Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Pierwsza książka Kinga, która mnie zawiodła! Momentami naprawdę trudno było uciec przed moralizatorstwem i mentorskim tonem. Najczęściej poruszane tematy to bieżące wydarzenia polityczne, noszenie masek i przestrzeganie lockdownu, nierówności rasowe… a nawet rozmowa przez telefon podczas jazdy samochodem!
‚Nigdy nie rozmawia przez telefon, prowadząc samochód, chyba że nie ma innego wyjścia, i uważa ludzi, którzy tak robią, za idiotów. To nie tylko niezgodne z prawem, ale i niebezpieczne.”

Możemy także poczytać o pomarańczowym oszołomie , tym, ze osoby mające niewłaściwy kolor skory nie zasługują na poszukiwanie przez policje, czy ze kobiety przy praniu lubią ‚sobie pogawedzic’
Mistrz stał się tatusiem machającym palcem z zakazami, szkoda ze kosztem bohaterów. Nie szczędzi tez politycznych odniesień. Bardzo duży zawód. Książka pozostawiła mnie w niesmaku.

Pierwsza książka Kinga, która mnie zawiodła! Momentami naprawdę trudno było uciec przed moralizatorstwem i mentorskim tonem. Najczęściej poruszane tematy to bieżące wydarzenia polityczne, noszenie masek i przestrzeganie lockdownu, nierówności rasowe… a nawet rozmowa przez telefon podczas jazdy samochodem!
‚Nigdy nie rozmawia przez telefon, prowadząc samochód, chyba że nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Karmazynowy brzeg Lincoln Child, Douglas Preston
Ocena 7,1
Karmazynowy brzeg Lincoln Child, Doug...

Na półkach: , ,

...najbardziej wkurzający cliff-hanger ever. Mimo to, książka genialna.

...najbardziej wkurzający cliff-hanger ever. Mimo to, książka genialna.

Pokaż mimo to

Okładka książki Granice szaleństwa Lincoln Child, Douglas Preston
Ocena 7,5
Granice szaleń... Lincoln Child, Doug...

Na półkach: , ,

Duet Preston & Child w szczytowej formie. Książka godna polecenia nawet tym, którzy zawiedli się na "Kręgu ciemności".

Duet Preston & Child w szczytowej formie. Książka godna polecenia nawet tym, którzy zawiedli się na "Kręgu ciemności".

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Istnieją takie książki, o których - przed rozpoczęciem lektury - nie wiem, co myśleć. Autor nieznany, tytuł niezbyt sugestywny... Do tej kategorii należy w moim przypadku "Dobry lekarz" Damona Galguta.

Akcja tej krótkiej powieści toczy się w jednej z pomniejszych afrykańskich wiosek. Miejsce przedstawia obraz nędzy i rozpaczy, a ludzie - powszechnej stagnacji. Szpital, do którego przyjeżdża na staż młody, idealistycznie nastawiony do życia lekarz Laurence obraca się w ruinę. Brakuje specjalistycznego sprzętu, a nawet artykułów pierwszej potrzeby; personel odgrywa raczej rolę administracyjną. Samo istnienie tego miejsca - reliktu dawnej epoki - jest przez władze kwestionowane. I wydaje się, że wszyscy pogodzili się z marazmem, że stał się on elementem codziennej rutyny... aż do momentu pojawienia się Laurence'a. Ten za wszelką cenę upiera się, aby coś zmienić. Wkrótce okaże się, czy gra była warta świeczki...

Na miejscu Laurence'a zastaje Frank. Jego postawę można określić jako odwrotną do Laurence'a. Jest nieco cynicznym, bo bogato doświadczonym przez życie realistą. O ile dla jego młodszego kolegi po fachu pobyt w Afryce jest rodzajem misji [nawet jeśli powierzchownie pojmowanej i o niewłaściwych priorytetach], dla niego to raczej forma ucieczki. Za granicami egzotycznego kraju pozostawił żonę, która odeszła od niego z najlepszym przyjacielem, wieczne niezadowolonego z niewystarczających osiągnięć syna ojca i cały wachlarz złych wspomnień, by wspomnieć tylko o tych z okresu służby wojskowej. Frank nie pragnie uwolnić się od tych przeżyć; nie próbuje też dokonać katharsis. Chce po prostu przed nimi uciec. Jak się łatwo domyślić, nie jest to możliwe; wcześniejsze doświadczenia rzutują na jego obecne widzenie rzeczywistości, konstytuując postępowanie. I tak kontakty, jakie Frank buduje z ludźmi są raczej powierzchowne, bohater ma tendencję do irytacji, a przez cały jego sposób bycia przebiega nutka egoizmu.

Naturalnym dla takiej konstrukcji fabuły jest spostrzeżenie o kontraście. I rzeczywiście, obaj bohaterowie są bardzo dobrze spolaryzowani i scharakteryzowani poprzez przeciwieństwo. Warto jednak dodać, że żaden z nich nie jest wyidealizowany; autor pokazuje po prostu różne spojrzenia na świat i konsekwencje wynikające z tego faktu. Ani Frank, ani Laurence nie są wyłącznymi posiadaczami pozytywnych ani negatywnych cech; każdy z nich stanowi raczej mozaikę, w której obie te tendencje przenikają się wzajemnie, mieszają ze sobą, tak, że wyjściowo trudno stwierdzić, co pierwotnie było dobre, a co złe. Ta niejednoznaczność jest zresztą obecna w całej książce; bohaterowie są ambiwalentni [jak choćby Tehongo], ich postawy i motywacje - skomplikowane, a stosunki między nimi - często niejasne, a nawet pełne sprzeczności. Nawet tytuł książki pozostawia wiele do myślenia... bo czy Frank [jako narrator i główny bohater powieści], ze swoim postępowaniem i jego skutkami rzeczywiście może być nazwany dobrym lekarzem...?

Podsumowując; powieść Damona Galguta to ciekawe, choć odrobinę mętne studium ludzkiego postępowania. Nie ma jednoznacznie zarysowanej fabuły; składa się raczej z epizodów następujących po sobie, krótkich aktów z udziałem kolejnych bohaterów. Warto dodać, że tłem dla wysuwających się na pierwszy plan relacji między bohaterami, jest z pozoru spokojna i mdła rzeczywistości byłego bantustanu. Jednak - jak się szybko okaże - demony przeszłości w tym miejscu są równie mocno zakorzenione jak w życiu głównego bohatera. Co to oznacza dla mieszkańców wioski - nie zdradzę. Mogę tylko napisać, że na pewno nic dobrego.

Istnieją takie książki, o których - przed rozpoczęciem lektury - nie wiem, co myśleć. Autor nieznany, tytuł niezbyt sugestywny... Do tej kategorii należy w moim przypadku "Dobry lekarz" Damona Galguta.

Akcja tej krótkiej powieści toczy się w jednej z pomniejszych afrykańskich wiosek. Miejsce przedstawia obraz nędzy i rozpaczy, a ludzie - powszechnej stagnacji. Szpital, do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przygotowanie do startu...
10... 9... 8... 7... 6... 5... 4... 3... 2... 1... odlot!

Nie chodzi jednak o start promu kosmicznego. Ani też odlot narkotykowy. W książce Bernarda Werbera pt. "Tanatonauci" temat jest równie tajemniczy, ale plasuje się gdzieś pośrodku... Tytułowi bohaterowie mają bowiem za zadanie - na wzór lotu kosmicznego - dokonać eksploracji Ostatecznego Kontynentu, a tym samym zgłębić tajemnice śmierci.

W mitologii greckiej Tanatos był bogiem-personifikacją śmierci. W świecie przyszłości wykreowanym przez Werbera śmierć jest czymś możliwym do zwerbalizowania. O ile w XX wieku ludzkości udało się dowiedzieć, co dzieje się wówczas z ciałem, o tyle w drugiej połowie XXI. stulecia rozpoczęto badania drogi, jaką przebywa dusza [jeśli wolicie: byt astralny lub ciało mentalne] po ostatecznym rozwodzie z ziemską powłoką. Czy trafia do krainy wiecznotrwałej idylli i powszechnej szczęśliwości? Czy czeka ją wcześniej sąd i ewentualna pokuta, a także kto będzie decydował, jaką wartość miało życie? A może po prostu przestanie istnieć, zwyczajnie rozpływając się w nieskończoność i stapiając ze światem? Te pytania ludzie zadawali sobie od zarania dziejów i na tej kanwie Werber napisał swoją powieść.

"Tanatonauci" to książka traktująca nie tyle o losach konkretnego bohatera [chociaż za protagonistę można niewątpliwie uznać narratora, Michaela Pinsona], co o temacie - tyleż rozległym, co enigmatycznym. Autor stawia bardzo śmiałą, ale też oryginalną i godną uwagi hipotezę, że Raj, Ostateczny Kontynent, albo też po prostu miejsce, do którego zmierzają dusze po śmierci ciał rzeczywiście istnieje, a nawet posiada swoją lokalizację w przestrzeni. A jeśli tak to z pewnością można do niego dotrzeć, trzeba tylko znaleźć odpowiednią metodę. Tym właśnie zajmują się tytułowi tanatonauci - szukają sposobów, by coraz dalej przesuwać granice terra incognita - ziemi nieznanej w tym najtrudniejszym ze wszystkich poszukiwań. Michael, motywowany pragnieniem odkrycia tajemnicy i uczynienia z niej sensu swojego życia, jego przyjaciel Raoul, owładnięty obsesją śmierci niejako w spadku po swoim ojcu-samobójcy, Lucinder - prezydent republiki francuskiej, [gdzie toczy się akcja powieści], opanowany żądzą władzy i Amandine - kobieta-tajemnica zostaną pionierami ruchu tanatonautycznego, który krok po kroku, etap po etapie, nieuchronnie zmierza do odkrycia przed ludźmi największej i najbardziej zarazem paradoksalnej z tajemnic życia: śmierci.

Taka rewelacja nieubłaganie prowadzi do zmiany percepcji życia; można napisać, że postawienie w centrum śmierci, zamiast życia wywraca wszystkie dotychczasowe cele, dążenia i priorytety do góry nogami; świat dosłownie staje na głowie. Jak bowiem wyobrazić sobie rzeczywistość, w której ludzie są dobrzy nie z potrzeby serca, ale egoizmu [brak uprzejmości może sprowadzić gorszy los po śmierci - tylko tyle mogę napisać, by uniknąć nadmiernego spojlerowania], a żebracy przyjmują wyłącznie płatności kartami kredytowymi? Twórcza fantazja to jedno i jej Werberowi z pewnością nie brakuje, ale momentami posuwa się on w swojej radosnej twórczości nieco zbyt daleko, ocierając się niebezpiecznie blisko o granicę absurdu. Reportaż z sądu ostatecznego, czy drzewko bonsai jako reinkarnacja Hitlera [dla odmiany Stalin został szczurem doświadczalnym] to tylko niektóre z sensacji, jakim będzie musiał stawić czoła czytelnik "Tanatonautów". Książce można również wytknąć brak spójnego rysu fabularnego - o ile przez dwie z trzech części, na jakie została podzielona ta blisko 600-stronicowa lektura nie specjalnie to przeszkadza, to ostatnią trzeba już trochę wymęczyć.

W opozycji do tych zarzutów warto wspomnieć o przenikliwości, jaką wykazuje autor podczas portretowania bohaterów. Każda z postaci pojawiających się na łamach książki ma własną historię, z której wynikają konkretne aspiracje i motywacje. Również procesy społeczne - o ile mogę to stwierdzić patrząc okiem laika - oddane są w nader realistyczny i wiarygodny sposób. Hipotetyczna reakcja Watykanu, powstanie różnorodnych, a rozmaicie ustosunkowanych do tanatonautyki frakcji politycznych, [pojawiają się nawet zorganizowane bojówki], czy międzynarodowy wyścig w pokonywaniu kolejnych barier komatycznych, broniących dostępu do Ostatecznego Kontynentu - wszystko to opisane jest nad wyraz przekonująco. Formalizacja śmierci, wprowadzenie przez parlament odpowiednich regulacji legislacyjnych dotyczących zachowania "po tamtej stronie", powołanie rządowej agencji, mającej za zadanie promocję życia - tak drobiazgowy opis świata sprawia, że czytelnik ma wrażenie, iż przyszłość rzeczywiście mogłaby wyglądać w taki sposób.

