przez to nierealny.

nie da się ukryć - styl jest perfect , idealny, czyta się szybko, zgrabnie, czytelnik nie może się oderwać, prawda? to kupi kolejny tom. stylistycznie - nie idzie się przyczepić. to fabuła zgrzyta.

wróciłam to pisania tej opinii blisko miesiąc później - i pamiętam głównie to, jak bardzo wkurzała mnie ta książka, a zarazem - nie za dużo z fabuły. może to wynika z tego, że w ostatnim czasie na zmianę czytam kryminały i reportaże, i po prostu mi się zlewa, a może z tego, że fabuła nie była na tyle dobra (w sensie - prawdopodobna), żeby zapaść mi w pamięć.
czasem zostawiam opinie, aby do nich wrócić, na następny dzień, za jakiś czas, bo może sobie coś przypomnę, może coś warto dodać. nie tutaj. przetrzymana w poczekalni znacznie za długo.

"panie Turek, kończ pan ten mecz!"

nie często zdarza mi się, abym z uporem czekała na koniec jakiejś książki, prosząc, aby się już kończyło, do widzenia czytelniku, jesteś wolny, a zarazem - żeby nie trafiła na nieskończone pozycje. Iluzjonistę doczytałam do końca, czekając na rozwiązanie zagadki, którą kusił i nęcił od początku historii autor. brawo, doczekałam się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

kalejdoskop twarzy przemocy

dane polskiej policji za 2021 rok mówią, że liczba osób, wobec których istnieje podejrzenie, że zostały dotknięte przemocą domową wyniosła 75 761 osób. a to tylko dane statystyczne, powiązane z procedurą Niebieskiej Karty. co z osobami, do których niebieska karta nigdy nie dotarła? do osób, których lekarze nie chcieli angażować się w procedury? z osobami, które nigdy o tej przemocy nie zawiadomiły?

to nie jest łatwa książka. ale jedna z tych książek, które czytaniu nadają głębszy sens.
pewne dzieła kultury się doświadcza dla rozrywki - dla zajęcia czasu, zabawy, rozwinięcia wyobraźni, jako pewnie społeczne zjawisko, aby móc podzielić się opinią.
ale ta książka... chociaż czasem w jej trakcie pragnie się, aby zapomnieć umiejetności czytania, aby mieć usprawiedliwienie, czemu się jej nie skończyło - ją czyta się dla wiedzy. dla świadomości. nikt nie spodziewa się, że książka o takiej tematyce będzie czymś przyjemnym czy łatwym.
było ciężko. momentami - przytłaczająco.

to nie jest długa książka, ale naładowana treścią. mogłaby pewnie być dłuższa, a nawet dzielić się na tomy, zawalać informacjami i teorią jak podręcznik akademicki, ale... nie o to chodzi. to nie podręcznik, to reportaż - ma pokazywać prawdę i rzeczywistość.

to, co chyba najważniejsze w książce i w ogóle - najważniejsze. to pokazanie, że przemoc nie ma jednej twarzy, jednej formy, jednej postaci. to nie zawsze relacja oparta na sile, na przewadze fizycznej, nie zawsze zostawia widoczne ślady. ale ślady zostają zawsze. znęcają się ojcowie, matki, ale i dzieci nad rodzicami, brat nad siostrą, partnerzy, przemoc często jest wzajemna.
i nie ogranicza się jedynie do jednego pokolenia, ale przechodzi z osoby na osobę, jak spadek, którego nikt nie chce, jak spirala, której nie da się zatrzymać, raz wprawionej w ruch.
przemoc też nie ogranicza się do ludzi, powszechnie uznawanych za "margines społeczny", do określonej kategorii ludzi, statusu społecznego, majątkowego czy wieku. krzywdzi klasa średnia, krzywdzą profesorowie na uniwersytetach.
przemoc nie ma jednej twarzy.
chcielibyśmy, żeby tak było, sądząc, że bycie poza stereotypem uratowałoby nas od niej - przecież on/a nie wygląda na przemocowca, żyjemy w dobrym stanie majątkowym, w centrum miasta. a wokół sąsiedzi, sami tacy dobrzy - to nic, że sąsiadka chudnie z dnia na dzień, a sąsiad nawet w nocy nosi ciemne okulary. po co komu to zgłaszać, aferę robić.
a warto. zgłaszać, pytać, pomagać - ratować.

przemoc widzimy zwykle jako zero-jedynkowy obraz. potwór: jest sprawca, potwór, mający przewagę fizyczną i jego ofiara: słabsza. strona atakująca i strona broniąca. jedyny prawidłowy obraz świata.

niezwykle ważne było też pewne odczarowanie tego potwornego obrazu - samego sprawcy. oczywiście, żadna przemoc nie jest i nigdy nie będzie dobra, ale zwykle z równania wyrzuca się sprawcę, wrzuca do pudełka z podpisem "monstrum". autor pokazuje też perspektywę sprawców przemocy, ale i ich próby poradzenia sobie ze swoim własnym zachowaniem. mówi o tym, o czym się zwykle nie mówi, a może powinno - wtedy pewnie więcej osób miałoby odwagę, aby się przyznać.
ale jak powiedzieć "jestem przemocowcem" w społeczeństwie, gdzie to słowo to stygmatyzacja, jedno rozwiązanie? jak szukać pomocy, jeżeli ludzie przestają w tobie widzieć - tak po prostu - człowieka?

Jacek Hołub utrzymuje poważny i stosunkowo prosty styl, któremu nie brak wrażliwości i dojrzałości. tutaj nie idzie o wyrafinowane synonimy czy wielkie rozprawy. oddaje głos tym, których nie słychać - a może nie chcemy słuchać?
może to ostrzeżenie, znak - obudźmy się. reagujmy. wyciągnijmy z głowy jeden obraz przemocy.

to jedna z tych książek, na które pewnie nigdy nie będzie się gotowym. zastanawiałam się nad tym, jaki wiek powinien mieć czytelnik? czy pełnoletność wystarczy - a może brakuje jeszcze wrażliwości, doświadczenia i "twardej skóry", może jest za ciężki; to ile lat - 21? a może nie powinien mieć ograniczenia, jak i przemoc nie zna ograniczeń - wieku, płci, pozycji; nie wiem, czy da się określić "jestem gotowy" a "nie jestem gotowy"; pewnie ta granica nigdy nie będzie jasna i pewna, może o to chodzi - o brak gotowości i przełamywanie jej. nie jestem - nie będę gotowy - ale przeczytam. żeby wiedzieć. żeby rozumieć - rozumieć lepiej.

to niezwykle ważny, ale i niezwykle ciężki reportaż.

kalejdoskop twarzy przemocy

dane polskiej policji za 2021 rok mówią, że liczba osób, wobec których istnieje podejrzenie, że zostały dotknięte przemocą domową wyniosła 75 761 osób. a to tylko dane statystyczne, powiązane z procedurą Niebieskiej Karty. co z osobami, do których niebieska karta nigdy nie dotarła? do osób, których lekarze nie chcieli angażować się w procedury?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

o tym, czy na pewno chcemy dorosnąć i tym, co się z dorosłością traci

Wojciech Chmielarz ma tę cudowną cechę pisarską, że jego powieści mogłyby się wydarzyć, co nie odbiera im ani odrobiny zaskoczenia, ani niespodzianki. nie stają się przez to przewidywalne i nudne. rzeczywistość potrafi być ciekawa i fascynująca, a realizm jest cudowny. i przerażający.
bo z tyłu głowy jest takie "to mogłoby się wydarzyć". to mógłby być mój sąsiad, moja przyjaciółka. daje pewne poczucie zagrożenia, obawy.

Wyrwa to książka o próbie poradzenia sobie z tragedią jaka jest śmierć żony... prawda? a może to książka o próbie znalezienia prawdy, odpowiedzi, a zarazem - odpuszczenia grzechów. chociaż na to zwykle brakuje czasu.

Chmielarz wyrywa (hehe) czytelnika z typowego thrillera; zwykle, gdy ktoś próbuje odkryć prawdę, ma za sobą sztab ludzi, albo chociaż wiedzę i doświadczenie detektywistyczne czy policyjne; ma też czas i środki. a bohater ma niewiele, jednak, jak się okazuje na końcu, trochę więcej wiedzy niż czytelnik; pewne rzeczy wyjaśniają się na końcu, dając pełny obraz sytuacji.
czytelnik jest trochę zwodzony, wodzony za nos, niepewny jak sam bohater.

ta książka to zarazem pewna krytyka, a może refleksja nad dorosłością, co ona oznacza, co się z nią wiąże - a co się traci. zwykle dorosłość w dzieciństwie spostrzega się jako możliwości, wolność, decydowanie, z pewną dozą odpowiedzialności - ale nikt nie mówi o utracie, nikt o niej nie chce mówić. jednak gdy dorastamy, coś tracimy, czasem zdając sobie z tego sprawę, czasem nie - i ważne jest to, co z tą wiedzą zrobimy. bohater stoi na takim rozdrożu - dorosły, z żalem w sercu i nierozwiązaną tajemnicą. jednak czy poznanie prawdy pozwoli na zaleczenie tej wyrwy?

czytałam tę książki, gdy jestem na rozdrożu - jestem dorosła, ale czy jestem dorosła? legalnie, prawnie jestem dorosła, mam dowód, mogę głosować - mentalnie nie czuję jednak, że należę do świata moich rodziców i starszej siostry, ludzi mających dom, rodziny, dzieci; zarazem nie należę - nie mogę - do świata dzieci; gdzie jestem? kim jestem?
to dziwne uczucie, gdy nie należę do żadnego ze światów, patrząc przez palce i nie godząc się, aby dorosłość stała się początkiem końca, początkiem straty, jak miało to miejsce dla bohaterów. to nie jest historia o dorastaniu ani wybieraniu swojej drogi, poszukiwaniu własnego ja, ale o tym, co dzieje się, gdy tę drogę się wybierze - i niekoniecznie jest się zadowolonym z wyboru.
a może wyboru nigdy nie było?

wydawnictwo Marginesy idzie w solidne, minimalistyczne okładki - i chwała im za to, pamiętam czas, gdzie każda, absolutnie każda książka, szczególnie młodzieżowa musiała mieć bohatera/ów na okładce. tutaj tego nie ma, jest piękny i sugeratywny minimalizm (te czerwone kropki!). nie potrzebujemy wyglądu postaci, koloru oczu, każdy kreuje tak, jak chce; postacie świadczą o sobie nie tyle wyglądem, co zachowaniem.

książka nie rozwiązuje też wszystkiego, pozostawia pewien niedosyt, pewny brak informacji, pełnego zakończenia. ale nie sądzę, aby to była zła cecha. może niech nie wszystko kończy się na kropce, ale niech urywa się na przecinku.

