Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

17 marca jest Dniem Świętego Patryka, w którym każdy jest Irlandczykiem, jak głosi porzekadło. Króluje kolor zielony, koniczynki, po ulicach biegają leprekauny, a na końcu tęczy znajduje się garczek ze złotem. Albo jak w przypadku babci Mazurowej, znajduje się dużą torbę wypchaną dolarami. Zresztą zielonymi. A tej torby poszukuje mały człowieczek w zielonych gaciach, który uważa się za leprekauna. A, no i na dodatek rozmawia on za pomocą telepatii ze zwierzętami. Szczególną więź nawiązał zaś z pewnym eks-wyścigowym koniem, którego smutny koniec został przypieczętowany jego raną na nodze. Ale, ale… wróćmy do babci Mazurowej. Krzepka staruszka nie namyślając się za dużo wzięła kasę, kupiła sobie kemping i wynajęła ochroniarza oraz kierowcę (też niewielkich rozmiarów) i uderzyła do kasyna. Jej szczęśliwe pieniądze okazały się jednak niezbyt szczęśliwe, bo po całym ranku spędzonym na graniu na maszynach wygrała aż całe… dwanaście dolarów.

Główna bohaterka, Stephanie Plum, która zawodowo wyszukuje osoby poszukiwane przez list gończy, teraz zostaje poproszona przez matkę o doprowadzenie niezależnej staruszki do domu. Niestety, nie wszystko układa się po myśli Stephanie. Kasa znaleziona przez babcię okazuje się kasą buchniętą lokalnemu mafioso, który nie dość, że przetrzymuje jako zakładnika wspomnianego konia, ale i uprowadza babcię (która okazuje się prawdziwym pain in the ass).

Dobrze, że do Stephanie dołącza tajemniczy Diesel, bo teraz jej zadaniem jest nie tylko odbicie babci, skombinowanie brakującej kasy (babcia poszalała w kasynie), ale i uratowanie konia o imieniu Doug.
To moje pierwsze spotkanie ze Stephanie Plum i było bardzo udane. Książkę niewielkich co prawda rozmiarów, ale zawsze, połknęłam w pół dnia z przerwą na wizytę w Tesco. Akcja płynie wartko, nieprzewidziane zwroty w fabule sprawiają, że wszystko coraz bardziej się zakręca, a barwna gama postaci dodaje jedynie smaku historii. Ba, smaku, pieprzu raczej! No bo, jak inaczej napisać o Lulu, eks-prostytutce pracujące obecnie ze Stephanie, która wbita w spandexy uważa się za supermodelkę na progu kariery? No bo co napisać o Dieslu pojawiającym się nie wiadomo skąd, zabójczo pociągającym, przystojnym i uroczo nieporządnym? A babcia Mazur to już w ogóle wisienka na torcie. Rozumiem jej chęć do ruszenia w drogę, bo u mnie w rodzinie kobiety w wieku dojrzałym i dojrzalszym żyją na całego (babcia-ciocia, już po siedemdziesiątce, jak ma dosyć swojej rodziny to również rusza w drogę, a na gigancie może być i ze dwa tygodnie).

Mimo nagromadzenia dramatycznych i ekstremalnych wydarzeń książkę czyta się łatwo, szybko i przyjemnie. Jest to niewymagająca lektura, wypełniona humorem i ironią, która dostarczyła mi takiej porcji rozrywki jak dawno żadna inna. Chichrałam po nosem i z wypiekami na twarzy czekałam co tam się jeszcze wydarzy w życiu Stephanie. A trzeba wiedzieć, że jak na dwa dni opisane w ‘Plum Lucky’ to dzieje się bardzo wiele – odszukanie babci i jej porwanie przez mafiosa, który wygląda jak ropucha i, który traci rozum; Lulu, która nie dość, że w wyniku przypadkowego spotkania rozpoczyna karierę fotomodelki to na dodatek strzela z wyrzutni rakietowej (niecelnie); Stephanie, u której w mieszkaniu na piętrze tymczasowo pomieszkuje koń; leprekaun zwany również Snuggym, który lata na golasa po myjni samochodowej uznając, że będąc istotą magiczną nikt go nie widzi, a to nie jest jeszcze wszystko. Jeśli obiektywnie się pomyśli o tych wszystkich rzeczach spotykających opisane postaci wydaje się to całkowicie nieprawdopodobne, ale w czasie lektury wszystko jest tak gładko opisane, że nic mnie nie dziwiło, ale wszystko się podobało.
Na pewno sięgnę po resztę książek z serii o niezrównanej Stephanie Plum i jej znajomych.

Polecam wszystkim, którzy wierzą w leprekauny, irlandzkie szczęście, telepatię między zwierzętami a ludźmi oraz tym, którzy chcą się dowiedzieć jak może się skończyć nadużywanie leku na wysypkę (folia spożywcza!).

17 marca jest Dniem Świętego Patryka, w którym każdy jest Irlandczykiem, jak głosi porzekadło. Króluje kolor zielony, koniczynki, po ulicach biegają leprekauny, a na końcu tęczy znajduje się garczek ze złotem. Albo jak w przypadku babci Mazurowej, znajduje się dużą torbę wypchaną dolarami. Zresztą zielonymi. A tej torby poszukuje mały człowieczek w zielonych gaciach, który...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

No tak, tego można by się spodziewać. Jak tylko Peter Grand powiedział swojej mamie czym właściwie zajmują się w the Folly, ta zaczęła się tym chwalić przed sąsiadami. I kuzynami. I resztą wschodnioafrykańskiej społeczności Londynu. Nawet dzieciaki z podwórka wiedzą o policjancie – czarowniku. Dlatego też pewna wścibska dziewczynka z sąsiedztwa, niejaka Abigail, sprowadziła Granta wraz z jego koleżanką Lesley May pewnej grudniowej niedzieli do Tufnell Park w północnym Londynie. W tym właśnie miejscu tory wchodzą pod szkołę dziewczynki. Miejsce brudne i niebezpieczne, czyli bardzo odpowiednie dla Abigail, która zauważyła tam ducha. Oboje policjantów informację sprawdziło i potwierdziło – faktycznie dziewczynka znalazła tam ducha. Protokół został spisany, obserwacje dały początek kolejnych pytaniom odnośnie magii i duchów. A Abigail została nieoficjalnym współpracownikiem Petera.

Życie byłoby o wiele prostsze jakby praca policjanta polegała jedynie na takich wypadach. Niestety, już kolejnego dnia znaleziono zadźganego NN na torach stacji Baker Street. Jako, że sprawa wydała się podejrzana wezwano Granta, który poczuł dzięki vestigii działalność magiczną. Na domiar złego, zabity młody mężczyzna okazał się synem amerykańskiego senatora, więc bardzo szybko do grupy zajmującej się tym morderstwem przydzielona została twardo stąpającą po ziemi i bardzo wścibską agentkę FBI Kimberley Reynolds.

Wspólne śledztwo the Folly i wydziału do spraw morderstw zaprowadzi policjantów w głąb mrocznych tunelów londyńskiego metra. I kanałów burzowych. I o wiele mniej przyjemnych kanałów odprowadzania ścieków. A to co tam znajdą zaskoczy nie tylko młodego Petera Granta, ale również o wiele, wiele, wiele bardziej doświadczonego Nightingale’a.

W trzeciej już części przygód młodego policjanta Petera Granta dowiadujemy się, że Lesley, której po tym jak w wyniku magicznego opętania rozpadła się twarz, będąc oficjalnie wciąż na zwolnieniu lekarskim dołączyła do the Folly. Trzeba przyznać, że jest to świetny pomysł autora na pokazanie kontrastu między raczej abstrakcyjnym myśleniem Granta i jego brawurowymi (lub, patrząc z innej strony, po prostu głupimi) akcjami, a jej wnikliwym, iście policyjnym umysłem. Kontynuowanie ich współpracy w ramach pracy w the Folly sprawia, że akcja zyskuje dodatkową dynamikę. Lesley wciąż nosi maskę na twarzy, a fakt, że jest ona niewygodna i nie przepuszcza powietrza sprawiając, że resztki twarzy dziewczyny pocą się i swędzą dodaje bezpośrednim i bardzo szczerym komentarzom Lesley jeszcze więcej ironii. Peter odkrywa, że coraz lepiej znosi widok koleżanki bez maski, a oprócz tego traktuje ją jak dawniej (czyt. tęsknie wzdycha patrząc na jej ciało oraz boi się jej ciętych uwag).

Widzimy również różnicę w zachowaniu Petera. Nie dość, ze zaczyna zdawać sobie sprawy z własnej niewiedzy i z tego jaką wagę ma nauka magii i przyległości (np. łaciny) to coraz lepiej udaje mu się chronić tyłek zarówno własny jak i innych. Mimo, że przyznaje, że

Now, you could literally fill two whole libraries, complete with card files, reference sections, and a brass ladder thing that whooshes around on rails with everything I don’t know about magic.

to potrafi zrobić dobry użytek ze swojej skromnej wiedzy.

Również jego zdolności dedukcji się polepszyły. Jego działania w tej części polegają na solidnej policyjnej robocie, czyli kolejnych przesłuchaniach, wiązaniach faktów i przeglądania ton dokumentów. To właśnie jest według mnie głównym plusem tej serii, jak i świadczy o jej unikalności. Elementy nadnaturalne występują tu jakby mimochodem, są po prostu częścią policyjnego życia w Londynie. Jest to podejście typu – tak, wiem, że to goblin, ale jego nadnaturalne pochodzenie nie sprawia, że nie powinien on przestrzegać prawa, a ja jestem policjantem i je wyegzekwuje choćbym miał użyć magii. Nawet Ci, którzy oficjalnie nie chcą mieć z magią nic wspólnego (jak Stephanopoulos lub Seawoll) traktują ją i pracę Granta jako zło konieczne. Byleby tylko za dużo o tym nie wspominał. Widać również, że Grant jest bardziej pewny siebie:

It gave me „the eye” – the fearsome gaze that sheepdogs use to keep their charges In Line. But I gave it “the look” – the stare that policemen use to keep members of the public in a state of randomized guilt.

Oczywiście jak zwykle prześwietnie jest ukazany Londyn. Poznajemy jego kolejną część, tym razem tą kryjącą się pod ziemią. Chyba większość z nas wie o nieużywanych od lat stacjach metrach, ukrytych przejściach czy pozostałościach po pomieszczeniach używanych w czasie II wojny światowej. W powieści znajdziemy to wszystko plus jeszcze trochę. Osobiście interesuję się trochę tym tematem i z przyjemnością przeczytałam historię, której część akcji rozgrywa się właśnie w metrze i kanałach. Jest coś pociągającego w wędrówce po starych, mrocznych tunelach. Czasem wybudowanych nawet kilkaset lat temu. Nie to, że sama bym tam weszła, o nie! Dostajemy również całe mnóstwo ciekawostek i anegdotek dotyczących poszczególnych dzielnic Londynu.
Kolejnym plusem tej akurat powieści jak i całej serii o Grancie jest humor. Ironiczny, politycznie (nie)poprawny, absurdalny. Czasem wiem, że nie powinnam się śmiać, ale chichotałam jak głupia po przeczytaniu np. tej konwersacji:

‘If you have to walk the tracks with the juice on them you stay off the sleepers. They’re slippery. You slip, you fall, you put your hands out and zap.’
‘Zap,’ I said. ‘That’s the technical term for it, is it? What do you call someone who’s been zapped?’
‘Mr Crispy,’ said Kumar.
‘That’s the best you guys can come up with?’
Kumar shrugged. ‘It’s not like it’s a major priority.’

Moim faworytem jest jednak wypowiedź Zacka, kolejnej “magicznej” istoty, a przy okazji współmieszkańca zabitego chłopaka:
‘My dad was a fairy,’ said Zach. ‘And by that I don’t mean he dressed well and enjoy musical theatre’.

A czym lub kim są tytułowe szepty w metrze? O, to już pozostawiam do odkrycia czytelnikom. Ja byłam bardzo zaskoczona, ponieważ oczekiwałam czegoś raczej ponurego i mrocznego, a dostałam… Nie, nie powiem!
Jedynym małym minusem jest to w jaki sposób Peter Grant odkrył mordercę amerykańskiego studenta… Jakoś podejrzanie dobrze mu poszło. Może naprawdę staje się on coraz lepszym policjantem?

Nie mogę się doczekać kolejnej części.

Polecam wszystkim fanom ceramiki, Londynu, podziemnych, mrocznych tuneli, miłośnikom biegania półnago w zimowy dzień po metropolii jak i tym, którzy od głośnych rozmów wolą spokojny szept i świnki.

No tak, tego można by się spodziewać. Jak tylko Peter Grand powiedział swojej mamie czym właściwie zajmują się w the Folly, ta zaczęła się tym chwalić przed sąsiadami. I kuzynami. I resztą wschodnioafrykańskiej społeczności Londynu. Nawet dzieciaki z podwórka wiedzą o policjancie – czarowniku. Dlatego też pewna wścibska dziewczynka z sąsiedztwa, niejaka Abigail, sprowadziła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

‘I have been ill for years,’ she said tartly. ‘Inside, somewhere. Inside. Not ill, you understand. Everything wrong, somewhere.’