Na plus "Tanatonautów" działa również wielce ciekawa konstrukcja powieści; jako że wątki obyczajowe przeplatane są wstawkami z rozmaitych mitologii, legend i wierzeń [wszystko oczywiście kręci się wokół śmierci], nie sposób znudzić się lekturą. Dodatkowo, w samej fabule, odnaleźć można motywy związane z medytacją i mistyką, co np. dla ludzi zainteresowanych kiedyś tematyką OOBE, [do których się zaliczam], może stanowić dodatkowy smaczek.

Cóż więcej mogę napisać? "Tanatonauci" Bernarda Werbera to pozycja frapująca i nietuzinkowa. Nawet jeśli momentami autor posuwa się w swoich fantazjach o krok za daleko, nie można mu odmówić oryginalności i naprawdę intrygującego konceptu. W tym przypadku stara łacińska maksyma "nihil novi sub sole" nie znajduje zastosowania; Werber rzeczywiście napisał coś nowego i wolnego od schematów. Nie tylko dokonał mariażu religii z kosmologią, bo próbowało tego już wielu przed nim; na najwyższą uwagę zasługuje sposób w jaki to zrobił. Dlatego książkę tę z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim molom, znudzonym rutyną i stereotypowością książek z gatunku fantasy i science-fiction.

Przygotowanie do startu...
10... 9... 8... 7... 6... 5... 4... 3... 2... 1... odlot!

Nie chodzi jednak o start promu kosmicznego. Ani też odlot narkotykowy. W książce Bernarda Werbera pt. "Tanatonauci" temat jest równie tajemniczy, ale plasuje się gdzieś pośrodku... Tytułowi bohaterowie mają bowiem za zadanie - na wzór lotu kosmicznego - dokonać eksploracji Ostatecznego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zastanawialiście się kiedyś, co sprawia, że będąc na zakupach wybieracie dany produkt? Dlaczego chętniej sięgacie po coca colę niż pepsi, masło orzechowe znanej marki "wygrywa" w waszej opinii ze sklepowym, a markowe dżinsy lansowane przez kształtne pośladki wysmukłej modelki prezentują się lepiej niż zwykłe spodnie na wieszaku?
Martin Lindstrom, uznany specjalista ds. marketingu w "Zakupologii" stawia kontrowersyjną tezę, że w podejmowaniu tych decyzji my, jako konsumenci, jesteśmy wyręczani przez... własne mózgi.

Człowiek nie jest racjonalnym decydentem - wiemy o tym już z teorii gier. Jednak u podstaw hipotezy forsowanej przez Lindstroma leży jeszcze dalej posunięte założenie; autor uważa bowiem nie tylko, że decyzje podejmowane przez ludzi w trakcie zakupów nie tylko nie są logiczne; często są wręcz nieświadome, instynktowne. Wygląda zatem na to, że kierując się wskazówkami marketingowców można skłonić nas do preferencji zakupu produktu A od produktu B, a my nawet nie zdamy sobie z tego sprawy.... Przerażająca perspektywa, prawda? I w takim samym stopniu dyskusyjna.

Według Lindstroma podświadomość znacząco wpływa na wybory konsumenckie. Aby zbadać w jaki sposób się to dzieje, jak silne jest takie potencjalne oddziaływanie i w jakich warunkach może zachodzić, autor przeprowadził szereg badań opierając się na dwóch metodach: funkcjonalnym rezonansie mózgu [fMRI], który obrazuje aktywność poszczególnych jego obszarów dzięki monitorowaniu przepływu hemoglobiny - im większa aktywność danego fragmentu mózgu, tym większy pobór tlenu a zarazem wytwarzanie hemoglobiny] oraz pomiarze aktywności elektrycznej mózgu [dzięki SST - "Steady-state Topography"].

Wyniki otrzymanie podczas neuroobrazowania [oglądania mózgów badanych, podczas gdy prezentowano im rozmaite treści związane z poszczególnymi markami] były zaskakujące. Okazało się bowiem, że większość z nas nie uświadamia sobie podejmowanych na poziomie neuronalnym decyzji, a czasami nawet deklarujemy stanowisko odmienne od tego, prezentowanego przez nasz mózg [badano to na przykładzie preferencji programu telewizyjnego]. Nie muszę chyba wyjaśniać, kto wygrywa w takiej rywalizacji...

Dzieje się tak głównie za sprawą emocji. Ponieważ procesy mózgowe związane z emocjami [a więc angażujące układ limbiczny] przeważają nad procesami celowymi, w przypadku decyzji konsumenckich "czucie" często wyprzedza "myślenie". Dlatego istnieje szereg trików od dawna stosowanych przez marketingowców w celu wywołania w nas pozytywnych emocji [neotenizacja jest tu flagowym przykładem], które na drodze warunkowania klasycznego zostaną skojarzone z produktem i w ten sposób podejmiemy "decyzję" o ich zakupie.

To wiadomo od dawna. W badaniach Lindstroma odkrywcza była możliwość udokumentowania aktywności w mózgu, odpowiedzialnej za takie postrzeganie rzeczywistości, I tak autor pisze o ogromnej roli neuronów lustrzanych - komórek odpowiedzialnych za naśladowanie aktywności innych osób - w reklamie. Wspomina też o motywującej do zakupu funkcji dopaminy [kluczowa jest antycypacja korzyści, a więc: antycypacja przyjemności, której natężenie przy zakupie ekskluzywnego produktu można porównać do przeżywanego orgazmu], a także stosowaniu reklamy podprogowej [pomimo zakazów sukcesywnie wprowadzanych od lat '50 po niesławnym eksperymencie Jamesa Vicary'ego] - obecnie w dużo subtelniejszej formie, ale jednak obecnej [uwierzycie, że niewyczuwalny świadomie zapach środka czyszczącego w pomieszczeniu może skłonić nas do zrobienia porządków? Oczywiście bez uprzedniego uświadomienia sobie tej motywacji]. Zastanawia się, jakie znacznie dla sprzedaży produktu ma jego wcześniejsza rytualizacji [zwyczaj picia Bacardi z colą], a także jak wykorzystać panujące w poszczególnych kulturach przesądy [prawdopodobnie nie wiedzieliście, że gigantyczny sukces batoników Kit Kat na rynku azjatyckim wynika z podobieństwa w wymowie nazwy tego produktu do japońskiego zwrotu, odmaczającego "wygrywać bez porażki"]. W "Zakupologii" Lindstrom rozważa także cechy wspólne dla dobrze wykreowanej marki i religii [oprócz typowego poczucia przynależności, ekskluzywności, tajemnicy, wierności i wspólnoty podobne sa też obszary w mózgu aktywowane podczas ekspozycji loga uznanej firmy i wizerunku świętego, w którego badany deklarował wiarę], czy zastanawia się nad rolą markerów somatycznych - skrótów myślowych, "emocjonalnych zakładek" przy pomocy których mózg oflagowuje świat, by nie męczyć się przetwarzaniem nadmiaru informacji. W końcu, rozpatruje skuteczność reklam opartych na seksie i lęku [niekoniecznie w połączeniu] i mechanizmy, jakie powodują koncentrację uwagi na tych dwóch kwestiach...

Sporo materiału jak na tak krótką książkę, prawda? A i tak udało mi się przedstawić zaledwie niewielki jego wycinek, raczej ogólny zarys niż szczegółowy plan. Mimo, że autor stawia w "Zakupologii" liczne tezy [które, nawiasem mówiąc, czasami wydają się posunięte zbyt daleko], ilustruje je wieloma przykładami, ciekawostkami, które nie tylko urozmaicają lekturę, ale sprawiają, że temat staje się czytelnikowi bliższy i bardziej go absorbuje. Słowem, książka pisana jest łatwo i przystępnie, każdy znajdzie w niej coś dla siebie, ale posiada też pewną wartość merytoryczną. Chociaż momentami można zarzucić autorowi pewną wybiórczość w podejściu do tematu, ważniejszym wydaje się ogólny wydźwięk opisywanej lektury. Martin Lindstrom porwał się z motyką na słońce usiłując poznać mechanizmy determinujące podejmowanie decyzji zakupowych przez ludzi. Co naturalne, nie udało mi się wyjaśnić wszystkich aspektów zachowań konsumenckich [wątpliwe, by ktokolwiek byl w stanie tego dokonać], rzucił jednak odrobinę światła na ten temat, a także wskazał prawdopodobny kierunek rozwoju marketingu - to neuromarketing. W "Zakupologii" [niezależnie od innych prezentowanych tez] udowodnił jednoznacznie, że wnioski, jakie można wyciągnąć z obrazowania ludzkiego mózgu są przydatne, bo umożliwiają przewidywanie reakcji klientów na dany produkt, logo, markę, czy choćby sam jej motyw dźwiękowy. Mózg decyduje, czy spodoba nam się nowa melodyjka Nokii, czy będzie równie irytująca, jak stara. Bo w rzeczywistości to nie my rządzimy naszym umysłem, tylko on nami.

Zastanawialiście się kiedyś, co sprawia, że będąc na zakupach wybieracie dany produkt? Dlaczego chętniej sięgacie po coca colę niż pepsi, masło orzechowe znanej marki "wygrywa" w waszej opinii ze sklepowym, a markowe dżinsy lansowane przez kształtne pośladki wysmukłej modelki prezentują się lepiej niż zwykłe spodnie na wieszaku?
Martin Lindstrom, uznany specjalista ds....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pierwsza rada dla wszystkich zainteresowanych tematyką książki, której dotyczyć będzie recenzja: nie czytajcie notki na okładce, ani nawet streszczenia umieszczonego przez wydawcę na stronie internetowej. Zepsuje Wam przyjemność z niespodzianki, której może dostarczyć "Dziennik nimfomanki" autorstwa Valerie Tasso. Ja miałam pecha rzucić okiem na rzeczony opis grubo po połowie lektury, a mimo to doświadczyłam nie należącego raczej do przyjemnych wrażeń czytelniczych, efektu spojlera.

Ad rem.
Książka - jak wskazuje na to tytuł - ma formę autobiograficznej opowieści. Jej bohaterką jest Valerie - młoda i wykształcona kobieta z aspiracjami. Ma 29 lat, ukończone studia wyższe na - jakże perspektywicznym ostatnimi czasy - kierunku marketing i zarządzanie. Pracuje w dużej korporacji na terenie Hiszpanii, jednak często podróżuje; odnosi sukcesy zawodowe, nie może się także skarżyć z powodu braku przyjaciół, czy pieniędzy. Jednak los obdarzył ją czymś, co nazywa "szczególną wrażliwością zmysłową". W przypadku Val, wyraża się ona we wzmożonym popędzie seksualnym, który bohaterka zaspokaja przez różnorodne a przypadkowe znajomości.

Nietrudno się domyślić, że taki styl życia może sprowadzić na nią kłopoty. Wśród rozlicznych kochanków Valerie, znajduje się fetyszysta coca coli, miłośnik zabaw sado-maso, paralityk poruszający się na wózku, ale również psychopata. Z tym ostatnim bohaterka próbuje stworzyć stabilny związek i zakończyć w ten sposób pełen swobody seksualnej etap w swoim życiu. Niestety, jej wybór pada chyba na najgorszego kandydata z możliwych, a konsekwencje, jakie poniesie będą co najmniej dalekosiężne.

"Dziennik nimfomanki" podzielony jest na cztery części. W pierwszym, zatytułowanym w bardzo pomysłowy sposób ["Mój bieg maratoński na 1200 metrów", co odnosi się do ilości stosunków seksualnych, jakie musiałaby odbyć, by pokonać taki "dystans", gdyby odległość mierzona była długością penisów jej partnerów] autorka po prostu opisuje swoje zmysłowe przygody. Kolejny ["Sypiam z wrogiem"] dotyczy epizodycznego związku z Jamie'm - psychopatą, który zamiast zrozumienia i stabilizacji zafundował bohaterce [zdecydowanej już podówczas do zmiany stylu życia] całą kaskadę negatywnych zdarzeń i związanych z nimi emocji. Trzeci i czwarty rozdział opisują perypetie Valerie po zakończeniu tej toksycznej relacji i sposoby, w jakie musiała zacząć sobie radzić, by dojść do siebie [także finansowo].

