-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1147
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać395
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
2018-01-21
2018-02-20
2018-03-09
Wiktor posiada pingwina Miszę (prawdopodobnie gatunek królewski), który mieszka u niego w domu i je mrożone ryby oraz talent do pisania bardzo krótkich opowiadań, który jednak nie za bardzo mu się przydaje. Poza tym - jest w średnim wieku, rzuciła go kobieta i nie ma przyjaciół. W końcu dostaje nietypową ofertę pracy. Jego zadaniem będzie pisanie nekrologów znanych osób, które jeszcze nie zmarły, nazywa tę nową "formę literacką" krzyżykami. W jego życiu pojawiają się nowi ludzie, ale także niezrozumienie pogmatwanej sytuacji, w której się znalazł. Znikają ludzie. Musi opiekować się czyimś dzieckiem. No, i swoim depresyjnym pingwinem.
"Życie to droga, i jeśli iść „po stycznej” okaże się dłuższa. A długa droga oznacza długie życie. Akurat to ten przypadek, kiedy proces jest ważniejszy od rezultatu; końcowy rezultat życia zawsze jest przecież taki sam — śmierć."
Gdy powieść wymyka się schematom i odkrywa przed nami coś innego, trudniej napisać na jej temat składną, ułożoną, przykładną recenzję, ponieważ rozdrabnianie się nad poszczególnymi kryteriami, takimi jak bohaterowie, prędkość akcji, nastrój, język autora, tracą sens. Dlatego, że podczas lektury nie zwraca się na nie uwagi. Liczy się tylko to oniemienie, kiedy przewrócimy ostatnią kartkę, pełne uznania kiwanie głową, uśmiech, próba zrozumienia, co też temu autorowi w głowie siedzi, dlaczego tak dobrze się to czyta i co ja mam o tym myśleć. Kryptonim "Pingwin" wymyka się próbom przyporządkowania do konkretnego gatunku czy stylu. Czy to kryminał? Trochę tak. Powieść obyczajowa? Może też. Poza tym pełna czarnego humoru powiastka o tym, jak dziwny jest ten świat.
Równocześnie rozczula i wprawia w zdziwienie. Gdy tylko do pokoju wchodzi smutny Misza i przytula się brzuchem do nóg swojego pana, z gardła sam chce wydobyć się przeciągły, udźwiękowiony zachwyt. Gdy umierają bohaterowie "krzyżyków", człowiek myśli sobie, że coś tu nie gra. A gdy w dodatku Wiktor reaguje na wszystkie te przypadki losu perfekcyjną, spokojną biernością, to już idzie mózg zgubić. Dziwni ludzie się mnożą wokół naszego głównego bohatera, a on się tylko na to wszystko godzi, popija solidnie wódką, chodzi na spacery z pingwinem i marzy o domku na wsi. Jest bezbarwny do szpiku kości. Przygnębiający i uroczy duet, Misza i Wiktor.
"Miałem przyjaciele, rzeźnika. Zawsze mawiał: "Wypijmy za to, żeby nie było nam gorzej. Lepiej już było"."
Ta książka jest cudownie powolna. I, jakby nie patrzeć, nic bombowego tu miejsca nie ma (no, może pod koniec). Żadnych heroicznych wyczynów, wzniosłych romansów, uduchowionych monologów. Tylko dająca pozór szarości rzeczywistość. Dzieją się rzeczy intrygujące, ale się chowają, nie błyszczą i nie biją po oczach, nie skupiają na sobie uwagi. Po prostu sobie są. Zamiast tego na pierwszy plan wychodzą hektolitry alkoholu, sympatyczne wieczorne pogawędki, przezroczysty człowiek, który tylko podejrzewa, jak wiele w jego życiu się zmienia i w jaką kabałę się wmieszał. Ciepła i chłodna równocześnie jest ta historia. Przygnębiająca i wesoła. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Swojska i dziwaczna, zszarzała i oryginalna, porywająca i spokojna.
Odkąd w tym roku zaczęłam swoją przygodę z literaturą różnych zakątków świata, spotykają mnie same pozytywne zaskoczenia - ukraińska powieść Kurkowa z całą pewnością do nich należy. Nie jest to książka podobna do amerykańskich bestselerów, do których pewnie w większości przywykliśmy. Nie jest może tak przebojowa, grająca na emocjach, ale jest naturalna, ciekawa i warta przeczytania. Na mnie czeka już druga część, Prawo ślimaka - trzeba dowiedzieć się, co tam u Miszy, Wiktora i Sonii.
https://balladybezludne.blogspot.com/2018/03/gdybym-by-pingwinem-i-znalaz-sie-w.html
Wiktor posiada pingwina Miszę (prawdopodobnie gatunek królewski), który mieszka u niego w domu i je mrożone ryby oraz talent do pisania bardzo krótkich opowiadań, który jednak nie za bardzo mu się przydaje. Poza tym - jest w średnim wieku, rzuciła go kobieta i nie ma przyjaciół. W końcu dostaje nietypową ofertę pracy. Jego zadaniem będzie pisanie nekrologów znanych osób,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-12-14
2018-10-15
2018-08-24
2018-06-18
2018-05-19
W moim krótkim życiu (jeszcze)nastoletnim tylko jednej książkowej serii udało się trwale, kompletnie i bezdyskusyjnie rozgościć w moim sercu i w mych myślach. Tylko do tej serii wracam wciąż z ciepłem i sentymentem, podczytując stare części po kilka razy w oczekiwani na te nowe. Bohaterowie tej serii jako jedni z nielicznych jawią mi się jako absolutnie istniejący, żywi i bliscy, a ich problemy, rozmyślania i radości stają się od lat także moimi. Trwającą do dziś przygodę z Jeżycjadą rozpoczęłam - całkiem przypadkiem, ot, z polecenia - zaledwie sześć lat temu. Zaledwie, bo przecież premiera pierwszej części miała miejsce już w 1977 roku, kiedy moi rodzice dopiero raczkowali po świecie. Jest w tym jakaś magia, zaklęcie bądź urok, skoro od tamtej pory seria pani Musierowicz zgarnia wciąż nowe żniwa wśród gorących, młodych serc. Pardon, tych starszych również.
Nora Górska - szesnastoletnie, buntujące się pacholę Patrycji i Floriana Górskich - korzysta z ostatnich dni swobody przed rozpoczęciem nauki w pierwszej klasie licealnej u swojej ciotki Idy, w jej położonej na końcu świata, remontującej się Ruince. Agnieszka Stryba - posiadająca jednoroczny staż żona Ignacego Grzegorza - wraz z dziewięciomiesięcznym brzuchem pomaga w remoncie (a raczej wystroju) mieszkania przy Roosevelta 5. Józef Pałys i Dorota Rumianek - przygotowujący się do swego ślubu zakochani - przebudowują strych domu, w którym już niedługo wspólnie zamieszkają. Z pewnym starym domem dzielnie walczy także Florek, wieńcząc obraz trwających wszędzie w familii Borejków remontów. Słowem - chaos, zamieszanie, rodzinne emocje i zmiany. A w środku tego wszystkiego destrukcyjna i żywiołowa Nora, której, jak sądzi, nikt nie rozumie i której, jak święcie wierzy, nigdy nie zdarzy się podobna głupota jak zakochanie!
Stwierdzać można tylko rzeczy osobiste. A nieoczywistych nie można stwierdzać, tylko trzeba się ich domyślać.
O serii pani Musierowicz nie potrafię mówić inaczej, jak z oddaniem, a do kolejnych jej części podchodzę niezmiennie z optymizmem. Wnuczka do orzechów i Feblik, tomy poprzedzające powieść, o której będzie się tu dzisiaj pisać, zrobiły na mnie miłe wrażenie, przypominając mi, za co pokochałam Jeżycjadę. Za pokręconych bohaterów i ich sympatyczne, przeurocze zakochania. Autorka przestała prowadzić tysiąc wątków na raz i skupiła się na nowych, młodych postaciach! Agnieszka i Dorotka, ukochane moich ulubionych kuzynów, podbiły moje serce, roztapiając je niczym masło. Sprężyna, Czarna polewka czy McDusia - to jednak nie było to samo (szczerze? Ich fabuła już mi się rozmyła, podczas gdy doskonale pamiętam części wcześniejsze!). No ale co z Ciotką Zryzotką?
Moje przywiązanie do borejkowych dzieci zakończyło się na Józinku i Ignacym Grzegorzu. Te późniejsze jakoś nie za bardzo mnie obchodziły a ich imiona się mieszały. Łusia, Szymek, Jędrek i inne, czyje to było, jakie jest... Nic. Postać Nory (Nory Górskiej zresztą - co też Patrycja i Florek mieli w głowie, nazywając ją tak!) też nie była mi zbyt bliska. Ten tom Jeżycjady zmienił ten stan rzeczy, gdyż jest to opowieść o nastoletnim buncie - czyli zjawisku ostatnio mi bliskim i będącym przedmiotem moich Bardzo Głębokich Rozważań.
Norę polubiłam niemal od razu - zdecydowana, harda dziewczyna z zasadami, porywcza, nieco szorstka, a równocześnie zakompleksiona. Ma nieoceniony talent w psuciu i gubieniu różnych rzeczy, często wpada w kłopoty i oczywiście nie potrafi ogarnąć chaosu w swojej głowie. Nie lubi ckliwości, jest raczej realistką i nie dopuszcza do siebie myśli, że otóż się zakochała. Idealna bohaterka! Mam jednak wrażenie, że jej potencjał nie został należycie wykorzystany. Historia Nory mnie nie porwała, a co gorsze - była do przewidzenia. Pani Musierowicz mogła jej wątkowi poświęcić więcej czasu, zamiast równolegle prowadzić niezliczone problemy reszty borejkowej rodziny.