Mary wychowała się na afrykańskiej prowincji. Jej matka zajmowała się domem, a ojciec pracował na kolei. Dziewczynka nienawidziła kolejnych małych, biednych chatek, które z powodu licznych przeprowadzek zlały się w pamięci Mary w jeden koszmar biedy i upokorzeń. Do tego ojciec, wiecznie pijany, wydający pieniądze, które powinny zostać wydane na nią i na jej rodzeństwo na kolejne butelki kupowane w lokalnym sklepie. I matka, wykradająca pijanemu mężowi z kieszeni to co zostało z jego zarobków. Ciągłe awantury o pieniądze to prawie jedyne co Mary pamięta z dzieciństwa. Kiedy zaczęła szkołę z internatem było to dla niej jak zbawienie. Wyrwała się z domu do ludzi, do koleżanek. Dlatego kiedy szkoła się skończyła postanowiła znaleźć pracę w mieście. Została sekretarką. Spędzała dnie w pracy, którą lubiła, a popołudnia i wieczory na wyjściach do kina, kolacjach w restauracjach i przeróżnych zabawach. Zawsze miała jakiegoś sympatycznego towarzysza, który traktował ja jak równą koleżankę. Mieszkała w klubie dla młodych kobiet, gdzie dzieliła pokój z inną samotną dziewczyną. Wszyscy w mieście ją znali i lubili. Tak mijały lata. Mary nie zauważyła kiedy skończyła trzydziestkę. Próbowała o tym nie myśleć – dalej się beztrosko bawiła, ubierała jak dziewczynka i nie myślała o przyszłości. Dopiero jedna podsłuchana przypadkowo rozmowa uświadomiła jej co myślą o niej znajomi. Lekko podśmiewali się z jej infantylnych sukienek, lekkiego stylu życia, podsumowując, że nigdy nie wyjdzie za mąż, bo Mary nie jest taka. Uderzyło to kobietę w tak mocny sposób, że już nigdy po tej rozmowie nie była dawną sobą. Zaczęła podświadomie szukać męża, ale wszelkie męsko-damskie kontakty brzydziły ją. Męczyła się w piekle niezdecydowania i upokorzenia. Aż pojawił się Dick. Ubogi rodezyjski farmer, który zapragnął się ożenić. Zobaczył Mary w kinie i od tej chwili nie był w stanie przestać o niej myśleć. Mary z ulgą przyjęła obecność Dicka. Widać było, że ją uwielbia, a ona wreszcie mogłaby zamknąć buzie ludziom i pokazać, że właśnie jest taka, że nadaje się na żonę. Mgliste wyobrażenia o życiu na farmie zostały bardzo szybko skonfrontowane z bezlitosną rzeczywistością. Farma Dicka składała się kilku poletek, na których uprawiał on kilka różnych roślin. Domek składał się z dwóch izb przedzielonych zasłona, kuchni i mało używanej łazienki. Nie było sufitu, a jedynie blaszany dach rozgrzewający się do białości. Kilka sztuk mebli dopełniały szafki zrobione ze skrzynek i kartonów. Wszystko to było ubogie i brzydkie, żywcem przeniesione z dzieciństwa Mary. Początkowo kobieta starała się nadać domkowi charakteru i piękna. Ze swoich niewielkich oszczędności nakupiła materiałów, kilka bibelotów, szyła i haftowała na potęgę, żeby tylko czymś się zająć. Nawet wybieliła ściany, sama, bez żadnej pomocy.
W pewnym jednak momencie beznadziejność życia na ubogiej farmie dopadła ją. Jedynym zajęciem Mary, które sprawiało, że odżywała było ciągle besztanie, poprawianie i psychiczne znęcanie się nad kolejnymi czarnoskórymi homeboys, najętymi do pomocy w domu. Rozeszła się wieść, że Mary nie potrafi odpowiednio traktować swoich służących. Wynajdowała im prace bez sensu i twardo egzekwowała swoje rozkazy. W zapamiętaniu zapominała o tym, że nawet czarny homeboy musi jeść. A Dick? Uganiając się za kolejnymi mrzonkami, pomysłami bez sensu dotyczącymi kolejnych upraw, hodowli pszczół, itp. ciągle tracił pieniądze. Nie było ich na urządzenie domu, nie było na porządne sufity, które pozwoliłyby na wytrzymanie niesamowitego upału panującego w porze suchej. Porażka za porażką, to było życie Dicka. I ciągła myśl, że może w następnym sezonie się poszczęści, że może spłacą część długów, że może pojadą na wakacje. Mary jednak przestała wierzyć słowom Dicka widząc jego wieczną bezradność i niechęć do bardziej skomplikowanych, ekspansywnych upraw takich jak uprawa tytoniu. Kiedy farmer zachorował to Mary wyrwawszy się z apatii zajęła się robotnikami. Była twardym i bezlitosnym bossem – nie żartowała z Afrykanami jak Dick, nie dawała im chwili odpoczynku, wszędzie nosiła ze sobą trzcinkę do bicia. Jej stosunek do rdzennych mieszkańców Rodezji był miksem obrzydzenia, nienawiści i wszechogarniającego lęku. Kiedy jeden z pracowników, Moses, zrobił sobie kilkuminutową, ona uderzyła go trzcinką w twarz. Przez chwilę odczuwała straszny strach, że ten wielki czarny Afrykańczyk również ją uderzy. Tak się jednak nie stało. Moses wrócił do przerwanej pracy jak gdyby nic. Jakiś czas później kiedy Mary znów została bez pomocy domowej, Dick, który stracił już do niej cierpliwość, dał jej do pomocy Mosesa. Zapowiedział, że ma powstrzymać swoje fochy i zatrzymać Mosesa. Od tej chwili nastał przedziwny okres w życiu Mary. Napięta atmosfera w domu między Mary coraz bardziej popadającą w bierność i szaleństwo a Mosesem, który mimo, że cicho i perfekcyjnie wykonywał swoje obowiązki, wzbudzał w Mary przeraźliwy strach. Można powiedzieć, że trzymał ją w szachu nie wspominając o tamtym uderzeniu. Co więcej, Mary zobaczyła w nim człowieka z czego nie zdawała sobie sprawy, ale wzbudzało to w niej niepokój. Biali w tamtym czasie zwykli byli widzieć w Afrykanach zwierzęta rolne traktowane niewolniczo i skromnie wynagradzane. Moses zaś zadawał pytania i to w języku angielskim co było niedopuszczalne i traktowane za ordynarne. Nie podobało mu się to, że obserwowała go podczas jego prysznica, uznając, że należy mu się prywatność. Stupor Mary połączony bojaźliwym lękiem wytworzyły mieszankę, która doprowadziła ją do popadnięcia w obłęd i wytworzenia przedziwnej, niezdrowej relacji między nią a Mosesem, która mogła zakończyć się tylko w jeden, tragiczny sposób.

Książka zaczyna się śmiercią Mary. Wiemy więc jak skończy się jej historia, ale autorka pokazuje nam co doprowadziło do tego tragicznego wydarzenia. Widzimy jak nieszczęśliwe dzieciństwo Mary wpłynęło na jej dorosłe życie. Brak miłości między rodzicami i ich wieczne kłótnie sprawiły, że z własnej woli nigdy by nie zawarła małżeństwa, ponieważ nawet nie dopuszczała do myśli takiej możliwości. Mary po prostu wypierała ze świadomości rzeczy, które były dla niej nieprzyjemne – idea małżeństwa, seksualność, męskość utożsamianą ze znienawidzonym ojcem.

Twarde życie na farmie uzewnętrzniło ukryte cechy kobiety zmieniając ją z beztroskiej dziewczynki w nieprzystępną, złośliwą jędzę. Nagle uświadomiła sobie, że nie żyje własnym życiem, a stała się własną matką, niezadowoloną z życia i przygniecioną ciężarem biedy. Również nieudana ucieczka Mary do miasta, z dala od Dicka i jego farmy, odarła ją z marzeń o powrocie do pracy sekretarki, które hołubiła wiele lat. Dodatkowo kolejne porażki Dicka, jego niemożność ogarnięcia farmy i życia, sprawiły, że Mary w pewien dziwny, chory sposób przestała zauważać życie na farmie.

Kolejna przemiana Mary pod wpływem obecności Mosesa w osobę żyjąca w sferze marzeń, mówiąca do siebie i popadająca w bierność na długie godziny napawała mnie niepokojem. Atmosfera zrobiła się gęsta, nieprzyjemna, mroczna. Zamknięta w swoim szaleństwie prowadziła fikcyjne życie coraz bardziej oddalone od rzeczywistości.

Czy gdyby Mary pogodziła się z życiem na farmie i nie przejmując się własną dumą uczestniczyła w życiu społecznym od którego się zdecydowanie odcięła, skończyłaby inaczej? Może. Jednak sam charakter Mary, który nie pozwalał na głębsze związki, a dzięki któremu ona po prostu nie zauważała tego co jej się nie podoba lub co jest złe, nie dawał nadziei na wdrożenie się do życia na farmie. Mary nie była wstanie przewidzieć swojej przyszłości na farmie stawiając sobie za cel małżeństwo, a życie po ślubie było jedynie mglistym wyobrażeniem. Całe jej życie było porażką – jej życie motyla, które nie zaowocowało nawiązaniem żadnej głębokiej przyjaźni, jej małżeństwo z człowiekiem, którego nie kochała i którego nawet nie znała, jej życie na farmie, której nienawidziła. Utożsamiała je ze swoim biednym życiem w ciągłych przeprowadzkach w czasie dzieciństwa, a Dicka z pijanym, śmierdzącym ojcem. Seksualność dla Mary była czymś obrzydliwym, ponieważ kojarzyła ją z ojcem. Żyjąc z Dickiem prawie wcale nie miała z nim nie tylko żadnych kontaktów seksualnych, ale tez nie było między nimi żadnego okazywania uczuć poprzez przytulenie lub zwykły dotyk. Mary w pewien sposób zatrzymała się na etapie dziecka, skrzywdzonej dziewczynki, która kochając matkę, zawsze stawała po jej stronie utożsamiając swoje nieszczęśliwie życie z figurą ojca. Ojciec to zło, a więc Dick, jako mężczyzna, jest tez tym, które to zło sprowadził do jej życia.

Nie zamierzałam skupiać się na relacjach między białymi osadnikami a czarnymi mieszkańcami, bo to temat rzeka, ale najbardziej ruszył mnie fragment o tym, że osadnicy najbardziej bali się zobaczyć w czarnym drugiego człowieka. To właśnie zobaczyła w Mosesie, wychowanym w chrześcijańskiej misji, który nie tylko mówił po angielsku, ale również interesował się sprawami o których Mary nie miała pojęcia. Zobaczyła, że Moses to człowiek, który ma prawo do prywatności, własnego życia i którego uderzając go skrzywdziła niesprawiedliwie.

Acha, jednym z tematów książki jest bieda. Wiem jak wpływa na człowieka, jak zamienia nawet najbardziej chętną, aktywną osobę w bierną i nieszczęśliwą. I jak takie życzeniowe myślenie, że w przyszłym roku będzie lepiej lub „jak będę miała pieniądze to..” może ciągnąć się przez lata. Straszne jest przyznanie, że już nic się nie zmieni i już zawsze będzie tak jak teraz. Oto jest moja nowa rzeczywistość – bez perspektyw, bez pieniędzy i bez marzeń. A bez marzeń nie ma po co żyć.

Przerażająca książka, do której ciągle wracam w myślach. Rzeczowy styl, proste słowa i nieprzeładowane zdania sprawiają, że prawda w niej zawarta uderza z jeszcze większą mocą. Pomimo ciężkiego tematu książkę czyta się bardzo łatwo i szybko.
To moje pierwsze spotkanie z Doris Lessing, ale na pewno gdy tylko natkną się na inne książki tej noblistki chętnie po nie sięgnę.

Polecam wszystkim miłośnikom studium szaleństwa, niewyobrażalnego żaru i skomplikowanych relacji międzyludzkich oraz tym, których cykanie cykad doprowadza do obłędu.

‘I have been ill for years,’ she said tartly. ‘Inside, somewhere. Inside. Not ill, you understand. Everything wrong, somewhere.’

Mary wychowała się na afrykańskiej prowincji. Jej matka zajmowała się domem, a ojciec pracował na kolei. Dziewczynka nienawidziła kolejnych małych, biednych chatek, które z powodu licznych przeprowadzek zlały się w pamięci Mary w jeden koszmar...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zbliża się Halloween, więc postanowiłam wybrać jakąś szczególną książkę na ten czas. Wybór był trudny, ponieważ swego czasu czytałam horrory i fantasy na kilogramy. Potrzebowałam czegoś co miałoby i elementy nadnaturalne i sprawiłoby, że ciary przechodzą czytelnika po plecach. Wybór padł na Clive’a Barkera, ponieważ jest autorem, który miesza w swoich dziełach elementy horroru i fantasy w jeden z najlepszych i najciekawszych sposobów.

Ten brytyjski autor zaczął swoją karierę serią opowiadań zebranych w Books of Blood 1-6. Historie maja miejsce w świecie współczesnym zaludnionym zwykłymi ludźmi, którzy wikłają się w nadnaturalne i przerażające wydarzenia. Połączyły one klasyczne tematy fantasy z seksem, przemocą, bólem i religią. Pomimo tego, że to właśnie Books of Blood przyniosły autorowi popularność i szacunek nie tylko czytelników, ale również pisarzy takiego kalibru jak Stephen King i China Mieville, to wybrałam dla Was książkę napisaną przez Barkera w 1986 roku pt. ‘The Hellbound Heart’.

Jest to opowieść o Franku Cottonie, egoistycznym młodym mężczyźnie, którego życie to ciągła pogoń za różnymi przyjemnościami. Kiedy już wydawało mu się, że nie ma na świecie nić nowego czego mógłby doświadczyć, a nuda zaczęła się wkradać w jego codzienne życie, natknął się na tajemniczą opowieść o pewnym pudełku. Skonstruowane zostało przez Francuza Lemarchanda, a po jego otwarciu można doświadczyć nowych, ekstremalnych poziomów zmysłowych doświadczeń. Frankowi udaje się odnaleźć ten puzzle box, a po pewnym czasie odgaduje jaka konfiguracja go otwiera. Otwarcie pudełka otwiera również przejście nazywane the Schism, z którego korzysta rasa z piekła – Cenobici. Ich ciała są poprzekłuwane haczykami różnych rozmiarów, odsłonięte nerwy są wciąż drażnione, skóra poprzecinana i ponaciągana w różne strony. Pomimo tego przerażającego widoku Frank chce przystać na ofertę Cenobitów, którzy zaproponowali mu doświadczenia tego czego i oni doświadczają – najwyższej rozkoszy. Z początku mężczyzna był zadowolony – jego zmysły niesamowicie się wyostrzyły. Wyczuwał najlżejszy zapach, najdelikatniejszy dotyk i najcichszy dźwięk. Następnie wspomnienia zalały umysł Franka z siłą nieporównywalną do realnych doświadczeń. Kiedy myślał o kobietach, intensywność przywoływanych zdarzeń sprawiła, że Frank nie zdając sobie sprawy z tego co robi zaczął się masturbować w jednym z pokojów rodzinnego domu. Kiedy uznał, że to za dużo dla niego i chyba osuwa się w szaleństwo, wszystko się nagle skończyło. Zobaczył kobietę, strasznie zdeformowaną i siedzącą na stosie gnijących głów, której rozłożone nogi pozwalały dojrzeć krocze – to ona właśnie stała za tymi wszystkimi seksualnymi doznaniami, których doświadczył mężczyzna przed momentem. Powiedziała, że to były jedynie senne marzenia dając do zrozumienia, że teraz dopiero doświadczy on prawdziwych doznań.

Jakiś czas później do domu odziedziczonego po dziadkach wprowadza się brat Franka, Rory z żoną Julią. Julia, pomimo małżeństwa, wraca czasem w myślach do Franka, o którym słuch zaginął, ponieważ na tydzień przed swoim ślubem uprawiała z nim gwałtowny seks. Kiedy kobieta przeprowadza remont w domu, zacina się w palec w jednym z pokojów. Pokój ten ma dla niej szczególny urok. Jest w nim chłodniej niż w reszcie domu, ale Julia lubi się tam chować przed całym światem. Krople krwi, które upadły na podłogę, obudziły Franka, którego pewna część została w pokoju razem z jego spermą. Frank jest niematerialny, ale nie jest duchem. Jest jakby obecnością, która chce uciec przed strasznymi Cenobitami. Okazało się, że dla Cenobitów to ból i cierpienie jest najwyższą rozkoszą, a Frank nie był w stanie już tego znieść. Początkowo Julia jest w stanie usłyszeć jedynie szept Franka, ale zgadza się mu pomóc mając w głowie wizje brutalnej seksualności, która w dziwny i chory sposób ją we Franku pociąga. Flirtuje ona z mężczyznami i zaciąga ich do pokoju, gdzie wbija im nóż w serce. Krew odżywia Franka dając mu ludzką formę. W taki sposób zabija czterech mężczyzn. Jej przyjaciółka, Kirsty, podejrzewając, że Julia ma romans udaje się do jej domu, a tam odkrywa Franka, strasznego potwora, w na w pół ludzkiej postaci. Od tego momentu akcja przyśpiesza, staje się jeszcze bardziej krwawa, obrzydliwa i wypełniona przemocą.

Jeśli uda się nam po pewnym czasie otrząsnąć z tego ogromu krwi, spermy i cierpienia możemy dostrzec, że autor stworzył całkiem ciekawą filozofię, która bazuje na stwierdzeniu, że to ból daje największą przyjemnością. Przecież czasem podczas doświadczania wielkiej radości i szczęścia aż czujemy ból w piersiach. Dlatego więc dla Cenobitów nie ma żadnej różnicy między cierpieniem a szczęściem, ponieważ dają one taki sam efekt. I dlatego więc rasa ta ma tak strasznie okaleczone ciała – haki przekłuwają ich skórę, gwoździe wbite są w czaszkę. Czasem maja ciała poprzeszywane łańcuszkami. Z drugiej jednak strony ich pojawienie się zwiastuje zapach wanilii i dźwięk dzwoneczków, który z początku miły uchu stopniowo staje się nie do zniesienia. Tak samo jest z pudełkiem Lemarchanda, które jest pięknie skonstruowane, a prowadzi prosto do piekielnych głębi.

Postacie są skonstruowane w dosyć przewidywalny sposób zgodny zresztą z tradycją powieści gotyckiej. Kirsty jest niewinna i naiwna, Frank to niebezpieczny i zły bohater, Rory ma dobra naturę, a Julia to pomocnica tego złego, pozbawiona skrupułów.

