-
ArtykułySEXEDPL poleca: najlepsze audiobooki (nie tylko) o seksie w StorytelLubimyCzytać1
-
ArtykułyTom Bombadil wreszcie na ekranie, nowi „Bridgertonowie”, a „Sherlock Holmes 3” jednak powstanie?Konrad Wrzesiński2
-
Artykuły„Dzięki książkom można prawdziwie marzyć”. Weź udział w akcji recenzenckiej „Kiss cam”Sonia Miniewicz4
-
Artykuły„Co dalej, palenie książek?”. Jak Rosja usuwa książki krytyczne wobec władzyKonrad Wrzesiński37
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2015-01-20
2013-12-02
Dawno, dawno temu, w jednym z ramion Drogi Mlecznej, dryfował pewien układ solarny, przez wszystkich już od dawna, zupełnie zapomniany. Miał planet dziewięć*, a każda inna, a każda piękna! Mniejsze i większe, skaliste i gazowe, przeróżne przybierały kształty. Jedna z nich jednak ponad wszystkie swe siostry wyróżniała się najbardziej. Trzecia z nich - Ziemią zwana.
Jej niezwykłość bierze się jeszcze z czasów starych, których nikt nie pamięta, gdy zrodziła się Ziemia z pyłu planetarnego. Wtedy to wodór wszedł w pakt z tlenem i w trójki jęli się dobierać, tworząc ciecz, wodą od wiek wieków nazywaną. Niezwykła ta historia, połowę zaledwie wyjątkowości ziemskiej tłumaczy - miał bowiem miejsce drugi tajny pakt - tlen z azotem i gazami innemi, kolejne przymierze zawarł, jako że stan ciekły mierzić go zaczął - któż by bowiem miliard lat bez wysychania, dzień po dniu wytrzymał?
Tako stała się Ziemia mieszkaniem dla istot wszelakich, nierozumnych i rozumnych, ruchomych i nieruchonych, a prym wśród nich jedno stworzenie wiodło, Homosem Antroposem zwane.
Najdziwniejsze z wszystkich było to stworzenie. Wodę piło i tlen wdychało i dzięki temu mogło na ziemi poczynać wedle swego uznania. A uznanie to nie zawsze dobrem dla niego samego się okazywało. Lubował się Homos w wojnie, w niszczeniu samego siebie. Rasa to okrutna i zajadła tak dalece, że choćbyś i miriad planet zwiedził, stwora równego Antroposowi w jątrzeniu i nienawiści nie znajdziesz.
Nie każdy jednak Homos płonął tym pragnieniem, poza nienawiścią odczuwać mógł bowiem także miłość i pragnienia wszelakie.
Tako znalazł się wśród ludu tego przewrotnego Konstruktor wielki, który miast przeciw innym swym pobratymcom siły kierować, wpatrywał się w niebo. Patrzył w nie tak długo, aż usłyszał gwiazdy, aż zrozumiał co mówią do niego! I w myślach swych każdą z nich po wielokroć odwiedzał, każdej z nich wysłuchiwał, każdej z nich pomagał. I widział ludy wszelakie i cywilizacje potężne i cuda niestworzone, i serce jego rwało się do nich w bólu i tęsknocie tak wielkich, że Konstruktor ów, o niczym innym nie marzył, jak tylko nogi od Ziemi oderwać i poszybować ku nim i z nimi już tylko na zawsze obcować.
Antropos był jednak gatunkiem zbyt zachłannym i zbyt pożądliwym by w gwiazdy patrzeć i ich losem się przejmować. Wszystko co robił, na złość sobie samemu robił, by swoim własnym współbraciom życia uprzykrzać, by więcej mieć od nich. Budował przeto czołgi olbrzymie i rakiety śmiertelne, broń wszelaką konstruował i o tym jedynie myślał.
Widząc to wszystko, nasz wielki konstruktor uznał, że nie można tracić nadziei! Może i nie zbuduje rakiety i do gwiazd nie poleci... Może za to w głowie własnej, we własnej wyobraźni marzenia w rzeczywistość przekuwać! Zaczął zatem myśleć intensywnie o światach nieznanych, o królach i władcach niestworzonych i żeby wszystkie te cuda prawdziwymi uczynić, jął je na papier przelewać, tak, by żadne z nich nie zginęło, by żadnego z nich nie pominięto... by i jego bracia czytali je i zapominali o waśniach i chciwości, i tak jak on w niebo z głodem spoglądali! Nie tylko spoglądali! By w niebo sięgali, do gwiazd docierali i tak jak on, tak jak on słyszeli to, o czym sam kosmos do nich mówi.
