rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Na prawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam taki chłam. Skończyłam ją tylko i wyłącznie dlatego, że nie zabrała mi dużo czasu. Niemniej, popołudnie utracone.
Ani to głębokie, ani wciągające. Dialogi na poziomie gimnazjum, nie wyobrażam sobie, żeby takie teksty rzucał 40letni dyrektor szkoły, artysta. Kwestie Dream przemilczę.

Na prawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam taki chłam. Skończyłam ją tylko i wyłącznie dlatego, że nie zabrała mi dużo czasu. Niemniej, popołudnie utracone.
Ani to głębokie, ani wciągające. Dialogi na poziomie gimnazjum, nie wyobrażam sobie, żeby takie teksty rzucał 40letni dyrektor szkoły, artysta. Kwestie Dream przemilczę.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Diagnoza raka zmieniła życie 36-letniej Maggie o 180 stopni. Fotografka, która poświęciła całe życie podróżom, musiała zamknąć się w domu i jedyne wytchnienie odnajdowała w swojej galerii sztuki. U kresu życia, przyszedł czas na refleksje i podróż w przeszłość, w której jedna decyzja odcisnęła piętno na jej całym życiu.

To jest historia o miłości, poświęceniu i pasji - opowieść, która poruszyła mnie do głębi. Przekazuje ona, że nigdy nie jesteśmy pewni, ile czasu nam pozostało, dlatego zawsze powinniśmy podążać za głosem serca, nie zwlekając. Bo nigdy nie nadejdzie lepszy moment na doświadczenie prawdziwego szczęścia.

Sparks, jak zawsze, posługuje się lekkim piórem, które jest przyjemne dla czytelnika. Moim zdaniem historia Maggie mogłaby być przedstawiona bardziej szczegółowo, być może z różnych perspektyw. Choć opowieść przenosi nas w czasy, gdy bohaterka była nastolatką, nie powinno to wpływać na "spłaszczenie" opisów. W tym kontekście dostrzegam pewien mankament, stąd też moja ocena 4/5.

Diagnoza raka zmieniła życie 36-letniej Maggie o 180 stopni. Fotografka, która poświęciła całe życie podróżom, musiała zamknąć się w domu i jedyne wytchnienie odnajdowała w swojej galerii sztuki. U kresu życia, przyszedł czas na refleksje i podróż w przeszłość, w której jedna decyzja odcisnęła piętno na jej całym życiu.

To jest historia o miłości, poświęceniu i pasji -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Do pewnego momentu kryminały w żaden sposób mnie nie pociągały. Wszystko zaczęło się od podcastów, a doprecyzowując od "Piąte: Nie zabijaj" Justyny Mazur. Słuchając o prawdziwych, mrożących krew w żyłach i absolutnie niezrozumiałych dla mnie zbrodniach, zaczęłam również o niech czytać. Widząc najnowszą książkę Läckberg od razu za nią chwyciłam - co tym razem wydarzyło się w spokojnym miasteczku?

Fjällbacką wstrząsa kolejna zbrodnia. Tym razem zamordowany zostaje światowej sławy fotograf przygotowujący nową wystawę, która ma być powrotem do przeszłości. W tym samym czasie Erica, autorka bestsellerów dowiaduje się o zbrodni sprzed 40 lat, która może łączyć się z tą sprawą. Równolegle z mężem policjantem, zaczyna prowadzić swoje własne śledztwo, które odkryje tajemnice spędzające wielu sen z powiek.
Kukułcze jajo to już jedenasta książka z sagi o Fjällbace. Na autorkę trafiłam przypadkiem na Legimi dwa lata temu, a po dwóch dniach czytałam już jej piątą książkę. Historie Erici Falck, a raczej te, które odkrywa, wciągnęły mnie bez reszty. Natomiast z każdą kolejną pozycją zapał opadał. Tutaj, nie było inaczej. Od pierwszych stron domyślałam się (zresztą słusznie), kto jest sprawcą morderstw. Będąc też po 10 książkach autorki, byłam w stanie połączyć kropki i zrozumieć, w jaki sposób losy bohaterów połączą się w całość rysunku. Jej utwory mają swego rodzaju tendencję - dzieli świat na dwa plany zdjęciowe. Pierwszym, jest teraźniejszość, gdzie toczy się życie Ericki, jej męża i ich najbliższych - z każdym kolejnym tomem coraz nudniejsze i wypłaszczone. Mam wrażenie, że wątki poszczególnych osób są na siłę dramatyzowane, żeby wzbudzić w czytelniku emocje - co osobiście bardziej irytuje niż pozytywnie wpływa na odbiór. Drugą stroną medalu jest natomiast przeszłość - barwna, fascynująca, ujmująca. To, czego mi brakuje, to opisy otoczenia sprzed 40 lat. Poza kilkoma wspominkami o podejściu Szwedów do osób transpłciowych nie znalazłam nakreślonego tła historycznego ani społecznego.

Czy chwycę za kolejną część sagi zaraz po premierze? Bez wątpienia. Jednak bardziej z kompulsywnej potrzeby kończenia rozgrzebanych rzeczy, niż z zachwytu nad stylem i głębią. Każda kolejna książka z serii coraz bardziej mnie rozczarowuje, nie tylko samą historią, ale też warstwą językowa. Czy to czas na zamknięcie etapu z Eriką Falck?

https://tchnienie-literatury.blogspot.com

Do pewnego momentu kryminały w żaden sposób mnie nie pociągały. Wszystko zaczęło się od podcastów, a doprecyzowując od "Piąte: Nie zabijaj" Justyny Mazur. Słuchając o prawdziwych, mrożących krew w żyłach i absolutnie niezrozumiałych dla mnie zbrodniach, zaczęłam również o niech czytać. Widząc najnowszą książkę Läckberg od razu za nią chwyciłam - co tym razem wydarzyło się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

tchnenie-literatury.blogspot.com

Ta recenzja powinna być z serii "najpierw było nazwisko, a później cała reszta". O Johnie Greenie pierwszy raz usłyszałam w ramach ekranizacji Gwiazd naszych wina. Później przez uszy tylko przewijały mi się kolejne tytuły, które otulały me uszy łagodnym przyzywaniem i w końcu się poddałam. Zwłaszcza, biorąc pod uwagę, iż chyba 80% moich znajomych była już zaznajomiona i obkuta w treść lektury. Na pierwszy ogień poszły Papierowe miasta, ale czy ten wybór był słuszny do rozpoczęcia śledzenia twórczości Greena?

Wyobraźcie sobie moi mili, że mamy Quentina, w skrócie Q. Jest to normalny nastolatek, wchodzący w wiek dojrzewania. I oczywiście, jak na ten okres w życiu każdego młodego człowieka przystało, Q jest zakochany. Nieodwołalnie i absolutnie. Jak to się to często dzieje w książkach - w pięknej, przebojowej królowej szkoły - Margo. W sumie to już opis nie nastraja (przynajmniej mnie) pozytywnie, jednak próbujmy dalej. Pewnej nocy dziewczyna wkracza do jego pokoju w stroju ninja (naprawdę, moje przewrócenie oczami, podczas czytania tego fragmentu było aż słyszalne). Następnie zabiera go na pełną przygód i ekscytujących zwrotów akcji zwrot, a następnego dnia znika bez słowa (ach te dziewczyny!). Jak można się domyślić, biedny i porzucony Q rozpoczyna poszukiwania niesamowitej uciekinierki. Jaki będzie finał?

Nie wiem czy to, że nie mam pojęcia od czego zacząć jest plusem czy też nie. Może zaczniemy od treści. Książkę czytało mi się niezwykle szybko, to fakt. Jednak już od drugiego rozdziału, było to na zasadzie "zaczęłam to skończę". W całym utworze (a jest dosyć obszerny) nie ma ani jednego fragmentu, który by mnie wciągnął bądź zainteresował w najmniejszym stopniu. To było raczej machinalne zapoznawanie się z treścią, niż oplatanie się słowem. Jeżeli chodzi o kreacje bohaterów, to nic nadzwyczajnego. Normalni nastolatkowie, w których nie doszukałam się żadnych dodatkowych atutów. Być może Margo we wczesnej fazie kreowania miała być postacią niezwykłą, owianą tajemnicą, ale niestety jeżeli taki był zamysł, to pomysł bardzo szybko upadł. Jest jedną z bohaterek, których naprawdę nie można darzyć sympatią, np. za dziecinne i irytujące zachowanie. Przez większość utworu poznawaliśmy ją na podstawie wspomnień bohaterów i zostawionych przez nią zagadek. Co prawda dziewczyna ma na koncie kilkanaście niesamowitych eventów, jednak w dużej mierze nieprawdopodobnych.

Język jest miły i dzięki temu książkę czyta się szybko. Nie klasyfikuję Papierowych miast w kategorii pomyłek, bo jest to utwór przyjemny na jeden wieczór. Z pewnością nadaje się na oderwanie się od rzeczywistości i przeżycie poszukiwań razem z Q. Niejednokrotnie było mi szkoda jego zauroczenia, przez które miał ograniczony widok na niektóre sprawy, a także zachowania znajomych.

Być może jest to idealna powieść dla nastolatków, a ja po prostu już z takiej literatury wyrosłam? Już nie bawią mnie historie miłosne, te spełnione czy też nie? Trudno stwierdzić. Jednak to, że na okładce jest informacja, że utwór jest omawiany na zajęciach w liceum i collegu zszokował mnie. W Polsce lista lektur jest obkrajana i uszczuplana do granic możliwości, a w Stanach ją cały czas poszerzają o dodatkowe pozycje. Jaki kraj, taka dbałość o rozwój kultury...

Myślę, że największym plusem utworu (!) o ironio, jak to zabrzmi (!) jest okładka. Wszystkie utworu Greena są wydane w niesamowitych pastelowych odcieniach (nie mówię tu oczywiście o wersjach filmowych, które psują magię książki). Mogę się patrzeć godzinami, a ta okładka i tak mnie nieprzerwanie zachwyca. Szczerze mówiąc, to jest jedyny powód, dla jakiego chciałabym mieć książki Greena na swojej półce.