"Ale ty już jesteś prawie kobietą, to ci nie przystoi!". Nie dość, że człowiek musi dojrzewać wbrew swojej woli, to jeszcze mu w kółko przypominają, w kogo się mianowicie, chcąc nie chcąc, zamienia!
Poza kilkoma sytuacjami (konflikt Mili i Ignacego, podróż Grzegorza i Gabrysi...) nie odczułam zbyt wielu wzruszeń, westchnień, oczekiwania na ciąg dalszy. Zabrakło mi tego jeżycjadowego klimaciku i uroku. Chyba jednak przede wszystkim - wyrazistości. Choć bardzo polubiłam Norę czy Podeszwę, tak snute przez panią Musierowicz historie już tak do mnie nie trafiły. Zbyt wiele było tu dla mnie układania spraw rodzinnych, tłumaczenia, co dzieje się z tym, śmym i tamtym, poza tym irytowała mnie postać Agnieszki (coś z nią było tutaj nie tak!). Muszę oddać honor w jednym Ciotce Zgryzotce - końcówka dość pozytywnie mnie zaskoczyła (było w niej coś innego i nowego).
Użyłabym zbyt wielkich słów mówiąc, że się zawiodłam, bo to byłam całkiem niezła książka. Świetna główna bohaterka, ta magiczna staroświeckość serii, wspaniałe postacie, uśmiech, który podczas lektury nieustannie mi towarzyszył... Mimo to Ciotce Zgryzotce, w moim odczuciu, daleko do takiego Brulionu Bebe B., Noelki czy choćby także niestarego Febliku. Czegoś tu brakuje. I nie potrafię konkretnie powiedzieć, czego. Najlepiej świadczy o tym fakt, jak krótka jest ta recenzja - po prostu nie mam o czym pisać. I nie czuję takiej potrzeby.
https://balladybezludne.blogspot.com/2018/06/kiedy-czowiek-musi-od-rana-do-nocy.html
W moim krótkim życiu (jeszcze)nastoletnim tylko jednej książkowej serii udało się trwale, kompletnie i bezdyskusyjnie rozgościć w moim sercu i w mych myślach. Tylko do tej serii wracam wciąż z ciepłem i sentymentem, podczytując stare części po kilka razy w oczekiwani na te nowe. Bohaterowie tej serii jako jedni z nielicznych jawią mi się jako absolutnie istniejący, żywi i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-04-09
O, redakcje warszawskie! O peryferie, bramy i tramwaje! O, warszawskie mody i ulice! O, intonacje warszawskie i targowiska, o, warszawscy fryzjerzy! O, Warszawo powojenna, zniszczona, w ruinach, ale jakże romantyczna, żywa i piękna! Ile w Tobie drapieżnego uroku, kawiarnianych pogawędek, ile ciekawych osobistości i fatalnych przygód! Przywiązania do Ciebie i Twojej specyficznej urody nie zniszczą ani bomby, ani ten czy inny ustrój, a co dopiero jacyś tam chuligani. O, miłośnicy Warszawy i Wy, stąd czy stamtąd! Dajcie wciągnąć się w labirynt warszawskich zaułków.
Miasto aż huczy, odkąd z chuligańskim napadami zaczął brutalnie rozprawiać się tajemniczy ZŁY - przez nikogo nie znany i nie widziany mężczyzna o białych oczach. Jedni sądzą, że to zwykły bandyta działający poza prawem. Inni widzą w nim romantycznego bohatera nie godzącego się z niesprawiedliwością. Tu mówi się, że jest wysoki, tam, że średniego wzrostu, że barczysty i potworny, znów że wyłania się z cienia i znika w nicości. Sam staje bez problemu wobec liczniejszego przeciwnika, chuligańskiego światka Warszawy, ale nikt dotąd nie widział dobrze jego twarzy. Wszystkie jednak świadectwa zgadzają się co do nienaturalnie jasnych oczu i wrażenia nieopisanego niepokoju, wręcz przerażenia, jakie owe spojrzenie wywołuje.
"Przepełniony irracjonalnie tramwaj warszawski stanowi doskonały odczynnik, przekonujemy się w nim codziennie, jacy jesteśmy i jak bardzo żyjemy życiem tramwajowym. (...) Nic nie wzbudza w nas tak nieprzytomnej złości i bezmyślnej chęci awantury, jak nie kończące się wyczekiwanie na wypchane ludźmi trolejbusy, do których nie można się dostać, tępota, brutalność i nieuprzejmość w tramwaju (...). Ale też nic nie wzbudza w nas takiego uczucia zadowolenia, satysfakcji i wygody, jak widok wyczekiwanego numeru na ulicznym horyzoncie (...). Tramwaj wyzwala w nas dziś w Warszawie cenną bezpośredniość przeżywania i dlatego żyjemy tu, w Warszawie, życiem tramwajowym."
Pod piórem Tyrmanda Warszawa zaczyna śpiewać, błyszczeć i zachwycać. Urzekają piękne, nabierające życia opisy, w których to, co zniszczone, niechlubne, czasem śmieszne, nieodłącznie łączy się z tym, co urokliwe i dobre. Oszałamia trafność spostrzeżeń autora, to, jak to wszystko pulsuje, przybliża, staje się obecne tuż obok nas. Mnóstwo humoru, bezpośredniości i przywiązania gęstnieje coraz bardziej wokół. Ten poczciwy, sympatyczny, trochę gawędziarski klimacik tak rozkochuje i zmiękcza serca. Tyrmand zdaje się wkładać w tę książkę całą swoją osobowość, całe swoje uwielbienie Warszawą. Właśnie opisy tej szarej, a jednak pełnej barw, rzeczywistości powojennej stolicy sprawiają, że historia ZŁEGO staje się genialna, cudowna i fascynująca - od pierwszej do ostatniej strony, nieustannie zapiera dech.
Tyrmand tak poetycko i romantycznie mówi nawet o tych gruzach, brudach, krwawych bójkach, zbrodniach i podejrzanych miejskich peryferiach. To on po raz pierwszy pokazał mi, ile finezji można zawrzeć w scenie pościgu! Jak cudownie pociągające są przetłoczone tramwaje i duszne kawiarnie! Ile siły znajduje się w na pozór bezbronnym kioskarzu lub w parasolce i meloniku! Ideały i uroki znajdują żyzną glebę w tych ruinach warszawskich, wśród chuligaństwa i pijaństwa.
"Czyż nie pojmujesz, że można tworzyć liryczne pączki, ptysie-ballady, eklerki-poematy, ptifurki-fraszki, rurki z kremem jak sonety, trzynastozgłoskowe keksy i śmietankowe babeczki o poetycznej naturze miłosnych stanz?"
Wiele historii przeplata się w tej książce, a co za tym idzie - wielu bohaterów, którzy są przewspaniali i przebarwni. Marta ze swoim uśmiechem i zgryźliwym żartem. Nie dający się nie kochać piegaty Kubuś Wirus, zapalony reporter, który o wszystkim wie i wszystko potrafi załatwić. Tajemniczy, niski pan z melonikiem i parasolką o żółtej twarzy i grzecznym uśmiechu, który jest wszędzie nie wiadomo czemu. Pełen romantycznych ideałów i wielkich, heroicznych czynów Juliusz Kalodont. Wyniosły, przerażająco nieporuszony inżynier Wilga, który potrafi przyjąć bez uszczerbku każdą ilość alkoholu. Miłujący prawo i filatelistykę człowiek konkretu, porucznik Dziarski. Będąca uosobieniem wzniosłych wartości, spokoju i przyzwoitości sędzia Zofia Chwała. Poza tym mnóstwo sprytnych i mniej sprytnych łobuzów i krętaczy, pewien miotający się w miłości doktorek i wzbudzająca postrach na wpół mityczna postać Kudłatego. I ZŁY oczywiście.
Autor z niebywałą gracją prowadzi obok siebie niezliczoną ilość wątków, a dzięki temu, że jego bohaterowie są tak niebanalni, a ich nazwiska charakterystyczne (Kompot, Drobniak, Meteor, Siupka, Łom, Śmigło, Kolanko, Kruszyna...), bez problemu odnajdujemy się w gąszczu splecionych ze sobą historii. Czekamy z niecierpliwością na kolejny błysk białych oczu, na rozwiązaniu sercowych dylematów Olimpii, Marty, Halskiego i Merynosa. Wzdychamy przeciągle, gdy pojawia się gang spiskujących starszych panów i uśmiechamy się do kradnącego serca Wirusa.
"Marta roześmiała się, wszyscy się śmiali, trudno tu było nie śmiać się, jakiś kult śmiechu wisiał w gęstym od dymu papierosowego powietrzu. Dowcip był religią tych młodych ludzi, nade wszystko w świecie cenili dowcip, dla dowcipu gotowi byli uczynić wszystko, nawet krzywdę, nawet głupstwo."
Ta książka różni się od wszystkiego, co do tej pory przeczytałam - jest przemieszaniem różnorakich gatunków i stylów, tchnieniem radosnej swobody. Narrator czasem się ujawnia, troszkę z nami nawet gawędzi, raz nawet zaczyna snuć historię w czasie teraźniejszym. Bezbłędnie rozszyfrowuje emocje malujące się na twarzach bohaterów, budzi w nas do nich sympatię. Każe wszystkich mniej lub bardziej lubić. Nawet te łobuzy i zbiry mają swoją stronę delikatną. Merynos ze swoją oddaną miłością do Olimpii, sama Olimpia, w innych powieściach stanowiąca pewnie typowy przykład famme fatale, tutaj pokazuje swą romantyczną, łagodną naturę. Kolejny przykład, Wilga, i jego "skonstruowana z betonu i stali" dusza, w której pod wpływem pewnych pięknych oczu "rozległa się głucha, niezrozumiała detonacja". Nie ma u Tyrmanda jednoznacznych bohaterów.