Spotkałam się z wieloma negatywnymi opiniami na temat tej książki. Posądzana była ona o tanie epatowanie seksem i przemocą, po to by zszokować czytelników i zyskać popularność. Ja jednak zobaczyłam w niej coś więcej. Ile ludzi jest takich jak Frank, którzy nie dostrzegając tego jak wiele mają wciąż pożądają więcej i więcej. Ilu ludzi za wszelką cenę chce spełnić swoje marzenia, nie dostrzegając jak bardzo egoistyczne one są. Frank robi to na co ma ochotę w sposób zupełnie nieskrępowany dlatego zostaje ukarany jak najsurowiej. Barker używa obrazu piekła personifikując go w postaciach Cenobitów, ponieważ jest on osobą religijną i wbrew obiegowej opinii często zawiera chrześcijański przekaz w swoich dziełach.
Jest to bardzo mocna, wstrząsająca książka, która sprawia, że zaczynamy myśleć czy naprawdę nasze zwykłe życie jest aż tak nudne jakie myśleliśmy. Prześwietna, krwawa lektura. Nie jest to lektura na hamerykańskie, cukierkowe Halloween, ale na noc, w której bramy piekła się otwierają, a na powierzchnie wychodzą przerażające kreatury.

Polecam również filmy nakręcone na bazie książek a noszące tytuł bodajże „Hellraiser”. Mimo, że różnią się poziomem warte są obejrzenia (jesli ktoś lubi taka dawkę przemocy, krwi i piekła).

Polecam wszystkim hedonistom, żeby zobaczyli co ich może czekać w przyszłości oraz miłośnikom kaszanki i krwistych steków.

Zbliża się Halloween, więc postanowiłam wybrać jakąś szczególną książkę na ten czas. Wybór był trudny, ponieważ swego czasu czytałam horrory i fantasy na kilogramy. Potrzebowałam czegoś co miałoby i elementy nadnaturalne i sprawiłoby, że ciary przechodzą czytelnika po plecach. Wybór padł na Clive’a Barkera, ponieważ jest autorem, który miesza w swoich dziełach elementy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

‘First Love, Last Rites’ to pierwszy zbiór opowiadań Iana McEwana opublikowany w połowie lat siedemdziesiątych. Składa się z ośmiu opowiadań, w których w większości bohaterami są dzieci lub ludzie dorośli, którzy z różnych powodów zatrzymali się w rozwoju psychicznym na okresie dzieciństwa/dojrzewania.

Mężczyzna zafascynowany dziennikami swojego dziadka, w których znalazł niesamowity sposób na… zniknięcie. Chłopiec, który ogarnięty myślą o tym, żeby mieć już ten pierwszy raz za sobą, znajduje sposób na utratę cnoty, który w najlepszym razie można nazwać niesmacznym. Cudowne lato kolejnego chłopca spędzone z nową współlokatorką, zakończone w bardzo gwałtowny sposób. Próba przedstawienia teatralnego, która wymyka się spod kontroli. Spacer znudzonego młodego mężczyzny z małą sąsiadką w upalny dzień, którego konsekwencje okazują się tragiczne. Mężczyzna – noworodek, który marzy o powrocie do ciemnego i przytulnego łona matki. Wspólne mieszkanie pary młodych ludzi, które wypełnione biernością i pustką, zmienia się pod wpływem pewnego wydarzenia. Kolejny młody chłopiec zagubiony w teatralnym, sztucznym świecie swojej ciotki doświadcza rozmycia własnej tożsamości.

W swoich opowiadaniach McEwan pokazuje co może wyniknąć z nudy, braku moralnego kręgosłupa, presji rówieśniczej. Pokazuje również, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć tego co może wydarzyć się za chwilę, a śmierć może nadejść nawet w chwili radosnego szczęścia. Opisuje nam jak z pozoru trywialne wydarzenie potrafi tak silnie na nas wpłynąć, że wyrywa nas z stuporu, z którego nie mogliśmy się otrząsnąć przez długi czas. Jak wychowanie może wpłynąć na nasze dorosłe życie, a przede wszystkim zadaje pytanie czym jest ta „dorosłość”? Nie daje nam odpowiedzi na to pytanie, oprócz takiej, że ten termin na pewno nie odnosi się do wieku człowieka.

Tytuł zbioru odnoszący się do jednego z opowiadań w nim zawartych opowiada również o tematach podejmowanych w poszczególnych historiach. Miłość, seks, inicjacja, pożądanie, śmierć, morderstwo, gwałt, wycofanie się z świata. Znajdziemy to wszystko plus jeszcze szczyptę magii, odrobinę tajemnicy i dusznej teatralności.

Co świadczy o wyjątkowości tych historii? Najpierw chcę Wam powiedzieć, że nie jestem czytelnikiem, którego łatwo zszokować. Te jednak opowiadania sprawiły, że żołądek przewrócił mi się na drugą stronę, zrobiło mi się niedobrze, a po ich przeczytaniu pozostał mi nieprzyjemny posmak w ustach. Czytałam je z niedowierzaniem i obrzydzeniem. Myślę, że ich siła nie tkwi w opisywanych w nich wydarzeniach, a chyba w potędze języka, którym są napisane, który beznamiętnie opowiada o kolejnym przekraczaniu granic, jak również sprytnych zabiegów podjętych przez autora, które wprowadzają element zaskoczenia. Jeśli w przypadku ‘Homemade’ możemy przewidzieć co się stanie, to w przypadku innych opowiadań mimo tego, że spodziewałam się zaskoczenia nie byłam przygotowana na to co w nich znajdę (tak jak w ‘Butterflies’). Wszystkie one są raczej spokojne, trochę senne i nierealne, a jednocześnie wypełnione agresją i przemocą. Każde z tych opowiadań opowiada o obsesji, niezdrowej fascynacji, strachu i ułomnościach natury ludzkiej. O tym jak ludzie wykorzystują innych, zarówno fizycznie jak i psychicznie.

Myślę, że w momencie kiedy były one opublikowane po raz pierwszy wzbudziły wiele wzburzenie zarówno wśród czytelników jak i krytyki. Teraz, po latach, może już tak nie szokują, ale zdecydowanie wywołują w czytelniku wrażenie dyskomfortu i zapadają w pamięć. Na przestrzeni tych kilku dni od kiedy zakończyłam czytanie wielokrotnie do nich w myślach wracałam lub raczej powinnam powiedzieć – wielokrotnie mnie w myślach niepokoiły. Są jak suche, piaszczyste powietrze, które nie pozwala odetchnąć pełną piersią.

Polecam wszystkim miłośnikom lęków i chorych namiętności jak i tym, którzy nie boją się stawić czoła odwiecznym obsesjom kryjącym się w ludzkiej naturze.

‘First Love, Last Rites’ to pierwszy zbiór opowiadań Iana McEwana opublikowany w połowie lat siedemdziesiątych. Składa się z ośmiu opowiadań, w których w większości bohaterami są dzieci lub ludzie dorośli, którzy z różnych powodów zatrzymali się w rozwoju psychicznym na okresie dzieciństwa/dojrzewania.

Mężczyzna zafascynowany dziennikami swojego dziadka, w których znalazł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jeden dom. Sześciu mieszkańców. Sześć różnych, pokręconych historii.

Parter.

Janet. Prowadzi zajęcia z odchudzania. Odbiera dziwne telefony od Midnight Feast Front. Telefony, które opisują syrop cieknący po brodzie, śliwkowe desery z kremem i soczyste steki z chrupiącymi ziemniaczkami.

Brian. Luzak. Ma obsesje na punkcie kobiet ciężko chorych, wręcz umierających. Poznaje je na różnych grupach wsparcia.

I piętro.

Barbara. Singielka, nowa w mieście. Sprzedaje rzeczy do makijażu i oszczędza na czesne do szkoły piękności.

Matt. Singiel, pracuje w domu poprawiając zdjęcia modelek. Obsesyjnie myje ręce, chodzi w rękawiczkach.

II piętro.

Mrs Durbach. Staruszka, którą rodzina zainstalowała w tym mieszkaniu, aby było ją łatwiej odwiedzać. Oczywiście, nikt jej nie odwiedza oprócz sprzątaczki. Taka cicha i nieszkodliwa, że się jej nie zauważa. Dosłownie wtapia się w tło. Z racji zdrowia nie może wychodzić z domu.

Marion. Chorobliwie otyła. Organizuje orgie wypełnione seksem, jedzeniem i alkoholem. Nie zna słowa „stop”.

Dom.

141 Rottin Road. Wybudowany w 1865, sześć identycznych mieszkań składających się z sypialni, pokoju dziennego z osobną kuchnią i łazienką. Też skrywa swoje tajemnice.

Każda z tych osób ma swój sekret, który sprawia, że wcale nie jest okej. Od pierwszych stron uznałam Briana za skrzywionego, ale okazało się, że nie tylko on jest pokręcony. Nie chcę opisywać dalszej akcji, ale znajdziecie tam śmierć, choroby, zdeprawowanie, samotność, namiętności i obsesje. Powieść ta pozostawiła niesmak, a czytana przed snem sprowadziła chore sny. Wszystko tam jest pokręcone, nierealne, chore i dziwne. Potęguje to szata graficzna – jedna kolorystyka oscylująca dookoła bieli i niebieskawej zieleni (?). Gruba kreska i specyficzne przedstawienie twarzy spowodowały, że czasem lekko gubiłam się w tym kto jest kim, ale historie kryjące się w przeszłości bohaterów komiksu pomagały mi rozeznać się w fabule. Jest obrzydliwie, ale i ciekawie. Z jednej strony wydaje się, ze poszczególne historie mieszkańców domu są niemożliwe, ale cóż my tak naprawdę wiemy o swoich sąsiadach? Miły pan z naprzeciwka może obsesyjnie ściągać hardcorowe porno, a wredna sąsiadka z dołu może czytać co wtorek chorym dzieciom bajki w szpitalu.

Komiks stawia pytanie czy to kim jesteśmy zależy jedynie od nas czy może wyłącznie od otoczenia? A może to wydarzenia, których doświadczamy kształtują nasza osobowość? Na ile możemy poradzić sobie z własnymi obsesjami? A może nie mamy na nie wpływu i po prostu jesteśmy ich niewolnikami? Powieść naprawdę sprawiła, że zaczęłam się nad tymi kwestiami głębiej zastanawiać, mimo że wcześniej niezbyt mnie interesowały takie sprawy.

Świetna opowieść przeczytana/oglądnięta w jeden wieczór, a w głowie zostaje na długo.

Polecam wszystkim fanom mrocznej powieści graficznej, miłośnikom obsesji i dziwności.

Jeden dom. Sześciu mieszkańców. Sześć różnych, pokręconych historii.

Parter.

Janet. Prowadzi zajęcia z odchudzania. Odbiera dziwne telefony od Midnight Feast Front. Telefony, które opisują syrop cieknący po brodzie, śliwkowe desery z kremem i soczyste steki z chrupiącymi ziemniaczkami.

Brian. Luzak. Ma obsesje na punkcie kobiet ciężko chorych, wręcz umierających. Poznaje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zygmunt Maciejewski siedzi w więzieniu na Zamku. I zapomina. Zapomina informacje na temat przedwojennych bandziorów, podejrzanych typów, zwykłych kieszonkowców. Zapomina twarze. Zapomina co to wolność i wolna wola. Zapomina, że życie bywa dobre. Albo chociaż znośne. Pamięta jednak o tym co najważniejsze – o swojej żonie, Róży, i synku, Olku. Pamięta o swoim byłym podwładnym, Witoldzie Fałniewiczu. Pamięta również o tym, żeby się nie zeszmacić do końca. Cóż jednak robić jak ubecja ciśnie, składa propozycje. Przecież to teraz nowa władza. Może ochronić rodzinę Maciejewskiego i jest w stanie wyciągnąć z więźnia Fałniewicza. Tak więc Zyga zgadza się na współpracę z majorem Grabarzem. Dostaje pseudonim „Bokser”. Początkowo ma rozwikłać sprawę zabicia pewnego Żyda i tego kto mógł na tej śmierci zyskać. Okazuje się jednak, że śmierć Wasertregera to jedynie wierzchołek góry lodowej. Zadaniem Zygi staje się rozpracowanie nastrojów społecznych i zapobieżenie pogromowi w Lublinie, takiemu jaki dokonał się wcześniej w Krakowie. Wszystko staje się jeszcze bardziej skomplikowane, o okazuje się, że jest ktoś pracujący w SB lub znajdujący się w kręgu władzy kto macza palce w sprawie żydowskiej i czerpie z niej korzyści. Przy dopiero kształtujących się organach bezpieczeństwa nowej, powojennej Polski, Zyga trafia w sam środek walki o władzę, w której hierarchia zmienia się równie szybko jak szybko produkowane są propagandowe ulotki antyżydowskie.
Lublin lat powojennych nie jest tym znanym Zydze przed wojną. Okazuje się, że dawny spec od miejskiego półświatka musi na nowo uczyć się reguł panujących w mieście. Traktowany jest po trosze jako irytująca zawalidroga, a po trosze jak relikt przeszłości. Dopiero jego nieustępliwe śledztwo, wścibstwo oraz zaburzanie ustalonych już reguł w nowym przestępczym świecie sprawiają, że zwraca na siebie uwagę tych, którzy teraz rządza Lublinem czy to oficjalnie czy wręcz przeciwnie. Dodatkowo nowe władze działają tak brutalnie i agresywnie jak kiedyś przestępcy, ale ich bandyckie zachowania nie dość, że są legalne to jeszcze powszechnie akceptowalne. Co więcej, również mieszkańcy Lublina się zmienili. Nie ma już wieczornego życia na ulicach, sąsiedzkich pogaduszek, śmiechu i zabaw dzieci. Teraz mieszkańcy Lublina są cisi, zestresowani, nie dbają o wygląd, a wieczorami zamykają się w domach nie z obawy przed bandytami, a przed bandycką władzą i donosami sąsiadów. Nie tak wyobrażano sobie nową, wolną Polskę.
Maciejewski jednak brnie w swoim śledztwie nieustępliwie chwytając się nikłej nadziei na wyrwanie z Zamku eks-tajniaka Fałniewicza jak i myśląc o odzyskaniu żony i dziecka. To ta nadzieja sprawiła, że nie tylko pomógł Grabarzowi, ale również milicji, która nie potrafiła rozwikłać zagadki seryjnych morderstw.
Jestem wielką fanką Zygi Maciejewskiego. Naprawdę. Pomimo tego, że nie budzi on we mnie sympatii swoją „radosną” osobowością to lubię to postać za to, że robi to co słuszne, niezależnie od tego czy oznacza to współpracę z Polakami, hitlerowcami czy ubecją. Zawsze to jego postać uważałam za główną w każdej z powieści Wrońskiego z tej serii. Jeśli jednak chodzi o „Pogrom w przyszły wtorek” to najmocniejszą strona tej książki jest obraz Lulina w pierwszych miesiącach po „wyzwoleniu” gdzie panuje powszechne rozczarowanie i ciężka, przygnębiająca atmosfera. Nigdy nie zastanawiałam się jak właściwie toczyło się życie w tamtym okresie. Jesień roku 1945 wcale nie okazała się szczęśliwą. Nie znajdziemy w tej książce opisów pozytywnych, radosnych ludzi, którzy wreszcie mogą być wolnymi w ich nowej Polsce. Jest to Polska zeszmacona, zniszczona, w której brak tlenu. Szarzy ludzie na szarych ulicach prowadza szare życie. Wszechogarniająca beznadzieja wypełza z każdej strony. Nawet powojenny półświatek jest jakiś bardziej zły, agresywny i bezlitosny. Nie wiadomo kto jest przyjacielem a kto wrogiem. Jednak Zydze dzięki bogatemu doświadczeniu zdobytemu na ulicach przedwojennego Lulina udaje się pozostać na powierzchni i wybadać teren.
Nie ma w tej książce zbyt wielu pozytywnych postaci. Ludzie postawieni przed moralnymi dylematami bez zastanowienia rezygnują ze swoich zasad wybierają c mniejsze zło. Tak jak w przypadku Róży, która aby zapewnić swojemu synkowi godne życie rozpoczyna związek z sekretarzem Walakiem. Chyba najbardziej pozytywnie odebrałam postać emeryta- włamywacza Myszkowskiego, który po starej „znajomości” pomaga Maciejewskiemu w otwarciu pewnych drzwi. Pięknie pokazane jest jak pojęcie honoru łączy przedwojennego jakby nie patrzeć przestępcę i eks-policjanta.
Osobną sprawą jest pokazany w historii antysemityzm. Istniał on chyba od zawsze, tak jak od zawsze Żydzi prowadzili swoje interesy w Polsce, ale teraz zostaje on wykorzystany przez nową władzę. I to wykorzystany tak, żeby było lepiej dla tych, którzy siedzą na stołkach u góry. Dlatego nie powinno dziwić, że pomimo początkowej sympatii skierowanej ku propagatorom antysemityzmu w miarę rozwoju akcji i przesuwania sił w inną stronę zostaje on potępiony. Nie oszukujmy się, nie chodzi tu o jakąś wymyśloną ideologię jak w przypadku hitlerowskich Niemiec, a o to na czym można więcej ugrać – na antysemityzmie czy raczej na jego potępieniu. Jak zwykle władza nie widzi Żyda-człowieka, a jedynie kartę przetargową w zdobyciu większych wpływów.
Powieść ta początkowo jedynie przygnębiła mnie. Potem jednak w miarę czytania wzbudziła we mnie irytację, a na końcu złość. Na kogo? Na tych, przez których Polska i Polacy byli tak przygnębieni. Nie chodzi mi tu o nową, komunistyczną władzę czy ogólnie o Rosjan tamtego czasu, ale o wszystkich ludzi, którzy zamiast tego, żeby dążyć do nowej Polski, myśleli jedynie o tym jak na niej zarobić. Na tych, którzy dzierżyli wtedy władzę ale też na zwykłych ludzi, którzy zamiast pomóc drugiemu spreparowali na niego donosik.
Świetna pozycja. Zyga jak zwykle w (nie)formie. Ale posprzątać w domu to mógłby.
Polecam wszystkim fanom Maciejewskiego, retro-kryminałów jak i wielbicielom ciętego języka i ironicznego humoru.