Podsumowując, Papierowe miasta rzeczywiście czyta się niesłychanie lekko i szybko, jednak jeżeli chodzi o treść zostawiają wiele do życzenia. Do utworów Greena sięgnę jeszcze z pewnością, intrygują mnie dwie powieści i myślę, że po przeczytaniu ich będę w stanie wyrobić pełną już opinię na temat autora. Ta książka pozostawiła niedosyt i lekkie rozczarowanie, ale ile osób, tyle i opinii. Jeżeli jednak szukacie lektury, aby odpocząć na chwilę od codzienności - zachęcam. W związku z tym, że czyta się ją lekko i szybko, możecie to osiągnąć.

tchnenie-literatury.blogspot.com

Ta recenzja powinna być z serii "najpierw było nazwisko, a później cała reszta". O Johnie Greenie pierwszy raz usłyszałam w ramach ekranizacji Gwiazd naszych wina. Później przez uszy tylko przewijały mi się kolejne tytuły, które otulały me uszy łagodnym przyzywaniem i w końcu się poddałam. Zwłaszcza, biorąc pod uwagę, iż chyba 80% moich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pomimo tego, że W mocy ducha czekało na mojej półce już od ponad roku, dopiero w te wakacje postanowiłam się wziąć za siebie i przeczytać przedostatni już tom z serii Akademii Wampirów. Co prawda w ciągu ostatniego roku odrzuciłam w kąt wszelkiego rodzaju książki o wampirach (bądźmy szczerzy, przepych na rynku nie świadczy o jakości), jednak Richelle Mead z całą pewnością zasługuje na uwagę. Doskonale pamiętam, w jakich superlatywach wypowiadałam się na temat poprzednich części. Jesteście ciekawi, jak było z tą?

Porównując książkę z poprzednimi częściami nie mogę powiedzieć, że mnie zaskoczyła. Każdy szczegół jest dopracowany. Przez cały utwór przechodzi się niesamowicie lekko i przyjemnie. Delikatne pióro Mead z pewnością nie zawiodło jej fanów.


Richelle Mead podziwiam między innymi za to, że ma w sobie coś świeżego, oryginalnego. W tym momencie zapewne drogi czytelniku pomyślałeś, że oszalałam, przecież tematyka wampirów jest od kilku lat powtarzającym się motywem w literaturze młodzieżowej. Dla mnie jednak Mead z każdym kolejnym utworem wnosi coś nowego, hipnotyzującego, przez co z każdą jej książką zakochuję się w niej na nowo.

Bohaterowie utworu są jak zwykle idealnie wykreowani, dopracowani w każdym calu. Paleta osobowości, którą stworzyła Mead zachwyca mnie za każdym razem coraz bardziej. Richelle Mead stworzyła wspaniały świat, w którym każdy bohater ma swoją historię, teraźniejszość i przyszłość. Ile postaci, tyle charakterów. Jedną z trudniejszych rzeczy podczas czytania utworu było to, by dobrze ocenić postać. Muszę przyznać, że wielokrotnie zawiodłam w tej kwestii. Za każdym razem gdy miałam ochotę krzyczeć: "on/ona jest złem w czystej postaci!", autorka zmieniała sytuację o 180 stopni, przez co się gubiłam.

Tak jak w "Pocałunku cienia" uroniłam wiele łez, choć było też trochę śmiechu. Czułam ogromną więź z Rose. Ta dziewczyna zaskakuje mnie z każdym tomem coraz bardziej i bardziej. Razem z nią płakałam, śmiałam się, całym sercem kochałam Dymitra, a także czułam, jak to serce pęka i kruszy się na miliony kawałków. Uważnie śledzę jej losy od początku i choć staram się przewidzieć jej poczynania, rzadko mi się to udaje. Jestem z niej dumna, iż potrafiła wybrać pomiędzy Dymitrem a Lissą, chociaż musiało to być ciężkie przeżycie.

Jest wiele serii, które szybko pną się po górze zwanej Powieść Doskonała, i tak samo szybko z niej spadają. Jednak cykl "Akademii wampirów" nie potwierdza tej reguły. Każde części są coraz lepsze, coraz bardziej wciągające i nigdy, ale to nigdy do tej pory się nie rozczarowałam. Jeszcze tylko słówko o zakończeniu. No cóż, powiało grozą, i to ostro. Koniec czegoś, zawsze jest początkiem czegoś nowego. A Rose, powinna zacząć uczyć się na własnych błędach, że lekcji się nie zapomina...

Książkę polecam z całego serca. Zachwyca, uzależnia, rozkochuje. W ani jednym momencie utworu się nie nudziłam, a raczej coraz bardziej się nakręcałam. Starałam się zdradzić jak najmniej, jeśli chodzi o fabułę, gdyż dla mnie "Przysięga krwi" to książka, którą trzeba przeczytać, posmakować, by czuć się usatysfakcjonowanym. Nawet, gdybym bardzo się starała, nie potrafiłabym znaleźć niczego, co mogłabym temu utworowi zarzucić. Jeśli szukacie książki, która porwie Was w wir wydarzeń, postawi na Waszej drodze wielu ciekawych bohaterów i oczaruje niesamowitą atmosferą - właśnie ją znaleźliście.

Pomimo tego, że W mocy ducha czekało na mojej półce już od ponad roku, dopiero w te wakacje postanowiłam się wziąć za siebie i przeczytać przedostatni już tom z serii Akademii Wampirów. Co prawda w ciągu ostatniego roku odrzuciłam w kąt wszelkiego rodzaju książki o wampirach (bądźmy szczerzy, przepych na rynku nie świadczy o jakości), jednak Richelle Mead z całą pewnością...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Są różne rodzaje książek. Niestety większość z nich to tak zwane jednorazówki, które czyta się raz, a później się o nich zapomina. Są też takie utwory, po których przeczytaniu żyje się nimi jeszcze wiele, wiele tygodni. Natomiast dla mnie, Charlie zalicza się do trzeciej kategorii, tej najmniej licznej a zarazem najwspanialszej: książek na długie lata. Jednocześnie jest też wymagającą lekturą. Nie można jej rzucić w kąt po pierwszych stronach. Dopiero gdy poznamy dokładnie tytułowego bohatera, dojdzie do nas znaczenie całego utworu, napisanego dosyć niezwykle, bo w charakterze listów. Do tej pory pierwsze skojarzenie na słowa powieść epistolarna to Cierpienia młodego Wertera. Od razu przepraszam wszystkich fanów tego utworu (najlepiej omińcie ten fragment, aby uniknąć zagotowania się ze złości). Jakież męczarnie przeżyłam podczas tej lektury! Niezliczone wahania miłosne głównego bohatera typu: "och, dotknęła mnie! To z pewnością miłość!" po prosty mnie śmieszyły. Muszę to powiedzieć jasno i klarownie: nie mogłam się doczekać, aż Werter popełni samobójstwo (niestety trochę to trwało). Stąd też wzięła się moja niechęć (w 100% uzasadniona) do powieści epistolarnych. Jednak po przeczytaniu Charliego przekonałam się, że nie należy rezygnować z nowych rzeczy po zaledwie ich spróbowaniu. Tak więc teraz, drogi Czytelniku, rozpocznę swój długi jak na mnie wywód, na temat mojej opinii o książce. Mam nadzieję, że przekażę Ci choć cząstkę emocji, które towarzyszyły mi przy czytaniu tego utworu.

Tytułowy bohater jest przeciętnych nastolatkiem. Chociaż nie, błąd. To raczej zależy od punktu widzenia. To chłopak zagubiony w sobie (większość uzna to za normalne - w końcu to 15 latek), chory psychicznie. Po śmierci swojego przyjaciela spędził rok czasu w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy wrócił do szkoły, stara się w niej zasymilować. Poznaje zwariowanego Patricka, oraz jego siostrę Sam, w której się zakochuje. Po wielu próbach ma prawdziwych przyjaciół. Jednak choroba daje o sobie znać, a Charlie po raz kolejny przekonuje się, że nie wszystko jest takie, na jakie wygląda.

Według mnie Charlie, jest jedną z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam. To utwór o dojrzewaniu, odkrywaniu nieznanych sobie rejonów. Poznawaniu siebie. Przez cały utwór czułam się tak, jakbym to ja była Przyjacielem Charliego, jakby te wszystkie listy były wyłącznie moją, prywatną własnością. Nie spodziewałam się, że tak emocjonalnie odbiorę ten utwór.

Wszyscy, którzy sądzą, iż moim ulubionym bohaterem jest Charlie, zdziwią się. O tak! Najpiękniejszą i najbarwniejszą postacią jest Patrick. Wspaniały, cudowny, niepowtarzalny Nic (dowiecie się, po przeczytaniu o co z tym chodzi). Wiele razy przez niego się śmiałam, mimo wszystko jeszcze więcej płakałam. To bardzo złożona i niezwykła postać, która zasługuje na wiele uwagi. Jego historia porusza, a zarazem porusza bardzo aktualny temat homoseksualizmu. Jest mi przykro, że takie osoby są wciąż dyskryminowane, nie mogą pokazywać swoich prawdziwych uczuć. Są przecież tacy sami jak inni. Nie różnią się niczym, a to i tak nie zmienia faktu, że muszą cierpieć.

Jeśli chodzi o język i styl... no cóż, celowo użyty jest język środowiskowy. Listy są pisane przez piętnastoletniego chłopaka, więc nie można było się zbyt wiele spodziewać. Z niektórymi rzeczami trzeba się po prostu pogodzić.

Charlie naprawdę zmienił kilka rzeczy w moim życiu. Znudziła mi się monotonia i rzeczywistość, zapragnęłam "poczuć nieskończoność"... Myślę, iż jest to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam w ciągu swojego życia. Jestem pewna, że wrócę do niej jeszcze nie jeden raz. Najbardziej zdziwiło mnie to, że ktoś napisał, iż ten utwór jest tendencyjny. Ja powiedziałabym: uniwersalny. Porusza, zmusza do myślenia, jednak nie trafia do wszystkich. Wszystko zależy od naszego nastawienia i światopoglądu.

Stephen Chbosky zdobył moją sympatię, to pewne. Charlie jest utworem głębokim i nieprzewidywalnym, którego akcja toczy się aż do ostatniego zdania w ostatnim liście. Książkę polecam naprawdę każdemu, gdyż uważam, że należy ona do tych utworów, które trzeba znać. Ma niesamowity klimat i magię, która czyni ją unikatową. Po przeczytaniu lektury polecam obejrzenie filmu na jej podstawie pt. "The Perks of Being a Wallflower" z 2012 roku. Naprawdę nie mogę się nadziwić, dlaczego nie było go w Polskich kinach, które naprawdę dużo na tym straciły. Jeszcze raz serdecznie POLECAM!

Są różne rodzaje książek. Niestety większość z nich to tak zwane jednorazówki, które czyta się raz, a później się o nich zapomina. Są też takie utwory, po których przeczytaniu żyje się nimi jeszcze wiele, wiele tygodni. Natomiast dla mnie, Charlie zalicza się do trzeciej kategorii, tej najmniej licznej a zarazem najwspanialszej: książek na długie lata. Jednocześnie jest też...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Co byście zrobili, gdybyście się dowiedzieli, że istnieje równoległy świat, w którym mieszkają elfy, wróżki i czarodzieje? Świat, w którym rządzą i ustalają prawo zasady fizyki. Świat, w którym bliźniaki mogą się różnić wiekiem o nawet kilkanaście lat. Uważacie, że to niemożliwe?