Dialogi! Kolejne cudowne światełko! Czasem ironiczne, czasem błyskotliwe, niekiedy po prostu niebywale, cieplutko-sympatyczne! Relacje, które tworzą się między bohaterami powieści, są magiczne. Ojcowsko-synowska więź szefa i podwładnego, czyli Kolanko i Wirus. Męska, dojrzała przyjaźń starszych wariatów w wykonaniu Śmigły i Kompota. Pełna dystansu i wzajemnej podejrzliwości wynikającej z podobieństwa charakterów rozmowa pewnego reportera i milicjanta. Cud, miód, malina, o! Czyta się rozkosznie.
"Mafia starych ludzi - rzekł Halski. - Starsi panowie i panie złączeni są jakimś potężnym węzłem solidarności. Nadaje im to cechy zorganizowanej wspólnoty. Zauważyłem to wielokrotnie."
Nie wiem, co jeszcze mogę rzec, by wszystkich Was zachęcić do przeczytania tej książki. Bo jest to powieść genialna! Językowo cudowna, pod względem bohaterów, fabuły i klimatu, tak dobrze się to ze sobą zgrywa, więzi czytelnika. Najchętniej przepisałabym tu pół książki tych fragmentów, które masowo zaznaczałam i karteczkowałam, bo mnie urzekły, rozpuściły w zachwycie i zaskoczyły niezwykłą konkretnością i odkrywczością. Zły to z pewnością nie ostatnie moje spotkanie z Tyrmandem. Czuję, że po przeczytaniu tej powieści kolejne spotkania z literaturą nie będą już takie same.
https://balladybezludne.blogspot.com/2018/04/widzicie-moi-drodzy-wielkie-miasto-pene.html
O, redakcje warszawskie! O peryferie, bramy i tramwaje! O, warszawskie mody i ulice! O, intonacje warszawskie i targowiska, o, warszawscy fryzjerzy! O, Warszawo powojenna, zniszczona, w ruinach, ale jakże romantyczna, żywa i piękna! Ile w Tobie drapieżnego uroku, kawiarnianych pogawędek, ile ciekawych osobistości i fatalnych przygód! Przywiązania do Ciebie i Twojej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-03-27
2018-03-22
2018-03-12
2018-03-03
Arahon Caranza Martenez Y'Grenata Y'Barratora jest przekwitającym już powoli szermierzem. Za dnia jest średnio zamożnym nauczycielem szermierki mało utalentowanych uczniów, nocą wykonuje szemrane zlecenia, które niejednokrotnie wymagają użycia rapiera. Po jednym z takich zleceń, które okazuje się być pułapką, Arahon chce wyrównać rachunki ze swoim promotorem, sprawy przybierają jednak nieoczekiwany obrót - szermierz wplątuję się w aferę, która zaważy o losach nie tylko tego świata...
W Serivie, mieście Południa, podczas pory długich cieni wyjście na ulicę wymaga wzmożonej uwagi. Każde otarcie się chociaż o czyjś cień może spowodować połączenie lub stać się bramą do tajemniczej cieńprzestrzeni, po której w miarę sprawnie poruszać się potrafią jedynie cieńmistrzowie (jednak i oni nie znają najgłębszych jej zakamarków). Na tronie Vastylii zasiada król Hermenez, który większość swojego życia spędził w niewoli, przetrzymywany w ciemnych piwnicach Unii Północnej, młodszy syn Leona II. Władca jest zamknięty i nieobecny. A jednak to wizerunek jego cienia zmieni losy świata - stworzony przez uczonego Holbranvera cienioryt (jego nowy wynalazek) przedstawia świetlistą, piękną postać, od której nie można oderwać wzroku.
"A ludzie nie żyją przecież samotnie, wszyscy są częścią wielu układów, rodów, stronnictw, mają przyjaciół. Od każdego z nas rozchodzi się we wszystkie strony całą pajęczyna. Wycinasz człowieka z serca tej pajęczyny, a ona zaczyna się pruć. Nitki rozchodzą się na boki: rodzina w żałobie, osierocone dzieci, pragnący zemsty bracia, zranieni kochankowie."
Rzeczywistość stworzona przez Krzysztofa Piskorskiego czaruje, zastanawia, wprawia w podziw. Świat jasny i cieńsprzestrzeń, tak różne od siebie, a jednak równoległe, na początku wydają się całkiem niezgłębione i niezrozumiałe - jednak z czasem autor odkrywa coraz więcej kart, tłumaczy, dlaczego w Serivie część porachunków można załatwić tylko nocą, a niektórzy cudzoziemcy mówią o sobie w liczbie mnogiej. Czym jest cienioryt i Żebra, jak funkcjonuje cieńprzestrzeń (i co to w ogóle jest), kim jest Hebanowa Pani? Z czasem świat cieni staje się jakby jaśniejszy i bardziej przejrzysty. Dalej jednak nie traci głębi i intensywności.
Powieść Piskorskiego nie jest jednak tylko utworem fantastycznym - to także pełna przygody historia rodem z Trzech muszkieterów, w której krzyżują się najwybitniejsze szpady Serivy. Autor tak pięknie potrafi opisywać sceny pojedynków! Moje serce szczególnie mocniej zabiło w Casa Viletta - najchętniej przywołałabym tu rozległy fragment tej walki, ale są to przynajmniej cztery strony ciągłego wstrzymywania oddechu. Więc może przytoczę tylko skromną część - jest coś w tej scenie pełnej zarazem krwi i gracji, a nawet pewnej oschłości, choć nie brakuje w niej i emocji:
"Zanurkował pod ciosem rapiera Beneddito Scorzy i uderzeniem lewaka w gardło zakończył życie tego florentyńskiego najemnika o śniadej twarzy i anielskim głosie, który słynął z rzewnych piosenek o północnych wojnach, śpiewanych wieczorem przy winie. Teraz z jego gardła, które tyle razy zachwycało słuchaczy, dobył się tylko bulgot i chlusnęła krew (...). Pyzate amorki ze sklepienia przypatrywały się ciekawie, gdy po krótkiej wymianie ciosów rozciął gardło szóstego strażnika - Aurelia Ramona, siwiejącego najmity, który przynosił Sanne jabłka z ogrodu."
Zauważam tu pewien fenomen - autor w swojej książce wyraźnie podkreśla wartość ludzkiego życia. Każdego życia. Nawet tych, którzy walczą przeciw Arahonowi, szermierz traktuje z szacunkiem. A narrator uzupełnia ich historie - pokazuje, że każdy zabity to indywidualna historia, osobowość, jego bliscy. W ten sposób każda wygrana Y'Barratora tak naprawdę jest przegraną, bo niesie za sobą ofiary. Pada też niezapisane pytanie: czym różnią się od siebie walczące strony i kto ma większe prawo do życia? Myślę, że właśnie te motywy moralno-humanistyczne najwyraźniej odróżniają Cienoryt od takiego choćby dzieła Aleksandra Dumasa (chociaż i ono jest niezaprzeczalnie genialne).
"Historie mają bowiem do siebie to, że można je spisać z więcej niż jednego punktu widzenia. Są ja wielościan z kolorowego szkła, do którego można zajrzeć przez każdy z boków i za każdym razem zobaczymy co innego."
Arahon jest postacią dla mnie fascynującą - to rycerz z krwi i kości, który najwyżej w swojej hierarchii wartości stawia oczywiście honor. Choć i wygrane honorowo pojedynki nie dają mu radości - twarze zabitych śnią mu się po nocach. Jego życie ogólnie jest skomplikowane - kiedyś bohater, ceniony szermierz, z grupą przyjaciół, potem zabójca swojego szermierczego wroga i przyjaciel jego żony, której syn prawdopodobnie kiedyś będzie chciał się na nim zemścić za stratę ojca (na razie nie wie, kto stoi za morderstwem Vincenza). Teraz jeden z głównych bohaterów światowej afery.
Także inne postacie zyskują sympatię lub niechęć czytelnika. Moją mistrzynią bezapelacyjnie została Ioranda, czyli wdowa po zabitym przez Arahona Vincenzie. Błyskotliwa, elegancka i dumna w jakieś nieuchwytny sposób (a dorabiała przecież jako prostytutka po śmierci męża). Ciekawa jest też postać Legion (uwaga, to kobieta!) - już samo jej imię budzi raczej mało pozytywne skojarzenia, bo i rzeczywiście ma ona w sobie coś z diablicy (i mówi o sobie 'my'). Jest to kobieta-niekobieta konkretu i twardych zasad. Moje serduszko kazało mi też polubić Czarnego Księcia i troszeczkę opornie, ale jednak w końcu przekonało się do Holbranvera.
Ciekawa jest też postać narratora, który z początku nie chce nam się ujawnić i dopiero później poznajemy jego tożsamość. Najpierw snuje on opowieść pełną szermierczych pojedynków, przeciwności losu i barwnych postaci, potem historia gwałtownie zmienia swój bieg. Cieniorytu nie da się przewidzieć - autor pozornie wykorzystuje znane nam z literatury schematy i konwencje, ale zmienia je na swoją modłę, trochę się nimi bawi, czasem odrzuca. Dostajemy mieszankę wybuchową, wciągającą, żywą powieść z niebywałym, troszkę niedomkniętym zakończeniem.