Wydarzenia opisywane na łamach książki dzieją się na przestrzeni trzech lat [pomiędzy marcem 1997 roku, a styczniem 2000]. "Dziennik nimfomanki" nie jest jednak ani kroniką seksualnych perwersji, ani zapisem poszczególnych przygód, jakich doświadcza bohaterka. Valerie w swoim dzienniku nie dramatyzuje i nie ubarwia; raczej zwyczajnie relacjonuje wydarzenia, które w większości czytelników wzbudziłyby silne emocje. Może właśnie dzięki pewnej dozie stoicyzmu i dystansu, jaki autorka nabrała do poszczególnych zdarzeń styl książki jest bardzo dobry. Tasso zdecydowanie odznacza się lekkim piórem; mimo że omawiana lektura należy raczej do książek obyczajowych niż akcji, czyta się ja szybko i sprawnie. Sama niejednokrotnie zastanawiałam się, co spotka Val na kolejnych stronach. Nie bez znaczenia jest tez pojawiający się humor - nieco złośliwy, ale odpowiednio dosadny i bardzo obrazowy [szczególnie jeśli chodzi o metafory].

Pozostaje pytanie o motywację. Co sprawiło, że Valerie uzależniła się od seksu i potrzebowała go w taki sam sposób jak narkoman potrzebuje heroiny? Brak hamulców moralnych [w przeciwieństwie do min. przyjaciółki Soni] umożliwił bohaterce przeniesienie pragnienia zaspokojenia potrzeb psychicznych na sferę seksualną. U podstaw jej nałogu leży zatem [poza fizyczną podatnością, która Val określa mianem wspomnianej już wcześniej "wrażliwości zmysłowej"] dążenie do kontaktu z drugim człowiekiem, a ekscesy seksualne są wyłącznie wyrazem tego dążenia. Nie napiszę, że owa tendencja u Valerie przybiera postać "krzyku rozpaczy"; bohaterka nie przedstawia bowiem swoich doświadczeń jako traumy. Sama książka nie jest także spowiedzią, którą zwieńczyłoby poczucie oczyszczenia i katharsis; to raczej kronika, która jest dla Valerie rodzajem autoterapii. W trakcie jej pisania prawdopodobnie uświadomiła sobie przyczyny leżące u podstaw zachowań, jakie podejmowała. Dominujące w nich było zagubienie i próba odnalezienia siebie poprzez kontakt z innym człowiekiem. O tym, czy Valerie Tasso, autorce "Dziennika nimfomanki" ostatecznie się to udaje, nie dowiecie się jednak ode mnie. Życzę udanej lektury, bo - moim zdaniem - warto.

Pierwsza rada dla wszystkich zainteresowanych tematyką książki, której dotyczyć będzie recenzja: nie czytajcie notki na okładce, ani nawet streszczenia umieszczonego przez wydawcę na stronie internetowej. Zepsuje Wam przyjemność z niespodzianki, której może dostarczyć "Dziennik nimfomanki" autorstwa Valerie Tasso. Ja miałam pecha rzucić okiem na rzeczony opis grubo po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

" (...) Artem słuchał wszystkiego z żywym zainteresowaniem, chociaż nie mógł sobie wyobrazić, jak to jest mieszkać w wysokim budynku i jak to jest, kiedy z okna rozpościera się widok, albo kiedy na górę można się dostać w kilka sekund, bo wjeżdża się nawet nie schodami ruchomymi, a windą. "

Koniec świata to fakt. Wojna nuklearna zniszczyła Ziemię taką, jaką znamy ją na co dzień, zmuszając nielicznych, którzy przeżyli katastrofę do zejścia pod powierzchnię, by chronić się przed śmiercionośnym radioaktywnym promieniowaniem. Życie jednak ma to do siebie, że bywa uparte. W powieści rosyjskiego dziennikarza Dmitry'ja Glukovsky'ego ludzie żyją w metrze.

Świat, który przedstawia autor na łamach blisko 600-stronicowej książki, nie napawa optymizmem. Chociaż przez lata takiej egzystencji, ludzie nauczyli sobie radzić, ich życie nadal przypomina wegetację. Część [szczególnie zamieszkująca stacje położonych bliżej powierzchni] cierpi z powodu choroby popromiennej. Wszyscy są niedożywieni [jedynym źródłem białka są żyjące w kanałach dzikie szczury albo hodowane w nielicznych ślepych tunelach świnie], a życiu w tunelach towarzyszy nieustający strach. Nie jest to wyłącznie obawa o przyszłość, ale lęk bardziej pierwotny, atawistyczny. Nigdy przecież nie wiadomo, co może czaić się w ciemnościach, tuż za rogiem, odrobinę poza zasięgiem mglistego światła latarki...

W takim świecie przyszło żyć Artemowi - dwudziestoparoletniemu bohaterowi "Metra 2033", który wiedzie nudną, choć nie mającą wiele wspólnego ze spokojem egzystencję na jednej ze stacji, zwanej WOGNem. Uratowany z katastrofy i wychowany przez obcego, [którego konsekwentnie nazywa wujem] biernie przyjmuje wszystko, co przygotowuje mu los. A nie ma tego wiele; dni mijają Artemowi na pracy w suszarni grzybów, rozmowach z innymi młodymi ludźmi, którzy nigdy nie mieli okazji zobaczyć światła słonecznego i wartach - koniecznych by bronić stacji przed tajemniczymi intruzami - czarnymi. Tak mija dzień za dniem, aż do momentu, gdy na WOGN przybywa stary znajomy jego wuja - Hunter. Człowiek ten podejmuje samobójczą próbę likwidacji gniazda czarnych. Zostawia jednak Artemowi "przesyłkę" - wiadomość zamkniętą w łusce po naboju, którą ten ma dostarczyć do Polis - głównego węzła całego metra - na wypadek, gdyby Hunterowi nie udało się zakończyć misji. Jak się łatwo domyślić, w ten sposób dla Artema zaczyna się przygoda życia. Zanim dotrze do centrum czekają go liczne niebezpieczeństwa, wielokrotnie otrze się o śmierć, za każdym razem doznając jednak cudownego ratunku, dokładnie pozna politykę panująca na poszczególnych stacjach, a także napotka całe spektrum indywiduów, by wymienić jako przykład na poły mistyka, na poły szaleńca uważającego się za inkarnację Dżyngis-Chana.

W tym miejscu chciałabym zwrócić uwagę na to, jak specyficzny obraz Glukovsky odmalowuje na łamach swojej powieści. W trakcie wyprawy Artem ma do czynienia z rozmaitymi typami. Trafia między innymi na stację zamienioną na obóz faszystów, skąd ratują go naśladowcy Che Guevary, do sekty odmóżdżonych fanatyków religijnych [że o wyznawcach Wielkiego Czerwia nie wspomnę], czy na zwolenników teorii spiskowej, według których życiem w metrze kierują Niewidzialni Obserwatorzy. Z książki wiemy też, że istniała Linia Czerwona, zasiedlana przez komunistów, czy Hanza - pilnie strzeżona konfederacja stacji tranzytowych, przypominająca nieco istniejące obecnie na świecie wspólnoty ekonomiczne. W ten sposób, w bardzo ograniczonym środowisku Glukovsky'emu udało się sportretować współczesne społeczeństwo, z wszystkimi jego przywarami [nietolerancja, rasizm], tendencjami do separatyzmu i agresji. Chociaż w podziemnym metrze skłonności te ulegają eskalacji, trudno nie odnieść wrażenia, że autor może w nieco zawoalowany sposób, ale dosyć dobitnie krytykuje nas, ludzi.

"Metro 2033" nie jest jednak lekturą zupełnie pozbawioną wad. Pierwszą, która mi się nasuwa, jest brak spójności fabuły. Główny bohater ma misję, którą realizuje mniej więcej w połowie ksiązki. Do tego momentu opisywane są perypetie, jakie spotykają go w drodze na kolejne stacje. I chociaż jest to wędrówka nieco schematyczna, a sam bohater wykazuje zadziwiającą bierność wobec wszystkich wydarzeń, jakie go spotykają, można uznać to za specyfikę konwencji. Jednak później, gdy [uwaga, spojler] udaje mu się już dostarczyć tajemniczą wiadomość adresatowi, pod znakiem zapytania staje dalszy cel prowadzenia narracji, która zaczyna być z początku naciągana [wątek z Księgą Przyszłości], a potem już tylko banalna. Okazuje się bowiem, że prawdziwym celem wędrówki Artema jest ocalenie świata - choćby w tej szczątkowej formie, jaka pozostała ludziom. Jest to jego przeznaczeniem, jako wybrańca [chociaż w przeciwieństwie do matrixowskiego Neo nikt nie dał mu wyboru co do koloru zażytej pastylki]. Piękne to i altruistyczne, ale kompletnie górnolotne.

Dodajmy sporą dawkę filozofii lekkiego kalibru [autor wkłada bohaterom w usta kwestie dotyczące zagłady świata przez rozwój technologii - "ah, te straszne maszyny!", potrzeby istnienia Boga, odwołując się do diderotowskiej koncepcji protezy, czy refleksje na temat ewolucji i powstania gatunku doskonalszego od człowieka - homo novus], a także próbę uczynienia z wędrówki Artema po tunelach metra powieści drogi, w której początkowo nieukształtowany bohater, po licznych przejściach, wraca do domu [w tym przypadku funkcję domu pełni stacji WOGN] zupełnie odmieniony, pewny swego przeznaczenia i miejsca w świecie. Biorąc pod uwagę te kwestie przy ocenie książki, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zamiast powieści wybitnej, otrzymujemy po prostu lekturę dobrą, wciągającą, trochę lepszą niż przeciętna. Mimo to "Metro 2033" zrobiło na mnie pozytywne wrażenie i mogę z czystym sumieniem polecić je wszystkim spragnionym absorbującego rozrywki na kilka wieczorów.

" (...) Artem słuchał wszystkiego z żywym zainteresowaniem, chociaż nie mógł sobie wyobrazić, jak to jest mieszkać w wysokim budynku i jak to jest, kiedy z okna rozpościera się widok, albo kiedy na górę można się dostać w kilka sekund, bo wjeżdża się nawet nie schodami ruchomymi, a windą. "

Koniec świata to fakt. Wojna nuklearna zniszczyła Ziemię taką, jaką znamy ją na co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Według Stephena Kinga "(....) złe sny są o wiele lepsze od złych przebudzeń." Główna bohaterka jego książki, Rose Madder potrzebowała 14 lat, by dojść do podobnego wniosku.

Przez ten okres czasu tkwiła w wyniszczającym - psychicznie i fizycznie - małżeństwie. Jej mąż, Norman - wzięty policjant - bezlitośnie się nad nią znęcał, doprowadzając do skraju wytrzymałości. Rose jednak pozostawała w tym toksycznym status quo przekonana, że jest skazana na taki los. Aż do momentu, gdy jedna kropla krwi z rozbitego po raz n-ty nosa, odznaczająca się wyraźnie na śnieżnobiałej pościeli przelała czarę goryczy. Ta kropla zadziałała jak katalizator, umożliwiając bohaterce podjęcie decyzji o ucieczce. Podczas swojej podróży ku normalności, Rose napotka kobiety, które jej pomogą, mężczyznę, który pokocha i tajemniczy obraz, który raz na zawsze ją odmieni. W jaki sposób? Tego czytelnicy nie dowiedzą się z mojej recenzji.

Nie na darmo King nazywany jest mistrzem horroru. W przypadku "Rose Madder" nie odmalowuje [na szczęście] przed czytelnikiem wizji makabry i wylewających się flaków. Groza w tej książce ma charakter psychologiczny. Autor niezwykle sugestywnie oddaje w niej obraz męża głównej bohaterki - Normana. W sposób przerażający z i do bólu autentyczny pokazuje sposoby myślenia i działania psychopaty - jego nietolerancję wobec odmienności, pogardę wobec innych, impulsywność i agresję, brak poczucia winy, choćby po dokonaniu najohydniejszych zbrodni [bo przecież ofiara sama jest sobie winna], a także - nade wszystko - bezwzględne wykorzystywanie słabości i potrzeb innych ludzi tak, by stali się środkiem do realizacji własnego celu. W przypadku Normana celem tym było odnalezienie niepokornej żony i przykładnie jej ukaranie.

Równie realistycznie portretuje King ofiarę przemocy i piętno, jakie wywarło na niej wieloletnie obcowanie z szaleńcem. Rose, szczególnie w pierwszej części książki, gdy ucieka z domu, jest tak sterroryzowana, że praktycznie boi się własnego cienia. Paraliżujący strach towarzyszył jej od lat, dlatego teraz za każdym rogiem oczekuje najgorszego - że mąż przyłapie ją na próbie ucieczki i zgotuje prawdziwie piekielne "powitanie". W tym miejscu chciałabym podkreślić, jak ogromne wrażenie na mnie - jako czytelniczce - robi umiejętność autora wczucia się w sytuację kobiety maltretowanej, jej myśli, uczuć, przeżyć... Aż nie chce się wierzyć, że cała tę historię, z jej powalającym na kolana realizmem i dokładnością, a jednocześnie naturalnością napisał mężczyzna, a nie jakaś jego alternatywna osobowość.. Podobny kunszt można było zauważyć w "Historii Lisey" - powieści również pisanej z kobiecej perspektywy, jednak mam wrażenie, ze dopiero w "Rose Madder" zaprezentował się on w całej okazałości.