Niko idąc do szkoły zauważa stary dom. Co dziwniejsze, jest pewny, że go tu wcześniej nie było. Budynek, wyglądający jak ruina jest zamknięty na trzy zamki. Chłopak odgaduje zagadkę i wchodzi to niezwykłego świata kwantowego...W świecie tym dzieją się zadziwiające rzeczy. Nico, który przez przypadek zagłębia się w tę przygodę, ma za zadanie przywrócić równowagę pomiędzy swoim światem a światem kwantowym, który właśnie odkrył.

Przez cały utwór przechodzi się niezmiernie szybko, ale odkładając go, pamięta się jedynie o prawach fizycznych w niej zawartych. Czytałam, czytałam i w końcu dochodziłam do wniosku, że kompletnie się zagubiłam wśród labiryntów, jakie utworzyła pani Fernandez-Viadal. Pozostała fabuła jest bezbarwna, bohaterowie nie mają wykreowanych osobowości. Poznajemy ich, a dalej przez całą książkę nie dowiadujemy się nic więcej. Ani o ich charakterach, ani o historii, pasjach (poza fizyką), zainteresowaniach. Jest to jeden z niewielu minusów "Drzwi o trzech zamkach", jednak rzuca złe światło na cały utwór.

Na początku - wizja utopijna magicznego świata. Wszyscy są dla siebie mili i słodcy, doskonale ze sobą współgrają i się dopełniają. Kiedy jednak w życie elfów (takich dobrych, ale zdecydowanie nie idealnych!), wróżek i czarodziei wkradają się cechy ludzkie, wszystko się zmienia. Wynika z tego także nauka - zazdrość i egoizm nigdy nie sprawią, że ludzkość odkryje coś pomocnego. Za każdym razem, będziemy chcieli zagarnąć to dla siebie, bądź obróciły to w proch.

Warstwa edukacyjna, jak najbardziej mnie zachwyciła. Jaka zagorzała humanistka nie spodziewałam się, że książka głównie o fizyce może mnie tak zaciekawić. Każde pojęcie (których jest całkiem sporo) jest wytłumaczone na przykładzie wziętym z życia, przez co staje się naprawdę dobrze zobrazowane. Do tego jako dodatek na końcu utworu znajduje się słowniczek, który nie raz przyda mi się na lekcje fizyki. Można tam znaleźć bardziej teoretyczne podejście do tematu. "Drzwi o trzech zamkach" uczą logicznego myślenia. Pełno jest zagadek (które uwielbiam!), których rozwiązanie jest banalne, jednak tak proste, że po prostu je omijamy. Ukazuje to, że bardzo często w naszym życiu szukamy trudnych rozwiązań, przez co komplikujemy sobie życie, zamiast pójść prostą droga.

Po opisie z okładki bałam się, że "Drzwi o trzech zamkach" zostały napisane językiem, którego za nic nie zrozumiem. Tymczasem autorka bez trudności wytłumaczyła najtrudniejsze pojęcia fizyczne, zgrabnie posługując się słowem pisanym.

Jeśli chodzi o oprawę graficzną, to muszę przyznać, że nie jest zła. W środku książki znajduje się wiele ilustracji graficznych, które dodają wartości utworowi. Jedyne co mnie denerwowało to mieszane czcionki, które po prostu utrudniały mi czytanie.

"Drzwi o trzech zamkach" to dobra powiastka na jeden wieczór. Jest skierowana raczej do młodszych odbiorców, przez co mi się nie spodobała. Jeśli jednak macie problemy z fizyką i chcielibyście choć trochę ją zrozumieć, na pewno ta książka Wam to ułatwi. Pod tym względem jest wprost idealna - na przykładach wziętych z życia codziennego wyjaśnia najtrudniejsze i najbardziej niepojęte prawa fizyki. Jednak jeśli szukacie utworu o rozbudowanej fabule, nie znajdziecie tego w tym utworze. Dlatego polecam ją do czytania dzieciom, kto wie, może dzięki temu odkryją w sobie miłość do nauk ścisłych?

Co byście zrobili, gdybyście się dowiedzieli, że istnieje równoległy świat, w którym mieszkają elfy, wróżki i czarodzieje? Świat, w którym rządzą i ustalają prawo zasady fizyki. Świat, w którym bliźniaki mogą się różnić wiekiem o nawet kilkanaście lat. Uważacie, że to niemożliwe?

Niko idąc do szkoły zauważa stary dom. Co dziwniejsze, jest pewny, że go tu wcześniej nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Zaraz po skończeniu "Miasta Kości", zabrałam się za czytanie kolejnej części bestsellerowej serii "Darów Anioła" Cassandry Clare. Zaliczam ją do tych, po której zostaje ogromna satysfakcja, ale także niedosyt. Są bowiem książki, które potrafią spędzać sen z powiek, a "Miasto Popiołów" z pewnością do nich należy. Czy tak jak ja jesteście ciekawi jak potoczyła się zakazana miłość Clary i Jace'a? No to zaczynamy...

Tysiące lat temu, Anioł Razjel zmieszał swoją krew z krwią mężczyzn i stworzył rasę Nephilim, pół ludzi, pół aniołów. Mieszańcy człowieka i anioła przebywają wśród nas, ukryci, ale wciąż obecni, są naszą niewidzialną ochroną. Nazywają ich Nefilim, Nocnymi Łowcami. Pilnują oni praw nadanych im przez Razjela. Ich zadaniem jest chronić nasz świat przed demonami, które podróżują między światami, niszcząc wszystko na swej drodze. Do tego świata wkracza Clary, młoda dziewczyna, która dowiaduje się prawdy o swoim pochodzeniu. Aby uratować matkę, jednoczy się z Nocnymi Łowcami. Valentine po raz kolejny wciela w życie plan, który ma na celu zapewnienie mu władzy absolutnej. Z każdą godziną sprawy wyglądają coraz poważniej i nic nie wydaje się już takie jak wcześniej. Bohaterowie zostają wystawieni na poważną próbę i wszystko wskazuje na to, że wojna między nadprzyrodzonymi stworzeniami zbliża się w zawrotnym tempie.

Tak jak poprzednia część, tak i ta okazała się niebywale wciągająca. Przeczytałam ją jednym tchem. Z każdym kolejnym rozdziałem chciałam więcej i więcej. Z każdą stroną świat Nefilim intrygował mnie coraz bardziej (o ile to w ogóle możliwe). Ciekawa fabuła i szybka akcja, to tylko dwie z wielu zalet tej książki. Ani przez moment nie czułam nudy czy też monotonni. Wciąż poznawałam nowych bohaterów, którzy wdrażali aurę niezwykłości i tajemniczości. Rzadko czytam książki, które wywołują u mnie aż tyle emocji. W "Mieście Popiołów" dziej się więcej i bardziej. Cassandra Clare nie powiela schematów (choć wielu chętnie z tym polemizuje), tworzy nowy, indywidualny, wspaniały świat Nefilim, Nocnych Łowców. Autorka powołała do życia niezwykłą, niezachwianą przyjaźń, a także miłość taką, jaką czytelnicy najbardziej kochają: tajemniczą, intrygującą, ognistą, a zarazem zakazaną.

Podziwiam autorkę za sposób, w jaki wykreowała bohaterów. Są oni niezwykle wyraziści, dopracowani w każdym calu i plastyczni. Oczywiście "ponad wyżyny" wybija się Jace, ale inni nie pozostają w tyle. Autorka obdarzyła wszystkie postaci niezwykłymi osobowościami, które nie raz doprowadzały do łez albo śmiechu. Czytając utwór z łatwością mogłam przeniknąć uczucia danego bohatera (oprócz Jace'a) i je z nim/nią dzielić.

Cassandra Clare nieprzerwanie mnie zaskakuje i sprawia, że z każdą kolejną książką, zachwycam się nią coraz bardziej. "Miasta Popiołów", tak jak każdej innej książki spod pióra tejże autorki, nie jestem w stanie opisać odpowiednimi słowami. Za każdym razem, kiedy powracam do tego utworu (a robię to bardzo często), coś mnie zaskakuje i sprawia, że chcę więcej. Książka nieprzerwanie mnie zachwyca i wciąż zaczarowuje od nowa. Jestem pewna, że przypadnie do gustu wszystkim, którzy już rozpoczęli tą serię, ale także tym, którzy dopiero mają ją poznać.

Zaraz po skończeniu "Miasta Kości", zabrałam się za czytanie kolejnej części bestsellerowej serii "Darów Anioła" Cassandry Clare. Zaliczam ją do tych, po której zostaje ogromna satysfakcja, ale także niedosyt. Są bowiem książki, które potrafią spędzać sen z powiek, a "Miasto Popiołów" z pewnością do nich należy. Czy tak jak ja jesteście ciekawi jak potoczyła się zakazana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Do znudzenia mogę powtarzać, że fantastyka jest moim ulubionym gatunkiem literackim. Tylko czytając takie utwory czuję się w pełni usatysfakcjonowana. Z twórczością Trudi Canavan pierwszy raz zetknęłam się jakieś 4 lata temu. Przez przypadek znalazłam jej książki w bibliotece, przyrzucone jakimiś gazetami (!). Zaczęło się od Kapłanki w bieli, która kompletnie mnie oczarowała. Później sięgałam po kolejne i kolejne książki tej genialnej, australijskiej pisarki. Fascynowało - i nadal fascynuje - mnie w jej sposobie kreowania świata przedstawionego wszystko. Jest ona jedną z nielicznych autorek, które potrafią mnie w pełni zadowolić. Przed każdą kolejną powieścią zastanawiałam się, czy jest w stanie wymyślić coś, czym mnie zaskoczy. Za każdym razem przekonywałam się, że tak. Można powiedzieć, że to właśnie przy tej pani dojrzewałam czytelniczo, poznawałam wciąż nowe kraje, obyczaje, które na długo pozostają w mojej pamięci. A jak jest z Trylogią Zdrajcy?

Trylogia Zdrajcy opowiada o Lorkinie, który jest synem Sonei, Czarnego Maga Gildii. Po ukończeniu studiów, zżerany nudą postanawia wyjechać na misję do Sachaki. Moja pierwsza myśl? Samobójca. Zwracając uwagę na wydarzenia, jakie działy się tam 20 lat wcześniej oraz jego korzenie, nie ryzykowałabym tak bardzo. Matka szaleje, ale nie ma wyboru. Musi zgodzić się na wyjazd. Kiedy dostaje informację, o zaginięciu Lorkina z możliwością porwania, sami możemy się domyśleć, co przeżywa. Mając zakaz wychodzenia z Gildii nie może nic zrobić. W dodatku w mieście nie dzieje się najlepiej. Kwitnie handel nilem, który zatruwa całe społeczeństwo. Co w takiej sytuacji zrobi Sonea? Czy Lorkin wyjdzie cało z opresji?