PS
gdy kończę tę opinię, wiadomo już, że będzie ekranizacja spod skrzydeł Canal+ - może to czas, aby nadrobić? :>

o tym, czy na pewno chcemy dorosnąć i tym, co się z dorosłością traci

Wojciech Chmielarz ma tę cudowną cechę pisarską, że jego powieści mogłyby się wydarzyć, co nie odbiera im ani odrobiny zaskoczenia, ani niespodzianki. nie stają się przez to przewidywalne i nudne. rzeczywistość potrafi być ciekawa i fascynująca, a realizm jest cudowny. i przerażający.
bo z tyłu głowy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

wszystkie niezaśpiewane piosenki

zero vibe'u, przewidywalna i rozczarowująca

sięgnęłam po tę książkę ze względu na inną książke Matta Haiga - Ludzie. Powieść dla ziemian
naprawdę miałam problem z napisaniem tej recenzji, naprawdę anwet nie chciało mi się, zero motywacji
chciałam tylko powiedzieć, że się zawiodłam, podczas gdy Ludzie. to jedna z moich ulubionych książek, będąca jednocześnie comfort book. a ta? to tylko tyle, ile podaje opis. nic więcej. czegoś brakuje.
czy żałuję przeczytania. może. może nie, bo i tak przeczytałabym ją z powodu innej książki tego autora, ale teraz, gdy to piszę, mój zawód jest świeży - i cóż, może wolałabym żyć w niewiedzy?
podczas gdy Ludzie nie mieli może najlepszej fabuły, ale mieli ten... vibe, humor, wszystkie te rzeczy
Ludzie byli tym typem książki - kreacji popkultury - która sprawia, że twoje życie jest warte życia. zostania tutaj trochę dłużej. taka, która przynosi komfort, do której części albo cytatów wracam - "zaczekaj na gwiazdy".

brakowało mi... miłości w tej książce. tak, jest romans i nawet motyw miłości, ale nie w większej części. początek książki dał mi duże nadzieje, będąc szczerą - ale im więcej czytałam, im dalej w książkę, wiedziałam, co prawdopodobnie się wydarzy - jakie wybory zostaną dokonane. przewidywalne.
brakowało mi miłości jako uniwersalnej siły, która spaja ludzi i zmienia świat. każdego rodzaju miłości,
i myślałam, że ta książka sprawi, że poczuje się zrozumiana, na poziomie emocjonalnym, niekoniecznie fabuły (tak było w przypadku Ludzi); ale większość emocji była nieznajomymi albo - ja ich nie czułam. myślałam, że to będzie kolejna comfort book, ale, poza kilkoma dobrymi momentami, jako całość, nie jest.

podczas gdy w Ludzie naprawdę polubiłam postacie, ich indywidualność, pasję, w tej pozycji - nie mogłam naprawdę poznać większości z nich i jak dla mnie, Nora była... okej. nic specjalnego.

ta ksiązka miała podnosić na duchu - dla mnie, nie robiła tego. Ludzie - tak, z pewnością. sprawdziłam - zaznaczyłam cztery radosne cytaty w książce, które polubiłam, podczas gdy dziesięć było smutnych. ta książka tak naprawdę jedynie sprawiła, że poczułam się żałośnie - pomyślałam o tych wszystkich niewykorzystanych szansach w życiu, wszystkich chwilach, kiedy powinnam była coś zrobić, powinnam się rozwijać - a nie robiłam tego. ta książka nie była dla mnie motywująca, bardziej pokazała mi jak smutne jest moje życie i jak wielkim zawodem jest. nawet jeśli walczę, aby było lepsze, moja przeszłość będzie mnie prześladować i moje decyzje - zawsze będą z tyłu mojego umysłu, wraz z "co jeśli?".

po prostu
nie wiem co dodać, nie mam motywacji, aby pisać więcej na ten temat.

--
minęły dwa miesiące, próbowałam pomyśleć nad czymś więcej do dodania. tak, były dobre momenty, tak, może być bazą pod medytację albo przemyślenia, ale nie dla mnie - ja już i tak za du,żo myślę i myślę o sensie - albo jego braku - mojego życia. o tym jak delikatni jesteśmy i jak rzeczywistość jest po prostu jednym wielkim zawodem.

wszystkie niezaśpiewane piosenki

zero vibe'u, przewidywalna i rozczarowująca

sięgnęłam po tę książkę ze względu na inną książke Matta Haiga - Ludzie. Powieść dla ziemian
naprawdę miałam problem z napisaniem tej recenzji, naprawdę anwet nie chciało mi się, zero motywacji
chciałam tylko powiedzieć, że się zawiodłam, podczas gdy Ludzie. to jedna z moich ulubionych książek,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

blizny. nie uzyskujesz uleczenia
"Inny ktoś morał wyczyta / O rzeczy ludzkich mijaniu, / O zapomnieniu, co rośnie, / Nim jeszcze płomień przygasnął." Czesław Miłosz - Campo di Fiori

ta książka nie leczy. nie jest w stanie, bo to nasze zadanie, ale przypomina o ranach, które zdążyły się zabliźnić, chociaż pod warstwą zeszpeconej skóry wciąż goreje gorąca krew, chcąca wydostać się na zewnątrz. zapominamy o bliźnie i nieuleczonym bólu, ponieważ jest inny ból; zawsze jest coś innego, większe, nowsze, bardziej na topie, a publika jest mniej zmęczona tematem i brakiem rozwiązania, szuka nowej, świeżej krwi, aby się przyssać nim nie znajdzie nowej rany.
to książka o nas, o Polakach, o systemach - prawa, medycyny, społeczeństwa - w jakich przyszło nam żyć. systemach spaczonych, zmęczonych, odrealionych; o statystykach, pieniądzach i rozgrywkach politycznych; o tym miłoszowskim zapomnieniu, które już rośnie, gdy stos, gdy dom płonie; cierpienie rośnie, a wraz z nim - zapomnienie tych, których ono nie dotknęło. o tym jak szybko przechodzimy z tematu na temat, dyktowany przez media - covid, wojna w Ukrainie, inflacja - żadne z nich nie jest skończone, żadne nie uzyskuje uleczenia, ale jedno doniesienie dusi drugie; a mówimy tu o wielkim polu cierpienia, ogarniające całe narody. to jak przetrwać z tą okrutną maszyną, spychającą, uciszającą, ma wygrać człowiek? jedna osoba, jedna rodzina, jedna społeczność, niosąca w sobie cierpienie, którego nikt nie widzi - nikt nie chce widzieć, nie chce słyszeć, nie chce o nim pisać, bo są inne, większe, ważniejsze...
i o takich sprawach pisze Justyna Kopińska. nie daje odpowiedzi ani uleczenia. ale na nowo wznieca płomień o sprawach od których Polska odwróciła oczy. o których Polska milczy. nawet ona nie jest w stanie ująć każdej z nich, ale przypominając o jednej, przypomina o drugiej; może w czyjejś pamięci rozpali wspomnienia, poczucie winy albo poczucie krzywdy i pozwoli to, aby te rany w końcu uleczyć - dać sprawiedliwość.

także wytyka błędy i absurdy systemów - policyjne statystyki ponad wszystko czy tragedie, dziejące się za zamkniętymi drzwiami szpitali, a także błędne diagnozy. mówi nie tylko o cierpieniu, ale i walce, miłości i nadziei. o tym wszystkim, co tak bardzo ludzkie, co oznacza być człowiekiem. ale także jak łatwo zobojętnieć; nie obojętnieją tylko ci w mundurach, w kitlach, ale także czytelnicy - każdy znajdzie sprawę, od której odwrócił oczy czy zwyczajnie zapomniał. nie wracał myślami, nie szukał, nie sprawdzał, czy się rozwiązała.
autorka staje po stronie tych, których głos wyciszono, po stronie stłumionych; tych, którzy nie mają szansy bronić się przed systemem.
czasem aż człowiek się zastanawia - jak to było możliwe? u nas? w Polsce? czy my jesteśmy źli?

chociaż czasem książka zostawia niedosyt; nic dziwnego, że jeden z tych reportaży wyrósł do świetnej, ale także bardzo rozdzierającej książki "Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?". czasami, gdy kończyłam jeden reportaż, byłam pewna, że początek następnego jest jego dalszym ciągiem, bo jak to - już koniec? ta książka może być pewnym źródłem do wyjścia, do szukania dalej, do zagłębiania się w sprawy, które czytelnikowi zapadły w pamięć.
a może będzie zawołaniem o zmiany; jeśli nie w systemach, to w nas samych; żebyśmy nie odwracali oczu - nie od telewizora, ale takich spraw cichych, zapomnianych, które nawet nie są w stanie przebić się do mainstreamu jest więcej. wokół nas. otwórzmy oczy i patrzmy. słuchajmy. i najważniejsze - reagujmy. nie gódźmy się na spaczenie systemu, w jakim przyszło nam żyć. nie gódźmy się, aby to spaczenie przeszło na nas, nie gódźmy się, aby ktoś dyktował nam jak mamy patrzeć na świat (nawet dziennikarze); nie bądźmy Ludożercami, o których pisał Różewicz.