Abstrahując nieco od głównego tematu i kwestii fabularnych; podczas lektury "Rose Madder" warto zwrócić uwagę na mnogość symboli, pojawiających się na jej łamach. [za przykład może posłużyć ścigający główną bohaterkę byk, który jest metaforą jej męża, motyw labiryntu - skomplikowanej sytuacji życiowej Rose, czy też lisicy - w tej kwestii nic konkretniejszego Wam nie zdradzę]. I jest to coś w rodzaju rysu charakterystycznego dla twórczości Stephena Kinga. Podobnie jak pewne myśli przewodnie, hasła, powtarzane po wielokroć, a stające się czymś w stylu idee fixe poszczególnych bohaterów. Do spółki z - równie typowym dla mistrza - balansowaniem na granicy rzeczywistości i fantazji [czy obraz zakupiony przez Rose faktycznie może wciągnąć ją do swojego świata, czy może wszystko co się w tym świecie dzieje stanowi jedynie wytwór wyobraźni znękanej życiem kobiety?] daje to w wyniku absolutnie psychodeliczny efekt.

"Rose Madder" to z pewnością książka absorbująca. Wciąga, niepokoi, poraża realnością opisów [King doskonale wie, w jaki sposób za pomocą słowa wywołać w czytelniku określone wrażenia i doskonale nami manipuluje, sprawiając że odczuwamy wstręt i pogardę dla jednych bohaterów, a identyfikujemy się z innymi]. Istnieje jednak wątek, który - nie odbierając ogólnej przyjemności z lektury - nieco mnie irytował. Czytając pełne nadziei opisy nowego związku Rose i niesamowitego oddania, jakim obdarza ją Bill, natrętnie nasuwały mi się na myśl dwa słowa: opera mydlana. Ostatecznie jednak zakończenie książki, w którym - pomimo obecności wyśnionego partnera Rose - proporcje cukru i pieprzu są właściwe, zaciera to niekorzystne wrażenie.

W trakcie lektury nie zawsze byłam pewna, czy opisywane przez Kinga wydarzenia powinnam traktować dosłownie, czy metaforycznie. Chociaż zarówno w pierwszym jak i drugim przypadku można dojść do wniosku, że główna bohaterka jego powieści potrzebuje pewnych symboli, czy rytuałów, by wyzwolić się z patologicznej więzi z mężem, odnaleźć swoją prawdziwą tożsamość i na nowo się określić, tym razem w odniesieniu do samej siebie. W przypadku Rose proces ten zaszedł bardzo daleko; gdyby przyjąć, że książka Kinga jest jedną wielką przenośnią, można by napisać, że bohaterka w postaci tajemniczej nieznajomej z obrazu odnajduje swoje alter ego. Taki rozwój sytuacji umożliwia jej przyznanie się do doznanych krzywd, odnalezienie w sobie siły, pozwalającej przepracować traumę i dokonanie zemsty na tym, który je wyrządził... Byłaby to jednak bardzo daleko posunięta interpretacja. Być może w przypadku "Rose Madder" warto po prostu uznać, że jest to jedna z tych książek, które dostarczają nad nadziei i wiary. Wiary w to, że z każdej, choćby najtrudniejszej sytuacji można znaleźć wyjście, a siła, która to umożliwia znajduje się w nas w samych - potrzebujemy tylko ją uwolnić. I z tą konkluzją pozostawiam Was, Drodzy Czytelnicy.

Według Stephena Kinga "(....) złe sny są o wiele lepsze od złych przebudzeń." Główna bohaterka jego książki, Rose Madder potrzebowała 14 lat, by dojść do podobnego wniosku.

Przez ten okres czasu tkwiła w wyniszczającym - psychicznie i fizycznie - małżeństwie. Jej mąż, Norman - wzięty policjant - bezlitośnie się nad nią znęcał, doprowadzając do skraju wytrzymałości. Rose...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Grzeczni chłopcy idą do nieba, a niegrzeczni do Nightside"
John Taylor, bohater fantastyczno-kryminalnej powieści Simona R. Green'a z pewnością nie należy do tych pierwszych.

Ale zacznijmy od początku. Czym właściwie jest owo tajemnicze miejsce? Nightside - mroczne serce Londynu, to zaułek ukryty w samej głębi wielkiego miasta. Istoty, które [intencjonalnie bądź nie] tam trafiają, mogą zaznać wszelakiej rozrywki. Muszą się mieć jednak na baczności - miasto z koszmaru rządzi się bowiem swoimi prawami. A najbardziej czytelnym ze wszystkich jest zasada mówiąc o tym, że przetrwają najsilniejsi... Jest to dziwny twór, w którym nigdy nie nastaje dzień, a pogoda jest rodzajem nastroju, czymś na wzór kaprysu... Umożliwiając osobnikom tam trafiającym realizację najniższych atawizmów, Nighside symbolizuje mroczną stronę ludzkiej duszy - nieakceptowalną w świetle dziennym, ale istniejącą i obecną w podświadomości, a nawet potrzebną, by prawidłowo funkcjonować na co dzień.

Nie zagłębiając się bardziej w temat, napiszę może coś o fabule. Jak już wspomniałam, Simon R. Green stworzył powieść, którą można określić mianem fantastyczno-kryminalnej. Głównym jej bohaterem jest John Taylor - prywatny detektyw obdarzony pewną specjalna umiejętnością. Taylor posiada dar znajdowania rzeczy. Dostrzega coś w rodzaju śladu zostawianego przez zagubione przedmioty i zaginionych ludzi. Prowadzi go to do miejsc, w których przebywali i pozwala - podążając za nitką do kłębka - odnaleźć zgubę.

Istnieje jednak pewien warunek. Taylor "daru" może używać tylko w Nightside. A że jest to miejsce niebezpieczne i nieprzyjazne, przekonał się już niejednokrotnie. Znalazł też sobie - jak przystało na butnego twardziela w rodzaju Constantine'a - kilku poważnych wrogów. Dlatego postanowił tam nie wracać. I udawało mu się to przez 5 ostatnich lat, aż do momentu, gdy próg jego biura przekroczyła czarująca przedstawicielka płci pięknej... Joanna, bogata mieszczka, to kobieta kierowana motywacją najsilniejszą z możliwych - pojawia się w biurze detektywa z prośbą o odnalezienie swojej zaginionej córki. Taylor niedługo zastanawia się nad przyjęciem zlecenia, choć zdaje sobie sprawę, że wiąże się to z powrotem do etapu w życiu, który chciał definitywnie zakończyć. Jak się niebawem okazuje, była to decyzja rozsądna, gdyż w Nightside od czasu jego ostatniej wizyty COŚ się zmieniło. A wszystkie tropy prowadzące do odnalezienia Cathy, zmierzają jednocześnie do odnalezienia tego CZEGOŚ. Taylor nie łudzi się, że będzie to stoisko z watą cukrową.

"Coś z Nightside" to książka konwencją i stylem nawiązująca do mrocznych kryminałów lat '50. Charakteryzują ją mroczny klimat, a także cynizm i gorycz, wyzierająca z wypowiedzi głównego bohatera, przetykane specyficznym humorem [wiedzieliście, że jedną z korzyści zostania zombie jest umorzenie pijackich długów?]. Zresztą nad samą postacią głównego bohatera warto sie przez chwilę pochylić. John Taylor stylizowany jest na typowego prywatnego detektywa [może z pewnym ukłonem w kierunku fantasy wyrażającym się w postaci "daru"]; to twardziel, ale jednocześnie romantyk. Pokiereszowany w życiu, ale trzymający się nieugięcie zasad, które sam sobie narzucił. Nie angażujący się w bliskie związki z ludźmi - okryty swoistym izolującym "pancerzem", stworzonym z obawy przed zranieniem. Z własnych doświadczeń czytelniczych mogę napisać, że John Taylor jest dla mnie bohaterem pomiędzy Felixem Castorem [stworzonym przez Mike'a Carey'a], a Torkilem Aymore'm [Marcina Przybyłka]. Jeszcze nie tak dopracowany - z warsztatowego punktu widzenia - jak ten pierwszy, znacznie jednak lepszy od drugiego.

Wracając jednak jeszcze na chwilę do kwestii fabularnych; w Nightside pojawia się plejada intrygujących postaci i miejsc. I tak mamy konia, który rozlicza woźnicę z zysków, Piaski Czasu - równinę, na którą trafiają nierozważni podróżnicy, gdzie czasoprzestrzeń ulega zakrzywieniu, Wiatr Sokoła - knajpę-widmo, która istnieje tylko dzięki projekcji z przeszłości, czy Wystrzałową Suzie - łowczynię nagród odzianą w skóry i ćwieki, jakby żywcem wyjętą z fantazji seksualnych 16-latka. A wszystko to [i sporo więcej] wplecione w nie nazbyt zawiłą fabułę krótkiej powieści... Niestety, taka akumulacja atrakcji wiąże się z tym, że akcja składa się praktycznie z ciągłych przeskoków. Z punktu A do B, potem biegiem do C, i tak w kółko... Zabieg ciekawy, ale trochę prymitywny.

Dla osłody mogę napisać, że zakończenie książki [rozumiane jako rozwiązanie zagadki], jakby rodem wyjęte z serii "The X files" broni całości.

Jeśli chodzi o ogólne wrażenia, jakie odniosłam podczas lektury, to mogę napisać, że książka Green'a należy do kategorii poczytnych. Chociaż autor momentami balansuje na granicy banału [mam tu na myśli wszystkie momenty, w których ujawniają się jego zapędy moralizatorskie - np. wstawki o wewnętrznej potrzebie czynienia dobra, która jakoby konstytuuje człowieczeństwo], książka jest napisana dobrze i wprawnie; widać, ze Green ma już za sobą pierwsze doświadczenia literackie. "Coś z Nightside" charakteryzuje błyskotliwy, a momentami nieco szelmowski styl, który sprawia, że - mimo niewielkiego stopnia skomplikowania fabuły - książkę czyta się przyjemnie. Minusem może być niewielka objętość. W ogólnym rozrachunku jednak lektura dostarcza chwil miłej rozrywki i jako taką ją zapamiętam. Nie jestem jednak pewna, czy ze względu na lekkość, z jaką się ją czytało, sięgnę po kolejne części cyklu o Johnie Taylorze.

"Grzeczni chłopcy idą do nieba, a niegrzeczni do Nightside"
John Taylor, bohater fantastyczno-kryminalnej powieści Simona R. Green'a z pewnością nie należy do tych pierwszych.

Ale zacznijmy od początku. Czym właściwie jest owo tajemnicze miejsce? Nightside - mroczne serce Londynu, to zaułek ukryty w samej głębi wielkiego miasta. Istoty, które [intencjonalnie bądź nie] tam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Wina jest czymś tak elastycznym... Jest walutą, która przechodzi z ręki do ręki, przy każdej wymianie tracąc odrobinę na wartości... " Tak jak wszystko inne w opisanym przez J.G. Ballarda w ekskluzywnym kurorcie na hiszpańskim wybrzeżu o uwodzicielskiej niczym imię południowej kochanki nazwie - Estrella de Mar.

Akcja "Kokainowych nocy" rozpoczyna się w momencie gdy do tego - zdawałoby się - rajskiego zakątka przybywa Charles Prentice. Podróżnik-amator i pisarz trafia tam, bo dowiaduje się, że jego brat, słynący z ryzykownego życia, został aresztowany w konsekwencji podejrzenia o morderstwo. Nie chodzi o śmierć jednej osoby, a podpalenie luksusowej rezydencji miejscowych bogaczy, Hollingerów, w wyniku czego ginie pięć osób. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że Frank przyznaje się do winy... Jego starszy brat, naturalnie, nie daje wiary takiej deklaracji i rozpoczyna własne śledztwo. Dopytuje, indaguje i prowokuje okolicznych mieszkańców, by poznać prawdę. Nietrudno się domyślić, że w ten sposób sam naraża się na niebezpieczeństwo... Początkowe niepowodzenia, zmowa milczenia i kilka groźnych incydentów [wśród nich próba uduszenia i wybuch samochodu] nie zniechęcają go jednak i wkrótce Charlie zbliży się do samego serca Estrella de Mar.