Tak jak poprzednie książki autorki, tak i tą przeczytałam jednym tchem. Z każdą kolejną stroną pojawiało się w mojej głowie coraz więcej pytań. Trzeba przyznać, iż Trudi Canavan jest mistrzynią trzymania w napięciu. Za każdym razem, kiedy działy się najciekawsze momenty, urywała wątek i przechodziła do następnego rozdziału. Przy tym, każdy był z punktu widzenia innego bohatera. Taka wieloosobowa narracja jest już chyba znakiem rozpoznawczym autorki. Jak zwykle przejścia są idealnie wyważone, a cała powieść napisana miłym, lekkim stylem. No i oczywiście w całym utworze panuje niezwykły klimat - tajemniczości, wszędzie czają się sekrety i spiski, a niebezpieczeństwo może nas spotkać tuż za rogiem. Czasami najlepszy przyjaciel, może się okazać najgorszym wrogiem...

W świecie stworzonym przez Canavan wszystko układa się w logiczną całość. Od początku utworu poznajemy nowe postaci, z pozoru zupełnie przypadkowe. Na koniec okazuje się, jak zawsze zresztą, że były one ze sobą ściśle powiązanie. Takie i inne 'niespodzianki' pisarka stawiała na mojej drodze przez cały czas.

Podziwiam autorkę za sposób, w jakie wykreowała bohaterów. Mimo, że niektórzy pojawiają się na zaledwie kilka scen, ich obraz zapisuje się na trwałe w naszej pamięci. Potrafiłam się wczuć w sytuację każdej z postaci, co jest kolejnym pozytywnym aspektem Misji Ambasadora.

Misję Ambasadora, tak jak wszystkie inne książki Canavan, mogę polecić z czystym sumieniem każdemu. Przed tą serią jednak polecałabym zapoznać się z Trylogią Czarnego Maga. Dzięki temu zyskacie pełny obraz historii, toczącej się w Trylogii Zdrajcy. Książek o magii i magach było już wiele, jednak nie sądzę, żebyście gdziekolwiek indziej znaleźli tak fascynującą przygodę, jaką ja odnalazłam w książkach ukochanej Canavan. Serdecznie polecam, a sama czekam, kiedy tylko II tom trylogii znajdzie się na mojej półce.

Do znudzenia mogę powtarzać, że fantastyka jest moim ulubionym gatunkiem literackim. Tylko czytając takie utwory czuję się w pełni usatysfakcjonowana. Z twórczością Trudi Canavan pierwszy raz zetknęłam się jakieś 4 lata temu. Przez przypadek znalazłam jej książki w bibliotece, przyrzucone jakimiś gazetami (!). Zaczęło się od Kapłanki w bieli, która kompletnie mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Podarunek śmierci jest zwieńczeniem trylogii autorstwa Bree Despain. Pierwsze dwa tomy: Łaska utracona i Dziedzictwo mroku zdobyły u mnie pięć gwiazdek i z niecierpliwością oczekiwałam, kiedy na rynku pojawi się ostatnia część. Czy było warto?

W Podarunku śmierci odnajdujemy na wiele pytań, które dręczyły nas podczas czytania Dziedzictwa mroku i Łaski utraconej. Główna bohaterka dojrzewa, przeżywa swoje wzloty i upadki. Daniel wciąż jest wilkiem, wokół zbierają się ciemne moce, a przyjaciół z dnia na dzień ubywa. Dodatkowo stosunki damsko-męskie stają się coraz bardziej uciążliwe. Jak sobie z tym poradzi córki pastora?

Zaczynając pierwszy, debiutancki tom trylogii byłam przekonana, że spotkam banalną opowieść o wilkołakach, jakich pełno na rynku. Tymczasem autorka wprowadziła mnie we wspaniały, mroczny świat Grace i Daniela. I tą cudowną bajką żyłam przez dwa tomy. Po tym nastąpiła ostatnia część serii, która mnie rozczarowała w 100 procentach. Spodziewałam się wspaniałej, porywającej akcji, rewelacyjnych scen walki, błyskotliwych dialogów. Chyba nie otrzymałam niczego z mojej listy życzeń.

Od samego początku Podarunek śmierci wydawał mi się niedopracowany, a z każdą kolejną stroną umacniałam się w moim przekonaniu. Po kilku rozdziałach doszłam do wniosku, że autorka chciała skończyć niektóre wątki zbyt szybko, przez co się pogubiła. Nie wiem czemu Despain brnęła w opisy, których brak tak podobał mi się w poprzednich częściach. Czyżby brak pomysłu na akcje? W utworze króluje wieczna monotonność, momentami niemal wieje nudą.

Bohaterzy w Podarunku śmierci są jak dla mnie mało wyraźni, bezosobowi. Każdy ich kolejny krok jest przeze mnie z góry przewidziany. Czyli brak specjalnych niespodzianek, jeśli chodzi o fabułę. Czytając książkę nie czułam tego charakterystycznego klimatu, który towarzyszył mi przy poprzednich tomach. Klimat towarzyszący zakończeniu stoi pod znakiem różowych okularów. Wszędzie słodycz i radość. Zbyt wyidealizowane zakończenie, które w moich oczach obniżyło poziom książki. No ale któż nie lubi happy endów?

Złość to moc równie silna jak miłość

Największym plusem utworu jest oczywiście okładka - jak zwykle magiczna, tajemnicza i urocza. Patrząc na nią miałam wielkie nadzieje, które spełzły na niczym. Szkoda, że oprawa graficzna nie odzwierciedla tego, co jest w środku.

Podarunek śmierci uważam za niezbyt udane zwieńczenie tak świetnie zapowiadającej się serii. Mimo tego nie żałuję chwil przeżytych z Grace i Danielem. Okazały się one magiczne i pełne nadziei. Nadziei na przebaczenie. Utwór jest pozycją obowiązkową dla tych, którzy już zaczęli czytać trylogię i są nią zafascynowani. Jeśli natomiast Łaska utracona i Dziedzictwo mroku nie zachwyciły was - raczej nie sięgajcie po III część trylogii.

Podarunek śmierci jest zwieńczeniem trylogii autorstwa Bree Despain. Pierwsze dwa tomy: Łaska utracona i Dziedzictwo mroku zdobyły u mnie pięć gwiazdek i z niecierpliwością oczekiwałam, kiedy na rynku pojawi się ostatnia część. Czy było warto?

W Podarunku śmierci odnajdujemy na wiele pytań, które dręczyły nas podczas czytania Dziedzictwa mroku i Łaski utraconej. Główna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"568 897 znalazło tu miłość, która nie ma początku i nie zazna końca. Miłość stworzoną z setek zdań i tysięcy słów, zmieniających jedno z tak wielu w jedno jedyne. Miłość, która nigdy się nie powtórzy, bo nie ma najmniejszej szansy na powtórzenie rzeczy tworzących zupełność."

Ostatnio przekonałam się, że każda książka, do której podchodzę sceptycznie, okazuje się miłym zaskoczeniem. Jednak nazywając tak "Ostatnią spowiedź" popełniłaby ogromny błąd. Utwór Niny Reichter jest jedną z najlepszych książek przeczytanych w 2012 roku. Co ma w sobie takiego niezwykłego?

Bradin Rothfeld jest dziewiętnastoletnim rockmanem. Kobiety w całej Europie wzdychają do jego brązowych oczu i cudownej, niemal dziewczęcej urody. Wracając z trasy Brade spóźnia się na przesiadkę i spędza noc na opustoszałym lotnisku. Spotyka wtedy Ally Hanningan. Spędzają ze sobą kilka magicznych, niezapomnianych godzin. A późnej wspaniała noc się kończy. I oboje już wiedzą, że nie spotkają się więcej. Nigdy więcej. Bo zbyt mocno czują, co rodzi się między nimi. Żadne z nich nie może się teraz zakochać. Ally jest zajęta – uwikłana w dziwny związek, który mówi – „prasa nie może odkryć twoich kobiet”. Brade jednak używa podstępu i ciągnie tę znajomość. Pozostaje tylko jeden szkopuł. Ally nadal nie ma pojęcia, kim jest Bradin. I również skrywa pewien sekret. Co zrobi Bradin, pragnąc dziewczyny, której nie powinien nawet tknąć?

Historia Ally i Bardina kompletnie zawładnęła moim życiem. Jeszcze przez kilka dni po zakończeniu utworu chodziłam jak w letargu i uśmiechałam się za każdym razem, gdy przypominał mi się jakiś fragment utworu. Akcja toczy się szybko, ale mamy czas na własne refleksje i przemyślenia. Z każdym kolejnym zdaniem miałam ochotę krzyczeć i kopać w każdy napotkany przedmiot.Trudno było mi zrozumieć, dlaczego Ally odrzuca tak wspaniały dar, jakim jest szczera miłość. Ona zdarza się raz na całe życie. Jest jedna, wyjątkowa, niezapomniana. Trafiając na nią nie wolno poddać się, przez strach.

Bohaterowie wykreowani przez Reichter są fantastyczni. Każdy z nich ma w sobie coś niezwykłego i wywołuje w czytelniku setki uczuć. Najbardziej kontrowersyjną postacią obok Ally i Bardina był oczywiście Tom i Sebastian. Obu współczułam, choć z różnych powodów, i czułam się bezsilna. Razem z postaciami "Ostatniej spowiedzi" przeżywamy wzloty i upadki związki Ally i Bardina. Razem z nimi śmiejemy się, spoglądamy w gwiazdy... Oglądamy najboleśniejszy upadek...

Styl i język, jakiego używa autorka jest lekki i przyjemny. Gdybym chciała pozaznaczać wszystkie fragmenty, które sprawiły, że ten utwór jest wyjątkowy, musiałabym spędzić kilka dni na zakreślaniu całej książki.

Dodatkowym (chyba tysięcznym) plusem utworu są utwory, które raz na jakiś czas podsuwała nam autorka. Pierwszy raz spotkałam się z takim pomysłem i mnie bardzo zaskoczył. Zwłaszcza, że muzyka nadała jeszcze mocniejszego charakteru "Ostatniej spowiedzi".

"8796 z nich nigdy nie zapomni momentu, kiedy spłynęła potokiem słów, łez i ludzi."

Nawet gdybym chciała, nie jestem w stanie opisywać wszystkich uczuć, jakie towarzyszyły mi przy książce. Mi wystarczył jeden dzień, by zakochać się w historii Ally i Bradina. A ile Wam potrzeba na to czasu? Autorka kończąc akcję w takim momencie sprawiła, że 568 897 serc na chwile stanęło. Nie mam pojęcia, czego mogę się spodziewać po kolejnych tomach. Jeżeli jeszcze nie zapoznaliście się z "Ostatnią spowiedzią" zalecam natychmiastowe udanie się do księgarni.

"568 897 znalazło tu miłość, która nie ma początku i nie zazna końca. Miłość stworzoną z setek zdań i tysięcy słów, zmieniających jedno z tak wielu w jedno jedyne. Miłość, która nigdy się nie powtórzy, bo nie ma najmniejszej szansy na powtórzenie rzeczy tworzących zupełność."