Zygmunt Maciejewski siedzi w więzieniu na Zamku. I zapomina. Zapomina informacje na temat przedwojennych bandziorów, podejrzanych typów, zwykłych kieszonkowców. Zapomina twarze. Zapomina co to wolność i wolna wola. Zapomina, że życie bywa dobre. Albo chociaż znośne. Pamięta jednak o tym co najważniejsze – o swojej żonie, Róży, i synku, Olku. Pamięta o swoim byłym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Twelve bar blues: the most common harmonic progression in all jazz; it comprises twelve bars based on tonic (I), dominant (V) and subdominant (IV) harmonies, organized in the simple pattern: I-I-I-I-IV-IV-I-I-V-V-I-I.

Jak opisać opowieść rozciągającą się na przestrzeni dwóch wieków i trzech kontynentów? Jak opisać historie osób wciągniętych w tą okrutną grę zwaną życiem, w której zasady nie znaczą nic, a ważniejsze od nich są namiętności? Może zacznijmy od początku…

Na początku było dwóch chłopców. Żyli oni pod koniec XVIII wieku w Afryce. Mutela był synem najpotężniejszego zukulu, czarownika, w całym Kraju Księżyca. Zike był synem leniwego rolnika. Jeden z nich już od urodzenia znał swoje przeznaczenie jako następcy zukulu w wiosce. Drugi posiadał niezwykły talent, głos, który targał struny duszy ludzkiej jak żaden inny. Mutela i Zike, urodzeni na przestrzeni kilki dni, zostali przyjaciółmi. Jak zwykle w takich historiach pojawiła się dziewczyna, w której obaj się zakochali. Piękna Vacheke, córka wodza wioski. Mutela, jako przyszły zukulu, nie mógł się ożenić z córką wodza, bo było to wbrew obyczajowi. Zike był tylko biedakiem o głosie jak błogosławieństwo. Głos ten zjednał mu jednak przychylność Vacheke i jej rodziny. Mutela wiedział, że nie może sprzeciwić się obyczajowi, więc pogodził się z tą decyzją. Niestety, w sercu młodego czarownika zagnieździł się przebiegły wąż zazdrości. Rósł tam tak długo, aż wypełnił jego całe serce. W nocy przed ślubem przyjaciela, w sercu Muteli nie było już więcej miejsca na żadne uczucie oprócz zazdrości. W dzień ślubu Vacheke odkryła, że Zike zniknął. Nikt, oprócz młodego czarownika, nie wiedział co się z nim stało. Dziewczyna z żalu i tęsknoty za ukochany utopiła się w jeziorze. Jakiś czas później Mutela ożenił się, a każdy dzień jego małżeństwa przypominał piekło. Modlił się o śmierć, ale jego przeznaczeniem było żyć aż do późnych lat starości z brzemieniem tego co uczynił. W dniu, w którym dzięki magii przeniósł Zike wiele kilometrów od rodzinnej wioski zaciągnął niego ogromny dług. Zadośćuczynienie jednak będzie należało do późniejszych pokoleń.

Dissonance: a combination of notes that sounds discordant; in classical music, dissonances generally require resolution to consonance; in jazz, many milder dissonances are elements of the harmonic vocabulary.

Sto lat później w Cooltown, gorszej czarnej części Mount Marter w Luizjanie, urodził się Fortis James Holden, znany później jako Lick Holden. Wychowywał się on w domu bez ojca, ale z dużą ilością „wujków”, z półsiostrami i półbraćmi oraz z Sylvią, siostrą, która nią wcale nie była. Lick z czarną duszą i skórą i Sylvia, w środku czarna jak jej brat-niebrat, ale ze skórą, w której było tylko jedna czwarta murzyńskiej krwi. On, który dzięki niej grał jazz czterema części ciała tak jak nikt inny. Ona, która sprzedając ciało białym, śpiewała głosem czarnym jak smoła. Miłość, która mogła się udać, ale miała nie w tym miejscu i czasie.

Polyphony: the simultaneous combination of more than one melodic line.

Kolejne 100 lat później i poznajemy kolejną Sylvię – kropla czarnej krwi zrodzona z białych rodziców. Urodzona na kurwę, jak sama o sobie mówi. Wciąż poszukująca odpowiedzi na pytanie czy i dlaczego jest czarna i co to dla niej oznacza. W poszukiwaniu przeszłości swojej rodziny poznaje Jima, młodego chłopaka, który żyje z dnia na dzień, od interesu do interesu, który równie szybko traci zainteresowanie jak i nakręca się na nowe rzeczy. W podróży poznają Musę, afrykańskiego zukulu, którego przeznaczeniem jest spłacenie długu zaciągniętego wiele lat wcześniej przez jego przodka i zadośćuczynienie jego win.

Co jest głównym tematem tej książki? Z obiektywnego punktu widzenia jest to historia czarnoskórych, doświadczenia, które były ich udział na przestrzeni wieków, jak i to jak zmieniało się (albo wręcz przeciwnie) podejście do kwestii koloru skóry. Wiele rzeczy wiedziałam już wcześniej, bo jednak większość ludzi wie o niewolnictwie w Stanach Zjednoczonych, jak i o późniejszej dyskryminacji czarnoskórych. Sporo rzeczy się dowiedziałam, ale o tych zmilczę, bo nie chcę zepsuć Wam przyjemności czytania.
Jeśli mam kierować się sercem, a nie głową, to odpowiedź na wcześniejsze pytanie jest zgoła inne. Według mnie głównym tematem powieści jest miłość – miłość pełna seksu, namiętności, (nie)spełnienia, zdroworozsądkowa jak i ta powstała w wyniku porywów serca, zmieniająca losy, przynosząca śmierć, będąca przeznaczeniem. Nie ma w tej miłości romantyczności, ale jest krwista i prawdziwa.

She thought abut how lovers like to describe their meeting as ‘fate’, as if that were somehow the most romantic notion in the world. ‘We were meant to be together,’ pimpled youths said to their hipless partners, as though that helplessness marked some kind of strength. ‘You are my destiny,’ a celluloid goddess breathed into a prominent pectoral and she spoke so huskily that it sounded like the highest form of flattery when, in fact, her real meaning was that she no more chose him than she chose to allow time to pass. And what was so romantic about that?

A jeśli już mowa o przeznaczeniu to opowieść snuta w tak doskonały sposób przez Neate’a stawia pytanie czytelnikowi co jest naszym przeznaczeniem a co wyborem, którego dokonujemy świadomie. Czy w ogóle istnieje coś takiego jak wybór, jak świadome kierowanie swoim losem? Czy Lick mógłby zdecydować o porzuceniu myśli o znalezieniu swojej nie-siostry, o wyparciu miłości do Sylvii, a zamiast tego czy mógłby zostać jazzmanem znanym tak jak Luis Armstrong? Z drugiej jednak strony są w tej historii wyrachowane decyzje, wybory, które mają doprowadzić do celu. Nawet po trupach.

Jest to też wielka historia o tęsknocie, stracie i wszechogarniającym smutku spowodowanym prostym faktem, ze życie łamie serce. Tęsknota za miłością, spełnieniem, rodziną. Ciągła pogoń za celem, który mimo, że tak bliski i zwykły jak wspólne życie z ukochaną osobą, ciągle wymyka się z rąk. Utrata tożsamości, wolności, brak rodzinnej historii sprawiają, że jest się niepełnym, że nie można ruszyć na przód z życiem, bo ciągle żyje się w nieznanej przeszłości.

Niemożliwe jest opisanie tej historii i wszystkich emocji, które ona we mnie wzbudziła. Mamy tu muzykę, jazz prawdziwy jak życie i blues stary jak i sama opowieść. Mamy magię, afrykańską mitologię ciągle żyjącą w duszach czarnych Amerykanów. Jest przeznaczenie i ciężar historii odbijający się na życiu wielu ludzi powiązanych cienką linią wspólnego losu. Jest pokazanie roli rodziny, która pomimo tego, że często lekceważona, pomaga nam w stworzeniu własnej tożsamości. Jest tu wszystko. I wszystko jest pięknie napisane. Nie wiem jak inne książki Patricka Neale’a, ale ta jest mistrzowsko napisana i opowiedziana.

Wielkie brawa dla autora za oddanie języka czarnych z początków XX wieku. Ciężko było mi się wczuć w atmosferę oddanej mowy i z początku wiele nie rozumiałam, ale dałam się ponieść historii i po pewnej czasie wszystko nabrało sensu.

‘I may be a Shooter!’ Naps shouted. ‘And that’s why I ain’t got no big cookies! But I still know how much that smarts!’

Wiem, że fakt, że autor jest biały wzbudził trochę kontrowersji. Pojawiły się pytania czy biały pisarz ma prawo pisać w taki sposób o czarnych? Czy w ogóle ma prawo pisać o czarnych? Czy robi to dlatego, ze chce pokazać światu fajną historię czy może chce wzbudzić kontrowersje i napchać sobie portfel? Mnie to nie interesuje, bo książka jest przednia i to się liczy.

Acha, jeszcze jedna sprawa. Każdy z rozdziałów opisany jest odpowiednim znakiem oznaczającym odpowiedni takt w tytułowym twelve bar blues co daje wskazówkę czytelnikowi, które partie opowieści są najważniejsze, a które je jedynie dopełniają. Jest to bardzo ciekawy sposób wartościowania historii.

Początkowo ciężko było mi się w gryźć w tą historię, ale po pewnym czasie czytając nie zauważałam upływu czasu. Wciągnęły mnie historie nie tylko głównych bohaterów, ale również wszystkich drugoplanowych bohaterów jak Toothless Nap, równie soczystych jak i ci najważniejsi. O to, jest odpowiednie słowo – ta opowieść jest soczysta, pełnokrwista i buzująca.

Polecam tym, którzy lubią epickie opowieści i gęstą, pełną emocji prozę.

Twelve bar blues: the most common harmonic progression in all jazz; it comprises twelve bars based on tonic (I), dominant (V) and subdominant (IV) harmonies, organized in the simple pattern: I-I-I-I-IV-IV-I-I-V-V-I-I.

Jak opisać opowieść rozciągającą się na przestrzeni dwóch wieków i trzech kontynentów? Jak opisać historie osób wciągniętych w tą okrutną grę zwaną życiem, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

It was supposed to be the end of a dream – the perfect marriage.

Tak, tak, spełniło się marzenie Agathy – zdobyła miłość swojego sąsiada, Jamesa Laceya, i przypieczętowała ją ślubem. Dwutygodniowy miesiąc miodowy również był idealny – wypełniło go zwiedzania Pragi i Wiednia oraz seks. Niestety, pomimo początkowego szczęścia serce Agathy nie zaznało spokoju. Tuż po powrocie z wyjazdu Agatha starając się być perfekcyjną panią domu i przykładną żoną przy mężu zrobiła pranie wsadzając rzeczy swoje jak i Jamesa do jednej pralki. Niestety, okazało się, że nie mając pojęcia o pracach domowych nie posegregowała prania kolorami i wszystkie rzeczy zafarbowały na różowo. I od tego wszystko się zaczęło – wielka kłótnia między świeżo upieczonymi małżonkami rozpoczęła pasmo nieszczęść. Nie minęło wiele czasu, a James i Agatha zamieszkali osobno, we własnych domach, a po serii uszczypliwości i małych szpileczek wbijanych Agacie przez męża (a to spódnica jak latawicy, a to make up za mocny jak na jej wiek) doszło do wzajemnych oskarżeń o niewierność i publicznej awantury. Po niej to James zaginął, a w jego domu znaleziono ślady krwi. Podejrzenie padło na Agathę, a jej sytuację pogorszyło jeszcze znalezienie rzekomej (lub nie) kochanki męża zamordowanej we własnym domu. I zgadnijcie kto ją znalazł? Tak, Agatha. Razem ze swoim przyjacielem, sir Charlesem Fraithem, rzuca się w wir poszukiwań męża, które zaprowadzą ich aż na południe Francji.

Lubię Agathę Raisin. Jest irytująca, wredna i wścibska, ale ją lubię. Może dlatego, że wydaje się być tak prawdziwa? Trzyma się tej swojej młodości, ubiera w za krótkie kiecki, a twarz chowa pod tona makijażu. Narzeka na wąsik, który bierze za oznakę starości, a wstając rano wygląda strasznie. Nie jestem pewna czy chciałabym mieć ją za sąsiadkę lub za przyjaciółkę, ale herbaty bym się z nią napiła. A, pal to licho, nawet zjadłabym z nią jeden z jej obiadów z głębi zamrażalki przygotowywanych w mikrofali. Ujęła mnie swoją miękciejszą stroną, tą uniwersalną potrzebą posiadania kogoś do kochania, smutkiem jej samotności, które to uczucia chowa za maską twardej baby. W głębi serca Agatha jest jak każdy człowiek, ma potrzebę miłości, opiekowania się kimś. Chce, żeby to nią też się ktoś zaopiekował, tak, żeby mogła zrezygnować choć na chwilę z bycia silną babką.

Co do fabuły tej akurat części serii to wolałabym przemilczeć ten temat. Oj, słabiutko, słabiutko. Cała intryga zaczyna się ciekawie, ale w pewnym momencie zaczyna utykać. Ciągłe powroty Agathy do osób z kręgu Mirandy, zamordowanej (nie)kochanki Jamesa, sprawiają wrażenie jakby autorka straciła pomysł na fabułę, a chciałaby zapełnić jeszcze choć trochę stron. Zbiegi okoliczności, które pozwoliły Agacie na rozwiązania zagadki wydają się sztucznie ponaciągane i bardzo mnie rozczarowały. Wiem, że jest to lekka kryminalizująca (jest takie słowo?) lektura, ale swoim niskim poziomem bardzo mnie zawiodła. Mam nadzieję, że kolejne tomy o Agacie sprawią mi więcej przyjemności.

Polecam wszystkim, którzy zaczynając serię czytają wszystkie jej tomy jak i zagorzałym fanom Agathy Raisin.

It was supposed to be the end of a dream – the perfect marriage.