"Aż wszystko będzie legendą / I wtedy po wielu latach / Na nowym Campo di Fiori / Bunt wznieci słowo poety."

blizny. nie uzyskujesz uleczenia
"Inny ktoś morał wyczyta / O rzeczy ludzkich mijaniu, / O zapomnieniu, co rośnie, / Nim jeszcze płomień przygasnął." Czesław Miłosz - Campo di Fiori

ta książka nie leczy. nie jest w stanie, bo to nasze zadanie, ale przypomina o ranach, które zdążyły się zabliźnić, chociaż pod warstwą zeszpeconej skóry wciąż goreje gorąca krew, chcąca...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Prostytutki. Tajemnice płatnej miłości Magda Mieśnik, Piotr Mieśnik
Ocena 6,7
Prostytutki. T... Magda Mieśnik, Piot...

Na półkach: ,

tylko ty, dla ciebie pisze - ta książka jest pisana dla pieniędzy

cała ta seria książek (eg - Ginekolodzy. / Tajemnice pielęgniarek / Polacy last minute) krzyczy po prostu: kup mnie! marketing! sprzedaż! zysk! kasa, mamona, szekle!
i wychodzę z założenia, że nie ma w tym nic złego; reportaże to długie godziny poświęcone na zbieranie materiału, docieranie do źródeł, redakcja, wybór tekstów plus cała praca wydawnicza przy jakiejkolwiek innej książce. ale jak w przypadku innych reportaży, mogących bronić się znaczącymi nazwiskami (Kapuściński, Krall, Tochman), tematyką (wojna, podróże, obce kultury, sprawy kryminalne) czy nawet wydawnictwem, znanym z dobrych reportaży (jak chociażby wydawnictwo Czarne), tutaj ma działać element szoku - jakby autorzy odsłaniali jakieś wyrywane z trudem tajemnice, wyszarpywane, chronione przez najpotężniejszych świata.
może nawet trochę próbują zrobić to, co udało się Tochmanowi w Eli, eli - szkować słowem, pisać tak, że wydaje się, że "nie wypada"; ale wulgaryzmy i przekleństwa też wymagają odpowiedniego podejścia, nacisku, wyrażenia, a nie wrzucenia tekstu, że "sutki miała olbrzymie i jakby rozlane" - to nie są słowa bohaterów, których język ma prawo być, jaki tylko pragną, ale dziennikarza - reportera! totalnie brakuje wyczucia, ma być szok; aż do porzygu. czasem brak jasnego oddzielenia, gdzie kończy się rozmowa, zaczyna opowiastka, a gdzie ujawniają się autorzy.

nietrudno odgadnąć, że to książka pisana pod konkretne podejście, nastawienie, mimo że próbuje pokazać "the good, the bad and the ugly"; bardziej czyta się to jak tanią powieść sensacyjną, sprzedawaną w kiosku na dworcu, stojącą obok cienkich harlequinów.
zarazem to praca, jak na miarę reportażu, leniwa; wydaje się, że autorzy uznali, że "do kogo dotarliśmy, z tym rozmawialiśmy... i to wystarczy". nie chcę o nic oskarżać rozmówców, bo nie wątpię w prawdziwość ich słów, jednak - indywidualne doświadczenia, fakt, tworzą obszerny obraz, jednak wydaje się, że było ich zbyt mało. w samej książce nie widziałam, żeby było tak, że zapis to pewna wypadkowa, że nie każda rozmowa znalazła się w reportażu, bo i tak się zdarza. gdyby znaleźć osoby "z drugiej strony", mniej odpowiadające głównej linii narracyjnej, mogłaby wyjść książka zachwalająca sex-working; sporadyczne, pozytywne doświadczenia nie wyważają narracji.
i tak, upieram się przy słowie sex working, praca seksualna; również dlatego, że uważam, że jej obszar jest większy niż to, co liznęli albo o czym w ogóle nie wspomnieli autorzy (o czym niżej), to i jak samo słowo "prostytutka", nie wspominając o wulgarnych synonimach, ma negatywne konotacje. a negatywność wobec tej branży tylko pogarsza sytuację. a nie wiem, czy ta książka pomaga.

sama seksualność człowieka to wrażliwy i skomplikowany temat, objęty wielką tematyką tabu w Polsce; jeżeli tak podchodzimy do tego, co powszechnie uznawane jest za "normę" - heteroseksualny seks małżeński, to jak podejść do homoseksualizmu czy aseksualizmu? co z osobami z niepełnosprawnościami, osobami starszymi? co z fetyszami, preferencjami, kulturą BDSM czy poligamią? to, że udajemy, że jakiś problem nie istnieje, to nie znaczy, że on magicznie zniknie. miałam szczerą nadzieję, że autorzy pochylą się nad sex-workingiem społeczności LGBT+, jak i innych grup, o których zwykle w tym kontekście się nie mówi - osób z niepełnosprawnościami czy osobami starszymi. i jak to się mówi - i tak, i nie. to się nie sprzeda tak dobrze, jak afera piłkarska. i tak, są poruszane tematy pracy seksualnej osób homoseksualnych, ale - tylko mężczyzn, nie wspominając o kobietach; w przypadku osób transpłciowych - jest tylko wypowiedź transseksualnej kobiety (która, zdaniem autora, ma hehe bałagan w torebce, bo wiecie, stereotypy takie śmieszne; to też najważniejsza informacja, że miała bałagan, żeby zgodnie z językiem książki nie powiedzieć "burdel", a także co w tej torebce). a co z homoseksualnymi kobietami? co z innymi osobami transpłciowym - transpłciowymi mężczyznami czy osobami niebinarnymi? chyba zabrakło miejsca, trzeba było grubo i ze szczegółami opisać głośną medialną sprawę (ze szczegółami, czyją to żoną nie była osoba A, jakim piłkarzem nie był B itd.)
o seksualności osób z niepełnosprawnościami czy osób starszych się nie mówi. to temat tabu do potęgi, jakby wiek czy niepełnosprawność to jakiś przycisk, przełącznik, boom, nie masz potrzeb seksualnych. a one nie znikają. wyjściem może być praca osób w seksworkingu czy asystentów, pomagających takim osobom. ale co, jeśli reportaż, mający pokazać wszystkie brudy, ledwo porusza ten temat, o niepełnosprawności intelektualnej nawet nie myśląc.
co do medialnej sprawy, wspominanej wyżej; żeby to była jedna. jedna z nich dotyczyła Czekolindy, jej szczegóły są w internecie. druga dotyczyła lukratywnego biznesu dotyczącego podróż dziewczyn w celu pracy seksualnej za granicę. i odstąpię od oceniania sytuacji czy jej opisu, ale rzygać mi się chciało, gdy dziennikarze opisywali bohaterów - zarówno oskarżonych, jak i same dziewczyny. pewnie, nie mogły paść nazwiska, ale sugestie, jak piłkarz Imię X. czy Imię Z., z domu Y., żona znanego muzyka. albo - potem grała w takim programie, w takim reality show, w takim konkursie brała udział. takie "kto ma wiedzieć ten wie, ale my mamy dupochron, bo nazwisko nie padło." ale informacje podane są wystarczające, aby ktoś mógł zidentyfikować o kogo chodzi - nawet jak mówimy o ofiarach tego procesu. a samo oskarżenie o powiązanie z sex-światem może być wystarczające, aby kogoś zniszczyć. sprzedaż, mamona, hajs. sprzedaż, mamona, hajs...

dziwi mnie jeszcze, że w książce, wydanej w 2020 (a nie 2000) tak naprawdę mało jest internetu; jasne, jest mowa o ogłoszeniach, ale craigslist powstało w 1995, nihil novi. jest jeden krótki rozdział o treściach 18+ na platformach jak tiktok. ale nikt nie porusza szarej strefy, ten cienkiej granicy, na jaką pozwala tiktok, instagram czy twitch; pewnej zachęty, nudyzmu, ocierającego się o pornografię, ale pozostającego nadal w regulaminowych ramach. to ciężki temat, w strefie internetu często poruszany. ale są obecnie bardziej definitywne zakresy seks-workingu w internecie, które aż wołają, aby o nich napisać - mówię o wszelkich seks-czatach, onlyfans czy płatnych filmach pornograficznych. i o ile rozumiem, że branża filmów dla dorosłych to temat na zupełnie odrębną książkę, to zabrakło mi tego internetu, szczególnie w XXI wieku.
i czepiam się tego, bo jest wrażenie, że autorzy chcą objąć jak najwięcej w swojej książce, robiąc wiele z tego po macoszemu, bez głębi, bez refleksji - więc czemu zabrakło tak nowego, a więc i tajemniczego, zakresu internetu?

zabrakło mi strony klientów, mamy alfonsów, alfonsiary, pracownice i pracowników (chociaż tych znacznie mniej) seksualnych, jedną czy dwie narracje klienta. i żaden z nich nie jest kobietą. a nikt nie wmówi mi, że kobiety nie korzystają z takich usług - może robią to w inny sposób? kogo wybierają - kobiety, mężczyzn? dlaczego? czego chcą w seksie? totalnie i zupełnie pominięty aspekt.