Tak w książce Ballarda zawiązuje się quasi-kryminalna intryga, która prowadzi jednak do dużo głębszych i bardziej niepokojących wniosków, niż zwykło przynosić zwyczajne rozwiązanie zagadki... Główny bohater, początkowo "człowiek z zewnątrz" - nie tyle outsider, co niechciany obcy, szybko zostaje wciągnięty w wewnętrzne życie nadmorskiej miejscowości. Wykwintność kolorowych drinków i luksus przydomowych basenów rychło okazują się być tylko fasadą; podobnie jak cała elegancka otoczka w postaci galerii sztuki i finezyjnych wydarzeń kulturalnych. Spod pozorów przyzwoitości wnet wyziera krajobraz zepsucia i degrengolady moralnej; prawdziwe, acz sekretne życie Estrella de Mar toczy się nocą. Wtedy majętni mieszkańcy mogą pofolgować swoim żądzom; kwitnie prostytucja, handel narkotykami staje się jednym z najbardziej dochodowych interesów, gwałty i kradzieże nie robią na nikim wrażenia. Psychiatrzy sypiają ze swoimi pacjentami, a ludzie nie są w stanie przeżyć doby bez litra wódki i garści LSD. Świat staje się miejscem pozbawionym skrupułów i proporcji - mieszkańcy uwikłani w nieobyczajne zachowania nie zdają sobie sprawy z ich natury; żyjąc w nadmorskim kurorcie zinternalizowali panujące tam zasady i stali się jego częścią. Tak samo jak brat głównego bohatera, Frank Prentice, który, prowadząc kluczowy dla życia tej zepsutej społeczności Klub Nautico, był kimś w rodzaju katalizatora.

Klimat powszechnej dekadencji nie pozostaje bez wpływu na Charlesa. Życie na rajskim wybrzeżu Costa del Sol, w wiecznej teraźniejszości i nieskończonym hedonizmie kokainowych nocy coraz bardziej upodabnia go do brata. Z początku Charlie uważa, że odgrywa tę rolę świadomie, zbliżając się w ten sposób do zrozumienia motywów, które kierowały Frankiem, gdy ten przyznawał się do winy i tym samym - rozwikłania zagadki podpalenia domu Hollingerów. Jednak w miarę rozwoju fabuły staje się coraz bardziej uwikłany w mroczne sekrety i co gorsze - zaczyna angażować się w życie nadmorskiej zbiorowości. Jak odnajdzie się w mętnym środowisku dwoistej moralności... i czy to w ogóle możliwe? Odpowiedzi na te pytania dostarczyć może [choć wcale nie musi] lektura powieści J.G. Ballarda.

"Kokainowe noce" to książka intrygująca i nietypowa; gdy po 3/4 wydaje się, że autor pozostanie w konwencji kryminału, wplatając ewentualne ambitniejsze wnioski pomiędzy wypowiedzi bohaterów, ten rozwija skrzydła, by poszybować w zupełnie innym kierunku. Od niepokojącej, acz dość zwyczajnej zagadki morderstwa przechodzi do hipotetycznej diagnozy społeczeństwa przyszłości; ponieważ ukazuje mechanizmy powstawania poszczególnych zjawisk, nadaje im tym większą wiarygodność. I tak według Ballarda, gdy - wzorem mieszkańców Estrella de Mar - osiągniemy już wszystkie możliwe dobra materialne, czeka nas lunatyczny letarg, z którego wytrącić może jedynie potężny zastrzyk adrenaliny. Według jednego z wiodących bohaterów książki, takim bodźcem może być tylko przestępstwo. Możemy być więc skazani na zbrodnie albo na wegetację.

Tematyka "Kokainowych nocy" jest pokrętna i skomplikowana; a jednak - pomimo multum treści zawartych w książce - autor pisze w sposób spójny i czytelny. Przejścia między wątkami są zgrabne, nie powstaje wrażenie "pisania nie na temat". Wręcz odwrotnie; każdy wątek ma czemuś służyć. Jeśli dodamy do tego gładki, płynny i niezwykle plastyczny język opisów, niemal odmalowywanych słowem przed oczami czytelnika, książka wypada naprawdę dobrze [szczególnie na tle niezbyt wyraźniej "Wyspy" tego samego autora, którą miałam okazję czytać pół roku wcześniej].

Podsumowując; "Kokainowe noce" Jamesa Grahama Ballarda to lektura zajmująca. Choć nie jest długa, prezentuje wiele frapujących teorii i niepokojących konkluzji. Hipotezy, które stawia autor nie muszą znaleźć potwierdzenia w faktach w przyszłości; nie uwłacza to jednak ani odrobinę jego warsztatowi, w którym niezwykły i wyróżniająca się jest nie tylko treść przypuszczeń, ale także sposób ich formułowania.

"Wina jest czymś tak elastycznym... Jest walutą, która przechodzi z ręki do ręki, przy każdej wymianie tracąc odrobinę na wartości... " Tak jak wszystko inne w opisanym przez J.G. Ballarda w ekskluzywnym kurorcie na hiszpańskim wybrzeżu o uwodzicielskiej niczym imię południowej kochanki nazwie - Estrella de Mar.

Akcja "Kokainowych nocy" rozpoczyna się w momencie gdy do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Obłęd - czym jest? Jak go rozpoznać, gdzie ma początek, a gdzie [jeśli w ogóle] koniec? Takie pytania zadaje sobie czytelnik po zakończeniu hipnotyzującej lektury noblisty.

"Protokół" Jean-Marie Gustave'a Le Clézio to historia człowieka stopniowo osuwającego się w coraz głębsze ostępy szaleństwa. To także opowieść o świecie widzianym oczami istoty ludzkiej pozbawionej jakichkolwiek punktów odniesienia. Główny bohater opowieści [sam Le Clezio broni się przed nazywaniem "Protokołu" powieścią] - dwudziestodziewięcioletni Adam Pollo - zdezerterował z wojska. By jego czyn nie wyszedł na jaw, finguje własną śmierć i ucieka. Gdy trafia na wybrzeże, osiedla się w opuszczonym domu. By przeżyć, kradnie jedzenie ze sklepów w pobliskim miasteczku, trawi czas na spacerach po plaży i jałowych rozmyślaniach. Pozbawiony towarzystwa innych ludzi, osamotniony w pustym i porzuconym domostwie, coraz głębiej zaczyna zapadać się we własny umysł. Na zasadzie samonapędzającego się mechanizmu, staje się coraz bardziej zagubiony i traci orientację; zarówno w otaczającym go świecie [nie jest w stanie odróżnić przeszłości od teraźniejszości], jak i w zakresie poczucia własnej tożsamości [momentami czuje się całkowicie odrębny od zewnętrznej rzeczywistości, by po chwili mieć wrażenie - jak to sam ujmuje - "Jedności i Równoczesności" - czyli zupełnego stopienia z nią]. W takim stanie egzystuje raczej niż żyje na odludziu, pozbawiony towarzystwa innych ludzi.

Granice pomiędzy faktem a wyobrażeniem u bohatera "Protokołu" kompletnie się zacierają; Adam niczego nie jest pewien, nawiedzają go coraz bardziej deliryczne, a charakteryzujące się malejącą spójnością wizje, [w których jednak odszukuje sobie tylko znany sens]. Przewija się w nich widmo śmierci, ale też osobliwa postać Michele - o której ciężko wyrokować, czy została stworzona przez chaotyczny umysł bohatera, czy istniała naprawdę. W jego świecie jest to jedyna osoba, do której może się zwrócić i robi to w sposób szczery, choć odznaczający się pewnym dystansem. Michele to - według Adama - dziewczyna, którą kiedyś zgwałcił. Stąd pewnie wynika specyfika relacji...

W opowieści snutej przez Le Clezio warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt umysłowości bohatera [i będzie to już naprawdę ostatnia spośród pseudo-psychologicznych wstawek, jakie zamieszczam w tej recenzji]. W monologach Adama rzuca się w oczy poczucie inności i odrębności, zmierzające ku wyobcowaniu i odczuwaniu kompletnej samotności zarówno względem ludzi, których widzi jako mrówki, jak i społeczeństw konstytuowanych ich pracą. Jest wyrzutkiem i to wyrzutkiem aspołecznym; warto jednak dodać, że to jego własny umysł [a nie obiektywne okoliczności] zafundował mu taki los. Zniekształcona percepcja i odmienny sposób postrzegania świata skazały go na izolację, w wyniku której jeszcze bardziej zapadł się w siebie i swój osobliwy system filozoficzny; skutkiem wszystkich opisanych przeze mnie okoliczności Adam Pollo popadł w chorobę psychiczną [by nie napisać łopatologicznie: zwariował].

Co ciekawe, i co autor kilkukrotnie podkreśla, taki rozwój wypadków najpewniej nie miałby miejsca, gdyby bohater nie był człowiekiem inteligentnym i wykształconym, któremu umysł podsuwa coraz to bardziej abstrakcyjne związki między zjawiskami. Jak wynika jednak z lektury, nawet człowiek o błyskotliwej umysłowości potrzebuje ram, w których mógłby funkcjonować i ludzi, którzy to funkcjonowanie by normowali. Pozbawiony obu tych wartości, dziczeje i - wzorem Adama Pollo - coraz bardziej zapada w sobie.

"Protokół" Jean-Marie Gustave'a Le Clézio to książka dziwna i trudna do okiełznania; z jednej strony hipnotyzuje czytelnika postępującym szaleństwem, a z drugiej - męczy abstrakcyjnością myślotoku głównego bohatera. Nie jestem przekonana, czy udało mi się objąć umysłem [a już tym bardziej - słowem pisanym] wszystkie pogmatwane aspekty w niej ukazane, ale solennie przyznam, że próbowałam. "Protokół" to lektura posępna, niepokojąca i zaburzająca nasz codzienny sposób myślenia; dlatego mogę ją z czystym sumieniem polecić wyłącznie osobom, które nie obawiają się takich efektów.

Obłęd - czym jest? Jak go rozpoznać, gdzie ma początek, a gdzie [jeśli w ogóle] koniec? Takie pytania zadaje sobie czytelnik po zakończeniu hipnotyzującej lektury noblisty.

"Protokół" Jean-Marie Gustave'a Le Clézio to historia człowieka stopniowo osuwającego się w coraz głębsze ostępy szaleństwa. To także opowieść o świecie widzianym oczami istoty ludzkiej pozbawionej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O tym, że "dziecko też człowiek" nie trzeba w dzisiejszych czasach nikogo przekonywać. A jeśli tak, jeśli przyjmiemy, że to taki sam człowiek, jak dorosły z tą tylko różnicą, że w miniaturze, możemy założyć, że przejawia podobne zachowania i tendencje. "Władca much" Williama Goldinga to opowieść o grupie dzieci właśnie.

Nie są to jednak dzieci ukazane w zwyczajnej sytuacji. Samolot, którym leciały, rozbija się na bezludnej wyspie. Wobec takiego splotu wydarzeń, grupa chłopców która przeżyła katastrofę, zdana jest tylko na siebie. Muszą we własnym zakresie zdobyć jedzenie, zorganizować schronienie, rozpalić ogień... I chociaż początkowo liczą na ratunek, w miarę przebywania na wyspie tworzą własną wewnętrzną hierarchię. Pokusa oparcia jej na zasadzie siły i przemocy będzie trudna do opanowania...

I tak z jednej strony bohaterowie tej książki - Ralf, Prosiaczek, Jack, Rodger i pozostali chłopcy - czują się jak w raju. Znajdują się na tropikalnej wyspie, dookoła panuje upał, pod dostatkiem jest świeżych i słodkich owoców, a nade wszystko - ogarnia ich pełna swoboda, bo nie ma dorosłych, którzy narzucają normy zachowania, nakładają zakazy i nakazy. Z drugiej jednak strony chłopcy dość szybko i boleśnie przekonują się, że konsekwencje takiej swobody mogą być opłakane. W książce Goldinga jest to ukazane w sposób dla bohaterów zdecydowanie bardziej dotkliwy, niż można by z początku przypuszczać.