Ostatnio przekonałam się, że każda książka, do której podchodzę sceptycznie, okazuje się miłym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Królestwo cieni” to już druga część "Trylogii Moorehawke". "Zatruty tron" mnie zafascynował i zauroczył swoją atmosferą i magią. Z niecierpliwością czekałam na moment, kiedy będę mogła przeczytać kolejny tom opowieści irlandzkiej pisarki, która ujęła mnie swoim stylem i pomysłem. Czy było warto?

Wynter Moorehawke, Obrończyni Tronu, podróżuje sama przez niebezpieczne lasy w poszukiwaniu zbuntowanego księcia. Musi się ukrywać, szpiegować, przewidywać posunięcia swoich wrogów. Dziewczyna nabiera otuchy, gdy spotyka Raziego i Christophera. Razem z nimi rusza w niebezpieczną podróż, od której zależą losy całego królestwo. Jednak za rogiem czai się zło, a dawni wrogowie nie zapominają o zemście... W czasie podróży przyjaciele spotykają Merronów - ludzi z Północy, gdzie wychowywał się Christopher. Jednak jakie są ich zamiary? Co kryje się, pod uśmiechami i łagodnymi obliczami przybyszy? Czy Wynter uda się odnaleźć księcia?

Autorka umiejscowiła akcję średniowieczu, co nadaje książce mroczności i tajemniczości. Średniowiecze kojarzy mi się z dzielnymi rycerzami, dla których najważniejsza jest ojczyzna i honor. Tymczasem w „Królestwie cieni” spotykamy się z czymś wręcz przeciwnym. Świat zdominowany jest przez zdradę, przekupstwo, intrygi i niekończące się spiski. Wszyscy zapomnieli już, co oznacza uczciwość i zasady fair play. Wszyscy, poza Razim i Christopherem, którzy za wszelką cenę próbują uratować królestwo, nie bacząc na konsekwencje swojego działania.

Akcja toczy się niesamowicie szybko. Z każdą kolejną stroną coraz bardziej wciągałam się w historię Obrończyni Tronu i jej przyjaciół. Praktycznie każda strona dawała nam nową zagadkę do rozwiązania. Wszystko nieniknienie kierowało się do zakończenie utworu, w którym to wszystkie wydarzenia się zazębiły, tworząc płynną całość. Większość akcji w "Królestwie cieni" skupia się na relacjach między Wynter a Christopherem. Atmosfera stawała się coraz gęstsza, a ja z każdą stroną coraz bardziej podziwiałam tego chłopaka, nie tylko za to, co przeżył, ale także za jego delikatność i wrażliwość. Ten młodzieniec jest fenomenalny we wszystkim. Podziwiam go za to, że potrafił stawić czoła swoim najgorszym koszmarom, aby uratować tych, których kocha...

„Każdy człowiek (...) ma swoją wytrzymałość. Kiedy wszystko, co kocha, i wszystko, co nadaje sens jego życiu i sprawia, że jest tym, kim jest, zostaje mu odebrane, zniszczone, znika w płomieniach jak sucha drzazga. Człowiek dochodzi do wniosku, że ma już tylko jeden wybór. Może zdecydować, kiedy i w jaki sposób umrze."

Tak jak w „Zatrutym tronie” postacie wykreowane przez Celine Kiernan są nietuzinkowe i obdarzone całą paletą uczuć. Każdego bohatera poznajemy dokładnie, są oni plastyczni i realni. Podczas czytania miałam wrażenie, że w każdą postać autorka wlała odrobinę siebie. Ich ogromną zaletą jest to, że nie są idealni. Często poddają się swoim słabością i tracą kontrole, przez co wydają się naturalni.

W tej części większość czasu spędzamy z Merronami - ludem Północy, klanem Niedźwiedzicy. Ludzie Ci są niezwykli. Za wszelką cenę pragną dopasować się do nowego miejsca, jednak zachowują pradawne obyczaje, które mnie przeraziły. Są oni ludem prymitywnym, lecz podczas czytania niemal czuło się bijącą od nich potęgę.

"Królestwo cieni" jest owiane tajemniczą i pełną napięcia atmosferą, która pobudza zmysły czytelnika. Dzięki wspaniałemu językowi i grze słowem autorka wprowadziła nas w mroczny świat, w którym nikomu nie można ufać. W książce znajdujemy stylizację językową na okres średniowiecza, która jest jednak mniej widoczna niż w "Zatrutym tronie". Z pewnością ma na to wpływ miejsce, w którym rozgrywa się akcja. W pierwszej części poruszaliśmy się po dworze królewskim, tutaj natomiast przemierzamy razem z bohaterami lasy i zatrzymujemy się w podejrzanych tawernach. Występuje tu także dużo zwrótów z języka Merronów, których tłumaczenie znajduje się w słowniczku.

Kolejną rzeczą, która fascynuje i zachwyca jest okładka. Chłopak z okładki jest odzwierciedleniem mojego wyobrażenia o Christopherze. Oprawa graficzna przyciąga wzrok i wzbudza mnóstwo uczuć - po prostu coś niesamowitego!

Książkę polecam z całego serca. Mimo że obawiałam się, że autorce nie uda się utrzymać poziomu, jaki pokazała w „Zatrutym tronie”, nie zawiodłam się w ani jednym momencie powieści. „Królestwo cieni” jest książką, którą trzeba przeczytać, aby zrozumieć jej urok. Każdy, kto kocha fantastykę powinien zapoznać się z tą powieścią, gdyż na pewno znajdzie w niej coś dla siebie. Ja tymczasem już nie mogę się doczekać, kiedy zacznę czytać kolejną, ostatnią już część trylogii, pt. "Zbuntowany książę"

„Królestwo cieni” to już druga część "Trylogii Moorehawke". "Zatruty tron" mnie zafascynował i zauroczył swoją atmosferą i magią. Z niecierpliwością czekałam na moment, kiedy będę mogła przeczytać kolejny tom opowieści irlandzkiej pisarki, która ujęła mnie swoim stylem i pomysłem. Czy było warto?

Wynter Moorehawke, Obrończyni Tronu, podróżuje sama przez niebezpieczne lasy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Alexandra Adornetto pokazała pełną klasę w swojej pierwszej powieści "Blask". Przez ponad rok ze zniecierpliwieniem oczekiwałam na kolejny tom, opisujący dalsze przygody Beth i Xaviera. Podchodząc do tej książki, obawiałam się jednej rzeczy. Mianowicie, że autorka zboczy z utartej przez siebie ścieżki, popadnie w banalność i rutynę. Czy udało się jej tego uniknąć?

Tak jak wskazuje sam tytuł większość akcji rozgrywa się w piekle. Podstępem, Bethany zostaje rozdzielona z Xavierem i zaciągnięta do bram piekielnych. Widzi i słyszy tam rzeczy, o których wolałaby zapomnieć. Za wszystkim stoi jedna osoba... Jack Thorn. Beth musi uporać się z złem, napierającym na nią ze wszystkich stron, jednocześnie zachowując swoją anielską dusze. Czy uda jej się to przetrwać, bez wsparcia Gabriela, Ivy i w szególności Xaviera?

Po czterystu stronicowej książce spodziewałam się niezwykłych zdarzeń, mocno rozbudowanej fabuły i ciekawych dialogów. Co mnie spotkało? Od samego początku, było po prostu monotonnie. Wszystko kręciło się wokół Beth i jej ogromnego bólu po rozłące z Xavierem. Ale co z innymi bohaterami? Widzimy ich bardzo mało, a i tak jesteśmy zmuszeni do postrzegania ich przez pryzmat uczuć Beth (co mi przeszkadzało i ogromnie irytowało!). Dodatkowo autorka wyidealizowała Xaviera, porównując go do anioła. Za każdym razem, gdy tylko się pojawiał zaczynały się kilku stronicowe opisy jego doskonałości. Inne postacie były niewyraziste, bezosobowe. Najbardziej w książce pociągał mnie Jack (którego jest dużo), ale i on sprawiał wrażenie automatu. Pojawiał się, potakiwał i wychodził. Jak na szatana całkiem niewiele, prawda?

Język i styl, jakim posługuje się autorka jest prosty i łatwy do zrozumienia. Utwór czytało się szybko, ale czy przyjemnie? Z każdą kolejną stroną zauważałam, że autorka skupia się jedynie na pokazaniu uczuć Beth. Fabuła powoli zanikała, a pod koniec utworu nie było o czym czytać. Większość wątku wydawała mi się naciągana, tak jakby autorka liczyła na ilość, a nie jakość. Z każdym kolejnym dniem od przeczytania książki, coraz bardziej zaciera mi się obraz wydarzeń przedstawionych w "Hadesie". Zapominam o nowych postaciach (których w sumie pojawiło się niewiele), miejscach, opisach piekła (również nie powalających na kolana).

Największym atutem utworu jest z pewnością okładka. Tak jak w przypadku "Blasku" mogę się nad nią zachwycać godzinami. Szkoda tylko, że po raz kolejny okazuje się, że oprawa graficzna nie jest w żadnym stopniu nie odzwierciedla książki.

Podsumowując, książka jest dobrą odskocznią od codzienności dla tych, którzy już zaczęli czytać trylogię. Mnie jedynie rozczarowała i zanudziła. Jednak z niecierpliwością czekam na ostatnią część trylogii pt. "Niebo". Nie wiem, czego mogę się spodziewać po tym utworze, jeśli chodzi o fabułę, ale mam nadzieję, że Adornetto powróci poziomem do "Blasku" i ponownie mnie zachwyci.

Alexandra Adornetto pokazała pełną klasę w swojej pierwszej powieści "Blask". Przez ponad rok ze zniecierpliwieniem oczekiwałam na kolejny tom, opisujący dalsze przygody Beth i Xaviera. Podchodząc do tej książki, obawiałam się jednej rzeczy. Mianowicie, że autorka zboczy z utartej przez siebie ścieżki, popadnie w banalność i rutynę. Czy udało się jej tego uniknąć?

Tak jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Becca Fitzpatrick wdarła się do mojego serca bestsellerową pierwszą częścią serii "Szeptem" o tym samym tytule. Od tamtej pory z każdym razem, kiedy mój wzrok zawiesił się na tej książce zalewał mnie cały potop uczuć. Czy tak samo było z "Finale"?

Po burzliwych wydarzeniach w "Ciszy" Nora musi stanąć na czele Nefilskiej armii i ostatecznie rozprawić się z upadłymi aniołami. Starzy wrogowie powrócą, pojawią się nowi, a ktoś zaufany okaże się zdrajcą. Do tego między Norę a Patcha wdziera się zazdrość i kłamstwa, które szybko zbierają plony. Czy Norze uda się doprowadzić do pokoju między skłóconymi rasami, jednocześnie nie łamiąc przysięgi? Co z jej zakazanym uczuciem? Dziewczyna ma mało czasu na podjęcie decyzji, a cheszwan coraz bliżej...