najważniejsze na koniec, chociaż pojawiało się wcześniej; praktycznie zero refleksyjności. to spisanie rozmów czy historyjek jako sensacja. praktycznie nie czuć w tym reporterów; to są najwyżej rozmówcy. nie bardzo są statystyki, rozwiązania, oceny. nie osób, a ogólnej tendencji, zachowań, działań. czasem czytało się jak obrzydliwy erotyk, czasem jak wpis do gazetki parafialnej dlaczego seks praca jest zła. ale na pewno nie jako reportaż, szczególnie dla kogoś, kto ma chociaż blade pojęcie o realiach tego biznesu.

nie chce odbierać tym prawa do cierpienia, traumy i złości bohaterkom i bohaterom tej pozycji; ale wydaje mi się, że autorzy zrobili to lepiej niż ja bym dała radę, szukając sensacji, szoku, a nie honorowego potraktowania swoich rozmówców i ich historii.

tylko ty, dla ciebie pisze - ta książka jest pisana dla pieniędzy

cała ta seria książek (eg - Ginekolodzy. / Tajemnice pielęgniarek / Polacy last minute) krzyczy po prostu: kup mnie! marketing! sprzedaż! zysk! kasa, mamona, szekle!
i wychodzę z założenia, że nie ma w tym nic złego; reportaże to długie godziny poświęcone na zbieranie materiału, docieranie do źródeł,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

błysk nocnych lamp

witaj. chodź, wsiadaj. zapnij pas. pojedziemy na przejażdżkę. to będzie długa noc.

przeczytałam tę książkę jeszcze przed premierą (chwała targom książki!), ale ciągle ciężko było mi się zebrać do napisania czegoś więcej, ponieważ... nie bardzo wiem, jak i co napisać, żeby uniknąć spoilerów. ale hej, postaram się.

to jest Mortka i... nie jest Mortka. Chmielarz postawił przed sobą - i przed czytelnikami - trudne wyzwanie. ponieważ od ostatniego tomu przygód Mortki minęło kilka lat, w pewien sposób "budzimy" się z nim w pandemii. Mortka się zmienił - przybyło mu lat (jednak powiedzieć, że się postarzał, to złe słowo), zarazem jednak, "deep in core", to ten sam Mortka. zarazem przeskok czuć, jest może on momentami niekomfortowy dla czytelnika.
wiecie, ja miałam bohaterów, z którymi dorastałam - dorastali oni, ale dorastałam i ja (Percy! ale w jakimś stopniu też Ender); jednak zmiana, gdy znamy bohatera rok po roku, jest naturalniejsza, przychodzi łatwiej. bo wiemy, dlaczego siedemnastoletni bohater zachowuje się inaczej niż ten trzynastoletni, zarazem - to nadal ta sama osoba. tylko z większą liczbą lat na karku.
ale u Mortki jest przeskok - nie wiemy, co się działo - czy coś szczególnego się działo, czy to po prostu czas - od momentu, kiedy opuściliśmy go kilka lat wcześniej. jednak on się zmienił. ale pamiętajmy - my też się zmieniliśmy.
jak wyżej - to było wyzwanie, zachować bohatera, ale zarazem oddać go nieubłaganemu upływowi czasu.

o czasie mowa - jest umiejętnie rozegrany w książce. nie ma kumulacji, nie ma nadmiernego pośpiechu, ale nie ma też nudy. gdy pojawia się zmęczenie - jest odczuwalne.
zarazem - książka dzieje się w czasie pandemii. teraz, w 2022, czas sprzed dwóch lat, wydaje się być odległym wspomnieniem. jednak nas zmienił. zmienił pracę, zmienił naukę, nauczył nas żyć w strachu. teraz wydaje się odległe, jakby pandemia się skończyła, bo jej nagłówki zabrało inne wielkie wydarzenie historyczne - wojna. a może warto podzielić uwagę, nie zapominając o Ukrainie, przypomnieć sobie, że halo, covid dalej szaleje.
książka wrzuca czytelnika ponownie w mroczny czas pandemiczny. nie wiem, jak wy, ale dla mnie to był kubeł zimnej wojny. trochę zapomniałam o marcu 2022, jednak to było twarde przypomnienie (studenci - pamiętacie memy o politechnice gdańskiej walczącej do ostatniego żywego studenta? na zawsze ma miejsce w moim sercu). może jest zmęczenie tematem, nawet w literaturze; ale może o to chodzi - żeby wyrwać się z tego marazmu, zmęczenia. ponieważ to nie koniec.
nie wiemy kiedy, nie wiemy gdzie ani jak, ale jedno jest pewne - Mortka powróci. czy za rok, czy za pięć - liczę, że pandemia odbije na nim swoje piętno, jakkolwiek by to brzmiało źle. ale chciałabym zobaczyć Mortkę2022. żeby ta pandemia miała wpływ i na niego, skoro ma na nas samych.
pandemia jest solidnie rozegrana w książce, pociaga za konkretne struny. nie ma, że dzieje się gdzieś obok, że nie istneje, że się nie wydarzyła. to dobrze. bo do tego umiem się odnieść emocjonalnie, wiemy, co będzie za 2 lata od 2020, ale bohaterowie tego jeszcze nie wiedzą. jak my kiedyś.

to też powieść o rodzicielstwie i problemach, jakie są z nim związane. żeby nie rozwijać - nie spoilerować! - powiem tylko, że powieść nie daje jasnych odpowiedzi "zrób tak czy tak", personalnie nie miałam wrażenia, że ten kryminał daje nam wytyczne, jak wychowywać - a jak nie. pokazuje konsekwencje zachowania, decyzji, słów, jednak nie mówi "o, tak rób!", a "tak nie!".
zabrzmi to błaho, ale "porusza ciężkie tematy"; wiecie, również takie wykraczające poza to, co normalnie poruszane jest w kryminałach (jak narkotyki/uzależnienia, sex working, handel ludźmi). ale chyba na to też jest miejsce.
tak bardzo lubimy się chwalić tym, że czytamy, że jesteśmy czytelnikami, że czytanie to nasza pasja, jakie to nie cudne i intelektualne; więc nie możemy kręcić nosem, gdy książka jest intelektualna. gdy zawiera w sobie coś ponad rozrywkę. ja to doceniam. to nie tak, że ktoś kryminałem próbuje naprawić świat, ale to nie znaczy, że nie może próbować, co? a chociaż "przemycić" coś poważniejszego. i to nie tak, że to warunek sine qua non dobrego kryminału; ba, jak ma mu zaszkodzić, to niech lepiej go nie będzie. ale tutaj jest. i działa solidnie.

na koniec - nie mogłoby odbyć bez pochwalenia wydawnictwa Marginesy za piękną okładkę. zawsze je doceniam, bo zwyczajnie cieszą oko. wiem, że nie ocenia się książki po okładce, ale nie oszukujmy się - to pierwsze, co widzimy, gdy sięgamy po książkę. a ja mam za sobą już jako czytelnik fazę przebrzydkich okładek (z prawdziwymi ludźmi, ratujcie.).

błysk nocnych lamp

witaj. chodź, wsiadaj. zapnij pas. pojedziemy na przejażdżkę. to będzie długa noc.

przeczytałam tę książkę jeszcze przed premierą (chwała targom książki!), ale ciągle ciężko było mi się zebrać do napisania czegoś więcej, ponieważ... nie bardzo wiem, jak i co napisać, żeby uniknąć spoilerów. ale hej, postaram się.

to jest Mortka i... nie jest Mortka....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

o redefinicji słowa "normalne" i odczarowaniu rzeczywistości

zawsze mam problem z pisaniem opinii o reportażach - gdzieś z tyłu głowy siedzi, że "to prawdziwa historia, to prawdziwi ludzie", a zarazem... co powiedzieć? nie ocenię kreacji świata, kreacji postaci czy fabuły. to nie ten typ książki.
skupiam się więc na tym, co najważniejsze chyba - tym, co ze mną zostanie po przeczytaniu bądź jakie emocje i myśli budzi lektura.

leniwe, rozpuszczone, maminsynek. niegrzeczne. a może po prostu inne?
te słowa słyszą o sobie dzieci z zaburzeniami, tak samo ich rodzice słyszą sugestie, że to ich wina, że dziecko jest niewychowane, rozpuszczone, że na wszystko mu się pozwala.
może to jakiś odruch, ocenić dziecko - rodzica, przypisać łatkę lenistwa i nie wychowania, przerzucenia winy na rodzica, bo to nie wymaga pracy, zaangażowania, a często - samej myśli, że hej, może nie znam sytuacji - nie oceniam ?
jasne, mnie też irytują głośne dzieci czy biegające mi pod nogami w sklepie, jednak nigdy nie zdarzyło mi się komentować czyjegoś zachowania czy metod wychowawczych. jedno to, że nie mam na ten temat wiedzy, a dwa - zaraz ruszę naprzód i zapomnę, że to się w ogóle działo. a te słowa, komentarze - zostają.

już przy opinii o innej książce tego autora [Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci] wspominałam, że system jest przemęczony, przepracowany i brakuje ludzi - jednak to samo dotyczy rodziców tych dzieci. często da się jednak czuć, że szukane jest proste rozwiązanie, łatwa diagnoza - leniwy, dysgrafia, zaburzenia pamięci. łatwa i szybka diagnoza, obowiązek obywatelski spełniony. a to, że nie pomoże to ani dziecku, ani jego rodzicom - nikogo nie interesuje.
diagnoza to dopiero początek drogi, a często wydaje się, że to koniec. jest papier, jest nazwa, wiemy, co i jak - z jednej strony wydaje się, że udało się wyhamować, złapać oddech, ale trzeba biec dalej - to tylko punkt kontrolny, a nie meta. gdzie w ogóle jest meta?