Tak, tak, spełniło się marzenie Agathy – zdobyła miłość swojego sąsiada, Jamesa Laceya, i przypieczętowała ją ślubem. Dwutygodniowy miesiąc miodowy również był idealny – wypełniło go zwiedzania Pragi i Wiednia oraz seks. Niestety, pomimo początkowego szczęścia serce Agathy nie zaznało spokoju. Tuż po powrocie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Qwilleran, felietonista i persona znana nie tylko ze swoich wspaniałych wąsów, ale również z ciętej pióra w Moose County i okolicach, zostaje poproszony przez swoją przyjaciółkę, Lori Bambę, o wytłumaczenie niepokojąco mrocznej atmosfery panującej w hotelu Nutcracker, który jest przez nią i jej męża, Nicka, prowadzony. Jako, że Qwill został akurat w tym czasie „słomianym wdowcem” (jego Polly wybrała się razem z siostrą na zwiedzanie muzeów Wschodniego Wybrzeża) chętnie przystał na propozycję spędzenia dwóch tygodni w hotelu. Dodatkowym atutem krótkich wakacji w Black Creek jest przepiękne położenie hotelu, jak i smaczna kuchnia prowadzona przez nowego szefa. No i dziennikarz poczuł, że może być to świetna okazja do znalezienia kilku ciekawych tematów na felietony do rubryki „Piórkiem Qwilla” w „Moose County coś tam”.

Pięknie urządzony apartament w hotelu nie przypadł jednak do gustu podopiecznym felietonisty – dwóm syjamczykom – Kao K’o-Kungowi, zwanemu Koko, i Yum Yum, które wydzierając się w niebogłosy przeszkadzały innym gościom. Dlatego więc właściciele hotelu zaproponowali przeniesienie się całej ferajny do jednego z kilku domków, położonych urokliwie niedaleko strumienia przepływającego przez posiadłość należąca do państwa Bamba. Przenosiny jednak uniemożliwiło zaginięcie mężczyzny wynajmującego domek. Kiedy Qwill chcąc poznać topografię terenu przylegającego do hotelu posadził sobie Koko na ramieniu i wybrał się na spacer brzegiem strumienia. W pewnej chwili Koko zesztywniał wskazując swojemu właścicielowi punkt na środku strumienia. Tym punktem okazała się być łódka z ciałem turysty wynajmującego domek. Mimo tego, że ani Qwill ani Koko nie zamierzali rozwiązywać detektywistycznych zagadek to jednak mrowienie wąsów dziennikarza jak i szósty zmysł Koko sprawiły, że znaleźli się w samym centrum wydarzeń.

Główną zaletą książek z tej serii jest niesamowity Koko i łagodna Yum Yum. Uwielbiam ten koci duet i od czasu przeczytania pierwszej części zapragnęłam mieć syjamczyka (pomimo tego, że zawsze miałam kocie kundelki i wbrew opinii, że syjamczyki są wredne). Ich królewsko kocie usposobienia ubarwiają akcję, a niesamowity zmysł Koko w odkrywaniu prawdy i łączeniu faktów wraz z wnikliwością Qwillerana sprawiają, że kryminaliki te są jedyne w swoim rodzaju.

Tak też i jest w przypadku tej części. Gdyby nie Koko, odkrycie prawdy zajęłoby policji o wiele więcej czasu, a może i okazałoby się niemożliwe. Ciężko jest mi coś konkretniejszego napisać, ponieważ akcja w powieści płynie wartko, a każdy szczegół jest ważny. Oprócz wątku kryminalnego, Qwilleran jak zwykle działa na rzecz innych biorąc udział w wielu inicjatywach. Aż żal bierze, że wszędzie nie ma tak współpracującej ze sobą i pełnej inicjatyw społeczności. Dodatkowym smaczkiem są opisy potraw, których próbuje dziennikarz, a trzeba wiedzieć, że jest on znawcą i smakoszem lokalnej kuchni. Przeżywa również rozterki sercowe spowodowane tym co pisze Polly Duncan na pocztówkach przesyłanych ze swojej wędrówki.

Mimo, że seria o „Kocie, który…” jest nierówna i część tytułów wchodzących w jej skład jest raczej słaba, ta akurat trzyma poziom. Znalazła tu wszystko co sprawia, że lubię czytać o perypetiach Qwilla i jego kotów (lub raczej powinnam napisać – kotów i ich Qwilla), a sama intryga jest w miarę ciekawa, chociaż przewidywalna. Zapewniła mi miłą rozrywkę na jeden wieczór i dała wytchnąć od bieżących problemów.

Polecam wszystkim miłośnikom ekologii, kotów o zdecydowanym charakterze jak i tym, którzy potrzebują oderwania od życiowych problemów.

Qwilleran, felietonista i persona znana nie tylko ze swoich wspaniałych wąsów, ale również z ciętej pióra w Moose County i okolicach, zostaje poproszony przez swoją przyjaciółkę, Lori Bambę, o wytłumaczenie niepokojąco mrocznej atmosfery panującej w hotelu Nutcracker, który jest przez nią i jej męża, Nicka, prowadzony. Jako, że Qwill został akurat w tym czasie „słomianym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jana ma dwanaście lat i mieszka razem z babką i matką w wielkim domu w Toronto w dzielnicy, która lata świetności ma już dawno za sobą. Ulica przy, której stoi dom nosi nazwę Wesołej, ale nikomu nie jest tam do śmiechu. W domu rządzi babka Jany, oschła i złośliwa, która traktuje swoją wnuczkę jako zło koniecznie i wymaga absolutnego podporządkowania się. Każdym swoim gestem pokazuje jak bardzo nie lubi Jany, nazywanej przez nią Wiktorią jedynie dlatego, że wie, że Jana nie znosi swojego pierwszego imienia. Zahukana i ciągle ośmieszana dziewczynka ucieka w fantazjowanie o życiu na Księżycu. Nie jest ona jednak typem marzycielki, jej marzenia są jak najbardziej przyziemne, ponieważ Jana najbardziej w świecie chciałaby zajmować się domem. Marzy o sprzątaniu, gotowaniu i ogrodnictwie. Oczywiście, babka Jany potępia te, jej zdaniem „gminne”, zapędy. Dziewczynka nic nie mówiąc babce gdy tylko znajduje chwilkę czasu wymyka się do kuchni, aby przyglądać się jak Marynia, pomoc domowa, prowadzi gospodarstwo. Razem z Janą i jej bezwzględną babką mieszka też matka dziewczynki – istota piękna, dobra i nie posiadająca ani grama charakteru potrzebnego w postawieniu się swojej matce. Dlatego ustępuje jej we wszystkim i rzadko kiedy ma chwilę czasu aby się zając swoją córką. Wie, że babka nie pochwala spędzania z nią czasu, wiec stara się to ograniczać. Babka jest bardzo zazdrosną o tą miłość kobiety do własnego dziecka.

Jana przez całe swoje życie pewna jest, że jej ojciec nie żyje. Kiedy dowiedziała się z plotek rozsiewanych w jej szkole, że jest to nieprawda był to dla niej prawdziwy wstrząs. Okazało się, że jej rodzice żyją w separacji, a jej ojciec, pan Andrzej Stuart, mieszka na Wyspie Księcia Edwarda. Niedługo po tej wiadomości do rezydencji przy Wesołej przychodzi list od ojca Jany. Chce on, żeby jego niewidziana od 8 lat córka spędziła z nim lato na wyspie. Cała rodzina jest zszokowana. Matka Jany bojąc się, że jej małżonek mógłby odebrać jej dziecko zgadza się na wyjazd córki. Dziewczynka mimo wielu obaw i niechęci, a wręcz nienawiści jaką zaczęła żywić do ojca dowiadując się o jego istnieniu, jedzie na Wyspę Księcia Edwarda. Oczywiście, okazuje się, że wszelkie jej obawy były płonne, a między ojcem i córka rodzi się prawdziwa przyjaźń. Razem wybierają i kupują dom na Wzgórzu Latarni, gdzie Jana wreszcie może ziścić swoje marzenia i prowadzić prawdziwe gospodarstwo. Z nieopierzonego kurczęcia, zahukanego i nieśmiałego, zmienia się w prawdziwą, zaradną gospodynię, która nie bojąc się nikogo i niczego poznaje nowych przyjaciół i przeżywa rozliczne przygody. Sielanka ta nie jest jedna idealna. Na horyzoncie czai się ciotka Irena – siostra ojca – której niejasne insynuacje o przeprowadzeniu rozwodu rodziców Jany w Stanach Zjednoczonych i ponownym ożenku ojca wprowadzają w życie dziewczynki zamęt.

„Jana ze Wzgórza Latarni” podejmuje kontrowersyjny jak na tamte czasy temat. Rozwody nie były wówczas tak szeroko praktykowane jak teraz, a jeśli już do nich doszło było to hańbą na honorze rodziny i wzbudzało ogólną sensację. Jeśli małżonkowie nie mogli się ze sobą dogadać to najczęściej żyli osobno, ale nie rozwodząc się, niejako w wiecznej separacji. Częściej jednak zostawali ze sobą mimo obopólnej niechęci zachowując pozory (albo i kłócąc się cały czas), bo nawet to było lepsze niż popsucie sobie opinii separacją i rozwodem. Wiele rodzin wręcz chwaliło się tym, że w ich historii nie było żadnego rozwodu.
Jana jest osóbką twardo stąpającą po ziemi, której wrodzona rezolutność została stłamszona przez surową babkę i słaby charakter matki. Lato z ojcem, które zapewniło jej zdrową atmosferę rozwoju oraz zawieranie nowych przyjaźni z ludźmi prostymi, naturalnymi i dobrymi, którym brak było arystokratycznej, skostniałej sztuczności domu w Toronto pozwoliły Janie na odkrycie samej siebie. Dodatkowo, miłość i przyjaźń jaką zaznała na i którą była otoczona na Wyspie Księcia Edwarda dały jej siłę do dalszego rozwoju charakteru. Po powrocie z pierwszego lata spędzonego na Wyspie Księcia Edwarda Jana jest na tyle silna, że nie daje się podporządkować babce. Zaczyna też widzieć wady swojej niegdyś ubóstwianej i idealizowanej matki. Niejako dokonuje wyboru między swoimi rodzicami i mimo całej miłości do matki to z ojcem woli żyć i mieszkać.

Historia rodziców Jany pokazuje jakie są konsekwencje wtrącania się osób postronnych w Zycie małżeńskie pary. W zepsuciu ich związku równa rolę odgrywała apodyktyczna babka, jak i ciotka Irena i jej udające słodkości złośliwe drobne komentarze rzucane mimochodem. Może gdyby
nie słaby charakter matki Jany nie miałaby one takiej siły rażenia?

Abstrahując od poważnych zagadnień poruszonych w tej powieści jest ona wypełniona taką ilością ciepła, ze rozgrzewa jak herbata w zimowy dzień. Opisy codziennych zmagań Jany z prowadzeniem domu (pożar na dachu!), nauka gotowania, którą Jana posiadła w stopniu zadziwiającym i opis rytmu życia dostosowanym do zmieniających się pór roku sprawiają, że wracam do tej książki jak do starego, dobrego przyjaciela. To dzięki niej zapragnęłam piec i gotować, a zrobienie dżemu z poziomek pozostaje moim marzeniem aż do teraz (czy ktoś mi powie skąd mam wziąć tyle poziomek?).

Lucy Maud Montgomery będę wielbić zawsze za Anię, Emilkę i Pat, ale to „Janie ze Wzgórza Latarni” rezerwuje specjalne miejsce w moim sercu.

Jana ma dwanaście lat i mieszka razem z babką i matką w wielkim domu w Toronto w dzielnicy, która lata świetności ma już dawno za sobą. Ulica przy, której stoi dom nosi nazwę Wesołej, ale nikomu nie jest tam do śmiechu. W domu rządzi babka Jany, oschła i złośliwa, która traktuje swoją wnuczkę jako zło koniecznie i wymaga absolutnego podporządkowania się. Każdym swoim gestem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Cedrik Errol, mieszkający w Stanach Zjednoczonych, to chłopczyk, który jest ucieleśnieniem marzeń matki o grzecznym dziecku. Nie tylko jego śliczna twarz i brązowe loki ujmują za serce, ale również, jeśli nie przede wszystkim, to jego ufne, słodkie usposobienie i wrażliwe serce wypełnione miłością do bliźnich urzekają. Od czasu śmierci ojca mieszka jedynie z mamą, nazywaną przez niego Najmilszą, oraz Mary, służącą. Jego najbliższym przyjacielem jest pan Silas Hobbs, właściciel „Sklepu Warzywnego i Kolonialnego” na rogu Blank Street. To właśnie w jego sklepie siedząc na wysokim stołku i zajadając jabłka roztrząsa mały Cedrik najróżniejsze kwestie życiowe. Druga osobą bliską jego dziecięcemu sercu jest młody pucybut Dick.

Pewnego dnia Cedrika i jego matkę niejaki pan Havisham, który przypłynął z Anglii na polecenie Johna Arthura Molyneuxa Errola, hrabiego Dorincourt, który jest dziadkiem chłopczyka. Dowiadujemy się, że ojciec Cedrika poprzez swoje małżeństwo z Amerykanką popadł w niełaskę u starego hrabiego, który uciął z nim wszelkie kontakty. Niefortunnie dla hrabiego jego najstarszy syn spadł z konia i zginął na miejscu, a drugi w kolejności do dziedziczenia umarł gdzieś w Rzymie. Jak wiemy, również ojciec Cedrika nie żyje, więc to Cedrik staje się automatycznie dziedzicem rodzinnej fortuny. Wszystko to jest bardzo nowe i niespodziewane dla chłopca, który nie bardzo wie z czym wiąże się bycie lordem Fauntleroy. Początkowo nie wie, że będzie musiał się przeprowadzić do angielskiej rezydencji dziadka, gdzie zostanie rozdzielony z matką, która dostanie własny domek. Spowodowane jest to niechęcią hrabiego do synowej, o której Cedrik nie ma pojęcia.

Gdy tylko chłopiec dowiedział się, że ma dziadka bez zastanowienia uznaje go za najmilszego i najlepszego z ludzi. Utwierdza go w tym niezwykły prezent jaki dostaje od starego hrabiego – pan Havisham ma przykazane kupić małemu wszystko to na co ten ma ochotę. Cedrik jako osoba o szczerym sercu myśli o innych, a nie osobie i jego pierwszą decyzja jako młodego lorda Fauntleroy jest danie dwudziestu pięciu funtów niejakiej Bridget, której sytuacja rodzinna jest bardzo trudna. Przed swoim wyjazdem do Anglii Cedrik czynie wiele dobrego – pomaga Dickowi spłacić uciążliwego wspólnika, kupuje stragan i ciepły szal kobiecie sprzedającej jabłka, jak i daje piękny zegarek swojemu przyjacielowi, panu Hobbsowi. Wszystkie te dobre uczynki sprawiają, że pan Havisham twierdzi, że Cedrik „To jest najlepiej ułożony i najładniejszy chłopiec jakiego widział”. Również po przybyciu do Anglii i zapoznaniu się z dziadkiem Cedrik czynie wiele dobrego – pomaga Higginsowi, który ma problemy z płaceniem czynszu i chorą rodziną oraz rozkazuje wyremontować ubogie domki w Earl’s Court, aby jego mieszkańcom żyło się lepiej. Cedrik oczywiście uważa, że to jego najwspanialszy na świecie dziadek czyni to cało dobro, ale tak naprawdę to starego hrabiego zwanego „złym hrabia Dorincourt” bawi patrzenie na przejętego problemami ludzi młodego lorda. Hrabia nie zauważając kiedy zaczyna być dumny ze swojego wnuka, do którego tak sceptycznie na początku podchodził. Jego odwaga, która wykazał przy spotkaniu z wielkim dogiem hrabiego Dougalem, jak i przy nauce jazdy konnej oraz ogólne zachwyty ludzi przy coniedzielnych wizytach w kościele sprawiają, że serce okrutnego hrabiego mięknie i wypełnia się miłością. Historia niestety komplikuje się kiedy nagle pewna kobieta podająca się za żonę zmarłego w Rzymie syna hrabiego, Bevisa, przedstawia prawnikowi hrabiego swego syna, który to ma być prawowitym dziedzicem fortuny rodzinnej. Wyjaśnienie tej sprawy przyjdzie z zupełnie niespodziewanej strony i wyprostuje dwie pogmatwane historie rodzinne.

„Małego lorda” przeczytałam w dzieciństwie na fali absolutnej fascynacji „Małą księżniczką” tej samej autorki. O ile ta druga powieść ma w sobie wiele mądrości i magii, to „Mały lord” niczym szczególnym się nie wyróżnia. Jest to opowieść o przemianie hrabiego z zatwardziałego, dumnego okrutnika w szczodrego człowieka o dobrym sercu. Z racji tego już na samym początku możemy się domyślić jak przedstawiona historia się zakończy. Cała przemiana starego hrabiego jest pokazana nieprzekonująco. Nie dość, że brak jej jakiejkolwiek głębi psychologicznej, to jest bardzo szybka co może być zastanawiające jako, że hrabia przez całe swoje życie był ponurym pesymistą nieskorym do żadnych zmian, tym bardziej na lepsze.