"Finale" przeczytałam bardzo szybko. Ponad rok czekania opłacił się. Autorka jak zawsze zaskakuje, a język, jakiego używa jest fenomenalny. Przyznaje to z bólem, ale ta część była minimalnie gorsza od pozostałych. Nie zawiniła tu fabuła - co to to nie - niezwykłe zwroty akcji, zawrotna prędkość, idealne dialogi. Akcja w odpowiednich miejscach się zazębia, przez co jest spójna i wyraźnie dąży na przód. Ale z pewnością zawiodły mnie opisy niektórych scen. Były one za mało barwne, ogólnikowe. Tyczy się to niestety tych najważniejszych *(czytaj: tych, w których jest Patch). Kiedy ma się ochotę na więcej, i więcej, i więcej trudno jest zadowolić się pół stronicowym opisem. Być może wynika to z mojego nastawienia - liczyłam na fajerwerki, i to nie małe.

Mimo moich wszystkich "ale", końcówka była zniewalająca. Ostatnie 50 stron przeczytałam z zapartym tchem i roziskrzonymi oczami. Były łzy, był śmiech, czyli wszystko tak, jak być powinno. Dodatkowo jestem pewna, że tak jak poprzednie części, tak i ta zasługuje na miano bestsellera. Tajemnica, walka dobra ze złem, zakazana miłość, zdrada, zaufanie. Czego chcieć więcej?

Wszyscy bohaterowie wykreowani przez Fitzpatrick są niezwykli. Mają w sobie iskrę, a ich postępowanie odzwierciedla ich uczucia i poglądy. Scott, jak zwykle podbił moje serce. W "Finale" miał do spełnienia kluczową rolę, i wypełnił swoją misję, nie bacząc na konsekwencje... Przez wszystkie części serii Patch był uosobieniem arogancji, siły i niezłomności. Tutaj objawił się bardziej z ludzkiej strony. Widać było zmęczenie, cienie pod oczami - to, co towarzyszy istocie ludzkiej. Przez to wydał się mi bardziej osiągalny.

„ A teraz, kiedy już cię mam, przeraża mnie jedynie myśl, że znów mógłbym znaleźć się w takiej sytuacji. Że znów z całej siły mógłbym cię pragnąć i nie mieć nadziei na to, że to pragnienie można zaspokoić. Cała należysz do mnie, aniele. Nie pozwolę, by cokolwiek to zmieniło.”

Na koniec oprawa graficzna. Chyba nikogo, kto widział poprzednie okładki nie zdziwił fakt, że ta jest olśniewająca. Zawiera w sobie odzwierciedlenie tego, co odnajdujemy w środku. Zachwyca, rozkochuje i niewątpliwie przyciąga wzrok. Nie tylko na zewnątrz, ale także w środku ujęły mnie pióra przy każdym rozdziale. Okładka robi naprawdę fenomenalne wrażenie.

Ze łzami w oczach żegnam się z Patchem. Bohaterem, który przez dwa lata nieustannie mi towarzyszył i mnie zadziwiał. To był cudowny okres, pełen łez i śmiechu. Nigdy nie zapomnę hipnotyzujących czarnych oczy, zniewalającego uśmiechu i aury tajemniczości, którą roztaczał wokół siebie Jev. "Finale", chociaż nie dorównuje swoim poprzedniczkom, jest dobrym zwieńczeniem serii. Becca Fitzpatrick w poprzednich tomach ustawiła sobie wysoko poprzeczkę, przez co utrzymanie poziomu było naprawdę trudne. Jednak nie żałuję ani jednej sekundy, jaką spędziłam z Nora, Patchem, Scottem i Vee. Jeśli czytaliście pozostałe części, nie możecie przegapić "Finale".

Becca Fitzpatrick wdarła się do mojego serca bestsellerową pierwszą częścią serii "Szeptem" o tym samym tytule. Od tamtej pory z każdym razem, kiedy mój wzrok zawiesił się na tej książce zalewał mnie cały potop uczuć. Czy tak samo było z "Finale"?

Po burzliwych wydarzeniach w "Ciszy" Nora musi stanąć na czele Nefilskiej armii i ostatecznie rozprawić się z upadłymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kiedy zobaczyłam "Tramwajem przez Łódzkie Getto, czyli wspomnienia z czasów II wojny światowej" od razu wiedziałam, że będzie to książka dla mnie. Historia jest jedną z moich pasji, a wiedza o II wojnie światowej i o tym, co się działo w tym czasie w Polsce, to według mnie obowiązek każdego Polaka.

Akcja utworu toczy się w Łodzi lat 30.XX wieku. Bohaterem utworu jest mały Antonii, który przedstawia nam swoje dzieciństwo i późniejsze życie w czasach okupacji. Pomimo rozwodu rodziców, nie brak mu było miłości. Wychowywali go dziadkowie, którzy jak tylko mogli dbali o swego wnuka, przygotowując go jednocześnie do przyszłego życia. Antoś oprowadza nas po swoich rodzinnych stronach, obrazowo ukazuje piękne, urokliwe dzielnice Łodzi, w późniejszych latach zniszczone i zalane krwią niewinnych. 4 września 1939 roku nazistowskie oddziały wkroczyły do miasta, a mały Antek był zmuszony zakończyć swoją niedawno zaczętą edukację. Władze rozkazały pozamykać wszystkie szkoły i instytucje kulturalne.

Czas wojny to dla Antka okres, w jakim stracił matkę, a później ojca. Opowiadając losy rodziny wplótł w nie historie Żydów, którzy mieszkali w mieście, a następnie zostali zmuszeni do przeniesienia się do Getta. Dojeżdżając codziennie do pracy (władze nakazały, aby każdy chłopiec po skończeniu 12 roku życia do niej szedł) mijał Getto. Widział w nim wielu swoich dawnych towarzyszy, niegdyś uśmiechniętych i dziarskich, teraz wygłodzonych, ledwo trzymających się na nogach. Lata przemijają, a autor wciąż ma przed oczyma straszne obrazy, a w uszach słyszy krzyki torturowanych rodaków...

Osiemdziesięcioletni Antoni Kerim pragnął poprzez ten utwór ukazać realia Polski w czasie okupacji niemieckiej. Nie skupiał się jednak jedynie na faktach historycznych, a odwoływał się do rzeczy codziennych, takich jak zabawy na podwórku czy przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia. Na początku "Tramwajem przez Łódzkie Getto, czyli wspomnienia z czasów II wojny światowej" autor zaznaczył, że chce tu opowiedzieć historię nie tylko swoją, ale także wszystkich ludzi, których znał, a których wspomnienia nigdy nie ujrzą światła dziennego.

Autor posługuje się barwnym językiem, który proporcjonalnie do wieku głównego bohatera wzbogaca. Wszystkie sceny, opisywane przez autora są barwne i niepokojąco realistyczne. Jeszcze po przeczytaniu książki mam przed oczami zgliszcza spalonych ciał czy biednego, małego chłopca żydowskiego, z raną w głowie. Chronologicznie zobrazowane wydarzenia pozwalają nam zatopić się w lekturze, opowiadającej o miłości, bólu, śmierci i przemijaniu. Autor sam był uczestnikiem zdarzeń, co niezaprzeczalnie zwiększa wartość merytoryczną utworu. Kerim wiernie oddał obraz Polski takiej, jaką zapamiętał: zniszczonej, a jednak walczącej.

Podsumowując, "Tramwajem przez Łódzkie Getto, czyli wspomnienia z czasów II wojny światowej" jest lekturą idealną dla każdego, kto pragnie lepiej poznać historię naszego kraju nie z podręczników do historii, lecz ze wspomnień uczestnika zdarzeń. Autor ukazuje nam realia tamtych czasów, nie tylko ze strony militarnej, ale także codziennych obowiązków. Poznajemy liczne osoby, które choć tak barwne, nie będą miały okazji przekazać swych refleksji dalszym pokoleniom. Powinniśmy pamiętać, iż świadków zdarzeń, którzy mogli by nam je zrelacjonować jest coraz mniej, więc poznawajmy historię, gdyż jak powiedział Cyceron: "his­to­ria to świadek cza­su, światło praw­dy, życie pa­mięci, nau­czy­ciel­ka życia, zwias­tunka przyszłości".

Kiedy zobaczyłam "Tramwajem przez Łódzkie Getto, czyli wspomnienia z czasów II wojny światowej" od razu wiedziałam, że będzie to książka dla mnie. Historia jest jedną z moich pasji, a wiedza o II wojnie światowej i o tym, co się działo w tym czasie w Polsce, to według mnie obowiązek każdego Polaka.

Akcja utworu toczy się w Łodzi lat 30.XX wieku. Bohaterem utworu jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ogień od zawsze fascynuje. Ogień od zawsze hipnotyzuje. Ogień od zawsze przyciąga. Jest to bez wątpienia największy dar, jaki mógł otrzymać człowiek, ale jednocześnie przekleństwo. Ludzie przez wieki starali się „udoskonalać” ten cudowny żywioł. A co fajerwerkami? Przecież to właśnie na tą niezwykłą orgię kolorów wyczekujemy każdego Sylwestra. Jeszcze długo po umilknięciu wystrzałów dociera do nas huk. Fajerwerki poją nasze oczy i duszę.

Rok 1752, XVIII wiek. Agnes Trussel, dziewczyna ze wsi z wielodzietnej, biednej rodziny postanawia uciec do Londynu. Pomimo tego, że zostawia rodzine w trudnej sytuacji, za wszelką cenę nie chce okryć ich hańbą i zniesławieniem. Nie mając się gdzie podziać, przypadkowo trafia do domu pirotechnika, Johna Blacklocka, wytwórcy fajerwerk. Jest pojętną uczennicą i powoli zaczyna dzielić z Johnem Blacklockiem jego pasję. Niestety los dla Agnes nie jest łaskawy, a skrywany sekret już wkrótce ujrzy światło dzienne…

Jestem ogromną fanką książek, których akcja toczy się w XVIII wiecznej Anglii. Po tej książce oczekiwałam naprawdę wiele, pomimo że to debiut literacki Jane Borodale. Czy to dostałam?

"Księga ogni" jest usystematyzowana, występuje w niej ciąg przyczynowo-skutkowy, co sprawia, że jest na swój sposób banalna. Jeśli chodzi o fabułę, to największym zaskoczeniem było dla mnie zakończenie utworu. Spodziewałam się wiele i byłam pewna swojej racji (zwłaszcza, że przez większą część książki z góry wiedziałam, co się wydarzy). Borodale mnie niebywale zaskoczyła i tym samym zyskała cień sympatii. Widać, że autorka miała bardzo dobry pomysł na książkę, ale gdyby skróciła ją o połowę wycinając wszelkie opisy, z pewnością zyskałaby na wartości. Napisana jest prostym językiem, stylizowanym na XVIII wiek. Momentami czułam się, jakbym czytała utwór liryczny. Porównania głównej bohaterki były porównaniami homeryckimi, ciągniętymi na siłę.