edukacja to praktycznie nieuniknione doświadczenie, chociażby przez obowiązek szkolny; jednak to nie znaczy, że szkoła musi być piekłem na ziemi. i dla dzieci, uczniów, jak i nauczycieli; to nie miejsce i czas, aby dyskutować o edukacji, jednak wspomnę jedno - sama byłam diagnozowana w poradni pedagogiczno-psychologicznej (dysortografia); i wiecie co? wiem, że były wytyczne dla nauczycieli, bo ten papier przekazywałam z podstawówki do gimnazjum do liceum; wiem, że były wytyczne dla nauczycieli, ale stosowała się do nich jedynie polonistka, która mnie posłała na badania, a potem - wydłużony czas i łagodniejsze ocenianie na maturze (chyba).
tyle. zajęcia wyrównawcze czy cokolwiek z ortografią - miałam raz. w ciągu jakiś dziewięciu lat mojej edukacji. ja bez nich wyszłam na "prostą" z ortografią, ale co z innymi? poważniejszymi problemami?
jeśli są wytyczne, skoro wiadomo, jak działać, to czemu... nie działać?
pamiętam też, że były różne dzieci w moich klasach, jednak nie pamiętam, żeby ktoś próbował nam powiedzieć jak je traktować, jak im pomóc, jak ich zrozumieć; musiałam dorosnąć, aby mieć jakąkolwiek wiedzę.
i tak, mam żal. bo ja tę wiedzę zyskałam, staram się zrozumieć, ale co z tymi, którzy popychają, wyśmiewają, wykluczają? na jakich dorosłych wyrośli?

mam nadzieję, że tę książkę będą czytać nauczyciele, pedagogowie, wychowawcy czy po prostu - osoby pracujące z dziećmi i młodzieżą. bo dzieciaki czują jak są traktowane gorzej czy niesprawiedliwie; a to są oni kontra wielki i okrutny świat dorosłych. oni kontra nauczyciel, wychowawca, pedagog, dyrekcja, a z nimi - nikt. słowo dorosłego słowem świętym. sami czasem boimy się dorosłego świata, boimy się tych nad nami.

rodzice często mają poczucie winy, że może powinni zrobić coś inaczej, zareagować wcześniej, wziąć do specjalisty. ale zarazem zewsząd słyszą - taki urok dzieci, to normalne, wyrośnie z tego - albo że rozpuszczone, maminsynek, wybrzydza, bo mu na to pozwalają. a rodzice wychodzą z siebie, aby te dzieci wychować, jednak brakuje wsparcia, diagnozy, czasu czy pomocy. nie wiedzą, co robią nie tak, czemu to nie działa.

ustaliliśmy pewne normy "normalności", jak się zachować, jak współdzielić emocje i ból, a każdy kto odchodzi od tej normy - dziwny. nienormalny. bez serca. a może po prostu inny i warto spytać, douczyć się; sądzę, że wiele możemy się nauczyć od osób z zaburzeniami, nie tylko w kwestii empatii, dystansu i zrozumienia, ale i postrzegania świata. ich obraz świata jest inny, ale w żadnym wypadku gorszy - z całą pewnością jednak fascynujący.
a może "inność" czy też "normalność" wymaga zredefiniowania, podobnie jak to, co męskie, a co kobiece; może po prostu - ludzkie?

sądzę, że powinniśmy się uczyć od innych od nas; pewne rzeczy uznajemy za pewnik, za codzienność, jak kłanianie się nauczycielom; bo nam to wyuczono, bo szacunek. a jak nie mam szacunku? świat się zmienia, idzie do przodu, a niektórzy z nas - jakby zostali gdzieś z tyłu. może osoby z zaburzeniami są po prostu krok przed nami, rozumieją pewne rzeczy nawet lepiej od nas, ale ich interpretacja nie wpisuje się w nasz stały obraz świata, stąd nie dopuszczamy ich do głosu.

ta książka to nie ocena konkretnego przypadku, systemu - edukacji, pomocy społecznej czy psychologicznej; to ocena nas, społeczeństwa. wytykane są błędy tych, którzy powinni najlepiej pomagać - nauczycieli, lekarzy, psychologów. ale nie tylko ich - rodziny, przyjaciół, a nawet obcych. nabierzmy pokory. zrozumienia.
uważamy się za pomocnych, za dobrych, pomagamy, wysyłamy SMSy, może działamy w wolontariacie, wrzucimy do puszki. oglądamy akcje w telewizji, na stronach; ale jak dziecko nie jest stereotypowe, urocze, kochane i grzeczne, jak jego zaburzeń czy problemów nie widać w wyglądzie, to już nie jest tak kolorowo. a do tego krzyki, agresja, zachowania uznawane za niekulturalne. rozszerzmy nasze spojrzenie poza to, co cukierkowe w telewizji. zobaczmy rzeczywistość.

i na koniec - wszyscy wiemy, że dzieci z zaburzeniami potrzebują zwykle więcej czasu, uwagi niż dzieci bez nich; jesteśmy dorośli, dojrzali, my to wiemy. rozumiemy. jednak dzieci nie; i nie ma w tym ich winy, każde dziecko ma prawo chcieć uwagi i miłości, jak i ma prawo czuć się zazdrosne, gdy ktoś dostaje tego więcej niż ono, nawet gdy wie, że rodzeństwo jest chore czy że wymaga specjalnej pomocy. wiedza nie zastępuje uczuć.
wiem, że są dzieciaki wychowujące się z rodzeństwem z zaburzeniami - to wy musicie być grzeczni , nie sprawiać kłopotów i problemów. to nie wasza wina, ani waszego rodzeństwa, jednak wciąż - pamiętajcie, że macie prawo do bólu, tak samo, jak macie prawo do pomocy. rzeczywistość bywa niesprawiedliwa, jednak moje myśli są z wami. jesteście wielcy

o redefinicji słowa "normalne" i odczarowaniu rzeczywistości

zawsze mam problem z pisaniem opinii o reportażach - gdzieś z tyłu głowy siedzi, że "to prawdziwa historia, to prawdziwi ludzie", a zarazem... co powiedzieć? nie ocenię kreacji świata, kreacji postaci czy fabuły. to nie ten typ książki.
skupiam się więc na tym, co najważniejsze chyba - tym, co ze mną zostanie po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

hiraeth

hiraeth - (wal.) tęsknota za domem, do którego nie możesz wrócić albo który nigdy nie był twój.

przeczytanie tej książki było zmierzeniem się z pewnym obrazem, jaki miałam o tej historii wykreowany w głowie. przeczytałam ją kilka lat temu, będąc jeszcze w gimnazjum. i trwała w mojej pamięci - jako niezwykła książka.

nadal jest niezwykła. chaotyczna, wygadana, jak cała Holly. jednak teraz wydaje mi się znacznie smutniejsza niż wcześniej; myślę o tym wszystkim, co padało między słowami, niedopowiedziane, przemilczane. Holly uważana jest za nieodpowiedzialną, kapryśną, ale zarazem infantylną i niedojrzałą. niepoważną.
dalszą część ktoś może uznać za delikatny spoiler, więc - warto przeczytać (84 strony!) i najwyżej wrócić; chociaż większość opiera się na domysłach, nie koniecznie wydarzeniach z książki.

ale jak Holly ma być poważna, gdy ma 20 lat, całe życie przed sobą? jak miała zdobyć doświadczenie? jej całe życie to ucieczka. najpierw - z niepoznanych w książce przyczyn, chociaż można snuć domysły, że z pałacu i dobrych warunków się nie ucieka, ucieka z bratem z domu, wpadając w sidła małżeństwa w wieku - 14 lat. czternastu. w wieku czternastu lat planuje się swój ślub jako mrzonkę, marzenie, myśli o sukni - jako o wydarzeniu, które ma mieć miejsce za 5, 10 czy 15 lat. realnie rzecz biorąc - nadal była dzieckiem, potrzebowała opieki i wychowania, wskazania drogi, a została rzucona w rolę, do której nie pasowała.
moim zdaniem, Holly "odbija" sobie utracone lata - zaczyna żyć pełnią życia, przeżywać dzieciństwo w krzywym zwierciadle, w mrocznym, dorosłym świecie. odbiera lata, gdy musiała szybciej stać się dorosłą. i ja uważam, że nie ma w tym nic złego. ona nadal ma tylko dwadzieścia lat. obecnie to wiek, który przypada na lata studenckie - "ostatnie" chwile wolności, szaleństwa i słynnego studenckiego życia (ciekawe, czy my, obecni studenci, będziemy odbierać sobie lata studenckie, zagrabione przez pandemię?); studentom przysługuje pewnie społeczne przyzwolenie, aby szaleć, wygłupiać się i korzystać ze wszystkich uroków dorosłego życia.

w piosence Kto powie mi jak Kwiatu Jabłoni padają słowa "Więc kto powie mi jak radzić sobie mam / Taki wielki świat nade mną mam / Ileś tam lat, lecz to niewiele da / Doświadczenia brak"
natomiast zespół Turbo w piosence Dorosłe dzieci daje upust emocjom "Dorosłe dzieci mają żal, / Za kiepski przepis na ten świat. / Dorosłe dzieci mają żal, / Że ktoś im tyle z życia skradł."
główna bohaterka - Holly - jest takim dorosłym dzieckiem, któremu brakuje jeszcze doświadczenia, a zarazem ma żal, że część życia została jej skradziona. szuka wolności, której nie miała; kopie i gryzie, aby się nie usidlić - znowu. chce być panią i władczynią, decydować sama o sobie.

przeszłość nie opuszcza Holly - chociaż ona sama chce się jej pozbyć. może dlatego żyje w wiecznym ruchu, na walizkach - w podróży, jak pisała na wizytówkach? próbuje uciec. może jeśli będzie wystarczająco daleko, to przeszłość zapomni o niej, a ona o przeszłości?