Z dala od cywilizacji, bez odgórnie ustalonych norm i praw, chłopcy tworzą na wyspie namiastkę społeczeństwa. Ustalają wspólnie zasady, do których deklarują się stosować [najbardziej znaną jest chyba koncha - muszla znaleziona przez Ralfa na plaży, która w sposób symboliczny "udzielała" trzymającemu ją dziecku głosu], wybierają przywódcę i mimo, że cały czas liczą na ratunek ze strony przepływającego statku, starają się zorganizować życie na nowo we własnym tylko gronie. Początkowo taka egzystencja zachwyca ich perspektywami: radości z odkrywania nieznanych lądów, przebywania w gronie przyjaciół i przeżycia przygody. Z czasem jednak w ich życie wkrada się strach przed czymś silniejszym; stworzeniem które razem z nimi mogłoby zamieszkiwać wyspę. Ta obawa sprawia, że w częściowo uporządkowane życie bohaterów wkrada się chaos; rodzą się konflikty, pojawia się bunt i rozłam. Poczucie omnipotencji pryska jak bańka mydlana, podobnie jak wszystko, co udało im się wspólnie stworzyć.

"Władca much" jest książką ukazującą najmroczniejsze strony ludzkiej psychiki. Pomimo - a może właśnie dlatego - że autor uczynił bohaterami kilku do kilkunastoletnich chłopców i na ich przykładzie pokazał, w jak łatwy sposób - jeśli okoliczności są ku temu sprzyjające - atawizmy mogą przejąć kontrolę nad człowieczym zachowaniem.
Jest to opowieść o rodzącej się brutalności, ekstazie jaką daje władza i przyjemności, płynącej z amoku zabijania. Momentami upiorna [Golding nie waha się używać porównań w stylu "woda gorąca jak krew"] i obrazoburcza, cały czas przerażająco sugestywna. Na przykładzie grupy chłopców pokazuje, jak nietrwałe jest otamowanie ludzkich dążeń przez moralne, wytworzone w toku socjalizacji granice i że gdy już raz wkroczy się na ścieżkę prowadzącą do przekroczenia ich, powrót do normalności staje się niemożliwy.

Smutny wniosek płynący ze snutej przez Goldinga opowieści jest taki, że człowiek potrzebuje odgórnie narzuconych ograniczeń, a idea uwolnienia od zakazów i nakazów na dłuższą metę rodzi opłakane skutki. Innymi słowy, jesteśmy zwierzętami zbyt prymitywnymi, by puścić nas samopas; niezależnie od tego, czy mamy lat 12, jak główny bohater owej powieści Ralf, czy 120.

O tym, że "dziecko też człowiek" nie trzeba w dzisiejszych czasach nikogo przekonywać. A jeśli tak, jeśli przyjmiemy, że to taki sam człowiek, jak dorosły z tą tylko różnicą, że w miniaturze, możemy założyć, że przejawia podobne zachowania i tendencje. "Władca much" Williama Goldinga to opowieść o grupie dzieci właśnie.

Nie są to jednak dzieci ukazane w zwyczajnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"(...) mgła razy mróz razy obłęd".... czyli przepis na kryminał według Stanisława Lema.

"Śledztwo" jest stylizowaną na tradycyjny kryminał powieścią. W angielskim miasteczku dochodzi do serii dziwnych wydarzeń. Dziwnych i niepokojących zarazem; chodzi bowiem o ginące z kostnicy w tajemniczych [oraz - jak przystało na obraną przez autora formę - niewyjaśnionych] okolicznościach zwłoki. Tym, co łączy wszystkie elementy jest świeżość znikających ciał [żadne nie jest starsze niż 30 godzin]. Tym, co je dzieli - wszystko inne. Nieboszczycy nie wykazują bowiem żadnych cech wspólnych - różnicuje ich przyczyna zgonu, warstwa społeczna z której się wywodzą, stan cywilny, płeć, czy nawet zasobność portfela... Wobec tak dużego rozdźwięku trudno ustalić ogólną idee fixe, czy motyw, jakim kierował się sprawca zaginięć.... chyba, że nie było żadnego sprawcy.

Dziwaczna natura samej sprawy, będącej przedmiotem książki a także plejada postaci pojawiających się na jej łamach [młody i niedoświadczony inspektor, zdziwaczały doktor, a także cyniczny i niechętny inspektor Scotland Yardu] wywołują asocjacje z klasyką gatunku powieści kryminalnej - w "Śledztwie" pojawiają się wszystkie niezbędne elementy takiej intrygi. Warto dodać, że styl, którym posługuje się autor jest drobiazgowy i wnikliwy; często zdarza się, że jego bohaterowie wychwytują z wypowiedzi swoich interlokutorów pojedyncze sformułowania, by na nich oprzeć dalszą część własnej konstrukcji logicznej zdarzeń. Taki sposób prowadzenia narracji jak najbardziej pasuje do obranej przez autora konwencji.

Jest tylko jedno "ale". W czasie lektury "Śledztwa" odniosłam wrażenie, iż - pomimo że nie jest to książka ciężka, długa ani poruszająca tematy fundamentalne - czyta się ją dość topornie. Tak, jakby autor nie potrafił wciągnąć czytelnika w serię rozgrywających się na jej łamach zdarzeń. Nie jest to zarzut merytoryczny - pod tym względem ciężko się Lema czepiać - a raczej subiektywna impresja, pojawiająca się w trakcie lektury. Niemniej uznałam, że tego typu odczucia są istotnym predykatem każdej powieści, dlatego postanowiłam wspomnieć o tym w jednym z akapitów recenzji.

Reasumując; "Śledztwo" to odwołujący się formą do klasyki gatunku, acz charakteryzujący się oryginalną fabułą kryminał. Wbrew niewielkiej objętości, można dostrzec w nim elementy charakterystyczne dla całokształtu twórczości autora: nawet przy okazji tytułowego śledztwa wyobraźnię Lema zapładniały obce cywilizacje. Nie unikał on także filozoficzno - futurologicznych wtrętów na temat sztucznej inteligencji, możliwości wybuchu kolejnych wojen, końca świata w wyniku zagłady atomowej, czy też - bardziej abstrakcyjnie - miejsca człowieka w chaosie wszechświata. Niestety, mimo wszechstronnej poprawności konstrukcji książki, a nawet nietuzinkowego zakończenia [co do którego niektórzy mają pretensje, ale ja osobiście uważam, że jest mocną stroną książki] nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Stanisław Lem w tej konkretnej wersji nie zapadnie mi na długo w pamięć.

"(...) mgła razy mróz razy obłęd".... czyli przepis na kryminał według Stanisława Lema.

"Śledztwo" jest stylizowaną na tradycyjny kryminał powieścią. W angielskim miasteczku dochodzi do serii dziwnych wydarzeń. Dziwnych i niepokojących zarazem; chodzi bowiem o ginące z kostnicy w tajemniczych [oraz - jak przystało na obraną przez autora formę - niewyjaśnionych]...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Piotr budzi się w nieznanym miejscu i czasie. Kim jest? Gdzie się znalazł? I jak do tego doszło? Jego pamięć dyplomatycznie odmawia udzielenia odpowiedzi na te pytania i nie jest to raczej konsekwnecja alkoholowego szaleństwa poprzedniego wieczoru. Urywki rozmów ludzi w białych kitlach, które udaje się głównemu bohaterowi wychwycić wskazują na to, iż znajduje się on w szpitalu psychiatrycznym. W miarę upływu czasu, z dużym bólem, na powierzchnię jego świadomości wypływają też pierwsze wspomnienia powodów, dla których się tu znalazł.

Do tego momentu mogłoby się wydawać, że "Martwe światło" jest rodzajem kroniki choroby psychicznej i oddaje przeżycia człowieka w niej pogrążonego. Nie jest to jednak prawda.... albo przynajmniej nie do końca. Przez większą część trwania fabuły czytelnik odbywa podróż do przeszłości głównego bohatera i znajduje w niej zjawiska, które mogą być interpretowane co najmniej dwojako.

Po śmierci żony Joanny, w życiu Piotra i jego trójki dzieci nastąpiły zmiany - to naturalne. Jednak w tym kontekście pojęcie "zmiany" odnosi się nie tylko do ogólnych modyfikacji codziennej egzystencji. Wokół rodziny zaczęły mieć miejsce niepokojące zdarzenia. W domu pojawił się dziwny zapach, którego źródła niepodobna było określić. Rezydualne gołębie, zamieszkujące balkon mieszkania Gradowskich padły w niewyjaśniony, acz makabryczny sposób. Do drzwi starszej, sympatycznej pani ktoś przybił szczura na odwróconym krucyfiksie. Ilekroć Piotr wychodził z domu, w okolicy pojawiał się niepokojący nieznajomy w czerni.... Ponadto coś dziwnego zaczęło dziać się z dziećmi; do tej pory grzeczne i nie sprawiające kłopotów wychowawczych, stały się niesforne, niezależne i agresywne. Czy to tylko naturalny skutek traumy przeżytej po utracie matki, czy może wiąże się w jakiś sposób z szeregiem podejrzanych rytuałów, które niedługo po tym wydarzeniu zaczęła odprawiać najstarsza córka?

Deliryczne wizje, senne widziała i upiory zmarłych nawiedzających bohaterów w snach - wszystko to składa się na niepowtarzalny, ciężki i zawiesisty klimat powieści. Czytelnik ma wrażenie balansowania na granicy szaleństwo; przez większą część lektury nie wiadomo, czy mające miejsce wydarzenia są efektem choroby psychicznej Piotra, którego okoliczności zwyczajnie przerosły i załamał się po śmierci żony, popadając tym samym w obłęd, czy też doszło do ingerencji sił nieczystych, które powodują wszystkie dziwne, a niepokojące sytuacje u Gradowskich. Niezależnie od tego, jakie jest ostateczne wyjaśnienie, atmosfera w powieści jest gęsta i przybijająca; przeważa dojmujące oczekiwanie na wydarzenie się czegoś złego, nawet jeśli to "zło" nie jest do końca sprecyzowane. Jednak przez skórę czuję się, że coś się stanie... I jest to naprawdę fenomenalny sposób skonstruowania książki.

Podsumowując; "Martwe światło" to naprawdę dobra powieść z pogranicza grozy, horroru i fantasy. W czasie trwania akcji autor pozostawia wiele luk i niedomówień, tak, że czytelnik niemal do ostatniej strony jest stuprocentowo zaabsorbowany fabułą. I chociaż muszę przyznać, że początek książki podobał mi się bardziej, niż jej zakończenie, i tak jest to pozycja godna polecenia. Wprawdzie osobiście - tu mały spojler - liczyłam na większą ambiwalencję w zakończeniu, podczas gdy jest ono raczej jednoznaczne, nie można odmówić autorowi pomysłowości w rozwiązaniu wątków. Innymi słowy; sięgajcie po tę książkę, bo warto. Nie tylko jeśli studiujecie psychologię [jak ja] i fascynuje Was tematyka zaburzeń w psychicznym funkcjonowaniu jednostki ludzkiej, bo na pewno nie jest to lektura pisana z taką myślą [choć plastyczność i wiarygodność opisów mogą chwilami sprawiać inne wrażenie].

Piotr budzi się w nieznanym miejscu i czasie. Kim jest? Gdzie się znalazł? I jak do tego doszło? Jego pamięć dyplomatycznie odmawia udzielenia odpowiedzi na te pytania i nie jest to raczej konsekwnecja alkoholowego szaleństwa poprzedniego wieczoru. Urywki rozmów ludzi w białych kitlach, które udaje się głównemu bohaterowi wychwycić wskazują na to, iż znajduje się on w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Oblicze Czarnej Palmiry" dostałam jako prezent. I tak też postanowiłam podejść do tej książki - jako do pewnego rodzaju czytelniczej niespodzianki. Z jakim efektem? Spieszę opowiedzieć.

Zanim jednak przejdę do zarysu fabuły, chciałabym napomknąć, że książka nie jest osobnym bytem w świecie literatury fantastycznej. Władimir Wasiliew, współautor pisanego z Siergiejem Łukjanienką "Dziennego Patrolu" odwołuje się do stworzonych wcześniej realiów: mamy zatem Ludzi i Innych, Światło i Ciemność, Wiedźmy, Wampiry Magów i Czarodziejki, a także nieodzowny, a tajemniczy świat Zmroku. Potencjał duży... a jak z wykorzystaniem?