Główna bohaterka jest dosyć banalna. To wieśniaczka, która nigdy nie miała szansy uczyć się, ale mimo tego jest pojętna i otwarta na wiedzę. Jednak jej zachowanie mnie irytowało. Za wszelką cenę chciała podporządkowywać się pod innych, spełniać ich zachcianki, a żeby nie stać się pośmiewiskiem, gotowa była posunąć się do morderstwa. Na swoje usprawiedliwienie ma czasy, w których toczy się akcja utworu. Kobiety nie były świadome swoich praw, przez co często były gwałcone czy zabijane bez wyciągania konsekwencji. Przez to jednak Borodale doskonale ujęła tło obyczajowe-społeczne. Pomiędzy śniadanie a wyjście do warsztatu autorka wplata egzekucje i wyroki, na które ludzie chodzą z przyjemnością. Dla mnie jest to oburzające – jak można skazywać na śmierć dziecko, które ukradło kromkę chleba, bo było głodne? No cóż, witajcie w XVIII wiecznej Anglii… Tło społeczno-obyczajowe jest z pewnością największym atutem „Księgi ogni”. Autorka wzbogaciła utwór o naprawdę przerażające opisy miejsc, w jakich musieli mieszkać ludzie. Londyn, który zawsze wydawał mi się miastem pięknym, niepostrzeżenie zaczęłam odbierać, jako miasto śmierci, gdyż była ona jego nieodłącznym elementem. Wszystko jest opisane naprawdę mrocznie i realistycznie. Książka nabrała przez to niezwykłego klimatu i wyjątkowej atmosfery.

Ogromnym plusem „Księgi ogni” jest z pewnością oprawa graficzna. Pełna mroku i magii, emanująca mocą. Chociaż nie jest ona adekwatna do treści utworu, jednak z pewnością mamy na czym zawiesić oko.

Szczerze mówiąc mam ogromny problem z oceną tej książki. Historia Agnes całkowicie mnie wciągnęła i zafascynowała, jednak niekończące się opisy były ogromnym minusem. Za każdym razem, gdy akcja nabierała coraz to szybsze tempo, a wydarzenia były coraz ciekawsze, następował długi na trzy strony opis substancji chemicznych. Książka jest idealna dla kogoś, kto chciałby poznać zasady rządzące XVIII wieczną Anglią i tło społeczno-obyczajowe od kuchni.

Ogień od zawsze fascynuje. Ogień od zawsze hipnotyzuje. Ogień od zawsze przyciąga. Jest to bez wątpienia największy dar, jaki mógł otrzymać człowiek, ale jednocześnie przekleństwo. Ludzie przez wieki starali się „udoskonalać” ten cudowny żywioł. A co fajerwerkami? Przecież to właśnie na tą niezwykłą orgię kolorów wyczekujemy każdego Sylwestra. Jeszcze długo po umilknięciu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tea Obreht jest postacią wyjątkową. Urodzona w Jugosławii, wychowywała się w Egipcie, na Cyprze, w USA. W wieku zaledwie 25 lat otrzymała Orange Prize (najbardziej prestiżową nagrodę literacką!) i została okrzyknięta następczynią Marqueza. Czy słusznie? O tym możecie się przekonać już po przeczytaniu pierwszych słów "Żony tygrysa" - powieści pełnej magii i tajemniczości, w której przeszłość przeplata się z teraźniejszością. W której wszystko jest możliwe.

Utwór ten opowiada nam historię o Bałkanach, wojnie, śmierci, poświęceniu. Natalia wyrusza wraz ze swoją przyjaciółką Zórą, pragnąc udzielić pomocy medycznej dzieciom z sierocińca. Podczas dalekiej podróży dowiaduje się, że zmarł jej ukochany dziadek. Wyprawa wolontariuszki przerodziła się w odkrywanie historii rodzinnej oraz własnej tożsamości...

Z każdym bohaterem, którego wykreowała autorka, poznajemy się bliżej. Wszyscy mają swoją historię, która jest ukazywana w odpowiednim momencie. Obok palety uczuć autorka otoczyła swe postaci aurą tajemniczości i magii. Sprawia to, że za każdym razem, gdy jesteśmy już blisko zidentyfikowania danego bohatera, wątek się w efektowny sposób urywa.

Narracja jest pierwszoosobowa. Natalia opowiada nam historię swoją, swojej rodziny, a w szczególności dziadka. Według mnie, było to trafnym wyborem. Nadia przybliża nam świat widziany swoimi oczami, jednak jest w tym obiektywna. Mi dziadek kojarzy się z ciepłem, zimowymi nocami, czytaniem bajek. Dziadek Nadii był niezwykły pod każdym względem. Wykazywał się brawurą, odwagą i zdolnością wyjścia z sytuacji trudnych. Kiedy zabroniono mu leczyć w szpitalu, nie opuścił swoich pacjentów. Skryty, zamknięty w sobie, miał swoje rytuały, które zbliżały go z wnuczką. Nigdy jednak nie wspominał o swoim dzieciństwie, miejscu, w którym się wychował, rodzicach. Historię dziadka zaczynamy poznawać fragmentarycznie od momentu jego śmierci. Niezwykłe, prawda? Dopiero ta katastrofa sprawiła, że Natalia zaczęła poznawać świat osoby jej najbliższej. Opowiadając nam historię jego życia raz ukazuje nam dzieciństwo, innym razem okres, który pamięta sama Nadia. Sposób, w jaki to łączy jest wręcz niezwykły. Z pewnością nigdy nie spodziewałabym się takiego kunsztu literackiego u zaledwie 25letniej dziewczyny.

Obok postaci dziadka niezmiennie krążą dwie opowieści: o nieśmiertelniku oraz tytułowej żonie tygrysa. Z początku byłam przekona, że obie odegrały w życiu tego człowieka niezaprzeczalnie dużą rolę, jednak są odrębnymi historiami. Nie wyobrażacie sobie mojego zdziwienia, kiedy okazało się, że w pewnym momencie autorka połączyła obie opowieści tak, jak układa się puzzle. Po tym czułam jak w mojej głowie przesuwają się trybiki, pragnąc jak najszybciej ocenić wydarzenia, o których przeczytałam."Żona tygrysa" jest opowieścią dla wszystkich, jednak należy do niej podejść w szczególny sposób, nie nastawiając się na lekturę szybką, łatwą i przyjemną. Trzeba się w niej doszukiwać podwójnego dna, czegoś więcej niż słowa.

Ogromnym atutem utworu jest fabuła i wielowątkowość. Jestem pozytywnie zaskoczona sposobem, w jaki Obreht przeplatała przeszłość z teraźniejszością. Nie ominęła w tym żadnego szczegółu, pozostawiając jednak niedosyt. Książka ta przeniosła mnie w magiczne, tajemnicze miejsce, które otula niezliczoną ilością doznań.

W „Żonie tygrysa” jest wszechobecna jedna postać, o której nie mówi się otwarcie. Śmierć. Widzimy ją w oczach dziadka, kopaczy w winnicy, rozgorączkowanej dziewczynki, starego kelnera, młodych studentach. Jest wszechobecna i daje o sobie znać, pozostawiając smutek i melancholię w każdym miejscu, w którym się pojawi.

Język i styl, jakim posługuje się autorka jest niesamowity. Prosty, a jednak efektowny. Aby w całości przeżyć doznania, jakie proponuje nam książka, musimy zapomnieć o wszystkim i zatopić się bez pamięci w „Żonie tygrysa”, przenosić się od ciepłych rejonów nadmorskich, po lodowate góry… Trwać.

Bez wątpienia "Żona tygrysa" wzbudziła we mnie wiele emocji i na długo zapisze się w mojej pamięci. Kiedy zaczęłam czytać historię nieśmiertelnika i żony tygrysa zapomniałam o wszystkim. Kończąc, byłam pewna, że to dopiero początek. Tajemniczość i napięcie, jakie poprzez opisy i dialogi budowała Obreht wprowadzały w aurę niezwykłości i magii. Gdy już odłożyłam „Żonę tygrysa” przez kilkanaście minut chodziłam jak w amoku, próbując zebrać myśli. Autorka do perfekcji opanowała poruszanie się pod labiryntach ludzkich emocji i w lekturze zgrabnie to wykorzystała. Myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie, bądź o sobie w tej ciepłej opowieści, która pozostawia po sobie nieopisane wrażenia - satysfakcji, a równocześnie niedosytu. Jestem pewna, że nie napisałam o wszystkim, o czym bym chciała, jednak to jest chyba niewykonalne. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz usłyszę o Tei Obreht i będę miała możliwość przeczytać jej utworów, bo naprawdę warto.

Tea Obreht jest postacią wyjątkową. Urodzona w Jugosławii, wychowywała się w Egipcie, na Cyprze, w USA. W wieku zaledwie 25 lat otrzymała Orange Prize (najbardziej prestiżową nagrodę literacką!) i została okrzyknięta następczynią Marqueza. Czy słusznie? O tym możecie się przekonać już po przeczytaniu pierwszych słów "Żony tygrysa" - powieści pełnej magii i tajemniczości, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Za każdym, gdy piszę recenzję książki polskiej podkreślam, że rzadko czytam takie książki. Ostatnimi czasy doszłam do wniosku, że na moim koncie znalazło się coraz więcej przeczytanych, ''rodowitych'' utworów. Widząc nowo wydaną książkę Krystyny Mirek pt. "Polowanie na motyle" nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to będzie coś świeżego, wyrazistego, fascynującego. Jednak chyba na wrażeniu się skończyło...

„Nigdy nie dostaniesz wszystkiego. Im dłużej żyję, tym bardziej utwierdzam się w tym przekonaniu. Cała sztuka na tym polega, żeby nie gonić za niemożliwym. Wszystkiego nikt nie osiąga. Musisz wybrać to, na czym ci najbardziej zależy. To ciekawe, ale najczęściej są to trzy rzeczy, jak w bajce trzy życzenia do złotej rybki. Jeśli przekroczysz limit, tracisz wszystko. Ludzie najczęściej przekraczają i dlatego są nieszczęśliwi.”