Kolejną irytującą rzeczą było ciągłe podkreślanie jak cudownym, ślicznym i mądrym małym patriotą jest Cedrik. Ten chodzący ideał nie ma ani jednej wady co nie dość, że czyni całkowicie nieprawdziwym jego postać to na dodatek ciągłe powtórzenia jego zalet po prostu nudzą. W żaden sposób nie wyobrażam sobie jak ktokolwiek mógłby się z nim identyfikować, nie mówiąc już o tym, że jego postać może wzbudzać jakiekolwiek emocje oprócz znudzenia.

Wszystkie postaci są szablonowe i płaskie – matka chłopca ukazana jest jako święta, która zawsze łagodna i cierpliwa, mądrze wychowuje synka. Nie zwracając uwagi na własną trudną sytuacje (rozłąkę z ukochanym synem) poświęca się na rzecz innych nie dość, że nie przyjmując żadnej finansowej pomocy od hrabiego (co jest zrozumiałe) to jeszcze nie mając nawet ani jednej złej myśli na temat osoby, która jest powodem tej rozłąki.

Pamiętam, że nawet jako dziecko nie była to moja ulubiona lektura, a teraz przeczytałam ja jedynie z sentymentu i w ramach sprawdzenia czy dalej nie będzie mi się podobać.

Nie polecam. Jest wiele o niebo mądrzejszych i lepiej napisanych książek.

Cedrik Errol, mieszkający w Stanach Zjednoczonych, to chłopczyk, który jest ucieleśnieniem marzeń matki o grzecznym dziecku. Nie tylko jego śliczna twarz i brązowe loki ujmują za serce, ale również, jeśli nie przede wszystkim, to jego ufne, słodkie usposobienie i wrażliwe serce wypełnione miłością do bliźnich urzekają. Od czasu śmierci ojca mieszka jedynie z mamą, nazywaną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Komisarz Zyga Maciejewski nie ma lekko. Na początku roku 1931 dostał przeniesienie (czyt. bolesną degradację) z wydziału śledczego do służby mundurowej. Obejmuje on kierownictwo nad II Komisariatem. Musi teraz nosić mundur, zachowywać się godnie, a o pracy w terenie może zapomnieć, bo po odwaleniu papierkowej roboty za dużo czasu mu nie zostaje. W dodatku nadkomisarz, cięty na Maciejewskiego, nie pozwala mu boksować. W końcu to nie wypada, żeby tak poważana osoba jak kierownik komisariatu miałaby chodzić z podbitym okiem. Sytuację jeszcze bardziej pogarsza fakt, że komisarz ma pod sobą rozleniwionych, mało bystrych policjantów opornie przyjmujących zmiany. Nic więc dziwnego nie jest w tym, że humor nasz bokser – hobbysta ma paskudny. Podczas ostatniego dnia urlopu będąc na strasznym kacu Maciejewski wybrał się ze swoim sąsiadem na ryby na stawy folwarczne. Tam zostaje zagadnięty przez nieznajomego w myśliwskim ubraniu przedstawiającego się jako Calin, który prosi go o zajęcie się sprawą uprowadzenia niejakiej Lilli Byoros, córki jednego ze wspólników Węgiersko-Polskiego Towarzystwa Handlowego. Calin twierdzi, że ojciec jej będąc osoba majętną i znaną nie chce interesować sprawą policji, aby nie odbiło się to na dobrym imieniu firmy, ale bardzo chętnie w hojny sposób wynagrodzi Maciejewskiego jeśli ten prywatnie będzie prowadził śledztwo. Maciejewski jednak wyczuwając w tym podstęp nadkomisarza, który ma na celu pogrążyć go całkowicie, stanowczo odmawia podjęcia się zadania przyjmując jednak zdjęcie dziewczyny wraz z opisem. Sprawa ta nie daje spokoju Maciejewskiemu i dyskretnie pcha ją torem służbowym prosząc swoich znajomych z policji aby posprawdzali dla niego kilka faktów. Maciejewski nie wie jeszcze, że pomimo tego, że nie zgodził prowadzić się tej sprawy wróci ona odbijając się na jego życiu, zarówno prywatnym jak i zawodowym, szerokim echem.

W drugiej części przygód Maciejewskiego jego błyskotliwe zdolności tajniaka przygasają pod naporem biurokracji i nieprzyjaznej atmosfery w pracy (donosy i ciągłe podsłuchiwanie rozmów). Prowadząc komisariat staje się outsiderem zarówno w „swoim” komisariacie jak i w wydziale śledczym. Może to sprawiło, że jego bystrość umysłu została przymglona powabami pewnej kobiety. Bo tak, a jakże, kobieta jest i to idealna, taka, która robi wszystko na co Zyga ma ochotę, a nawet więcej, bo wyprzedza jego zachcianki. Nie mówiąc już o tym, że gości go w willi na przedmieściach za którą sama płaci. Ale czy idealne kobiety istnieją? Zyga nie zastanawia się nad tym i bierze co życie daje nie wiedząc, że może to zniszczyć jego karierę i reputację.

W „Kinie Venus” pisarz porusza problem handlu ludźmi. Poznajemy tajniki organizacji szajki zajmującej się porywaniem i wykorzystywaniem w celach pornograficznych młodych dziewcząt. Maciejewski zajmując się rozbiciem gangu ma nadzieję na spektakularny powrót do wydziału śledczego i porzucenie nudnej i frustrującej pracy na II Komisariacie.

Według mnie główną zaletą kryminałów Wrońskiego jest oczywiście postać Maciejewskiego. Cyniczny, łatwo tracący opanowanie, pełen pesymizmu, wiecznie narażający się przełożonym z facjatą nieogoloną i lekko zalatujący alkoholem, łasy na powaby kobiece jest jakby stereotypowym tajniakiem. Nie układa mu się z kobietami, życie jego ogranicza się do pracy i do picia w szemranych knajpach.Twardo broni swoich racji będąc w głębi serca uczciwym i prawym policjantem. Trochę próżny, trochę naiwny jeśli chodzi o kobiety, ciągle niepoukładany o ironicznym spojrzeniu na świat. Lepiej się czuje w swoim brudnym mieszkaniu na Rurach Jezuickich niż w przestronnej willi w dobrej części miasta.

Drugim bohaterem powieści jest pięknie odmalowany Lublin lat trzydziestych ze swoimi problemami, ciemnymi zaułkami i szemranymi interesami. Jest to porządnie napisany retro kryminał oddający ducha tamtych czasów – gwarę, stosunki żydowsko-polskie, fascynację kinem i szlagierami z radio. Dodatkowym atutem jest fakt, że problemy, którymi żyje miasto są na tyle uniwersalne, że można je również odnieść do współczesnych realiów.

Jeśli chodzi o bohaterów drugoplanowych również są oni ciekawie scharakteryzowani. Dawni współpracownicy Maciejewskiego, Zielny i Fałkniewicz, dostają swoje epizody dzięki którym poznajemy ich nowe cechy (np. ich kłótnia spowodowana nieporozumieniem, która pokazuje, ze trochę między sobą rywalizują). Również przodownik Anińska jest ciekawą, barwna postacią i pomimo początkowej do niej niechęci polubiłam ja w końcu. Cóż, ze swoją twardością charakteru, ale i szybkim wyczuciem delikatnych sytuacji świetnie nadaje się do obyczajówki.

Uwielbiam takie kryminały – w miarę lekkie, świetnie napisane, z ciekawą fabułą i tłem oraz intrygującymi bohaterami. Połknęłam w jeden dzień. Dodatkowym plusem był fakt, że czytałam wydanie w ramach serii Polityki Lato z Kryminałem 2012, która po prostu uwielbiam. Nie lubię kiedy kryminały są zbyt dobrze wydane. Wolę jak papier jest cienki, zwykły, bez niepotrzebnych ozdóbek. No i taka jest ta seria. Pomijając już, że wydawane w niej są ciekawe tytuły (w świetnej cenie!). Szkoda, że w tym roku Polityka nie zdecydowała się na jej kontynuowanie.

A na koniec smaczek w postaci mojego ulubionego cytatu z tej powieści:

Przy stolikach wciąż ktoś wstawał i krzyczał do blokujących galerię policjantów, jakby to był sejm, a nie burdel.

Komisarz Zyga Maciejewski nie ma lekko. Na początku roku 1931 dostał przeniesienie (czyt. bolesną degradację) z wydziału śledczego do służby mundurowej. Obejmuje on kierownictwo nad II Komisariatem. Musi teraz nosić mundur, zachowywać się godnie, a o pracy w terenie może zapomnieć, bo po odwaleniu papierkowej roboty za dużo czasu mu nie zostaje. W dodatku nadkomisarz, cięty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jak to się życie plecie! Ktoś kiedyś chciał piękny talerz malowany w róże lub bratki albo cukiernicę z gołąbkami. Akurat nadarzyła się okazja, bo pan Szmul Aksamit chodził po podwórkach i wołał „Fajans za gałgany! Fajans za gałgany! Za stare kapcie, za stare szmaty!”. I jak tu nie skorzystać z okazji? Szczególnie, że w kufrze leży suknia stara już i nieużywana, a buty po mężu nieboszczyku też niepotrzebne. Tak właśnie zaczyna się historia Balbiny, laleczki zrobionej z gałganków, które od pana Aksamita kupuje babcia Łatkowska. Z co lepszych materiałów szyje ona odzież, a z resztek piękne małe laleczki. Balbina udała się jej szczególnie – czarne włosy ma zaplecione w warkocze, spódniczka jest z czerwonego jedwabiu, oczka ma paciorkowe, a rumieńce z soku z buraka. Pięknie wyszła lalka, nie ma co. Niestety, babcia Łatkowska nieopatrznie zostawiła Balbisie na parapecie, a nagły podmuch wiatru zwiał ją prosto na ziemię. Tam porwał ją pies-przybłęda i myśląc, że jest to piękny czerwony kawał schabu uciekł aż na wieś, pod miasto. To jednak jest dopiero początek przeróżnych perypetii szmacianej laleczki, która będzie podróżować z gęsią, zaprzyjaźni się z chłopcem, odwiedzi pracownie malarza, zgubi się niejeden raz, a na sam koniec zasmakuje w przygodzie, wędrówce i… zostanie baletnicą. Akcja bajki, mimo tego, że dotyczy szmacianej lalki prowadzona jest dynamiczniej niż niejeden film sensacyjny. Nie ma żadnych przestojów, opisy są ograniczone do niezbędnego minimum, a cała opowieść podzielona jest na krótkie rozdziały. Autorka dodatkowo ożywiła świat przedstawiony w książce personifikując rzeczy i zwierzęta w niej występujące. Kto ma odpowiednie ucho czy swego rodzaju dar ten zrozumie mowę Balbisi czy bańki na mleko.

Głównym tematem książeczki, oprócz oczywiście przygód Balbiny, jest ciężka praca człowieka. Poznajemy rzeczywistość lat międzywojennych wypełnionych biedą i nieodłącznym jej towarzyszem – Codziennym Trudem, który

Cienkie ma i zmęczone nogi. Przygarbione i zmęczone place. Mówi zachrypniętym głosem… Ach, to coś niby nie żyje, nie je, nie pije, ale jest w każdym spracowanym człowieku. To ta jego całodzienna praca, codzienny trud, co to włazi ludziom w zmęczone ręce, w obolałe nogi, ale pracuje razem z człowiekiem i nieraz mu doradza.

Codzienny Trud, tak jak i Zysk, jest stale obecny w książce. Drugim ważnym tematem jest dobro, które wyrządzone przez nas bliźniemu wraca do nas w najbardziej nieoczekiwany sposób. Tak jest w przypadku Witka, który zostaje niejako wynagrodzony pracą u malarza za swoją uczynność.

Losy bohaterów książki splatają się ze sobą, a żaden uczynek, świadomy czy nie, nie pozostaje bez echa. Upadek Balbinki z okna wpłynął na życie wielu osób (i psa!). Początkowo spowodował wiele nieporozumień i chaosu, ale koniec końców skończył się szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych. Nigdy nie możemy być pewni tego czy problemy nas trapiące nie wyjdą nam na dobre. Za to zawsze warto być uczciwym i pomocnym.

Dydaktyczny wymiar historii jest podany jakby mimochodem, nie razi, a jedynie dodaje barwy opowieści.

Mała ta książeczka umiliła mi niejedno popołudnie w dzieciństwie. Z wypiekami czytałam o przygodach Balbisi i z ochotą i ciekawością zagłębiałam się w nieznany dla mnie świat sprzedawców fajansu i kataryniarzy. Dobrze pamiętam, że to właśnie z tej opowiastki dowiedziałam się co oznacza słowo fajans. No i oczywiście, moja własna osobista babcia została zaprzęgnięta do szycia gałgankowej Balbisi, która pewnie nie była tak piękna jak ta książkowa, ale kochana mocno.

Ciekawe czy ktoś jeszcze będzie się zachwycał „Historią gałgankowej Balbisi” tak jak ja kiedyś? Wiem jednak na pewno, że moja mała Mimi jak tylko podrośnie pozna przygody szmacianej laleczki.

Jak to się życie plecie! Ktoś kiedyś chciał piękny talerz malowany w róże lub bratki albo cukiernicę z gołąbkami. Akurat nadarzyła się okazja, bo pan Szmul Aksamit chodził po podwórkach i wołał „Fajans za gałgany! Fajans za gałgany! Za stare kapcie, za stare szmaty!”. I jak tu nie skorzystać z okazji? Szczególnie, że w kufrze leży suknia stara już i nieużywana, a buty po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

‘Beirut, I love you: a Memoir’ Zena El Khalil

Libia. Pierwsze skojarzenie? Pustynia, muzułmanie, wojna, ucisk kobiet, bieda i brzydota. Po głębszych zastanowieniu stwierdziłam, że nie wiem skąd u mnie takie skojarzenia z Libią. Praktycznie nie wiem nic o tym kraju. Nie wiedziałam gdzie dokładnie leży, czy ma dojście do morza, jaki jest tam klimat i która religia tam dominuje. Myślę, że powodem mojej ignorancji było stereotypowe podejście do „tych” krajów, do krajów kojarzonych z szeroko pojętą kulturą arabską. Kiedy więc zupełnie przypadkowo trafiła w moje ręce książka Zeny El Khalil o Bejrucie nastawiłam się na ciekawą podróż.

Zena El Khalil to znana artystka o ciekawym rodowodzie. Urodzona w Londynie dzieciństwo spędziła w Nigerii przeprowadzając się do Bejrutu na studia, gdzie z przerwą na czteroletni pobyt w Nowym Jorku, mieszka do dziś. W swojej książce dokonuje pewnego rodzaju rozrachunku z Bejrutem, miastem swojej dobrowolnej emigracji.

Książka zaczyna się dosyć onirycznie i dziwnie. Pierwsze rozdziały mówią o poprzednich wcieleniach Zeny co mnie lekko zniechęciło. Czy ‘Memoir’ w tytule było jedynie zmyłką biednego czytelnika? O nie, to Zena przewrotny sposób chce pokazać swój rodowód, z którego jest dumna. Nie chodzi tu jedynie o dosłowne drzewo genealogiczne rodziny artystki, ale również o pochodzenie siły, która napędza jej życie.
Bardzo ciekawy jest rozdział o Nowym Jorku. O tym jak jej podejście do asymilacji z nowojorczykami się zmieniało. Początkowo chciała ona wtopić się w tło, uważała, że wszelkie kontakty z jej pobratymcami oddzielają od prawdziwego ducha miasta. Pewna znajomość pokazała jej jednak, że to dzięki odkryciu arabskiej twarzy metropolii poczuła w niej swoje miejsce. Nie na długo zresztą, bo pobyt Zeny obejmował ataki na WTC po których, jak wiemy, niechęć i wrogość do ludzi pochodzenia arabskiego bardzo się nasiliła. Ciekawa jest reakcja samej Zeny na ataki terrorystyczne - się bardziej arabska niż kiedykolwiek była.