Wydaje mi się, że Piskorski lubi tworzyć takie hybrydy różnych gatunków i tematów. Łączy kulturę epok dawnych z fantastyką i absolutnie rewelacyjnie mu to wychodzi! Widać to w powieści Czterdzieści i cztery, w której wykorzystuje postacie polskiego i europejskiego romantyzmu (Mickiewicz, Słowacki, Byron, cudowna Emilia Plater) i tworzy nowy, oryginalny, alternatywny świat. To samo dzieje się właśnie w Cieniorycie - nutka szermierki, francuskich mistrzów szpady (te nazwiska, choć zmyślone, przywodzą na myśl trochę Francję, prawda?) i genialny świat cieni. Tym, którzy szukają w literaturze czegoś nowego i równocześnie chcą wciągnąć się w zapierającą dech przygodę - polecam.
http://balladybezludne.blogspot.com/2018/03/jeden-z-wszystkich-wszyscy-z-jednego.html
Arahon Caranza Martenez Y'Grenata Y'Barratora jest przekwitającym już powoli szermierzem. Za dnia jest średnio zamożnym nauczycielem szermierki mało utalentowanych uczniów, nocą wykonuje szemrane zlecenia, które niejednokrotnie wymagają użycia rapiera. Po jednym z takich zleceń, które okazuje się być pułapką, Arahon chce wyrównać rachunki ze swoim promotorem, sprawy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-02-27
Nie wiem, czy to, co zaraz napiszę, ujrzy kiedykolwiek światło dzienne (niech sobie ta recenzja umiera w mroku, jeśli nie spełni moich oczekiwań), ale jeśli tak, to wiedz, drogi czytelniku, że nie chciałam pisać tej recenzji - tak jak nie piszę zwykle recenzji lektur. Jest kilka powodów: moje przemyślenia z pewnością nie wniosą niczego nowego na temat przerobionej i przeinterpretowanej na wszystkie strony Klasyki przez duże K, a poza tym często mój umysł skażony jest już omówieniem szkolnym tego i tamtego Dzieła przez duże D. Słowem - sama nie wiem, co myśleć. Przed niespełna godziną skończyłam jednak czytać Rok 1984. I pragnienie wykrzyknięcia komuś w twarz: przeczytaj, zwyciężyło nad obawą, że palnę jakąś głupotę.
Zarówno Folwark zwierzęcy jak i Rok 1984 prawią o totalitaryzmach. Ściślej - o komunizmie. Folwark pod płaszczykiem bajki, której bohaterowie chodzą na czterech nogach, pokazuje, jak faktycznie przebiegała rewolucja w Rosji i w jaki sposób z czasem zmieniało się pojęcie równości. Rok 1984, jak sam tytuł wskazuje, idzie o krok dalej, wybiega w przyszłość - mówi, do czego może dojść, gdy w społeczeństwie na masową skalę szerzyć się będzie ścisła kontrola nie tylko słów i czynów, ale też myśli oraz zakłamywanie rzeczywistości (i przeszłości) w celach propagandowych. Autor w obu swych dziełach pokazuje, co może się stać, gdy obywatele dadzą zaślepić się słodkim słówkom władzy, która ponoć ma im sprzyjać, i nie zainterweniują w porę, by bronić swoich podstawowych praw.
"Nic nie było twoje oprócz tych kilku centymetrów sześciennych zamkniętych pod czaszką."
Ale przecież nie o tym chciałam pisać - wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, wiemy, o czym są te powieści Orwella. Najbardziej bolesne jest jednak to, że choć wyobrażona przez Orwella przyszłość (rok 1984) już dawno minęła, możemy dostrzec współcześnie, czym jest manipulacja, zakłamywanie faktów, zmienianie znaczeń słów... I w naszych domach huczą, często niemal nigdy nie wyłączane, teleekrany. I teraz zdarzają się kwakmówcy, bezwiednie powtarzający zasłyszane idee i opinie. Może wszystkich naszych czynów nie śledzą oczy Wielkiego Brata i nikt nie ewaporuje nas, skazując na nieistnienie, za nieprawomyślność. Jednak czy i współcześnie na świecie nie istnieją miejsca, w których obywatele mogą tylko pomarzyć o wolności słowa, którym tłucze się do głów brednie o wspaniałości ustroju, w którym mają zaszczyt żyć? Czy i teraz nie mamy do czynienia z niesprawiedliwością, nierównością, propagandą? Orwell mówi - uważajmy, bo stworzona przeze mnie wizja wcale nie musi być fantastyczną, nierealną mrzonką, daleką i niemożliwą. Zawsze może znaleźć się ktoś rządny władzy i siły na tyle, by wprowadzić zasadę równych i równiejszych. Idźmy dalej, bo patetycznie się zrobiło. A nie o to chodzi.
Przerażająca jest wizja Orwella. Jest to świat, w którym nie ma szczęścia, bo zostało wymazane ze słownika, tak jak i wolność, równość, sprawiedliwość. Wszyscy żyją nędznie, pod ciągłą kontrolą. Ciągle ktoś patrzy, śledzi, interpretuje każdy nasz gest, mimikę. Za byle bzdurę można zostać skazanym na śmierć - tak jakby się nigdy nie istniało. Zmienia się przeszłość, fałszuje dokumenty. Okłamuje ludzi, że jest coraz lepiej, a w rzeczywistości w sklepach brakuje towarów. Dzieci donoszą na rodziców i cieszą się widokiem publicznych egzekucji. Zakazuje się miłości. Zakazuje się myślenia tego, co się chce. Trzeba podporządkować każdy aspekt życia temu, co głosi angsoc, nawet własną pamięć. Każe się kochać tylko Wielkiego Brata i być posłusznym Partii, nawet kiedy mówi, że dwa plus dwa to pięć. To świat niekończącej się wojny, która nie ma sensu, która jest tylko pretekstem, by jeszcze mocniej prześladować obywateli.
"Wiedzieć i nie wiedzieć; mieć poczucie absolutnej prawdomówności, a jednocześnie wygłaszać umiejętnie skonstruowane kłamstwa; wyznawać równocześnie dwa zupełnie sprzeczne poglądy na dany temat, i mimo świadomości, że się wzajemnie wykluczają, wierzyć w oba; używać logiki przeciwko logice;(...) zapominać wszystko, czego nie należy wiedzieć, po czym przypominać sobie, kiedy staje się potrzebne, a następnie znów szybko wymazywać z pamięci."
To świat, w którym degradacji ulega człowieczeństwo i naturalne, ludzkie odruchy. I to jest najbardziej przerażające. To rzeczywistość pełna nienawiści, która napędza wszystko. Ludzie są samotni i nieszczęśliwi, żyją jak puste kukły. Nawet nie można się zbuntować, wypłakać, kontrolowane są emocje i wątpliwości. Nikt nie jest przyjacielem - większość ludzi do perfekcji opanowała sztukę udawania. Więc co to za życie, w którym nie ma współczucia, braterstwa, empatii, przyjaźni, intymności? Czy można się zbuntować? Można. Ale i tak każdego złamią. Nie wystarczy usunąć ze społeczeństwa szkodliwych jednostek - trzeba im wpierw uzmysłowić, że kochają Wielkiego Brata. Muszą w to uwierzyć, zrozumieć to i zaakceptować. Nie ma wyjątków.
Gdy się to czyta, przechodzą ciarki. We mnie się aż gotowało - w zastępstwie bohaterów buntowałam się przeciwko wszystkiemu, co wyczyniała Partia. Na samo wyobrażenie tego poniżania ludzkiej godności, robienia z ludzi ortodoksyjnych głupców, miałam ochotę rzucić książką o ścianę. Kibicowałam Winstonowi, żeby trwał przy tym, co jego zdaniem było słuszne - by starał się buntować. By Wielki Brat umarł a wraz z nim cała ta chora ideologia. By wszystko zakończyło się rewolucją, obaleniem rządów Partii i wolnością, pięknym happy endem. Albo żeby chociaż przetrwała cząstka człowieczeństwa - by w ludziach odrodziło się naturalne przecież pragnienie miłości. I by przy tym trwali. Nie godzę się na to, że da się tak głęboko zmienić człowieka - tak potwornie go zniszczyć, wytarzać w kłamstwach i wykorzystywać wedle swej woli.
"Jeśli zarówno przeszłość, jak i świat zewnętrzny istnieją wyłącznie w naszym umyśle, a umysł można kontrolować - co wtedy?"
A przecież XX wiek pokazywał wielokrotnie, że to nie fikcja literacka - że Rok 1984 mocno inspirował się rzeczywistością, komentował ją. I to szokuje, i to każe się buntować i złościć na Orwella - kłócić się z nim, że nie ma racji, że człowiek zawsze pozostanie człowiekiem. Że są jednostki niezłomne, wytrwałe w swoich wartościach. Prawda? A co ze komunistami, nazistami? Mamy zapomnieć o ich zezwierzęceniu? Czy możemy mieć wiarę, że zawsze znajdzie się ktoś, kto nie zgodzi się z nienawiścią? Tylko czy w pojedynkę można coś zdziałać? Orwell twierdzi, że nie. Tak sobie myślę, że to musiał być pesymista - a może raczej człowiek zawiedziony tym, co obserwował wokół siebie. Zaniepokojony, bardzo uważny obserwator.
I trafia w punkt. Jest bezlitosny, ale konkretny i rzeczowy. Smuci, złości, ale też uwrażliwia, apeluje, abyśmy potrafili myśleć samodzielnie. Pokazuje też, do czego może doprowadzić totalitaryzm. Szkoda tylko, że nie wskazuje na żadną drogę, jak obalić reżim, zwrócić ludziom wolność i w niej trwać, nie dać się podporządkować. Bo musi istnieć rozwiązanie. Prawda?
Orwell porusza wiele różnych kwestii, zastanawia się nad toną moralnych i społecznych problemów. Nie tylko o ucisku jest tu mowa, ale o instynkcie, który każe człowiekowi żyć za wszelką cenę, o tym, jak źle znosimy samotność i brak bliskości, czym kończy się brak zasad moralnych. Orwell jest nie tylko politykiem i czujnym obserwatorem, ale też trochę filozofem i psychologiem - stara się zrozumieć ludzką naturę. I choć głęboko nie zgadzam się z jego pesymizmem i nie chcę uwierzyć w możliwość wyprania człowieka ze wszystkiego, co stanowi o jego indywidualności, to jednak pana Orwella szanuję. Za tę wnikliwość, niezgodę na ucisk, buntowniczość - za to, że po prostu był dumnym staromyślakiem i myślozbrodniarzem.