Weronika, Kasia i Klaudia różnią się poglądami, wykształceniem i aspiracjami. Ale każda nich jest przekonana, że wie, jak zapolować na motyle, czyli jak zdobyć miłość. Życie jednak bardzo je zaskoczy, a polowanie okaże się zajęciem niebezpiecznym dla wszystkich, którzy biorą w nim udział. Trzy dziewczyny wchodzą w dorosłość z wyobrażeniami szczęścia, która na nie czeka, ale jego zdobycie wymaga pokonania wielu przeszkód i ogromnego samozaparcia. Będą musiały odpowiedzieć sobie na pytania: Czy w miłości wszystkie chwyty są dozwolone? Jaką rolę w życiu człowieka odgrywają marzenia i czy może być na nie za późno? Jak wyleczyć złamane serce?*

"Polowanie na motyle" to moje pierwsze zetknięcie się z twórczością Krystyny Mirek. Na rynku obecny jest "Prom do Kopenhagi", książka, w której poznajemy naszych bohaterów i ich historię. Moje wrażenia co do tej książki mogą się zawrzeć w zaledwie kilku słowach: historia jakich wiele. Po zapoznaniu się ze świetnymi recenzjami spodziewałam się fajerwerków, czegoś wyjątkowego, co sprawiło, że ta książka sobie na nie zasłużyła. Co dostałam? Prostą, wręcz banalną powieść, która przypomina mi telenowelę. Wszelkie "prawdy życiowe", które Krystyna Mirek zawarła w utworze są ogólnie znane, i nie wniosły zupełnie nic do mojego życia. Prosta fabuła, napisana lekkim, lecz nieurozmaiconym językiem.

Bez wątpienia zaczęłam od minusów "Polowania na motyle", gdyż pozytywów jest znacznie mnie. Z pewnością podobał mi się sposób wykreowania niektórych bohaterów. Mieli piękną, dramatyczną przeszłość, ale autorka z całą pewnością nie wykorzystała potencjału ich historii. Coś, co na początku wywoływało we mnie emocje, uczucia, pod koniec zastąpione zostało nudą i obojętnością.

Napomknę jeszcze o szacie graficznej książki. Mi osobiście przypadła do gusty, chociaż jest prosta, to niezwykle efektowna. Faktem jest, że jeśli dobrze się przypatrzymy, to na pewno odgadniemy, co się będzie w tym utworze działo.

"Polowanie na motyle" to utwór, w którym pokładałam głębokie nadzieję, i na nadziejach się skończyło. Jedyną rzeczą, która ratuje powieść to lekkość i szybkość, z jaką się ją czytało. Żałuję, że autorka nie wykorzystała całego potencjału swojego pomysłu, bo na prawdę, z tej banalnej historii dałby się wyczarować coś niezwykłego. I, co najgorsze, mimo ogromnych chęci, po raz kolejny, zawiodłam się na polskim utworze. No cóż, trzeba próbować dalej.

Za każdym, gdy piszę recenzję książki polskiej podkreślam, że rzadko czytam takie książki. Ostatnimi czasy doszłam do wniosku, że na moim koncie znalazło się coraz więcej przeczytanych, ''rodowitych'' utworów. Widząc nowo wydaną książkę Krystyny Mirek pt. "Polowanie na motyle" nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to będzie coś świeżego, wyrazistego, fascynującego. Jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdy skończyłam czytać "Crescendo" czekał mnie trudny rok. Z niecierpliwością oczekiwałam dnia premiery "Ciszy". Najbardziej intrygowała mnie jedna rzecz: czy autorka poradzi sobie z utrzymaniem poziomu, jaki ukazała w poprzednich częściach. Moja obawy rozwiały się w czasie krótszym, niż machnięcie skrzydłem.

W "Ciszy" ponownie spotykamy naszych ulubionych bohaterów. Nora zostaje porwana, a po kilku miesiącach budzi się na cmentarzu. Problem w tym, że nie pamięta nic z ostatnich pięciu miesięcy swojego życia. Po powrocie do domu nie potrafi wrócić do codzienności. Czuje, że wszyscy wokół zatajają przed nią prawdę i nie mówią jej wszystkiego. Jedyne, co pamięta to czarne oczy. Jej jedyną deską ratunku jest Scott – dawnym przyjacielem z dzieciństwa oraz ostatnią osobą, z którą miała kontakt przed zniknięciem. Opowiada on jej prawdziwą historię dramatycznych wydarzeń. Oprócz niego na jej drodze pojawia się tajemniczy Jev, który przywołuje urywki wspomnień. Czy Nora odzyska pamięć, a - co najważniejsze - czy odnajdzie Patcha?

"Cisza" to emocje, wrażeń i uczucia. Z każdą kolejną stroną miałam coraz większe wypieki na twarzy, a także coraz bardziej smuciłam się, że zbliżam się powoli to zamknięcia utworu. Niejednokrotnie śmiałam się, cieszyłam jak dziecko, aby w następnym momencie popaść w melancholię i smutek. Portrety bohaterów, które stworzyła Fitzpatrick, są doskonałe. Każda z postaci prezentuje całą gamę uczuć, jest dynamiczna, pełna przeżyć, z głębią. Śledząc z zapałem opowieść, z każdym kolejnym zdaniem byłam coraz bardziej pogrążona w tej niezwykłej lekturze.

Lekki, bogaty i niezwykle plastyczny język pisarki zachwyca. Tak jak w "Szeptem" i "Crescendo", tak i tutaj narratorką wydarzeń jest Nora. Według mnie autorka dobrze zrobiła, wprowadzając narrację pierwszoosobową, jednak momentami aż chciało mi się krzyczeć:"ale co myśli/czuje Patch?". W ten sposób jednak Fitzpatrick budowała napięcie i utrzymywała czytelnika w niedosycie. Fabuła jest wprost fenomenalna. Czytając ostatnio stronę przeżyłam lekki zawód. Zresztą, jak zwykle przy dobrych książkach. Historia stworzona przez autorkę jest tak fascynująca, że bezgranicznie wciągnęłam się we wspaniały świat aniołów i Nefilów. Akcja jest wartka, a bohaterowie zachwycają. Jak zwykle moim faworytem jest Patch (co nikogo nie powinno raczej dziwić).

Jak zwykle mówiąc o cyklu "Szeptem" nie mogę pominąć okładki. Zachwyca, rozkochuje i niewątpliwie przyciąga wzrok. Nie tylko na zewnątrz, ale także w środku ujęły mnie pióra przy każdym rozdziale. Mimo iż bardzo się staram, dobierając książki najczęściej sugeruję się właśnie szatą graficzną. Ta robi fenomenalne wrażenie.

Cóż chciałabym napisać na zakończenie? Kiedy w styczniu czytałam ten utwór byłam święcie przekonana, że to już ostatni tom "Szeptem". Z żalem i łzami rozstawałam się z postaciami, które poznałam już ponad rok temu. Przeglądając jednak fora przekonałam się, iż na jesieni 2012 roku ma wyjść "Finał"- ostatnia, definitywnie zamykająca serię książka. Jak to moja mama mawia: "kochanych książek nigdy dość". Tak więc mi pozostaje jedynie polecić wam "Ciszę" (bo warto choćby dla cudownych oczu Patcha) i w napięciu oczekiwać na kolejny tom.

Gdy skończyłam czytać "Crescendo" czekał mnie trudny rok. Z niecierpliwością oczekiwałam dnia premiery "Ciszy". Najbardziej intrygowała mnie jedna rzecz: czy autorka poradzi sobie z utrzymaniem poziomu, jaki ukazała w poprzednich częściach. Moja obawy rozwiały się w czasie krótszym, niż machnięcie skrzydłem.

W "Ciszy" ponownie spotykamy naszych ulubionych bohaterów. Nora...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zanim chwyciłam za książkę długo zastanawiałam się nad tym, co może mi ona przynieść. Ze względu na to, że rozkochuję się w fantastyce już od bardzo dawna, rozwiałam moje obawy i zagłębiłam się w lekturze. Z Alison Croggon miałam do czynienia po raz pierwszy. Czy to było do końca udane spotkanie? Tego nie jestem pewna...

Książka opowiada nam historię Maerad. Poznajemy ją jako niewolnice, sierotę, marzącą jedynie o tym, aby nikt znowu nie próbował jej zabić. Od reszty mieszkańców siola różni się jednym... ma Dar. Świadczącym o jej przynależności do Szkoły Pellinoru, nieistniejącej już placówce nauczającej młodych bardów. Dopiero gdy Cadvan, jeden z wielkich bardów Lirigonu, odkrywa jej istnienie, wychodzi na jaw prawdziwe dziedzictwo Maerad i jej niezwykle przeznaczenie. Wraz z mężczyzną, swym nowym nauczycielem, musi odbyć niebezpieczną podróż poprzez czas i krainę pełną wrogich mrocznych sił, aby stawić czoła Mrokowi i jego zastępom.

Co sprawia, że książki fantastyczne są dla mnie niezwykłe? Ich nie wymiarowość. Zawsze ich akcja rozgrywa się w wyśnionym, magicznym świecie osnutym mgłą tajemniczości. Tak też jest i z "Darem". Fabuła toczy się w niezwykłym świecie bardów, Mowy, i magii. Dowiadujemy się dużo o historii i legendach, które mają duży wpływ na przyszłe wydarzenia.

Zdecydowanie minusem książki są opisy, które nigdy się nie kończą. Kiedy przeglądałam "Dar" zauważyłam, że dialogi stanowią jedynie jakieś 10% utworu. Reszta to zwykle monologi Maerad bądź opisy przyrody, obrazów, historii. Kolejna rzecz to język i styl, którym posługuje się autorka. Po tak ciekawej fabule można by oczekiwać odpowiedniego przekazu, czego tu zabrakło. Pani Croggon nie zafascynowała mnie ani swoim stylem, ani językiem, którego używała. Wyjątkiem były Pieśni, które niosły przesłanie.

Rzeczą, która najbardziej spodobała mi się w utworze był "dodatek". Historia opisana w "Darze" oparta jest na legendzie zaginionej cywilizacji Edil-Amarandh. Na końcu utworu autorka podarowała nam różne materiały na temat tego społeczeństwa, przez co książka stała się czytelnikowi bliższa, bardziej realna.

Długo zastanawiałam się nad tym, jak ocenić ten utwór. Od początku mnie wciągnął i nie dawał wytchnienia. Pomimo tego, kiedy już skończyłam go czytać, po prostu o nim zapomniałam. Czegoś mu brakowało, ale sama nie mogę określić czego. Być może był zbyt przewidywalny, a akcja za mało dynamiczna i zaskakująca? Albo chodzi o intrygi, które by nadały charakter książce? Wszystko jest możliwe. Jeśli chodzi o akcje był to rutynowy ciąg przyczynowo-skutkowy, przewidywalny i nudny. Jednak uważam, że utwór jest wart polecenia. Autorka stworzyła wspaniały świat, do którego każdy z nas chciałby się przenieść.

Zanim chwyciłam za książkę długo zastanawiałam się nad tym, co może mi ona przynieść. Ze względu na to, że rozkochuję się w fantastyce już od bardzo dawna, rozwiałam moje obawy i zagłębiłam się w lekturze. Z Alison Croggon miałam do czynienia po raz pierwszy. Czy to było do końca udane spotkanie? Tego nie jestem pewna...

Książka opowiada nam historię Maerad. Poznajemy ją...

więcej Pokaż mimo to