When the stereotype was placed on me, I decided it was time to Explorer it, In order to expose it.

Reszta książki jest poświęcona głównie życiu Zeny w Bejrucie. Jej studiom, małżeństwu, głębokiej przyjaźni z Mayą poznana na zajęciach. Wspomina ona o codziennej niepewności związanej z wojną, jej skutkami, które widzi nie tylko w architekturze miasta, ale również w umysłach ludzi go zamieszkującym.

Mam z tą książką problem. Z jednej strony jest bardzo ciekawa, pokazuje codzienne życie w mieście powojennym, które wciąż zmaga się z terroryzmem, kolejną wojną, brakiem prądu, zdziczeniem obyczajów, itp. Z drugiej strony jest to książka do bólu osobista co niestety momentami umniejsza jej wartość. Zena pokazuje nam Bejrut jako okrutną boginię, która niejako wchodzi w umysły swoich mieszkańców. Jeśli Zena spędza dni leżąc pod kołdra i pijąc wino to nie jest jej wina tylko Bejrutu, bo taki właśnie Bejrut jest. Jeśli artystka wciąż i wciąż przeżywa wojnę w Libii, której nawet nie doświadczyła, bo w tym czasie mieszkała w Nigerii, to nie dlatego, że jest zafiksowana na jej punkcie, a dlatego, że taki jest Bejrut. Okrutny i mściwy, nie pozwalający Ci zapomnieć. Zena bardziej przejmowała się zakończoną już wojną niż ci, którzy jej doświadczyli. Jest to obsesja rzutująca na jej prywatne i zawodowe życiu. Momentami miałam ochotę potrząsnąć nią i powiedzieć „Kobito, ogarnij się, nie było tutaj Ciebie, nie doświadczyłaś tego strachu, straty i bólu”. Udziałem Zeny była jednak ponad trzydziestodniowa wojna w Bejrucie. Miałam jednak wrażenie, że nie była ona aż tak ważna dla świadomości Zeny niż ta, której nie doświadczyła. Może jest to pewien rodzaj poczucia winy takiej jak to będące udziałem dzieci osób, które przeżyły horror obozów koncentracyjnych? W każdym bądź razie, momentami książka jest bardzo irytująca. Nudziły mnie powtórzenia, oczywistości i ciągła personifikacja Bejrutu. Miałam wrażenie, że Zena na siłę chce dodać charakteru temu miastu i stworzyć jego ducha. Robi to jednak używając takich środków i zwrotów, które można by przypisać dowolnemu miastu. Tak jak jej lista rzeczy, za które kocha Bejrut, takie jak śmiech, miłość, rodzina czy wspomnienia związane z przyjaciółmi. A może faktycznie taki właśnie jest Bejrut, ale brakowało artystce środków na wyrażenie tego poprzez jedynie słowa.

Dowiedziałam się wiele. Libia nie jest typowym krajem arabskim gdzie kobiety nie mają żadnych praw. Autorka podkreśla, że kraj ten jest jednym z najbardziej wyzwolonych spośród innych arabskich czy muzułmańskich krajów. Pomimo pewnych niedoskonałości ta niewielka książeczka pobudziła do myślenia i zapadła mi w pamięć. Mimo, że Zena nie mówi wiele o swojej działalności jako artystki skupiając się na Bejrucie to jej artystyczna dusza nadaje tej publikacji wiele oryginalności. Z jej perspektywy miasto to nie będzie już dla mnie jedynie stolicą jakieś arabskiego kraju gdzieś tam, daleko. Teraz Bejrut jest dla mnie szalony, sexy, okrutny, pełen miłości, gorzko-słodki.

‘Beirut, I love you: a Memoir’ Zena El Khalil

Libia. Pierwsze skojarzenie? Pustynia, muzułmanie, wojna, ucisk kobiet, bieda i brzydota. Po głębszych zastanowieniu stwierdziłam, że nie wiem skąd u mnie takie skojarzenia z Libią. Praktycznie nie wiem nic o tym kraju. Nie wiedziałam gdzie dokładnie leży, czy ma dojście do morza, jaki jest tam klimat i która religia tam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pierwsza część cyklu ‘The Sunday Philosophy Club’ zaczyna się wizyta Isabel Dalhousie w the Usher Hall na koncercie filharmonii z Rejkiawiku. Pomijając kontrowersyjny repertuarowo finał koncertu jej spokój zostaje zaburzony widokiem spadającego z najwyższego piętra Marka Frasera. Isabel, jako ostatnia osoba, którą widział upadający prawnik, poczuła się w moralnym obowiązku dowiedzieć się prawdy o jego upadku. Czy był to po prostu nieszczęśliwy wypadek, a Mark wychylił się zza mocno nad barierką? Czy może popełnił on samobójstwo targany tajemniczym niepokojem? A może ktoś mu „pomógł” wyskoczyć? Isabel z pomocą przyjaciół, a głownie byłego chłopaka swojej bratanicy Cat, Jamiego, rozpoczyna swoje prywatne śledztwo w czasie którego poznaje prawniczy światek Edynburga, nawiązuje nowe znajomości i poznaje co to nieprzyjemny dreszcz niepokoju o własne życie.

Brzmi ekscytująco? Nie łudźcie się, nie znajdziecie w tej powieści emocji bardziej gorących niż letnia herbata. Kim jest Isabel? Jest to dobrze usytuowana kobieta po czterdziestce, rozwódka wspominająca z bólem serca swoje nieudane małżeństwa z zabójczym Johnem Liamorem, mieszkająca w starzejącym się z klasą domu w Edynburgu. Prowadzi ona pismo filozoficzne i okazjonalnie pomaga swojej bratanicy w delikatesach. Większość książki wypełniona jest jej rozmyślaniami filozoficznymi, takim filozoficznym strumieniem świadomości podanym w przystępnej formie. Jej rozmyślania wahają się od idei orkiestrowej kurtuazji poprzez poważniejsze rozmyślania nad naturą kłamstwa i socjopatią do związku miedzy rodzajem spodni a charakterem człowieka, który je nosi. To już moje drugie spotkanie z Isabel, ale dalej odbieram ją jako osobę nieprawdziwą, moralnie przeczystą i po prostu nudną. Mam wrażenie, że Isabel zachowuje się jak osoba czterdziestoletnia, ale sprzed wieku. Jest jak jedyne bardzo późne dziecko wychowane przez sztywnych rodziców. Może każdy filozof taki jest, nie wiem, nie miałam przyjemności poznania żadnego. O wiele więcej ikry ma w sobie jej gospodyni, Grace ze zdecydowanym zdaniem na każdy temat, jest bezpośrednia i regularnie chodzi na spotkania z medium. Jest jeszcze wspomniana bratanica Cat, która prowadzi delikatesy i wikła się w związki z nieodpowiednimi mężczyznami. No i Jamie, bosko przystojny w typie południowca, muzyk, kulturalny, pomocny, uczynny i równie nudny jak Isabel. Niestety, nie przekonuje mnie sposób w jaki autor przedstawia postaci w tej powieści, ponieważ są one dosyć płaskie i jednowymiarowe. Jedyny „ludzki” moment i rysa na kryształowym charakterze Isabel to jej zachowanie względem Cat kiedy nie udaje się jej zatrzymac dla siebie tego co widziała. Nie chcę pisać dokładniej, żeby nie zepsuć Wam przyjemności czytania.

A tak, co do przyjemności czytania… Gdzieś natknęłam się na opinię, że książka ta jest jak filiżanka ziołowej herbaty. Że w sensie, że kojąco i miło się robi, i ogólnie przyjemnie. Niestety, nie w przypadku tej akurat książki. Jego seria o 44 Scotland Street jest świetna. Uwielbiam te książki i ich lektura, mimo tego, że jest lekka, daje mi dużo przyjemności. W przypadku ‘The Sunday Philosophy Club’ przechodziłam od początkowej przyjemności lektury przez nudę aż do irytacji nią spowodowanej. Nie znaczy to jednak, że jeśli natknę się na kolejne tomy z serii w jednym z charity shopów nie kupię ich. Dam Alexandrowi McCall Smithowi kolejną szansę wydając 50 pensów na książkę z jego chyba najsłabszej serii.

Ciekawostka. Sam autor zdecydował się na inny tytuł – ‘The Crushed Strawberries’ z powodu koloru spodni odgrywających pewną rolę w powieści – ale jego wydawca namówił go na zmianę na ‘The Sunday Philosophy Club’. Niestety nie dowiemy się niczego o tym klubie, ponieważ w czasie całej przedstawionej akcji nie odbywa się ani jedno jego spotkanie. Pozostawiam bez komentarza.

Pierwsza część cyklu ‘The Sunday Philosophy Club’ zaczyna się wizyta Isabel Dalhousie w the Usher Hall na koncercie filharmonii z Rejkiawiku. Pomijając kontrowersyjny repertuarowo finał koncertu jej spokój zostaje zaburzony widokiem spadającego z najwyższego piętra Marka Frasera. Isabel, jako ostatnia osoba, którą widział upadający prawnik, poczuła się w moralnym obowiązku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

‘Moon over Soho” Ben Aaronovitch

W drugiej części przygód Petera Granta, policjanta w służbie Jej Królewskiej Mości i adepta magii, główną rolę, oprócz jak zwykle Londynu, gra jazz. Nagła śmierć Cyrusa Wilkinsona, jazzowego saksofonisty, zostawia po sobie szczególne vestigium – utwór ‘Body and Soul’ w wykonaniu Kena Johnsona z płyty Blitzkrieg Babies and Band. Peter namierzył utwór dzięki temu, że jego ojciec to ‘Lord’ Grant, swego czasu bardzo znany muzyk posiadający ogromną kolekcję płyt. Sam Peter, który nie przepada za jazzem wiele o nim wie, niejako przez osmozę (tak jak ja znam baaardzo dobrze AC/DC dzięki pasji mojego taty). Okazuje się, że w londyńskim Soho działa jakaś nadnaturalna siła, która wysysając piękno z gry jednocześnie wysysa życie ze świetnych muzyków jazzowych. Nikt do tej pory tego nie zauważył, ponieważ jazzmani nie prowadzą najbardziej higienicznego trybu życia, więc nikogo nie dziwił zawał serca po koncercie. Teraz jednak tajemniczy i zarazem zabójczy fan (fani? fanki?) muzyki działa nieostrożnie zostawiając coraz więcej vestigium.

W życiu prywatnym Petera następują zmiany. Jego koleżanka Lesley dochodzi do zdrowia w domu. Po wypędzeniu złośliwego ducha, który opętał ją w pierwszej części, jej twarz się rozpadła, a rekonstrukcja jest żmudnym i długotrwałym procesem, który może nie zakończyć się sukcesem. Po za sporadycznymi wizytami u Lesley, Peter spotyka się regularnie z Simone Fitzwilliam, dziewczyną zmarłego Cyrusa. Nie jest to może zbyt profesjonalne podejście do sprawy, ale Peter nie może się oprzeć zabójczemu urokowi Simone i spędza w jej łóżku dłuuuugie godziny.

Oprócz namiętnego romansu, który zabiera mu prawie cały czas wolny, Peter odbudowuje relacje ze swoim ojcem. ‘Lord’ Grant wraca do gry. I to nie tylko w dosłowny sposób – Grant widzi napływ nowych, gorących uczuć między swoimi rodzicami co wywołuje u niego mieszane uczucia.
Wszystko zaczyna i kończy się w sławnej ‘The Cafe de Paris’, a czytelnik znów zostaje uraczony masą przeróżnych ciekawostek związanych zarówno z Soho jak i z jazzem.

Powiem tak – fanką jazzu nie jestem. Dla mnie jest raczej rock’n’roll. Muzykę jednak kocham w ogólności. Tak jak i książki. I fantasy. Nie ma co się dziwić, że książka, w której jest i muzyka i fantasy podbiła moje serce. Drugi tom jest równie świetny jak i pierwszy. Nie tylko lepiej poznajemy Petera Granta, ale również więcej dowiadujemy się o jego rodzicach. Peter dalej jest trochę zarozumiały, ciekawski i popełnia przeróżne gafy, ale jest w tym sympatyczny i tak normalny jak tylko na bohatera urban fantasy normalnym być można. Ach, z tym Urban fantasy to też tak jakoś dziwnie wychodzi. Niby się ‘Moon over Soho’ wpasowuje w szufladkę, ale jednocześnie istnienie magii jest zaprezentowane w tak zwyczajny sposób jakby to była po prostu kolejna część rzeczywistości. Jak prąd. Istota odgryzająca męskie przyrodzenie swoją uzbrojoną w zęby waginą? Spoko. Trzeba się nabiegać, nachodzić i nawypytywać – zwykła policyjna robota. Odkrycie klatek w podziemiu starego kina, które służyły do trzymania wynaturzonych istot? Cóż, ktoś musi się tym zająć. Ech, Londyn już nigdy nie będzie dla mnie tym czym kiedyś…

Bardzo polecam, zresztą jak ktoś czytał pierwszą część to i na pewno z niecierpliwością będzie czekał na drugą.

‘Moon over Soho” Ben Aaronovitch

W drugiej części przygód Petera Granta, policjanta w służbie Jej Królewskiej Mości i adepta magii, główną rolę, oprócz jak zwykle Londynu, gra jazz. Nagła śmierć Cyrusa Wilkinsona, jazzowego saksofonisty, zostawia po sobie szczególne vestigium – utwór ‘Body and Soul’ w wykonaniu Kena Johnsona z płyty Blitzkrieg Babies and Band. Peter...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

‘The Complete Stories’ zostało chwycone w ostatniej chwili w bibliotece, tuz przed samym wyjściem (swoją drogą te różne stoliki i regaliki z książkami to szczwana sztuczka jest). Zbiór składa się z dwudziestu opowiadań, z których pierwsze zostało napisane w roku 1943, a ostatnie w 1982. Opowiadania ułożone są chronologicznie, więc możemy prześledzić rozwój pisarza. Widać po pierwszych króciutkich i raczej prostych utworach, że jego warsztat był raczej mizerny po to by rozwinąć się w późniejszych latach w złożone psychologicznie i bogate fabuły.

Mimo tego, że czytając pierwsze rzeczy czujemy, że jest to początkujący pisarz to mają one w sobie to „coś” co przykuwa uwagę i zapada w pamięć. Są one bardzo amerykańskie, opowiadają o rzeczywistości, której dawno nie ma, ale jest nam znana z popkultury. Z tych najwcześniejszych prawdziwą perełką w moim odczuciu jest ‘A Mink of One’s Own’, króciutkie opowiadanie z 1944, które na zaledwie kilku stronach opowiada tak wiele. Sam Capone chyba miał do niego sentyment (lub wręcz przeciwnie, nie był zadowolony z tego jak je napisał), bo powrócił do tematu w późniejszym ‘The Bargain’ z 1950 gdzie go bardziej rozwinął.
Kolejnym opowiadaniem, które wywarło na mnie wielkie wrażenie jest ‘Miriam’ z 1945 roku.

„Then gradualy, the harshness of it was replaced by the murmur of a silk dress and this, delicately faint, was moving near her and swelling in intensity till the walls trembled with the vibration and the room was caving under a wave of whispers. Mrs. Miller stiffened and opened her eyes to a dull, direct stare.
“Hello,” said Miriam.”

Znajdziemy w nim wygiętą nadnaturalnością rzeczywistość, nienazwaną grozę i szczyptę szaleństwa. Wszystko w wersji raczej soft, ale przejmującej do głębi. Kolejnym ciekawym opowiadaniem opowiadającym o konsekwencjach sprzedaży snów jest też ‘Master Misery’ napisane cztery lata później, w którym Głowna bohaterka mówi „Tonight I wished that I could have back my dreams.”

Część z opowiadań opowiada o amerykańskiej prowincji. O amerykańskiej mentalności i folklorze, do którego zaliczają się i wspaniałe wspomnienia o przygotowaniu do świąt, jak i opowieści o podstarzałych striptizerkach.