jednak mimo, że udaje że tak nie jest, Holly przywiązuje się do pewnych rzeczy i miejsc - kupuje meble do mieszkania, snuje plany ślubne, szuka miłości, zabiera też w dalsze życie medalik, który dostała od narratora. nie dopuszcza jednak do siebie tej myśli, że mogłaby się przywiązać do miejsca, które nie jest takie, jak tytułowe śniadanie.

może domem dla Holly nie jest miejsce; szuka w końcu poczucia bezpieczeństwa, które czuła u Tiffany'ego; szuka też sławy, potęgi - chce być taką osobą, która będzie mogła zjeść śniadanie u jubilera.
sądzę, że to ważne, że mówi o śniadaniu, a nie kolacji; o pierwszym posiłku, poranku. zwykle zaprasza się gości na kolację; wysypiają się w swoim łóżku, mają się czas przygotować, wybrać kreacje, przyjechać - w pełni obudzeni, gotowi do roli, w jaką im wejdzie wkroczyć; mają czas, aby nałożyć odpowiednie maski. a śniadanie? najlepiej jeszcze w szlafroku, bez makijażu, na lekkim kacu i z rozwianymi włosami. niepewnie, w chwili, gdy wciąż jesteśmy wrażliwi, jeszcze nie przybraliśmy maski codzienności.
Holly chce mieć takie relacje, taką pozycję, aby w potężnym świecie móc pozwolić sobie na delikatności, na niepewność, wrażliwość, odsłonięcie, na które nie może sobie pozwolić teraz, tu, w codziennym, aczkolwiek nietypowym życiu. i być na tyle sławna, potężna, aby jeść śniadanie - bardziej kameralne, spokojniejsze niż kolacja; na śniadanie pewniej też ciężej się dostać.

może szuka najważniejszego domu z domów, niezależnego od miejsca i czasu - ludzi. otacza się nimi, zaprasza do siebie, aby wypełnili cztery ściany, tchnęli w nie życie, uczynili z mieszkania - dom. ale wciąż tego brakuje. szuka miejsca, które może stać się domem, szuka ludzi, którzy pchną w nie życie. ma czas.

a być może narrator sam czuje hireath wobec osoby - jak Odys swej Itaki, poszukuje Holly, chociaż nie chce się sam przed sobą przyznać do przywiązania. nigdy nie powiedział, że znalazł swój dom, swoje śniadanie u Tiffany'ego.

być może mój - obecnie już trochę ostygły - zachwyt wynikał z tego, że szukałam czegoś z siebie w Holly? nie wydawała mi się wtedy infaltywna (byłam młodsza od niej), a wolna i dzika, poszukująca, niezależna od reguł społecznych i granic. obecnie mam większy dystans do tej książki - ale i ciąży mi większy smutek z tym związany.

może wszyscy szukamy swojego śniadania u Tiffany'ego?

hiraeth

hiraeth - (wal.) tęsknota za domem, do którego nie możesz wrócić albo który nigdy nie był twój.

przeczytanie tej książki było zmierzeniem się z pewnym obrazem, jaki miałam o tej historii wykreowany w głowie. przeczytałam ją kilka lat temu, będąc jeszcze w gimnazjum. i trwała w mojej pamięci - jako niezwykła książka.

nadal jest niezwykła. chaotyczna, wygadana, jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

więc może istnieje wszechświat, gdzie jestem szczęśliwy

emocje są najważniejsze dla mnie w książce - nie każda potrafi je wzbudzić po tylu latach doświadczania popkultury, jednak to fabuła je wywołuje.
mimo wszystko to chyba książka, nad którą myślałam najdłużej, po przeczytaniu Nasz ostatni dzień i More Happy Than Not. Raczej szczęśliwy niż nie
minęło już trochę czasu od kiedy czytałam, a kiedy piszę te opinie (pisaną zresztą na raty), więc pewne rzeczy mogłam przemyśleć i uporządkować w głowie, a pewne emocje opadły

moje uczucia wobec tej książki można pewnie podzielić na trzy części; żeby je poprzeć, posłużę się aktualizacjami (które z reguły są bardzo chaotyczne, stanowiąc jedynie pewne luźne myśli czy drogowskazy, pomocne przy pisaniu opinii):

pierwsza: żałoba.
16-19% "na początku myślałam, że nie poczuje tego, co przy dwóch poprzednich książkach
może to kwestia tego, że co pięć minut muszę przerywać czytanie; nie wiem jednak co innego czytać
nie miałam w życiu swojego Theo, wieczny singiel, nikogo nie składałam do grobu
jednak scena pogrzebu uświadomiła mi, że może wydaje się na pierwszy rzut, że ta książka nie będzie mi tak bliska - ale to błąd."

"czuje, że główny bohater czuje ból, cierpienie, którym z nikim nie może się podzielić; nie z rodziną, nie z chłopakiem swojego byłego, a tym bardziej ze światem, który ruszył naprzód, chociaż dla niego się zatrzymał
chyba go rozumiem
życie znowu wyrywa mnie z czytania, chce się schować pod koc i liczyć sekundy oszukując się, że może wróci."

"mam ochotę ryczeć, zamknąć się w pokoju, opłakiwać - Theo, ją, a potem już każdego, kogo straciłam, kto zostawił mnie samą"

powiem szczerze - nie mam pojęcia, czy to dobra książka, aby czytać ją w żałobie; nie potrafię tego stwierdzić, mimo że trafiła w samotny moment mojego życia. chociaż nadal jestem w trochę dwuznacznych, zmieszanych emocjach wobec tej książki, więc może stąd wynika moja niemożność oceny.

ale tak samo jak Raczej szczęśliwy niż nie, nie sądzę, aby to była dobra książka na samotny moment życia (ale czy istnieje taka?); w pewnym wieku godzisz się z tym, że ludzie przychodzą i odchodzą (nieraz bez słowa) z twojego życia. ale jest różnica między pogodzeniem się z sytuacją, poddaniem walki, a emocjami, które wiążą się z nagłą samotnością; gdy chcesz się czymś podzielić, a ta osoba nie odczyta twoich wiadomości, zablokowała cię, dała jasno do zrozumienia - nie chcę cię w moim życiu.
teraz, po przeczytaniu, zastanawiam się, czy to czuł Griffin - poczucie, że ktoś się od ciebie oddala, nie chce w swoim życiu, wybiera inną drogę od ciebie - nawet gdy to poczucie nie jest prawdą, jedynie wrażeniem, że tak jest.

ludzie odchodzą z naszego życia, czasem na zawsze, chociaż wciąż żyją; nie tylko śmierć oznacza wieczność. niektóre straty są łatwiejsze niż inne, czas pozwala je wyleczyć. są te łagodniejsze, subtelne, a inne wypalają za sobą ziemię, rozrywając; jedne są nagłe i gwałtowne, a inne - przewidywalne, chociaż zwykle nie chcemy tego przyznać, trzymając się ich uparcie, do samego końca. nie każda relacja jest na zawsze i na wieczność.
a jak powiedzieć komuś "słuchaj, X ze mną nie gada", "ej, Y mnie zablokowałx"; jak to przyznać? porażka na polu towarzyskim? zerwanie? jak wyrazić swoją tęsknotę, swój ból, którego nikt nie pojmie?

druga: bliskość
bliskość to coś, co towarzyszyło najmocniej mi przy czytaniu dwóch poprzednich książek i wobec czego miałam największe obawy - że ponownie dam radę to poczuć - przy czytaniu tej książki. i tutaj chyba najdłużej zajęło mi, aby to uczucie "załapać".

52% - "nie czuję takiej więzi jak przy poprzednich książkach; nie czuje "tego" czegoś, może dlatego, że nie mam z kim dzielić bólu jak może to robić Griffin i Jackson"

"najwyraźniej jestem tylko kumplem" - to zdanie padło z ust Wade'a w pewnym momencie.
poczułam to.
"chciałbym mieć przyjaciela w życiu"- to pewne zdanie, które usłyszałam trzy lata temu. od kogoś, kto obecnie mnie usunął ze swojego życia, ale wtedy - jak mi się zdawało - był mi bliski. pojęłam to jako sugestię - nie jesteś mi na tyle bliska, bym nazwał cię przyjacielem. a to budzi pytania, budzi emocje - kim jestem? czy jestem wystarczający? czy jestem po prostu zapychaczem, zabawką, trzecim wyborem nie do pary... czy to czuł Wade? że nie jest wystarczający?

61.0% "Wade też jest samotny. czy nie stało się to, czego się bał - z trio został sam? jego cierpienie jest inne, przeżywa je inaczej, ale czy to znaczy, że trzeba go zostawić?
...
bogowie
dotarło do mnie, że nie czuję bliskości do Theo, Griffina czy Jacksona. czuję bliskość do Wade'a, tak bardzo, że to wręcz bolesne."
bądźmy szczerzy - tria są ciężkie. trzy osoby, każda inna, a relacje i emocje są bardziej skomplikowane niż w udziale dwóch osób; może się zdarzyć, że jakaś osoba będzie się czuła odsunięta od reszty. albo będzie pewne rzeczy robić inaczej.
hej Wade, rozumiem cię. poczucie bycia piątym kołem u wozu? poczucia, że jakby mnie nie było, to świat toczyłby się dalej? dokładnie. poczucie, że nie jest się niczyim pierwszym wyborem.

trzecia: zagubienie
przy okazji innej książki (Tamte dni, tamte noce) napisałam, że nie mogę - wręcz nie mam prawa - oceniać cudzej namiętności. i to tutaj pozostaje w mocy.