"Do przyszłości czy przeszłości, do czasów, w których myśl jest wolna, w których ludzie różnią się między sobą i nie żyją samotnie - do czasów, w których istnieje prawda, a tego, co się stało, nie można zmienić.
Z epoki identyczności, z epoki samotności, z epoki Wielkiego Brata, z epoki dwójmyślenia - pozdrawiam was!"
Zastanawiam się, czy naprawdę możliwe jest takie wypranie człowieka z tego, co o jego człowieczeństwie stanowi - czy istnieje coś, co może ochronić przed propagandą i zezwierzęceniem, presją społeczną. Czy można w pojedynkę walczyć z systemem. Może wiara? Może idea?
Ta (nie)recenzja napisała się sama. Nie odpowiadam za nią.
http://balladybezludne.blogspot.com/2018/02/myslozbrodnia-jest-ta-recenzja-ale-nie.html
Nie wiem, czy to, co zaraz napiszę, ujrzy kiedykolwiek światło dzienne (niech sobie ta recenzja umiera w mroku, jeśli nie spełni moich oczekiwań), ale jeśli tak, to wiedz, drogi czytelniku, że nie chciałam pisać tej recenzji - tak jak nie piszę zwykle recenzji lektur. Jest kilka powodów: moje przemyślenia z pewnością nie wniosą niczego nowego na temat przerobionej i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-02-15
Andrea przyjeżdża do Barcelony pełna nadziei na rozpoczęcie nowego, fascynującego życia wśród urokliwych ulic tego wielkiego miasta. Dla młodej dziewczyny z prowincji studia w Barcelonie są zapowiedzią niewiarygodnej przygody - już niedługo jednak spotyka ją rozczarowanie. Osiemnastoletnia Andrea zatrzymuje się u rodziny swojej matki, w mrocznym, zaniedbanym domu przy ulicy Aribau. Jego mieszkańcy wydają się dziwni, tajemniczy i nieprzyjemni, a atmosfera panująca w domu - przytłaczająca. Młodzieńcze wyobrażenia ulatują pod naporem sztywnych zasad ciotki Augustias i chorych relacji panujących pomiędzy członkami rodziny. W Andrei dalej jednak wrze nastoletni bunt i pragnienie pozbycia się wszelkich ograniczeń i nakazów, wytyczenia własnej ścieżki życia.
"Czy tobie nigdy się nie zdarzyło stworzyć sobie legendy o jakiejś określonej osobie i widzieć, jak się rozwiewa to wszystko, co sobie wyobrażałaś?"
(Wgapiam się w klawiaturę. Mija pół godziny. Słowa nie przychodzą. Trzeba je więc wyciągnąć siłą, trochę podduszone może ustąpią). Zawsze trudno pisało mi się o książkach mglistych, szarawych i smutnych, a taką powieścią zdaje mi się być Złuda - ten tytuł zresztą wiele moich odczuć względem niej oddaje (oryginalny, hiszpański tytuł Nada oznacza tyle, co "nic" - też by pasowało). Historia Andrei rozmywa się, raz po raz blaknąc i iskrząc, nabierając i tracąc kolor. Trochę otępia, zastanawia. Czasem dziwi. Odsyła do jakiejś niewyobrażalnej, pełnej niemalże dekadenckich nastrojów rzeczywistości, w której trudno oddzielić ułudę od prawdy, prawdopodobieństwo od abstrakcji. Ta książka ma w sobie jakąś mroczną magię, nie sprawia wrażenia zwykłej powieści realistycznej - wręcz wyczuwa się jakimś szóstym zmysłem wydzierającą zza kart smutną fantastykę, atmosferę snu, świata wyśnionego i odrealnionego. Jakby się przechadzało po zamglonym mieście, kiedy kontury się zacierają a wszystko blednie.
Wydarzenia opisane przez panią Laforet z jednej strony wydają się do bólu realne, a z drugiej - przybierają kształt sennego koszmaru. Nie chodzi o to, że dzieje się tu coś przerażającego czy szokującego, ale o to, w jak specyficzny sposób autorka tworzy swoich bohaterów i ich historie. A są to bohaterowie naprawdę dziwni i pełnowymiarowi. Mieszkańcy domu przy Aribau wydają się wręcz na wpół martwi, choć trudno odmówić im niepowtarzalnych charakterów. Augustias - osoba o stalowym kręgosłupie, chcąca sprawiać wrażenie uduchowionej, napawa niepokojem. Podobnie Roman - muzyk, artysta, pełen magnetycznej choć mrocznej energii. Juan - okrutny, dający sobą manipulować mąż Glorii, którą regularnie bije. Lubiąca rozprawiać o sobie Gloria, żaląca się na swój los i uparcie tkwiąca w domu na Aribau, gdzie wszyscy zdają się być przeciw niej. Poza babcią - łagodną, starszą kobietą, która usprawiedliwia czyny wszystkich, choćby kłamiąc. Z nimi w tle Andrea wydaje się niepoprawnie normalna, choć i ona zastanawia.
"Gdyby tamtej nocy - myślałam - nastąpił koniec świata albo gdyby jedno z nich umarło, ich historia byłaby skończona, piękna i pełna jak zamknięty krąg. Tak zwykle dzieje się w powieściach, filmach, ale nie w życiu... Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że wszystko ma dalszy ciąg, szarzeje, niszczy się jeszcze za życia. Że nasza historia kończy się dopiero ze śmiercią - z rozkładem ciała..."
Bo skąd ta dziewczyna czerpie energię, którą tak łatwo potrafi wyssać z człowieka chorobliwa atmosfera panująca przy Aribau? Dlaczego wydaje pieniądze ze stypendium na niepoprawnie drobne upominki i drobiazgi, by potem przymierać głodem? Andrea wciąż szuka okazji, by się zbuntować, nadać swojemu życie jakiś kolorów, jakiś cel. Jednak nawet gdy w jej życiu pojawia się prawdziwa przyjaźń, pełna słońca i radości Ena, rodzina nie daje o sobie zapomnieć. Zwłaszcza Roman - typ destrukcyjny i wstrętny, a równocześnie intrygujący. W Złudzie pojawia się wielu także innych bohaterów. Jest grupa młodych artystów, którzy szukają sposobu na wyrażenie siebie, choć nie do końca wiedzą, jak się za to zabrać. Jest zbyt pewny siebie, odpychający Gerardo oraz eteryczna, przeszywająca wzrokiem matka Eny. Każdy z nich chowa w sobie mnóstwo emocji, pragnień, tajemnic. Wcale nie jest powiedziane, że czytelnik je wszystkie odkryje.
Autorka zostawia wiele wątków niedokończonych, niedopowiedzianych. Trochę jak w życiu (patrz cytat wyżej). Jak potoczyły się dalsze losy Andrei, Glorii, Augustias? Dlaczego bohaterowie postąpili tak a nie inaczej? Wszystkiego musimy się domyślać. Wydaje mi się, że w tej powieści nic nie jest tak oczywiste, jakby mogło się wydawać. Nie potrafię nawet wskazać wątku głównego całej historii, czołowego przesłania. Chyba właśnie ta specyficzność Złudy najbardziej mnie urzekła. Nigdy wcześniej nie czytałam takiej książki. Pani Laforet wykracza poza schematy, nie miesza się nawet w politykę, choć okres, w którym pisała tę powieść (tuż po wojnie domowej w Hiszpanii w latach 1936-39), aż się o to prosił.
"Trudno jest porozumieć się z ludźmi innego pokolenia nawet wtedy, kiedy nie próbują narzucić nam swoich poglądów. A w tych wpadkach, kiedy chcą nas skłonić do patrzenia swoimi oczyma, potrzeba wielkiego taktu i wrażliwości ze strony starszych i podziwu młodych na to, żeby eksperyment dał jakiś wynik."
To historia dziwna, miejscami mroczna i niepokojąca, głównie jednak mętna, smutnawa i szarawa, stonowana i emocjonalna zarazem. Pełna pragnień, energii i sekretów. Intryguje, dziwi, trochę plącze w głowie. Sama sobie przeczy i urzeka - właśnie tą swoją dziwnością, niedopowiedzeniami. Nawet to, że nie zapisuje się na trwałe w pamięci, ale jakoś szybko się ulatnia, pasuje do Złudy, tej "Nady", tego niczego. To powieść dla wrażliwców, tych, którzy chcą się rozmarzyć i tych, którzy chcą stracić złudzenia, stanąć na ziemi. Złuda wciąga, pożera uwagę, równocześnie mnóstwo w niej refleksji i psychologicznych portretów jej bohaterów. Nie tak wyobrażałam sobie hiszpańską literaturę, ale czasu spędzonego ze Złudą - nie żałuję.
http://balladybezludne.blogspot.com/2018/02/ja-lubie-ludzi-z-ta-przymieszka.html
Andrea przyjeżdża do Barcelony pełna nadziei na rozpoczęcie nowego, fascynującego życia wśród urokliwych ulic tego wielkiego miasta. Dla młodej dziewczyny z prowincji studia w Barcelonie są zapowiedzią niewiarygodnej przygody - już niedługo jednak spotyka ją rozczarowanie. Osiemnastoletnia Andrea zatrzymuje się u rodziny swojej matki, w mrocznym, zaniedbanym domu przy ulicy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-02-17
Są książki, które czyta się tylko po to, aby wsiąknąć, trochę się rozemocjonować, zarwać nockę, poczuć zaskakująco przyjemny przypływ niecierpliwości, oczekiwania. Nawet kiedy o takim dziele zapomni się kilka godzin po przewróceniu ostatniej kartki, zostaje w pamięci jedno - wspomnienie roziskrzonych, choć już nieco obolałych oczu wpatrujących się w ciąg liter i mózgu roztapiającego się pod naporem ckliwej i bardzo angażującej historii miłosnej. Never never jest taką właśnie powieścią, choć jej bohaterowie nie mogą się pochwalić tym, że posiadają jakieś wspomnienia z ostatnio przeczytanej lektury - czy że posiadają jakiekolwiek wspomnienia.