Kilka z opowiadań ma wspólny temat. Sam Capote wprowadza nas w swoje dzieciństwo w ostatnim opowiadaniu w zbiorze pt. ‘One Christmas’:

„First, a brife autobiographical prologue. My mother, who was exceptionally intelligent, was the most beautiful girl In Alabama. Everyone said so, and it was true; and when she was sixteen she married a twenty-eight-year-old businessman who came from a good New Orleans family. The marriage lasted a year. My mother was too young to be a mother a wife; she was also too ambitious-she wanted to go to college and to have a career. So she left her husband; and as for what to do with me, she deposited me in the care of her large Alabama family.”

Opowiadają one o jego przyjaźni ze starszą krewną, która on nazywa Sookie i, z którą spędza cały swój wolny czas. Opisują również jego proste dzieciństwo na wsi, przygotowania do Świąt, małe przyjemności i pierwsze problemy. Jedno z nich opowiada o Bożym Narodzeniu spędzonym z dawno niewidzianym ojcem. Przesycone jest ono uczuciem tęsknoty do prostego wiejskiego życia i do swojej starszej przyjaciółki.

Bardzo mi się spodobało również ‘Mojave’, jedno z ostatnich opowiadań, napisane w 1975 i opowiadające o skomplikowanej sytuacji małżeńskiej. Nie wiem czemu, ale kojarzy mi się z Woody Allenem.

Bardzo polecam te opowiadania. Różnorodność zaprezentowanych w nich tematów, jak i piękny, prosty język, którym zostały napisane są główną ich siłą. Mimo, że rzadko kiedy czytam opowiadania do tych ciągle wracam w myślach i na pewno, w przyszłości, ich egzemplarz będzie stał na mojej półce.

‘The Complete Stories’ zostało chwycone w ostatniej chwili w bibliotece, tuz przed samym wyjściem (swoją drogą te różne stoliki i regaliki z książkami to szczwana sztuczka jest). Zbiór składa się z dwudziestu opowiadań, z których pierwsze zostało napisane w roku 1943, a ostatnie w 1982. Opowiadania ułożone są chronologicznie, więc możemy prześledzić rozwój pisarza. Widać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

‘Agatha Raisin and the Wizard of Evesham’ M.C.Beaton

Agatha Raisin i jej detektywistyczne przygody opisane są w całej serii książek napisanych przez panią Beaton. Książkę zaczyna krótki opis kim jest Agatha, który znalazłam bardzo użytecznym, ponieważ nigdy wcześniej nie czytałam żadnej książki z tej serii. A więc Agatha Raisin, z domu Styles, urodziła się w Birmingham, ale nie zamierza się do tego przyznawać. Jej upór, błyskotliwy umysł oraz mordercza ambicja pozwoliły jej na wyjazd w młodym wieku do Londynu i tam, krok po kroku, wspinała się na stopniach kariery w public relations. Odcięła się od rodziców, bezrobotnych pijaków żyjących z zasiłku, i odeszła od męża, który okazał się takim samym leniwym próżniakiem jak jej rodzice. Jak tylko zarobiła wystarczająco dużo pieniędzy na dostatnie życie poszła na wcześniejszą emeryturę i kupiła domek na wsi zwanej Carsely w Cotswold. Nie zamierzała zostać prywatnym detektywem, ale pewien zatruty kisz i podejrzenie o morderstwo, które padło na Agathę zmusiło ja do amatorskiej detektywistycznej pracy mającej na celu oczyszczenie jej imienia. I tak to się zaczęło.

‘Wizard of Evesham’ zaczyna się źle. James Lacey mieszkający po sąsiedzku, wielka miłość i obsesja głównej bohaterki, wyjechał i nie daje znaku życia. Dodatkowo upał jest iście tropikalny. A na głowie pojawił się pierwszy siwy włos. I to nie jeden. Zrozpaczona Agatha bierze sprawy w swoje ręce i robi sobie płukankę, której efektem jest niecodzienny fioletowy kolor. Za radą przyjaciółki, pani Bloxby, żony wikarego, udaje się do salonu fryzjerskiego nazwanego Mr John. Pan Jan okazuje się być zabójczo przystojnym blondynem, pod którego urokiem roztapiają się serca niewieście, a kolana ich właścicielek drżą. Och, na Agathę również działa jego urok. Jednocześnie jej bystry umysł zauważa pewne rysy na wizerunku boskiego fryzjera. Będąc w łazience zakładu fryzjerskiego słyszy podejrzaną rozmowę, jedna z jej sąsiadek, pani Friendly, blednie z przerażenia widząc Johna, nie mówiąc już o jędzowatej pani Darry, która na jego widok traci swój rezon i zmyka do domu. Dodając dwa do dwóch Agatha zaczyna podejrzewać, że boski Janek jest szantażystą. Jednakże jej podejrzenia blakną pod wpływem mnóstwa komplementów, wspólnej kolacji oraz namiętnych pocałunkach szałowego blondyna. Jej stęsknione uczucia serce bierze górę nad rozumem. Agatha nie może uwierzyć, że John mógłby posunąć się do tak brzydkiej rzeczy jak szantaż. Zaczyna nawet snuć plany dotyczące otwarcia salonu fryzjerskiego w Londynie. Niestety, nadzieje na różową przyszłość zostają brutalnie zduszone w zarodku. Podczas kolejnej wizyty Agathy w salonie fryzjerskim, Mr John pada martwy na podłogę. Była specjalistka od PR podejrzewa, że został on otruty przez jedną z osób, którą szantażował. Aby potwierdzić swoje podejrzenia kradnie klucze do domu fryzjera i udaje się tam na poszukiwanie dowodów szantażu. Będąc w piwnicy słyszy jak ktoś wchodzi do domu i go podpala. Agacie udaje się uciec w ostatnim momencie. Nie jest to jednak koniec emocji związanych z morderstwem Johna. Agatha będzie wielokrotnie przesłuchiwana przez policję, odkryje grzeszki przeszłości blond fryzjera i znajdzie jeszcze dwa trupy. A na samym końcu przeżyje mrożącą krew w żyłach przygodę w kolejnym zakładzie fryzjerskim, która diametralnie zmieni jej image. Jednocześnie biedne serce Agathy zostanie jeszcze bardziej umęczone niepokojem o możliwą przyszłość z Jamesem. Kolejnych zmartwień dostarcza jej sir Charles Fraith, mieszkający niedaleko, z którym miała bardzo przelotny romans. Według Agathy zbyt przelotny. Według Charlesa zwykłe one night stand. Na dodatek, sir Fraith często nocuje u Agathy traktując jej dom jak hotel i nie mówiąc na jak długo się zatrzymuje ani nie zapowiadając swoich wizyt. Mimo tego, że Agatha nie może na Charlesa liczyć jest on zaliczany do szczupłego grona jej przyjaciół.

‘Agatha Raisin and the Wizard of Evesham’ to świetna rozrywka. Książka napisana jest lekko, czyta sie ja szybko i przyjemnie. Cała intryga jest bardzo ciekawa, może nie zaskakująca, ale za to wciąga tak, że podczytywałam ją w każdej możliwej sytuacji (mieszanie zupy tudzież karmienie małej Mimi). Po za tym, wątek detektywistyczny poprzeplatany jest rozterkami Agathy, które wydają się bardzo prawdziwe i życiowe. No bo kto by się nie martwił pierwszymi siwymi włosami? Albo swoim wiekiem? Smaczku książce dodawały zgryźliwości i ironiczne uwagi Agathy, która nie jest najsympatyczniejszą osobą na świecie, a jej cechą charakterystyczną jest zabójcza bezpośredniość. Nie jest to typowa bohaterka powieści, bo nie ma zbyt wielu pozytywnych cech, często denerwowała mnie swoją biernością jeśli chodzi o życie prywatne, no i jej rozterki godne szesnastolatki sprawiały, że chciałabym nią potrząsnąć, ale jest osoba interesującą i bardzo ciekawa jestem jej innych przygód.

Polecam nie tylko wszystkim miłośnikom lekkich kryminałów, ale również tym, którzy szukają dobrej rozrywki. Jestem pewna, że przy kolejnej wizycie w bibliotece wypożyczę kolejną cześć przygód Agathy Raisin.

‘Agatha Raisin and the Wizard of Evesham’ M.C.Beaton

Agatha Raisin i jej detektywistyczne przygody opisane są w całej serii książek napisanych przez panią Beaton. Książkę zaczyna krótki opis kim jest Agatha, który znalazłam bardzo użytecznym, ponieważ nigdy wcześniej nie czytałam żadnej książki z tej serii. A więc Agatha Raisin, z domu Styles, urodziła się w Birmingham,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

‘The Complete Maus’ Art Spiegelman

Powieść graficzna. Wydumana nazwa dla zwykłego komiksu? W żadnym razie. Jako zwykła powieść, ‘Maus’ byłby zapisem traumy Holocaustu i zapisem trudnych relacji syna z ojcem. Jako powieść graficzna przykuwa dramatyzmem i nie pozwala oderwać się od przejmującej historii Spiegelmanów ani na chwilę.

Od samego początku jesteśmy wprowadzeni w proces powstawania powieści. Art Spiegelman postanawia przedstawić historię Holocaustu widzianego oczami swojego ojca w formie komiksu. Widzimy jak przychodzi do ojca aby ten opowiedział mu wszystko – od przedwojennych losów w Sosnowcu przez nasilające się represje ze strony Niemców, wybuch wojny, kolejne kryjówki, pobyt w Oświęcimiu aż do losów powojennych, które zaniosły Spiegelmanów przez Szwecję do Stanów Zjednoczonych.

Oprócz historii związanych stricte z prześladowaniem Żydów poznajemy również osobiste relacje ojca z synem, ich prywatny Holocaust. Dowiadujemy się, że II wojna światowa, pobyt w Auschwitz oraz strata pierworodnego syna to traumy, które cały czas żyją w rodzinie Spiegelmanów. Pomimo pełnych sukcesów powojennych losów rodziny nie jest ona szczęśliwa. Matka Arta, Anja, popełnia samobójstwo kiedy ten miał lat 20. Już przed wojną była podatna na depresję, a cierpienie, którego doświadczyła później odcisnęło na niej niezatarty ślad. Po śmierci żony, Vladek zupełnie się załamał. Art musiał przejąć rolę ojca i pomóc mu wyjść z depresji. Swoje przeżycia opisał w komiksie pt. ‘A Prisoner on the Hell Planet. A Case History’, który jest komiksem w komiksie. Art opowiada jak ojciec pogrążał się w depresji, jak spał przytulony do syna na podłodze według starego żydowskiej tradycji, jak w czasie pogrzebu rzucił się na trumnę krzycząc. Art opisuje jak niekomfortowo się czuł w obecności tak strasznego cierpienia. Przywołuje też epizod, który pokazuje jak bardzo czuje się winny śmierci matki. Ten krótki komiks kończy się okrzykiem Arta zamkniętego w więzieniu oskarżającego matkę o popełnienie perfect crime – swoim samobójstwem zabiła swojego syna. Jej śmierć przyczyniła się do dezintegracji życia rodzinnego. Specyficzny charakter Vladka, nie łagodzony już przez łagodne usposobienie Anji, zmienia się i robi coraz trudniejszym. Vladek niczego nie wyrzuca, bo wszystko może się przydać. Jest bardzo skąpy, wydziela niewielkie sumy pieniędzy swojej drugiej żonie, Mali, i wciąż narzeka na jej pazerność i rozrzutność. Zbiera znalezione resztki na ulicy, takie jak kawałki drutu, bo nie dość, że może się to przydać to jeszcze jest za darmo. Może pozwolić sobie na pielęgniarkę, ale nie zatrudnia jej. Według niego jest to wyrzucanie pieniędzy w błoto, nawet w sytuacji kiedy jego żona odchodzi, a syn nie chce się z nim widywać. Wszystko tłumaczy tym, że nie miał niczego w czasie wojny i tylko dzięki własnej zaradności i oszczędności poradził sobie. W pewien sposób, Vladek wciąż przeżywa swój Holocaust, jakby nie chciał z niego „wyjść”.

Czemu ‘Maus’ jest tak popularny? Myślę, że to z powodu sposobu ujęcia tematu w formie komiksu. Podobno Art Spiegelman powiedział, że zwierzęta, które wybrał dla reprezentowania poszczególnych narodów zostały wybrane przypadkowo, ale nie wierzę w jego słowa. Sam podsuwa nam pewne wskazówki. Pierwsza część zaczyna się od słów Adolfa Hitlera ‘’The Jews are undoubtedly a race, but they are not human.’’ Część druga zaczyna się od fragmentu artykułu z gazety niemieckiej z połowy lat 30 mówiącym o Myszce Miki i przyrównującym to brudne, przenoszące choroby zwierzę do Żydów, którzy przecież byli oskarżani o roznoszenie chorób i wszelkiej zarazy zarówno fizycznej jak i umysłowej. Jeśli Żydzi to myszy to Niemcy muszą być kotami. Przecież to koty polują na myszy, które włażą do różnych kryjówek. Polacy przedstawieni są jako świnie co nie zostało dobrze przyjęte przez nasz naród. Świnia kojarzy się źle, ale w powieści nie jest to ujęte jednoznacznie. Niektórzy Polacy pomagają Żydom się ukryć. Oczywiście nie z odruchu serca, ale w zamian za finansową gratyfikację. Inni sprzedają informacje o ukrywających się Żydach w zamian za cukier lub smalec. Nie jest to jednak jedynie domeną Polaków, bo również sami Żydzi to robią. Polacy traktowani są z wyższością przez Niemców i wielu z tych, którzy pomagali nazistowskiej władzy skończyło w obozach koncentracyjnych. Generalnie wydaje mi się, że główną cecha Polaków przedstawionych w powieści jest interesowność, chęć zarobienia. Amerykanie to psy. Troszkę mnie to zdziwiło, bo jeśli pies goni kota to oznaczałoby, że to Amerykanie pobili Niemców i wyswobodzili Europę spod jarzma Rzeszy. Może faktycznie tak widziani byli przez Żydów przebywających w obozach. Przypomina mi to jeden z odcinków „Kompani braci” kiedy to wojska amerykańskie wyzwalają nazistowski obóz. W powieści występują też Szwedzi, czyli renifery czy łosie (jakżeby inaczej) i żaba, czyli francuska narzeczona Arta, która potem zostaje zmyszowiona.

‘Maus’ wstrząsnął mną nie tylko z powodu Holocaustu, ale głównie z powodu tego jak wpłynął on na losy członków rodzin tych co przeżyli. Art urodził się po wojnie, ale wojna ciągle w nim żyje, bo i żyje w jego rodzinie. Ciągle czuje się porównywany z idealnym Archiem, pierworodnym synem, mimo, że ten zginął jako małe dziecko w czasie wojny. Powieść stawia pytanie jak powinniśmy traktować tych, którzy ocalali. Podziw nie jest na miejscu, ponieważ oznacza, że powinniśmy pogardzać tymi, którym się nie udało, którzy nie przeżyli. Czy Art jest złą osobą, bo czasem nienawidzi ojca, który doprowadza go do wściekłości? Przecież powinien mu wybaczyć, powinien go kochać, bo Vladek przeżył Auschwitz, bo to mu się należy. Nic nie jest jednak tak proste. Wszyscy popełniamy błędy i na naprawienie części z nich nie starczy nam czasu lub chęci.

Więc kim jest ten survivor, ocalały, z podtytułu powieści? Czy jest to Vladek, który przeżył wojnę, ale nigdy nie wyrzucił jej ze swojego systemu? Czy jest to Art, który spędził całe swoje życie rozmyślając o Holocauście, czując się winny, że to doświadczenie nie było jego udziałem i próbując sobie pomóc przez spotkania z terapeutą i, wreszcie, opowiedzeniem historii w ‘Maus’?

Z tym pytaniem Was pozostawiam.

‘The Complete Maus’ Art Spiegelman

Powieść graficzna. Wydumana nazwa dla zwykłego komiksu? W żadnym razie. Jako zwykła powieść, ‘Maus’ byłby zapisem traumy Holocaustu i zapisem trudnych relacji syna z ojcem. Jako powieść graficzna przykuwa dramatyzmem i nie pozwala oderwać się od przejmującej historii Spiegelmanów ani na chwilę.

Od samego początku jesteśmy wprowadzeni w...

więcej Pokaż mimo to