83% "ostatnie 10 procent nawet było ciekawe, ale dostaję zgagi czytając.. just
what
czy mogę polubić jedną postać w tej książce. jedną."
emocje opadły trochę. minęło trochę czasu od kiedy przeczytałam tę książkę, przetrawiłam pewne emocje i sytuacje z niej.
nadal jestem zagubiona przez wszelkie namiętności w tej książce. mogłabym mówić, czy były warte, aby być w książce czy nie, ale - namiętność nie wybiera. zarazem pewne relacje sprawiły, że jak skończyłam tę książkę, to nie wiedziałam co myśleć.
teraz jednak, już jakiś czas późnej, dociera do mnie, że młodość rządzi się innymi prawami, psychologicznymi i biologicznymi, nie możemy oczekiwać od bohaterów, aby zachowywali się jak ludzie po 40 roku życia, gdy są młodzi, niepewni, pełni emocji.

mimo wszystko to książka pełna życia, a przede wszystkim - emocji i prób poradzenia sobie z nimi, zagubienia w nagle tak cichym i pustym świecie; pogodzenia obrazu osoby, jaki my sobie wykreowaliśmy, a tym, jakim była dla innych. połączenia tych - zdaje się dwóch odrębnych osób - w jedną. a nie ma tej osoby, aby zadać pytanie, aby zrozumieć.
to też historia o nieukojonym żalu, rozważaniu szans i decyzji; jednak musimy pamiętać o jednym - przeszłości nie da się zmienić, ale można walczyć o to, aby przyszłość była jak najlepsza. życia nie cofniemy jak nagrania, jak kasety, nie kupimy czasu ("no amount of money ever bought a second of time"), a nasi bliscy kiedyś odejdą - w taki czy inny sposób. więc może warto wyciągać jak najwięcej z czasu, jaki mamy.

Theo był zafascynowany wieloświatami, multiwersum (też jestem; pewnie byłby zachwycony, widząc Multiwersum Szaleństwa), możliwościami - nieprzeżytymi życiami, równoległymi nami, podejmującymi inne decyzje; pewnie każdy miał chociaż raz moment "co by było gdyby" i zastanawiał się, jak wygląda w innym uniwersum - czy w ogóle istnieje? jednak żal za tym, co się nie udało, nie pchnie nas naprzód, nie pozwoli nam wyjść z żałoby.
to łączy książki Adama Silvery - poczucie, że trzeba zacząć żyć, bo może skończyć się czas.

nadal czuć lekkie pióro Silvery - czytało się naprawdę dobrze; nie łatwo jest wykreować postać z zaburzeniami, która będzie naturalna w tym, a nie brzmiąca jak wyjęta z podręcznika ICD-10. zarazem udało mu się utrzymać stałość w zachowaniu bohatera, nie narzucając, nie przedkładając zaburzenia nad fabułę. po raz kolejny udowadnia, że nie potrzebuje armii postaci, aby historia pozostała fascynująca, ale i zaskakująca.

inne historie Adama Silviery były dla mnie lepsze i nie budziły tyle... niepewności co ta. z trzech książek - najsłabsza, co nie oznacza, że była zła. na pewno nie żałuje przeczytania - na pewno jest tego warta i pewnie będę do niej wracać. do ulubionych jednak pewnie nie trafi.

więc może istnieje wszechświat, gdzie jestem szczęśliwy

emocje są najważniejsze dla mnie w książce - nie każda potrafi je wzbudzić po tylu latach doświadczania popkultury, jednak to fabuła je wywołuje.
mimo wszystko to chyba książka, nad którą myślałam najdłużej, po przeczytaniu Nasz ostatni dzień i More Happy Than Not. Raczej szczęśliwy niż nie
minęło już trochę czasu od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"serce pamięta to, co wyparł umysł"

wiecie czemu w micie o Prometeuszu sęp wyjada mu wątrobę? ponieważ Grecy uważali, że to tam składowana jest miłość - we uwspółcześnionej wersji sęp atakowałby jego serce. ta książka trochę tak atakuje serce.

pierwszą książką Adama Silvera było - oczywiście - Nasz ostatni dzień; gdzie (szczególnie znając tytuł po angielsku) zakończenie jest wiadome, ale człowiek ma poczucie, że może jednak nie, że może coś się zmieni, że pojawi się coś, co zaprzeczy wszystkiemu, co do tej pory się przeczytało. gdy czytałam NOD towarzyszył mi strach, fizyczny ból w klatce piersiowej, poczucie, że ta "fajna" część zaraz się skończy i przyjdzie ból, potworny ból. tutaj momentami zapominałam o tym (pozwalałam sobie na zapomnienie?), po czym jak odbita piłka wracała w mojej głowie kwestia Leteo i waliła w twarz.

już będąc w jednej trzeciej książki, miałam poczucie, że to może być książka, gdzie być może zarwę noc, aby skończyć czytanie; rzadko która książka wciąga mnie tak bardzo.

podczas czytania Nasz ostatni dzień miałam poczucie, że "hits too close to home", jest zbyt znajome, zbyt uczucia są bliskie, jakby ktoś wyjął pewne kwestie z mojego życia; tutaj było tak samo.
na 43% zapisałam "rozumiem cię Aaron, mam nadzieję, że będziesz mieć szansę żyć w prawdzie i mam nadzieję, że jeśli nie szczęście, to chociaż da ci ona ukojenie"
cóż.

51% - "to nie jest dobra książka, aby czytać ją, kiedy jest się w samotnym momencie swojego życia, zastanawiając się, czy dobrze się robi, godząc się na to, że ludzie odchodzą z twojego życia, gdy szczególnie ich potrzebujesz
gdy zastanawiasz się, czy twoje szczęśliwe zakończenie ich potrzebuje, czy dasz bez nich radę
gdy walczysz z chęcią, aby walczyć o nich, jak oni nie walczyliby o ciebie"
czasem trzeba pozwolić ludziom odejść, przestać wierzyć w mity jakie wykreowaliśmy wokół nich. i nie ma w tym nic złego, wszechświat nie stoi w miejscu. ale to nie umniejsza tego bólu. to też książka o tym bólu i pragnieniu, aby zniknął; aby zniknęło to, co wywołuje cierpienie.

53% - "czytać tę książkę, gdy to boli w klatce, gdy chce się płakać, a ty czytasz w salonie, obok innych? a książka to wyzwanie, bo budzi bliskie emocje, rozgorzewa ogniem w środku
to nie znaczy, że ma ona przełożenie jeden - jeden, nawet nie blisko, ale pewne emocje są uniwersalne, po prostu - ludzkie. ta książka ma sama w sobie pełno emocji, a jeszcze więcej ich budzi."

to książka o godzeniu się. z samym sobą, ze wszechświatem, chociaż pogodzenie się czy prawda nie zawsze mogą być łatwe dla nas czy dla innych. jednak co przyjdzie z życia w kłamstwie? jest różnica między "przyjąć do wiadomości", "zaakceptować" a "pogodzić się". ma się świadomość pewnych rzeczy, ich niezmienialności, ale zarazem dochodzi aspekt emocjonalny - podejścia do prawdy.

miałam w życiu może trzy razy poczucie, że hej, ten autor? chce przeczytać wszystko co kiedykolwiek napisał. to rzadkość, zwykle autor to po prostu... autor. ktoś nad kim przechodzę do codzienności, liczy się powieść. ale tutaj? chce wszystko. czuje się jakby ktoś widział odbicie mojej duszy, zebrał je do miski, wypłukał emocje w ich czystej, bez osobowej postaci i wplótł w słowa. wiem, że nie jestem w tym sama, że pełno osób poczuło to samo, ale to pocieszające. że nie jestem w tym sama, że ktoś czuje to, co ja, chociaż wolałabym, żeby nie było cierpienia. żeby nikt nie cierpiał.
to jak z tą piosenką, którą słyszysz, a chociaż głos jest inny, wiesz, że mógłbyś wyśpiewać ją słowo po słowie - chociaż słowa nie są twoje, to przekaz, emocje, są tak bliskie, jakbyś to ty to napisał. to ta książka dała mi podobne uczucia.

zastanawiam się, czy tylko mi się tak wydaje, ale miałam wrażenie, że ta książka to równ ież (utajniona) krytyka terapii konwersyjnej - i jej nieskuteczności, a jedyne, co przynosi, to zbędne cierpienie. nie jest w stanie zmienić rzeczywistości.

Adam Silvera potrafi tworzyć realistyczne postaci, bez zarzucania odbiorcy lore czy historią połowy życia; większość opiera się na emocjach, przeżyciach. umie sprawić, żeby czytelnik czuł bliskość do bohaterów.
zarazem jego pióro jest lekkie, nie męczy czytanie, a zarazem nie jest to książka dla dzieci, jej styl też taki nie jest; jest świadomość nastolatka czy młodego dorosłego, który jest docelowym odbiorcą.

przed pójściem spać prosiłam o dobre zakończenie - tyle że dla książki - dla Aarona - czy dla siebie? i czym jest dobre zakończenie.