Pewna dziewczyna pewnego razu i w pewnej szkole rozgląda się i zdaje sobie sprawę, że... kompletnie nie wie, co się dzieje: gdzie jest? kim są ludzie wokół? kim jest ona sama? Dlaczego nic nie pamięta? Pewien chłopak w pewnej (zresztą tej samej) szkole, w tym samym momencie uświadamia sobie, że za chiny nie może przypomnieć sobie swojego imienia, ale za to wie, jak wygląda meduza. Tych dwoje pewnych nastolatków jest parą. Jednak obydwoje nie pamiętają, by kiedykolwiek się wcześniej spotkali. Inni mówią do nich Charlie i Silas - teraz pozostaje dowiedzieć się, kim oni byli/są, co się takiego wydarzyło i oczywiście jak się z tego wykręcić.
"Muszę się napić wody. Jedyna rzecz, jaką teraz pamiętam, to jej smak. Może dlatego, że właściwie nie ma ona smaku."
Kiedy przeczytałam Maybe someday (książkę, która bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła) pani Hoover, postanowiłam sobie, że jeszcze po jakieś utwory tej pani sięgnę, gdy najdzie mnie ochota na lekką i dobrze napisaną powieść młodzieżową. Gdy natknęłam się na Never never w miejskiej bibliotece, wiedziałam, że ten moment nadszedł - mój mózg nawoływał o chwilę wytchnienia od lektury "ciężkiej" i wymagającej myślenia. Spełniłam jego prośbę o mini wakacje i oto w zaledwie dwa/trzy dni z wielkim przejęciem zamknęłam skończoną książkę. Czemu piszę - z przejęciem? Aż tak rewelacyjna jest ta powieść - taka mądra, taka wartościowa, taka zaskakująca? Cóż...
Naprawdę nie wiem, co takiego jest w prozie Colleen Hoover (i, w tym wypadku, współsprawczyni powieści, Tarryn Fisher), ale bardzo przypada mi do gustu jej umiejętność znajdowania złotego środka pomiędzy tym, co prozaiczne, codzienne, normalne, zabawne i życiowe, a tym, co ckliwe, trochę górnolotne, "mądrościowe". Całość jest nie tyle zjadliwa, co bardzo przyjemna w odbiorze, nie przesadzona w żadną stronę - bo oto nie dostajemy powieści nudnej i prawiącej tyrady o spożytych przez bohaterów posiłkach, ale też nie historię przepełnioną sentencjami wziętymi z niebios i poważnymi, wrażliwymi rozmowami o sensie egzystencji. Owszem, jest słodko, nastoletnio, dość przewidywalnie, ale, co mnie zdziwiło, też całkiem niegłupio.
Powieść w pewnym momencie skłoniła mnie nawet do refleksji (i zadawania abstrakcyjnych pytań w stylu: "Co by było, gdybym...", ale to wiadomo)! Czy człowiek bez swoich wspomnień pozostaje tą samą osobą? Czy istnieje jakieś nasze pierwotne, naturalne ja? Czy jesteśmy z natury dobrzy? W jakim stopniu kształtuje nas środowisko, przeżyte trudności? Czy istnieją bratnie dusze, przeznaczenie? (ok, ten temat akurat jest mega oklepany i wywołał na mojej twarzy wyraz rozbawionego politowania)
Autorki jednak nie skąpią też schematów. Mamy motyw rozbitej rodziny i trudnej przeszłości, która nie daje o sobie zapomnieć (cóż by to była za powieść młodzieżowa, gdyby bohaterowie mieli zwykłe życie bez wielkich dramatów), miłość, której nic nie jest w stanie przerwać, dręczenie w szkole, zmuszanie dzieci do spełniania ambicji rodziców i takie inne smaczki przeróżne. Fabuła jest raczej do przewidzenia, ale nie przeszkadza to w pełnym napięcia oczekiwaniu na ciąg dalszy.
"wczoraj to wczoraj, a dzisiaj to dzisiaj."
Bohaterowie są ciekawi, ale szału nie ma. Osobiście bardziej niż Silas przekonała mnie do siebie Charlie - wydała mi się bardziej życiowa ze swoim nieco złośliwym charakterkiem, uporem i zaciętością, niż nieskazitelny, wrażliwy, zabawny i oczywiście zabójczo przystojny Silas. Podobnie Landon, choć niebywale sympatyczny, trącił idealnością. Cóż zrobić, faceci są tutaj tymi postaciami bardziej pozytywnymi, momentalnie wzbudzającymi ciepłe uczucia. Kobiety to żmijki o zmiennym charakterze i ciętym języku.
Never never, choć moim zdaniem polski tytuł Nigdy, przenigdy byłby lepszy (nie wiem, dlaczego w przypadku większości książek pani Hoover wydawcy upierają się przy anglojęzycznych tytułach!), wciągnął mnie tak, jak dawno nie zrobiła tego żadna książka. Tak to już jest z tymi młodzieżówkami - ani się obejrzysz, a już historia się kończy. Co z tego, że fabułę da się bezproblemowo przewidzieć, a końcówka raczej na nogi nie powala. Co z tego, że znów mamy do czynienia z siłą przeznaczenia i miłością, która pokonuje prawa fizyki i logiki. Co z tego? I tak rozpuszczałam się przy wszystkich czułych słówkach głównych bohaterów, mając nadzieję, że książka skończy się pięknym, przesłodzonym happy endem. Co na to poradzę? Tak działa kobiecy, wiecznie rozmarzony mechanizm, każący wierzyć, że każdą z nas w końcu przeznaczenie kopnie w kierunku Tego Jedynego.
https://balladybezludne.blogspot.com/2018/02/kazdego-dnia-wciaz-cie-na-nowo-poznawac.html
Są książki, które czyta się tylko po to, aby wsiąknąć, trochę się rozemocjonować, zarwać nockę, poczuć zaskakująco przyjemny przypływ niecierpliwości, oczekiwania. Nawet kiedy o takim dziele zapomni się kilka godzin po przewróceniu ostatniej kartki, zostaje w pamięci jedno - wspomnienie roziskrzonych, choć już nieco obolałych oczu wpatrujących się w ciąg liter i mózgu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-01-30
Mamy wiek XXIX. Okazało się, że poza Cywilizacją Homo Sapiens istnieją inne, niezliczone cywilizacje rozrzucone po całym wszechświecie. Człowiek pokonał prawa fizyki, nauczył się manipulować czasem, przestrzenią, biologią, kulturą i samym swoim człowieczeństwem. Wybrańcom dane jest piąć się w górę po krzywej progresu, od stahsa do inkluzji, tysiąckroć pomnażać swoją inteligencję, pokonywać bariery ciała, które jest traktowane jak pustak, zwykły przedmiot. Progres rządzi wszechświatem. Równolegle do Obywateli Cywilizacji HS żyją jednak także zwykli ludzie, nie mający dostępu do Plateau, identyczni do tych z XXI wieku - w świecie fizycznym zdaje się, że nic się nie zmieniło. Kultura stanęła w miejscu.
Adam Zamoyski jest tajemniczym zmartwychwstańcem z XXI wieku i ma zaniki pamięci. Pamięta, że brał udział w wyprawie kosmicznej na Narwę - potem zostaje wrzucony w pokręconą rzeczywistość XXIX wieku. Nie wie do końca, kim jest, skąd tu się wziął, czy coś/ktoś kontroluje jego umysł, czy jest przedmiotem manipulacji, czy, tak jak przepowiada Studnia Czasu, będzie mieć wpływ na losy wszechświata. Na razie jest zagubionym pijaczkiem, nie pojmującym dziwnego języka i sformułowań używanych przez ludzi/nie-ludzi go otaczających. Freny, saki, phoebowie, krafty, Gnosis, Sol-Port, Plateau... Co to wszystko znaczy?
"Po co grzebać w mechanizmie, który funkcjonuje tak dobrze? Macie wspaniałą Cywilizację. Może właśnie tego potrzeba, by wytrzymać podobne rozciągnięcie Krzywej - odrobinę teatralności, przesady, kiczu i dystansu do siebie? Ironia zapewnia długowieczność."
Nie tak często zdarza mi się czytać książkę, z której nie rozumiem połowy treści. Przesada? W żadnym razie - Dukaj , celowo czy nie, z mózgów czytelników czyni zupę. Każda strona jest zagadką, wyzwaniem, ile tym razem zrozumiem. Powieść tę czyta się bardziej intuicyjnie, nie starając się zrozumieć, a jedynie lizać znaczenia, poruszając się po powierzchni, robiąc uniki wobec meta-fizycznych gadek, pokręconej fabuły, przemieszczanie się w czasie i przestrzeni, kiedy nie wiadomo, czy mamy do czynienia z manifestacjami czy biologicznymi pustakami. Przez tę książkę się płynie, wyłapując marną część tego, co kryje w sobie ocean. Myślisz, że z czasem zrozumiesz? Może jedynie będziesz sprawniej poruszać się w pokręconej wyobraźni autora, ale uwierz, że najprawdopodobniej przy ostatniej stronie zdasz sobie sprawę, że dalej nie ogarniasz, czym tak naprawdę jest Cywilizacja i jak funkcjonuje.