Akcja "Czarnej Palmiry" toczy się - w odróżnieniu od książek "Patrolowych" - na Ukrainie zamiast w Rosji. Bohaterem jest szef tamtejszych Ciemnych [Aleksander Szeremietiew - Like] i jego ekipa [właśnie niestety nie "grupa", ani "zespół" tylko "ekipa"; o powodach takiej nomenklatury napiszę w jednym z kolejnych akapitów]. Książka rozpoczyna się w momencie, gdy do lidera Dziennego Patrolu przybywa Zawulon z prośbą o... pomoc. W Sankt Petersburgu wykryto dziką kolonię Ciemnych Innych, przypominającą pod pewnymi względami sektę religijną. Zawulon nie chce osobiście brudzić sobie rąk likwidacją problemu; z bliżej niesprecyzowanych powodów pozostawia to zadanie Like'mu. W trakcie jego wykonywania okazuje się jednak, że nic nie jest tak proste, jak wyglądało na pierwszy rzut oka. Nieucywilizowanych Innych nie można po prostu zebrać w jednym miejscu i kolektywnie odesłać w Zmrok [dla niewtajemniczonych: odesłanie w Zmrok jest równoznaczne z pozbawieniem życia]. Wychodzi bowiem na jaw, że są silniejsi, niż wskazywały na to początkowe szacunki, a ponadto mogą dysponować [choć sami jeszcze o tym nie widzą] potencjalną Wielką Czarodziejką [w tym miejscu analogia do Swietłany Łukjanienki i jej burzliwej inicjacji naprawdę się narzuca]. Tak więc sprawa staje się coraz bardziej skomplikowana, a bohaterowie używają coraz to nowych wybiegów, by mimo wszystko podołać zadaniu.

Zwrot akcji, o którym wspomniałam wcześniej jest pierwszym, ale nie jedynym w książce. Drugi odnosi się do tytułu - Palmirą nazywano kilka wieków wcześniej [na wzór arabskiej osady] Sankt Petersburg. O tym, dlaczego Palmira Wasiljewa jest Czarna musicie doczytać sami [podpowiem tylko, iż nie chodzi o zwykłą przewagę sił Ciemności nad siłami Światła].

Jak już wspomniałam, sięgnęłam po tę książkę, ponieważ dostałam ją w prezencie. Niestety, pierwszym uczuciem jakie we mnie wywołała, była niechęć. Od samego początku nie podobał mi się język, jakim operuje Władimir Wasiliew; napisać, że daleko mu do słownictwa literackiego to tak, jakby napisać, że wieża Eiffela jest całkiem duża. Wasiliew posługuje się leksykonem prymitywnym i pospolitym; sprawę załatwić trzeba "musowo", piosenka jest "fajna" [!], albo - w najlepszym razie - "czaderska", za niewłaściwe zachowanie można "dostać w papę", a na bohaterów czeka "kupa roboty". Szczerze powiedziawszy, brakowało mi tylko ziomali z ośki z ich niuniami [chociaż rolę tych drugich przejęły zawsze chętne do zabaw wszelakich "wiedźmeczki"] i już byłby full wypas. Nie zrozumcie mnie źle, nie czuję się obrażona tego typu określeniami; uważam tylko, że słowo pisane rządzi się swoimi prawami i są to prawa zgoła odmienne od tych, determinujących osiedlowy slang gimnazjalistów.

Drugim zarzutem, jaki mam do tej "Czarnej Palmiry" jest niepotrzebna eksploatacja bohaterów. W powieści przelotnie, ale jakby na siłę pojawiają się postacie znane wcześniej z serii z Łukjanienką [Łos, Kostia, że o Zawulonie i Geserze nie wspomnę] . Problem polega na tym, że Wasiljew nie potrafi zachować ich indywidualistycznego rysu i charakteru. Ponieważ klimat, w jakim się pojawiają, a także sam sposób ich ukazania jest w poszczególnych książkach różny, powoduje to wrażenie dysonansu i - w efekcie - braku realności i konsekwencji. A ciężko napisać o książce, która jest niekonsekwentna wiele dobrego.

To tyle, jeśli chodzi o zarzuty. "Oblicze Czarnej Palmiry" nie jest lekturą uniwersalnie złą, raczej po prostu nieudolną. Autor niepotrzebnie wraca do konwencji, która go najwyraźniej przerasta i na siłę stara się kontynuować losy wcześniej stworzonych bohaterów, dopisując kolejne karty do ich życiorysów Gdyby nie ciągle odbijający się czkawką "Artur-Zawulon" albo, zachłystujący się zupełnie do niego niepodobną frustracją, Geser, można by uznać, że jest to po prostu lekka i przyjemna opowiastka o zgranym [swojskim] zespole przyjaciół, którzy wspólnie jedzą, piją, chodzą na dziwki i ganiają się po byłym ZSRR wykonując misję, która nie musi być koniecznie zakorzeniona w empirycznej rzeczywistości. Niestety, znając wcześniejsze losy "Patroli" trudno spojrzeć na lekturę Wasiljewa w ten sposób. Dlatego mogę ją polecić tylko najbardziej wytrwałym i zadeklarowanym fanom, którym nie będą przeszkadzać wszystkie opisane wcześniej ułomności. Mnie niestety "Oblicze Czarnej Palmiry" nie przekonuje.

"Oblicze Czarnej Palmiry" dostałam jako prezent. I tak też postanowiłam podejść do tej książki - jako do pewnego rodzaju czytelniczej niespodzianki. Z jakim efektem? Spieszę opowiedzieć.

Zanim jednak przejdę do zarysu fabuły, chciałabym napomknąć, że książka nie jest osobnym bytem w świecie literatury fantastycznej. Władimir Wasiliew, współautor pisanego z Siergiejem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chłodny [by nie napisać surowy] klimat północnej Norlandii, zagadka kryminalna sprzed 40 lat i potężna familia, której zależy na ukryciu niewygodnej prawdy... Wszystko to okraszone pokaźną dozą współczesnej myśli ekonomicznej i połączone za sprawą pary tak nowoczesnych, że do granic możliwości wyemancypowanych bohaterów - tak w skrócie można by opisać, co dzieje się na przeszło 600 stronach powieści Stiega Larssonona, zatytułowanej "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet".

Jak to jednak zazwyczaj bywa w streszczeniach, takie ujęcie tematu byłoby pod wieloma względami krzywdzące. Akcja pierwszego tomu z serii Millenium toczy się w głównej mierze na odciętym od świata cypelku - Hedestad. Mikael Bloomkvist, dziennikarz okryty złą sławą za sprawą niedawno przegranego procesu o zniesławienie, otrzymuje nietypowe zadanie. Jeden z seniorów rodu Vangerów - Henrik, będąc u schyłku życia zleca mu zbadanie sprawy zaginięcia swojej siostrzenicy. Fakt, iż zbrodnia miała miejsce 40 lat temu jest tylko jednym z pomniejszych problemów w porównaniu do reszty tych, z którymi będzie musiał zmierzyć się Mikael. Jego motywacja jest jednak silna, gdyż w nagrodę otrzyma nie tylko świadczenia materialne, ale też możliwość oczyszczenia swojego wizerunku - Vanger zatrudniał niegdyś człowieka, którego dziennikarz oskarżył o machlojki finansowe i z którym przegrał w sądzie. Henrik deklaruje, że jest w posiadaniu materiałów, mogących udowodnić, iż Mikael mówił prawdę... a cóż bardziej liczy się w zawodzie dziennikarskim niż prawda?

Chociaż to Bloomkvist jest głównym bohaterem tej części Millenium, na łamach książki pojawia się jeszcze jedna postać, o której - ku rzetelności recenzji - należałoby wspomnieć. Mowa oczywiście o Lisbeth Salander - aleksytimicznej hakerce i researcherce. Jest to bohaterka nietuzinkowa, która z pewnością wie, czego chce [archetyp twardej i męskiej dziewczyny] i z żelazną dyscypliną do tego dąży. Spotyka Mikaela przy okazji jednego ze swoich zleceń i - jak to w dobrych kryminałach bywa - wkrótce łączy ich już coś więcej niż czysto zawodowa zależność. W przypadku Salander sytuacja jest o tyle ciekawa, że dziewczyna wykazuje wyraźne zachowania aspołeczne, które osiągnęły ten stopień zaawansowania, że państwo szwedzkie wydało jej odpowiednik "żółtych papierów" - zaświadczenie o niepoczytalności i przydzieliło kuratora. Brzmi pokrętnie? Cóż, "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" to książka o wielu wątkach. Nikt nie obiecywał, że wszystkie będą proste i nieskomplikowane.

Bo z pewnością stopień zawiłości relacji między bohaterami i zagmatwania fabuły jest jedną z mocnych stron tej książki. Bloomkvist, zagłębiając się w meandry historii rodu Vangerów, odkrywa coraz to bardziej tajemnicze powiązania i niejasne relacje... W pewnym momencie, nawiązując romans z jedną z damskich przedstawicielek rodziny, sam staje się częścią zagadki. Czy w związku z tym będzie w stanie spojrzeć na sprawę obiektywnie, zrekonstruować rodzinną sagę i poznać odpowiedzi na pojawiające się kaskadowo w czasie śledztwa pytania? Na to konkretne pytanie sami musicie poszukać odpowiedzi, drodzy Czytelnicy.

Ze swojej strony chciałabym jeszcze dodać, że "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" zdaje się być rodzajem książkowego eksperymentu [autor wspomina o tym kilkakrotnie w toku narracji]. Czytając tę książkę miałam wrażenie, że mam do czynienia z klasyczną w konwencji kryminału "zagadką zamkniętego pokoju", tylko że znacznie rozwiniętą i wzbogaconą pod względem towarzyskim [to trochę tak, jakby próbować przenieść Agatę Christie do realiów telenoweli]. Domniemane morderstwo miało miejsce w prowincjonalnym, odciętym od świata zaułku, a liczba tych, którzy mogli się go dopuścić jego ograniczona. Towarzystwo przebywające w kluczowym momencie na wyspie jest nie tylko zamknięte, ale wręcz wsobne - co dodatkowo podkręca atmosferę... ale momentami niestety także męczy. Wrażenie mafijności i wszechwładności rodziny Vangerów jest nie do końca przekonujące, a liczne wątki obyczajowe [że o epatowaniu swobodą seksualną nie wspomnę] bywają uciążliwe. W efekcie książka momentami może sprawiać wrażenie przekombinowanej - co przy takiej objętości nie jest specjalnie zaskakujące, ale mimo wszystko zostawia delikatny posmak rozczarowania.

Reasumując; Stieg Larsson w swojej debiutanckiej powieści kreśli tak wszechstronny i wieloaspektowy obraz intrygi kryminalnej, jak to tylko możliwe. Nie ogranicza się do prostego zaprezentowania zbrodni; zagłębia się w przeszłość bohaterów, gdzie odnajduje i wypuszcza do teraźniejszości ich skrywane głęboko demony. Jednocześnie kreśli uniwersalny obraz życia dwójki bohaterów ze wszystkim jego trudnościami, niedomówieniami i wątpliwościami. Dlatego książka, którą napisał, a która została wydana pośmiertnie jest dobra. I choć raczej osnuta wokół fabuły, niż na niej skoncentrowana, mogę chyba napisać, że stanowiła swego rodzaju rewolucję w trendach czytelniczych początku XXI wieku. Zdaje się, że to za sprawą "Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet" rozpoczęła się moda na chłodną i wyważoną, ale nie cyniczną [co ważne w tym gatunku] szwedzką literaturę. I jest to niewątpliwie wartość, która po Stiegu Larssonie pozostanie.

Chłodny [by nie napisać surowy] klimat północnej Norlandii, zagadka kryminalna sprzed 40 lat i potężna familia, której zależy na ukryciu niewygodnej prawdy... Wszystko to okraszone pokaźną dozą współczesnej myśli ekonomicznej i połączone za sprawą pary tak nowoczesnych, że do granic możliwości wyemancypowanych bohaterów - tak w skrócie można by opisać, co dzieje się na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czego oczekiwałam po laureacie prestiżowych nagród, min. Pulitzera i National Book Award, którego powieść zekranizowano z dużym sukcesem? Z pewnością czegoś więcej niż garści łopatologicznych banałów i luźnych, choć nieodmiennie nacechowanych goryczą przemyśleń dotyczących kondycji świata, udziału w niej Boga, a także parszywej natury ludzkich uczynków. Ale zacznijmy od początku.

Na łamach powieści "To nie jest kraj dla starych ludzi" Cormac McCarthy kreśli obraz surowej rzeczywistości życia na pograniczu Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Jest to świat, w którym dzieci muszą szybko stawać się dorosłymi [bez przystanku z napisem "młodość"], a dorośli powinni być gotowi do stawienia czoła licznym przeciwnościom losu. Pierwszym, co rzuca się w oczy jest chaotyczność i brutalność życia w takich realiach. Czy tak był zamysł autora popełniającego tę powieść? Trudno orzec.