"serce pamięta to, co wyparł umysł"

wiecie czemu w micie o Prometeuszu sęp wyjada mu wątrobę? ponieważ Grecy uważali, że to tam składowana jest miłość - we uwspółcześnionej wersji sęp atakowałby jego serce. ta książka trochę tak atakuje serce.

pierwszą książką Adama Silvera było - oczywiście - Nasz ostatni dzień; gdzie (szczególnie znając tytuł po angielsku) zakończenie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

dostrzec całego człowieka

z pewnością nie był to najlepszy czy najmocniejszy reportaż jaki czytałam w życiu, jednak jeden z lepszych; raczej nie sięgam po książki około-medyczne, więc miał szansę się wykazać
przyznam, że to co głównie zachęciło mnie do tej książki, to misje Lekarzy Bez Granic; momenty dotyczące szwedzkich szpitali, szczególnie statystyki, regulacje prawne czy etyczne, spowalniały czytanie i czasem nudziły; w przełożeniu na polskiego odbiorce nie robią takiego wrażenia. NFZ pewnie jest jeszcze gorszy. pewnie są ciekawe dla kogoś, kto zawodowo zajmuje się medycyną czy kwestiami prawno-politycznymi wokół niej, ale dla laika - trochę zapychacze.

ale trzeba przyznać, że autor ma w sobie dużo samokrytyki. jest różnica - być krytycznym wobec samego siebie przed lustrem, a podjąć tę krytykę publicznie, w książce, gdzie można pisać, co tylko się chce, swoje błędy przerzucić na innych jako przykład bądź zupełnie je przemilczeć.
przyznaje się do błędów, rozkłada je na czynniki pierwsze, aby nikt nie powtórzył - jedna śmierć, aby zapobiec kolejnym. medycyna to ciągła nauka, więc pewna pokora jest w niej konieczna.
jednak przeciwstawnie do tego, czytając, miałam wrażenie, że wszystko skupia się w skromności; tam nie było tak wiele o tym, co się udało, ile było walki mimo przeciwności losu, mimo braku środków, sił czasu - o walce na miarę możliwości.

w Europie wydaje nam się, że pewne problemy mamy już dawno za sobą, choroby z którymi wygraliśmy - ale tak nie jest. dopóki wszyscy nie będziemy bezpieczni, nikt nie będzie bezpieczny, bo te choroby mają się gdzie rozwijać - i gdzie zbierać żniwo.
to powinno być kręgosłupem książki, było widoczne, jednak nie czułam, aby poświęcono tyle temu czasu, ile by się przydało.

książka sprawia wrażenie "skierowanej do wewnątrz" - na ojczysty rynek czytelniczy, przez skupienie na szwedzkiej służbie zdrowia.

dostrzec całego człowieka

z pewnością nie był to najlepszy czy najmocniejszy reportaż jaki czytałam w życiu, jednak jeden z lepszych; raczej nie sięgam po książki około-medyczne, więc miał szansę się wykazać
przyznam, że to co głównie zachęciło mnie do tej książki, to misje Lekarzy Bez Granic; momenty dotyczące szwedzkich szpitali, szczególnie statystyki, regulacje prawne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

za późno

DNF

zmagałam się z tą książką od listopada, ale wynudziła mnie przeogromnie. myślałam, że spróbuje ją dokończyć; od samego początku czytało się ją ciężko, nie wciągała mnie ani nie budziła wielkich emocji
to nie moja pierwsza (ani pewnie też nie ostatnia) książka, jaką przeczytałam o narkotykach, więc nie mógł zadziałać efekt szoku, gdy po raz pierwszy spotyka się z tematyką narkotyków w literaturze - pierwsze spotkanie zresztą (My, dzieci z dworca ZOO) wywołało znacznie większy szok, zarówno przy pierwszym spotkaniu, jak i w powrocie w dorosłym życiu.
nikt nie musi mi mówić, że narkotyki są złe, a kompot wymyślili studenci z Politechniki Gdańskiej

brak tu sentymentu do czasów czy momentu wydania, to nie jest książka mojej młodości czy dzieciństwa - więc to nie ratuje tej książki, zarazem nie powoduje zakłamania oceny.

ciężko ocenić czyjś styl pisania dziennika - jednak gdy taki zostaje wydany, trzeba wziąć za to odpowiedzialność - redakcje, poprawki, co zostaje, co wyrzucamy. nie ma tak, że pierwszy manuskrypt idzie bezkrytycznie do druku. a tu mam takie wrażenie - niby coś się dzieje, a jednak nic.
może gdybym była świeższa w temacie, to ta książka miałaby większy wpływ na mnie, wywołała większy szok - ale niestety, pewne rzeczy powszednieją w czasie, niezależnie jak złe czy szokujące mogłyby się zdawać.

stawiam, że gdybym nie wyczytała, że druga część książki jest jeszcze nudniejsza, to może próbowałabym skończyć. jednak trzeba wiedzieć, kiedy czytanie nie sprawia już radości, a czyta się jak szkolną lekturę.

trzeba pamiętać, że oceniam książkę, a nie czyjeś życie - patrzę na to trochę przez palce, jak coś pomiędzy fikcją literacką, a biografią - bardziej chodzi mi o styl, jak i to, co w niej się znalazło. decydując się na publikację, trzeba być gotowym, że nie każdy pokocha daną książkę.

za późno

DNF

zmagałam się z tą książką od listopada, ale wynudziła mnie przeogromnie. myślałam, że spróbuje ją dokończyć; od samego początku czytało się ją ciężko, nie wciągała mnie ani nie budziła wielkich emocji
to nie moja pierwsza (ani pewnie też nie ostatnia) książka, jaką przeczytałam o narkotykach, więc nie mógł zadziałać efekt szoku, gdy po raz pierwszy spotyka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

red room

trochę mnie zawiodła ta książka
bo jednak większa jej część była świetna i wciągająca; i jak zwykle u mnie zakończenia są w stanie raczej podnieść ocenę, to tutaj ją obniżyło. wszystko szło dobrze, ale ostatnie 20-30% czuło się zagubienie, jakby nie wiadomo było jakiego asa wyciągnąć z talii - jakby nagle zabrakło kart, zagrywek fabularnych.
ale wróćmy do początku.

do przeczytania tej książki zachęciła mnie nadchodzący serial, na motywach książki . na motywach to pewnie mocne słowo, sądząc po tym, co przeczytałam, a co widziałam w materiałach promocyjnych - ale serial to odrębny temat. jednak prawdziwą fascynację doznałam w momencie, kiedy wyczytałam w opisie, że cała rzecz rozbija się o internet i transmisje online. to moja zajawka; sama postać Behawiorysty i jego zdolności - niekoniecznie.
jak się okazało, miałam rację, ponieważ to nie on niesie tę powieść. niesie ją cała gama postaci, ale głównie wydarzeń, dobrze dawkowanego napięcia i akcji. i limit czasowy. tu nie ma czasu na to, żeby palić fajkę w prochowcu, spacerować spokojnie ulicami drzemiącego we mgle Oslo. trzeba działać, podejmować decyzje, ryzykować i ponosić konsekwencje.

większą część książki czyta się tak, jakby oglądało się najlepszy film akcji - ciągle coś się dzieje, napięcie trzyma za gardło, jednak nacisk jest zmienny - raz zaciska się mocniej, a raz odpuszcza, żeby czytelnik mógł złapać oddech, ale ręka na gardle nadal jest odczuwalna.
to ważne, aby napięcie nie było cały czas wysokie, bo może przytłoczyć, czy wręcz znudzić - jeden wybuch może być ciekawy, pewnie tak samo dwa lub trzy, ale ciągłe wybuchy pod rząd - każdego znudzą, sięgającego po coś innego, inną stymulację.
no właśnie. większą.

ostatnia faza książki zawodzi - sprawia wrażenie, jakby ta książka nie miała mieć kontynuacji, więc wszystkie wątki trzeba podomykać, pozamykać, dać odpowiedzi na wszystkie pytania. i to nie gra. bo znika gdzieś akcja, znikają bohaterowie, a pewne motywy pojawiają się znikąd. są bez sensu. tym bardziej to zgrzyta po tak dobrym starcie. a samo zakończenie - nie pasuje. tyle.

już w trakcie czytania miałam wątpliwości czy to, co dla mnie niosło tę książkę - media, internet, internauci, dylematy moralne i oczywiście transmisja internetowa, rodem z deepwebowskiego red roomu - będzie łącznikiem między kolejnymi częściami, czy tylko postać Behawiorysty.
ta cała internetowa otoczka była dla mnie najbardziej fascynująca, jednak postać samego Behawiorysty się dla mnie nie broni. najpierw zachowuje się jak z kijem w dupie, potem zachowuje się jak nie on - może to potrzeba wywołania szoku? zmian w charakterze? ale najpierw pokazany jest jako człowiek stały, pewny, (ale i nudnawy), aby na koniec obrócić to wszysko - powodując, że zachowuje się jak nie on. może o to chodziło - że nigdy do końca nie możemy przewidzieć czyjegoś zachowania, nigdy nie możemy do końca poznać drugiej osoby?
może. dla mnie to jednak nie zagrało i zakończenie wywołało u mnie spory zgrzyt.
na plus u Behawiorysty jest to, co było też plusem w Chyłce - nie ma detektywa policji. nie jest śledczym. większość sprawy prowadzona jest przez prokuraturę, nie policję. wkracza do gry kolejny zawód prawniczy (jak Chyłka jest adwokatem), o innych zasadach i możliwościach, niż ma to policja. na pewno jest to coś oryginalnego i świeżego w kryminałach, a zarazem zostało dobrze wykorzystane.

bywały też momenty, kiedy czułam się, jakbym czytała notatki z wykładu - książkowe wytłumaczenia zachowań czy kwestii prawnych, nieumiejętnie wplecione w tekst.

we wszystkim zabrakło jakiegoś wow, jakiejś puenty.

red room

trochę mnie zawiodła ta książka
bo jednak większa jej część była świetna i wciągająca; i jak zwykle u mnie zakończenia są w stanie raczej podnieść ocenę, to tutaj ją obniżyło. wszystko szło dobrze, ale ostatnie 20-30% czuło się zagubienie, jakby nie wiadomo było jakiego asa wyciągnąć z talii - jakby nagle zabrakło kart, zagrywek fabularnych.
ale wróćmy do...

więcej Pokaż mimo to