Pierwsze 30-40 stron całkiem zbija z tropu. Zostajemy wrzuceni na głęboką wodę, plącząc się wokół niezrozumiałych sformułowań a nawet stworzonych przez Dukaja konstrukcji gramatycznych (ci, którzy wspięli się wyżej po Krzywej, nie mogą mówić o sobie on/ona, jest więc onu). Wielu pewnie na tym etapie zrezygnowałoby z dalszej lektury - mnie jednak zafascynował język Dukaja, dziwaczny ten świat, chęć poznania go choć troszkę głębiej. Tym bardziej, że pomimo kompletnego braku zrozumienia dla tego, co czytałam, to się nie nużyło, nie męczyło. Płynęłam swobodnie przez kolejne strony, nie przejmując się tym, że nie wiem, o co chodzi. Sprawę ułatwia później spotkanie Adama - człowieka takiego jak my, nieogarniętego i zagubionego w nowej rzeczywistości.
Z czasem Perfekcyjna niedoskonałość wciąga coraz bardziej. Angelika wraz z Adamem wędrują po afrykańskiej sawannie, uciekając przed przepowiednią Studni czasu, która głosi, że Zamoyski stanie się przyczyną wojny. Pojawia się sak, Pałac pamięci (jeśli ktoś oglądał Sherlocka być może będzie mógł sobie skojarzyć, o co chodzi), animy i różne inne dziwne rzeczy. Można zgubić się w fabule, ale wie się mniej więcej (i tak przez całą książkę - mniej więcej), o co chodzi. I to wystarcza.
"Niedoskonałość boli."
Dukaj to taki trochę filozof. Perfekcyjna niedoskonałość to nie tylko pokręcone science-fiction stworzone po to, by zjeść nam mózgi. To powieść błyskotliwa, mądra i kryjąca wiele przemyśleń na temat tego, czym jest tożsamość i kultura, gdzie kończy się człowieczeństwo, czemu wciąż chcemy dążyć do doskonałości, czym jest śmierć, nasze ciało, uczucia. Autor stawia pytania - czy na nie odpowiada? Tylko po części, raczej zostawia pewne kwestie niedomknięte, zmusza do refleksji. Szokuje i zastanawia.
Czy ludzie powinni dążyć do porzucenia ciała, znalezienia wieczności, łamania ograniczeń? W świecie Dukaja, ciało nie świadczy o tym, kim jesteśmy, a zabicie ciała - nie zabija człowieka. Burzy się w czytelniku wszystko, gdy widzi to odbieranie ciału jego znaczenia, gdy widzi, że można istnieć równocześnie w dwóch miejscach, całkiem odrębnie, nie wiedząc, co dzieje się z "pustakiem". Trudno przyjąć do wiadomości, że można spojrzeć w lustro i myśleć - to nie ja, że nasz umysł gdzieś "dryfuje" (to moje uproszczenie, jak już mówiłam, nie do końca nadążałam za myślą Dukaja) po Plateau, poza ciałem. Kiedy kończy się nasze życie, nasze człowieczeństwo? Ile możemy w sobie zmienić, zanim powiemy - to już nie ta sama osoba. Pojawia się też kwestia seksualności człowieka i postczłowieka oraz prawdziwości uczuć, które tak łatwo ukryć pod maską wybranej manifestacji. Poza tym nigdy nie można być pewnym, czy nie jesteśmy jedynie zaprogramowanymi przez kogoś bytami, obiektem manipulacji.
Pada też niewypowiedziane w książce pytanie - po co to wszystko? Dlaczego ludzie tak bardzo pragną doskonalić się, choćby za cenę swojej tożsamości? Wielka chęć poznania czy może czysta konkurencja... I to nie byle jaka - rozgrywając się na poziomie całego wszechświata! Autor mówi ustami swoich bohaterów - to działa jak narkotyk. Jeśli zakosztujesz trochę progresu, będziesz chciał piąć się po jego szczeblach coraz wyżej, spragniony doskonałości. Czy to nie potworne, czy nie prowadzi do zatracania człewieczeństwa?
"Cała kultura opiera się na udawaniu. Że jesteśmy kulturalni."
Zaraz po przeczytaniu Perfekcyjnej niedoskonałości, całkowicie oniemiała (trochę ze wzruszenia, trochę z rozczarowania, trochę ze złości), chciałam sprawdziłam, czy wyszła już druga tercja progresu. Okazało się, że nie, bo, jak przeczytałam w znalezionym w internetach wywiadzie, Dukaj czeka, jak rozwinie się współczesna fizyka. Cóż, pierwszą część pisał dwa lata, przy czym książka leżała jeszcze kilka lat w szufladzie, zanim autor ją podszlifował i wysłał do wydawcy. Kto wie, ile czasu przyjdzie mi czekać teraz? W międzyczasie z pewnością sięgnę po inne książki, powieści czy też opowiadania, Dukaja, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Nie chodzi jedynie o literacką kreację przyszłego świata, bohaterów, fabułę, która, choć zakręca i myli, to jednak wciąga. Raczej o jakąś konkretność i zgrabność języka, widoczną wizję (że nie jest to napisane na kolanie, pod wpływem weny), pomysł, w końcu - widoczne przesłanie i materiał do refleksji.
Wcześniejsze moje spotkania z Dukajem, w Wrońcu i Córce łupieżcy, nie były tak owocne. Teraz widzę, że jest to autor, który ma mnóstwo do zaoferowania czytelnikowi, piszący z głowom, pełen pomysłów, oryginalny. Nie jestem jakąś ogromną fanką science-fiction. Nie przeszkadza mi to jednak zostać w przyszłości ogromną fanką Jacka Dukaja.
https://balladybezludne.blogspot.com/2018/01/kolejny-etap-na-drodze-do-doskonaosci.html
Mamy wiek XXIX. Okazało się, że poza Cywilizacją Homo Sapiens istnieją inne, niezliczone cywilizacje rozrzucone po całym wszechświecie. Człowiek pokonał prawa fizyki, nauczył się manipulować czasem, przestrzenią, biologią, kulturą i samym swoim człowieczeństwem. Wybrańcom dane jest piąć się w górę po krzywej progresu, od stahsa do inkluzji, tysiąckroć pomnażać swoją...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-01-27
2018-01-24
Szczerze? Powieść nudna, wlokąca się niemiłosiernie. Autorka skupia się na nikogo nie obchodzących szczegółach. Całość nie zmierza do niczego. Wartka akcja liczy w tym grubym tomiszczu może ze sto stron - reszta to zwykła paplanina. Czyta się ciężko, z myślą: "byle tylko jak najszybciej mieć to za sobą" i tylko po to, by z czystym sumieniem powiedzieć: wiem, co działo się dalej. Jedno z najgorszych zakończeń serii, z jakimi miałam do czynienia. I, o bogowie!, dzięki, że więcej nie będzie. Nie polecam. Nie warto. Pierwsza część intryguje, kolejne są tylko coraz gorsze. (A i okładki coraz brzydsze)
Szczerze? Powieść nudna, wlokąca się niemiłosiernie. Autorka skupia się na nikogo nie obchodzących szczegółach. Całość nie zmierza do niczego. Wartka akcja liczy w tym grubym tomiszczu może ze sto stron - reszta to zwykła paplanina. Czyta się ciężko, z myślą: "byle tylko jak najszybciej mieć to za sobą" i tylko po to, by z czystym sumieniem powiedzieć: wiem, co działo się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-01-17
Jeśli ktoś czytał Millennium, to wie, jakie rozczarowanie i niedosyt towarzyszą dojściu do ostatniej strony Zamka z piasku, który runął - trzeciego i ostatniego tomu serii Larssona. Trudno pogodzić się z myślą, że byłby i czwarty, może nawet piąty i szósty tom, gdyby nie przedwczesna śmierć autora, który już nawet miał rozrysowany plan na całą kolejną powieść, zaczął już ją pisać. Po kilku latach Millennium w cudowny sposób jednak powraca. Co prawda pod innym nazwiskiem i bez związku z zamysłem Larssona na tę serię, ale, myśli sobie czytelnik, zawsze to coś. Zawsze jakiś sposób, aby dowiedzieć się, jak to mogło potoczyć się dalej. Zawsze jakiś sposób, aby jeszcze choć przez kilka godzin potowarzyszyć Lisbeth i Blomkvistowi.
"Millennium" ma się ku upadkowi. Mikael od dawna nie znalazł żadnego głośnego tematu, a gazetę powoli stara się sobie podporządkować prasowe imperium Sernera. Blomkvist, niegdyś jeden z najsłynniejszych i najbardziej cenionych dziennikarzy w Szwecji, teraz postrzegany jako wypalony tradycjonalista. Pojawia się jednak cień nadziei na znalezienie odpowiedniego tematu - wielka afera związana z amerykańskimi służbami specjalnymi i profesorem Fransem Balderem zajmującemu się badaniami nad sztuczną inteligencją. W sprawę zamieszana jest również Lisbeth Salander, która z niewiadomych przyczyn dokonuje hackerskiego ataku na NSA. Kto wykradł wyniki badań Baldera i jaki związek istnieje między nim a polującymi na jego życie przestępcami? I jaką rolę w tym wszystkim odegra jego autystyczny syn, August?
"Żyjemy w chorym świecie, Mikael. (...) W świecie, w którym paranoja jest oznaką zdrowia."
Ku swojemu zaskoczeniu muszę przyznać, że w książce Legercrantza wyczułam pewien klimat Millennium Larssona. Naprawdę! Podobna skłonność do rozpisywania się na tematy polityczno-spiskowo-dziennikarskie, upodobanie w wymyślaniu wydarzeń nie do końca realnych, ale popisowych (jak bohaterska akcja Salander czy zdolności pewnego chłopca), pewna suchość wywodu połączona z rzadkimi rozmyśleniami bohaterów, prowadzenie kilku wątków równocześnie - to wszystko dawało mi pewną namiastkę tego, co mogłam przeżyć z Millennium. Nawet bohaterowie zdawali się podobni i całkiem zgrabnie wykreowani. Ale zawsze musi być jakieś ale.