Jednym z bohaterów [i zarazem narratorem] autor uczynił szeryfa prowincjonalnego miasteczka o nazwisku Bell. Jest to człowiek o prostym usposobieniu, silnym charakterze i mocno zakorzenionym poczuciu sprawiedliwości. Ostatnia ostoja praworządności w zepsutym świecie, chciałoby się rzec. Ale rys fabularny powieści nie do końca na to wskazuje. Tak naprawdę po lekturze tej książki ciężko było mi określić walencję emocjonalną i nastawienie do większości z postaci przewijającym się na jej łamach. Podobnie rzecz ma się z fabułą. W dalszej części recenzji wrócę do obu tych kwestii.

No właśnie, fabuła... Zdaje się, ze powinna być szablonem, na którym opiera się konstrukcja książki. Dla wąskiej grupy naprawdę wybitnych autorów może być ona pretekstem do zaprezentowania głębszych przemyśleń. Zdaje się, że McCarthy pretenduje do członkostwa w tym ekskluzywnym gronie, ale o niczym więcej niż kandydowaniu w tym wypadku nie może być mowy. "To nie jest kraj dla starych ludzi" zaczyna się w momencie, kiedy jeden z mieszkańców pogranicza Teksasu i Meksyku natyka się na zwłoki handlarza narkotyków. Oprócz ciała, Llewelyn Moss znajduje dużą sumę pieniędzy i postanawia z nimi uciec, by rozpocząć nowe życiu w innym miejscu. Naturalnie tak utopijny plan nie może się powieść; w pogoń za złodziejem ruszają gangi. W powieści równolegle ukazana jest ucieczka Moss'a, perypetie jego żony, pościg i strzelaniny karteli narkotykowych, a także meandry policyjnego śledztwa dotyczącego handlu narkotykami... I wydawałoby się, że ukazanie rzeczywistości z tylu punktów widzenia zapewnia wszechstronny ogląd sytuacji. Niestety, w przypadku omawianej lektury poszczególne wątki prowadzone są w sposób niejasny, chaotyczny i w związku z tym niezrozumiały. Do tego stopnia, że trudno byłoby orzec, kto jest głównym bohaterem powieści, nie wspominając już o jakimś spójnym przesłaniu. Można raczej odnieść wrażenie, że w książce ukazany jest pewien wyrywek, fragment z kontinuum rzeczywistości, który nie musi mieć końca ani początku. W takim ujęciu można podjąć próbę ratowania opinii o książce...

W kontekście tego, co zaraz napiszę, będzie to jednak zadanie trudne. Cormac McCarthy prawdopodobnie dążył do tego, by uczynić swoje postacie wyrazistymi, tak jak wyraziście surowy jest sam klimat powieści. Niestety, nie mogę oprzeć się odczuciu, że poniósł na tej niwie porażkę. Zamiast postaci konkretnych i sugestywnych, spod jego pióra wyszli bohaterowie przerysowani, w których dialogach aż roi się od niepowiązanych z niczym i bezsensownie abstrakcyjnych kwestii. W efekcie powstaje papka myślowa, która czyni powieść nieczytelną. Było to dla mnie zaskakujące, gdyż książka liczy sobie niespełna 250 stron.

Niestety, jak wynika z powyższej recenzji, mój stosunek do powieści "To nie jest kraj dla starych ludzi" nie można określić jako pozytywny. Książka jest dla mnie zbiorem luźnych wątków, teoretycznie ze sobą powiązanych, ale nie tworzących spójnego rysu fabularnego. Refleksje w niej zawarte luźno oscylują wokół powiązanych tematów tak, że podczas lektury odniosłam wrażenie, że autor nie do końca wiedział, o czym chce pisać. W efekcie powstała książka o wszystkim i niczym, która najzwyczajniej w świecie do mnie nie przemawia.

Czego oczekiwałam po laureacie prestiżowych nagród, min. Pulitzera i National Book Award, którego powieść zekranizowano z dużym sukcesem? Z pewnością czegoś więcej niż garści łopatologicznych banałów i luźnych, choć nieodmiennie nacechowanych goryczą przemyśleń dotyczących kondycji świata, udziału w niej Boga, a także parszywej natury ludzkich uczynków. Ale zacznijmy od...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Jedenaście pazurów Artur Baniewicz, Paweł Ciećwierz, Witold Jabłoński, Paweł Kempczyński, Łukasz Orbitowski, Piotr Patykiewicz, Marcin Przybyłek, Jaga Rydzewska, Mirosława Sędzikowska, Donat Szyller, Marcin Wełnicki
Ocena 6,1
Jedenaście paz... Artur Baniewicz, Pa...

Na półkach: , , , ,

Kot - stworzenie tajemnicze, symboliczne i nader ambiwalentne. Przez wieki otaczane nimbem świętości lub naznaczone zabobonem. We współczesności hołd tej dwoistości kociej natury oddaje wydawnictwo Supernowa, prezentując w antologii "Jedenaście pazurów" opowiadania, które cieszą różnorodnością spojrzenia na rolę, jaką to zwierzę odgrywa - bądź może odegrać - w życiu ludzi.... choć nie tylko.

Jak wskazuje na to tytuł, na zbiór składa się 11 utworów. Jak wskazuje na to forma, utwory te są autorstwa różnych pisarzy, a więc nierówne pod względem poziomu. Od bardzo dobrych opowieści o ciekawej konwencji [odsyłam w tym miejscu zainteresowanych do otwierających zbiór "Kota Szrekingera" Jagi Rydzewskiej i genialne wystylizowanego "Koszmaru w Providence" Łukasza Orbitowskiego], poprzez nieco słabsze pozycje [w mojej ocenie jako przykład można by podać "Kotika" Witolda Jabłońskiego, gdzie postacie są tak wiarygodne jakby były zrobione z papier mache, a pseudofilozoficzne wstawki w dialogach irytują bardziej niż tylko odrobinę]., aż po utwory wyraźnie niedopracowane, krótkie i pozbawione sensu ["Dobranocka" Pawła Ciećwierza].

Podczas lektury okazało się, że - na szczęście - tych pierwszych jest zdecydowanie więcej i znacznie lepiej zapadają w pamięć. W efekcie "Jedenaście pazurów" dostarcza czytelnikowi sporej dawki rozrywki na przyzwoitym poziomie, ale nie tylko... Ten zbiór może sprawić, że spojrzycie na swoje domowe mruczki w zupełnie inny sposób... Jako przykład [nie spojlerując zanadto] mogę podać "Szczyt piramidy" Artura Baniewicza - utwór, o którym nie wspomniałam przy wcześniejszym rankingu, ale który z pewnością godny jest uwagi. W tym opowiadaniu autor stawia tezę, że być może człowiek wcale nie musiał znaleźć się na czele gatunków zamieszkujących Ziemię. Być może istniały inne stworzenia, prawdziwi drapieżnicy, którym przypadła by ta rola w udziale, gdyby nie ingerencja mruczących stworzeń o przepastnym spojrzeniu....

Podsumowując, mogę orzec, że jest to rzetelnie popełniona antologia, w której błyskotliwe pomysły przeplatają się co prawda z marnymi koncepcjami, ale z wyraźną przewagą tych pierwszych. Każdy z 11 tytułowych pazurów dostarcza czytelnikowi odrębnego i oryginalnego spojrzenia na sprawę kocią. Nawet jeśli nie wszystkie z zaprezentowanych pomysłów do mnie przemawiają, dzieję się tak w przypadku zdecydowanej większości spośród utworów należących do antologii. Dlatego uważam, że naprawdę warto po nią sięgnąć i zaczytać się w opisach miękkiego kociego futerka lub zapamiętać w trakcie rozkosznego mruczenia... by po chwili [niczym bohater jednego z opowiadań] obudzić się w zupełnie innym świecie. Świecie, w którym ludzie niekoniecznie są panami samych siebie.

Kot - stworzenie tajemnicze, symboliczne i nader ambiwalentne. Przez wieki otaczane nimbem świętości lub naznaczone zabobonem. We współczesności hołd tej dwoistości kociej natury oddaje wydawnictwo Supernowa, prezentując w antologii "Jedenaście pazurów" opowiadania, które cieszą różnorodnością spojrzenia na rolę, jaką to zwierzę odgrywa - bądź może odegrać - w życiu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Katolicki światopogląd - przynajmniej w założeniu - opiera się na miłości do bliźniego, pokojowej z nim koegzystencji, a nawet poświęceniu. Przykład pochodzi z góry [dosłownie] - Jezus Chrystus, Syn Boży, oddał swoje życie za niedoskonały świat, który eony wcześniej stworzył jego ojciec. Tak, wiem, wszyscy znamy tę historię. Co jednak by się stało, gdyby Jezus wcale nie chciał skonać na krzyżu, a zamiast tego zszedł by z miejsca kaźni, rozprawił się z tymi, którzy go tam wysłali i stworzył nowy Kościół, twór imperialistyczny, który od tej pory sprawowałby władzę nad światem [albo przynajmniej sporą jego częścią]? I to za sprawą specjalnie do tego celu powołanej Świętej Inkwizycji...

Żeby tak było w istocie, musielibyśmy zamieszkać w uniwersum stworzonym przez Jacka Piekarę w cyklu o Mordimerze Madderdinie - inkwizytorze Świętego Officjum, którego ostatni tom, zatytułowany "Ja inkwizytor. Dotyk zła" zamierzam właśnie zrecenzować. A więc do dzieła! ;)

Chociaż "Dotyk zła" wyszedł jako ostatni tom opowieści, chronologicznie toczy się on znacznie wcześniej, niż części rozpoczynające cykl, a mianowicie chwilkę po ukończeniu przez Mordimera Akademii Inkwizytorium. Wiążą się z tym pewne zmiany. Bohater nie jest jeszcze przeżarty do cna przez cynizm wieloletniej służby; nie czuje się też tak pewnie na swoim stanowisku, przez co zachowuje się w sposób mniej arogancki, niż znany później Madderdin. Ciągle oczywiście jest butny i błyskotliwy, a tłumacząc swoje postępowanie odwołuje się do co najmniej pokrętnej logiki [mam tu na myśli głównie kwestie moralności i związanego z nią postępowania wobec podejrzanych]. Tym razem przyjdzie mu rozwiązać dwie zagadki - wyjaśnić sprawę majętnego kupca, który w przypływie gniewu w sposób niezwykle brutalny uśmiercił swoją małżonkę oraz określić położenie świętej relikwii, której niezwykła moc zapewnia rzekomy dobrobyt mieszkańcom kilku okolicznych górskich wiosek. W obu tych sprawach Mordimer będzie musiał wykazać się zdecydowaniem, ciężką ręką i żelazną wiarą. Ostatecznie, nawet pomimo tych przymiotów, okaże się, że w niezachwianej dotąd wierze naszego inkwizytora zasiane zostało ziarenko wątpliwości...

Książka napisana jest ze swadą i w typowy dla Piekary, charakterystycznie swobodny sposób. Choć można by zarzucać autorowi szablonowość i pisanie według schematu, w tym przypadku pisanie według schematu oznacza też pisanie według oczekiwań. Chyba niewielu jest czytelników rozpoczynających swoją przygodę z Inkwizytorium od tej części. Przeważająca większość będzie ją traktować jako kontynuację - pełną ciekawostek i ukazującą wcześniejsze życie bohatera poznanego już w pozostałych tomach cyklu. Przyznam, że to tej grupy sama się zaliczam. Sięgając po lekturę oczekiwałam, że pozwoli mi ona na spędzenie kilku miłych godzin w towarzystwie może nie najłagodniej pod słońcem usposobionego bohatera, ale na pewno wyrazistego i wyróżniającego się. Dlatego pomimo pewnego stopnia schematyzmu i trochę [muszę to dodać] przerysowanych, nawet jak na Mordimera, scen z sali tortur, na książce na pewno się nie zawiodłam - mogę dać Wam na to moje słowo [chociaż, jak twierdzi Madderdin: "słowo, które dałem, jest tak czy inaczej moją własnością"].

Katolicki światopogląd - przynajmniej w założeniu - opiera się na miłości do bliźniego, pokojowej z nim koegzystencji, a nawet poświęceniu. Przykład pochodzi z góry [dosłownie] - Jezus Chrystus, Syn Boży, oddał swoje życie za niedoskonały świat, który eony wcześniej stworzył jego ojciec. Tak, wiem, wszyscy znamy tę historię. Co jednak by się stało, gdyby Jezus wcale nie...

więcej Pokaż mimo to