Owym "ale" w tym przypadku były zwroty akcji, a raczej ich totalna przewidywalność i brak wielkiego, larssonowego bum!. Nikt tu się z ziemi nie wykopywał, rzekomo zamordowani nie powracali do domów, a zmutowany genetycznie osiłek nie miał stóp przytwierdzanych do podłoża... Co nas nie zabije było bardziej... delikatne? mniej szokujące? powolniejsze? Słowem - to nie było to. Mimo całego szacunku do Lagercrantza, który moim zdaniem dość zgrabnie poradził sobie w ogromnym bez wątpienia wyzwaniem pociągnięcia dalej jednej z najbardziej rozpoznawalnych trylogii kryminalnych w dziejach, muszę przyznać, że to już nie jest Millennium. To po prostu pewna próba, osobista wizja autora, osobna powieść (czy też powieści, jeśli mówimy o kolejnych częściach, które powstają).
Porzućmy już jednak porównania do Millennium i płakania nad tym, że Larsson nie powróci (niektórzy czytelnicy zdają się nie rozumieć, że nie da się dokładnie skopiować czyjegoś stylu, pomysłów i bohaterów i stworzyć coś podobającego się tak samo jak oryginał, kiedy oryginał ów się ubóstwia. Już nie krzyczmy tak na tego biednego Lagercrantza, który według mnie odwalił kawał dobrej roboty i wiedział, o czym pisze. No!). Co nas nie zabije to całkiem dobra książka. Może nie jedna z tych, po których woła się: "Zwaliło mnie z nóg i nie wiem, czy chcę wstawać!", ale przyjemna, trzymająca w napięciu lektura, którą pochłania się w mgnieniu oka. Autor zainteresował mnie światem hackerów, sawantów i dziennikarzy śledczych, stworzył ciekawą intrygę, ciekawych bohaterów (Camilla! ♥ Andrei! ♥♥). Jedyną wadą tej powieści jest to, że nie napisał jej Larsson.
https://balladybezludne.blogspot.com/2018/01/nikt-nie-wyjawia-nic-poufnego-jesli-nie.html
Jeśli ktoś czytał Millennium, to wie, jakie rozczarowanie i niedosyt towarzyszą dojściu do ostatniej strony Zamka z piasku, który runął - trzeciego i ostatniego tomu serii Larssona. Trudno pogodzić się z myślą, że byłby i czwarty, może nawet piąty i szósty tom, gdyby nie przedwczesna śmierć autora, który już nawet miał rozrysowany plan na całą kolejną powieść, zaczął już ją...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W pewnym momencie samobójstwa stały się plagą na masową skalę. Coraz większa ilość nastolatków popada w depresję prowadzącą do chęci niezwłocznego odebrania sobie życia. Nikt nie wie, skąd to się wzięło i jak owa choroba, zasadniczo różniąca się od "zwykłych" samobójstw, jest przenoszona. Znaleziono jednak lek. Każda osoba podejrzana o zarażenie się chorobą zostaje objęta Programem - polega on na wymazywaniu przykrych wspomnień. W efekcie - usunięciu ulega niemal cała przeszłość chorego. Osoba po takim leczeniu co prawda nie pamięta niemal niczego ze swojego dawnego życia i nie kojarzy starych znajomych, ale za to tryska energią, nie ma depresyjnych myśli i nie zamierza popełniać samobójstwa. Tylko czy życie bez przeszłości, bez wiedzy o tym, jakim się było kiedyś, kontrolowanym przez tony leków i czających się za każdym rogiem strażników, można nazwać szczęśliwym?
Sloane ma siedemnaście lat. Od depresji chroni ją tylko związek z Jamesem - razem mają nadzieję, że Program nie dosięgnie ich, zanim staną się pełnoletni. Żyją jednak w przygnębieniu, a wszystkie "negatywne" emocje - smutek, złość, rozczarowanie - muszą ukrywać. Rodzice Sloane panicznie boją się, że ich córka mogłaby popełnić samobójstwa - tak jak jej brat kilka lat wcześniej.
Zdecydowanie największym atutem Plagi samobójców jest to, że wciąga. Może część z Was stwierdzi, że to za mało i że jeśli szybko płynąca akcja jest najlepszym, co ta książka oferuje, to nie warto nawet jej zaczynać. Nie w tym sęk - celem tej książki jest taka manipulacja czytelnikiem, aby go połknąć, wstrzyknąć trochę emocji (starannie budowanych), i skłonić go do kibicowania wątkowi romantycznemu.Wszystkie te cele w moim przypadku zostały zrealizowane. Jest to więc powieść skuteczna, jeśli chodzi o odmóżdżenie i skłanianie młodych czytelniczek do wzdychania (bo i jakże tu znaleźć tego mi przeznaczonego, myślą sobie drogie panie). Nie będę się nad tym dłużej rozwodzić - chciałam tylko podkreślić (jak zresztą przy co drugiej mojej recenzji młodzieżówek), że zawsze podchodzę do tego typu książek z dystansem. Nie szukam w nich nie wiadomo czego. Czysta rozrywka. Tak na to patrząc - Plaga samobójców jest całkiem przyjemną powieścią.
Świat wykreowany przez panią Young automatycznie przywodzi na myśl dziełka pokroju Niezgodnej i Delirium - aby uwolnić społeczeństwo od jakiegoś problemu, wprowadza się sztuczny ład, manipuluje się uczuciami, pamięcią, ogólnie życiem obywateli, ale ów porządek okazuje się mniej różowy, niż zakładano. Ponieważ ludzie są kontrolowani i źle im z tym, znajdują się buntownicy - trylogię ciągnie się, aż stare rządy zostaną obalone, a główna bohaterka połączy się na zawsze ze swym ukochanym. Happy end. (Ok, z tego co wiem, Niezgodna kończy się akurat zgoła inaczej, ale to szczególik i małe odstępstwo od schematu. Ogólnie zawsze chodzi o to samo.) Nie wiem, jak będzie w przypadku Plagi samobójców, ale zapowiada się na coś w tym guście. Trzeba jednak przyznać, że pomysł jest ciekawy, a problem tożsamości człowieka bez pamięci - dość zastanawiający.
Autorka stawia w swojej powieści różne pytania. Czy to, kim jesteśmy, zależy jedynie od środowiska, w którym żyjemy i ludzi, których spotykamy, czy może mamy w sobie coś wrodzonego, co zawsze gdzieś tam z nas wylezie, nawet, jeśli usunie się nam pamięć? Bratnie dusze - istnieje coś takiego? Jak daleko można zajść, aby uratować człowieka przed śmiercią, wyleczyć go? Czy można być szczęśliwym i żyć bez cierpienia? Można się z góry domyśleć, jakie odpowiedzi będą padać. Romantyczne.
Plagę samobójców się pożera - 450 stron niezachwianego skupienia, wlepiania oczysk w kolejne strony, aż się skończy, aż będzie wiadomo, czy Sloane i Jamesowi się powiedzie! Jest tu dużo dramatów, wyciskaczy łez, tanich chwytów, schematów, nawet i trójkąt po drodze się napatoczył. Jasne, że tak. Nie jest to sposób na rozrywkę wysokich lotów - raczej papierowy odpowiednik jakiegoś przyjemnego filmu science-fiction z mocno zarysowanym wątkiem romantycznym. Różnica tkwi w tym, że na książkę trzeba poświęcić więcej czasów (i można przemycać ją pod ławką na lekcji lub zabrać do autobusu). Jeszcze jedno - książka mocniej działa na wyobraźnię i na dłużej angażuje. Sama z pewnym zaskoczeniem muszę stwierdzić, że po skończonej lekturze wracałam jeszcze myślami do pokręconego świata przyszłości, w którym aby ocalić ludzkie życie, niszczy się je.
Bohaterowie są rzecz jasna mdli. Sloane zmienia się pod wpływem otoczenia nie do poznania i niczym nadzwyczajnym się nie wyróżnia (choć autorka natarczywie stara się nam pokazać, że jest wyjątkowa. Ale w czym niby?). Jej chłoptaś tak samo - niby tam mu przypisuje się poczucie humoru i bardziej surowy sposób bycia, ale dowcip opowiedzieć może każdy, to jeszcze nie stwarza barwnego bohatera. Buntownicza Lacey była nudna - typowa. Rodzice Sloane głupi. Realm jest tym bohaterem, który nieco od reszty wystaje - jest niejednoznaczny, tajemniczy (co prawda od razu go rozgryzłam, ale...). Ma w sobie nieco więcej iskry i emocji. To ten bohater, o którym nie można jednoznacznie powiedzieć: dobry, zły.
Moje słowa mogą brzmieć nieco ironicznie, może prześmiewczo - pomyślicie sobie, że ta książka nie podobała mi się. Ależ nie, naprawdę mi się podobała! Z czystym sercem mogę powiedzieć, że jak na młodzieżówkę jest bardzo dobra. Pochłania, angażuje, zachęca. Świat wykreowany przez autorkę jest całkiem spójny i logiczny, a choć bohaterowie nie zachwycają, to i tak się im kibicuje. Przyznaję jednak, że podczas czytania Plaga samobójców wydawała mi się bardziej niezwykła, niż po kilku dniach od jej skończenia - kiedy emocje się ulotną, zapomina się, czym się tak zachwycało. Do drugiej części już mnie nie ciągnie.
https://balladybezludne.blogspot.com/2018/04/czym-tak-naprawde-jestesmy-jesli.html
W pewnym momencie samobójstwa stały się plagą na masową skalę. Coraz większa ilość nastolatków popada w depresję prowadzącą do chęci niezwłocznego odebrania sobie życia. Nikt nie wie, skąd to się wzięło i jak owa choroba, zasadniczo różniąca się od "zwykłych" samobójstw, jest przenoszona. Znaleziono jednak lek. Każda osoba podejrzana o zarażenie się chorobą zostaje objęta...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to