Powstały więc baśnie miłości i tęsknoty pełne, tak bardzo nimi przepełnione, że każdy inny Antropos, po ich przeczytaniu w gwiazdy patrzał i tęsknota wielka w sercu jego rodzić się zaczęła. Za pięknem, za tajemnicą, za pokojem i dobrocią. Sadził tak więc wielki ten Konstruktor ziarna tęsknoty w sercach Antroposów, by o tym co złe zapomnieli i na piękno z pragnieniem patrzyli.
Pisał o rycerzach wielkich z metalu, z kryształu, z lodu sporządzonych! O władcach o podstępnego bladawca oszukanych! O pościgu za nim pół kosmosu bieżącym! O skarbach atomowych, które Antroposom nawet się nie śniły! O tym ile zła i nieporządku chciwość i zawiść przynosi, o narodzinach wszechświata, w sporze wielkim zaistniałego! O maszynach wielkich cyfrowych i myślowych, każde marzenie mogących spełnić i o tym, że nie każde marzenie dobro z sobą przynosi. O smokach wielkich z maszyn powstałych, o robotach na dnie morza żyjących, o królu jak miasto wielkim i o innych rzeczach, których nikt przed nim śnić się nawet nie odważył! O tym wszystkim pisał Konstruktor ów wielki.
Opuścił w końcu Ziemię, tak jak zawsze marzył. Gdzie jest teraz? A któż go tam wie? Jedni mówią, że zniknął, inni, że skrzydła dostał i lata teraz na niebie... Pewnie i to i to być może prawdą. Najpewniej jednak odwiedza starych swoich przyjaciół, którzy dawno, dawno temu powiedzieli mu o dobrze i o pięknie i o nadziei, którą w końcu odnalazł. Wysłuchuje gwiazd teraz, te stare przyciemnia, te nowe rozświetla, tak, by ci, którzy bajki jego odczytają w górę spoglądając, mogli je dostrzec.
Myślę, że to jedna, z najlepszych książek jakie czytałem. Od pierwszej strony, od pierwszego zdania, chwyciła mnie za serce i stale poruszając i wzruszając do samego końca trzymała.
*wychowałem się na tradycyjnym, dziewięcioplanetarnym modelu układu słonecznego, i nie dam sobie za nic wmówić, że Pluton nie jest już planetą!
Dawno, dawno temu, w jednym z ramion Drogi Mlecznej, dryfował pewien układ solarny, przez wszystkich już od dawna, zupełnie zapomniany. Miał planet dziewięć*, a każda inna, a każda piękna! Mniejsze i większe, skaliste i gazowe, przeróżne przybierały kształty. Jedna z nich jednak ponad wszystkie swe siostry wyróżniała się najbardziej. Trzecia z nich - Ziemią zwana.
Jej...
2017-03-11
Pełen zachwyt, znowu (mowa o BAJKACH ROBOTÓW). I wcale nie idzie tutaj o to, że Lem robi świetną literaturę (bo robi i to wcale nie zaskakuje. Sięgasz po Lema tak, jak sięga się po dżem truskawkowy – w najgorszym razie będzie bardzo dobry, w najlepszym, wyśmienity). Bajki to literatura nie tyle świetna, co niebywała, trochę inna płaszczyzna. Pojawia się nieczęsto, rarytas, pewnego rodzaju zjawisko, ewenement.
Miał Lem kaprys napisać baśnie, nie opuszczając swojego podwórka. W tym cała cudowność Bajek. Jeden z największych fantastów w dziejach, trzy lata po wydaniu Solaris, powieści epokowej, jednocześnie tworzący Niezwyciężonego, mroczne i ciężkie echo swojego Opus Magnum, ma sporo, naprawdę sporo na głowie. W gatunku science-fiction trzeba oddzielić światło od ciemności, trzeba rozmyślać nad mechanizmami działania świata, sensem istnienia, żywotem ludzkim, przyszłością… Zgodzicie się chyba, że to całkiem sporo? A Lem siada i pisze książkę wypełnioną baśniowymi, pełnymi humoru historiami – innego słowa niż „kaprys” na to nie znajduję.
I właśnie ten kaprys, czyni Bajki Robotów, jak już napisałem – literaturą niebywałą, niespotykaną. Wyobraźnia mistrza, spuszczona z łańcucha, biega i sieje zamęt. Wszak rygor formy dotyczy raczej literatury „dorosłej”, gdzie spełnić trzeba wymagania dorosłego czytelnika, bardziej przecież niż dziecko kapryśnego, żądającego od literatury pewnej konsekwencji, spójności. Forma baśni natomiast, pozwala na wyłączenie wszystkich hamulców (o ile Lem w ogóle znał takie słowo i odnosił je do swojego pisania), na wrzucenie do tego wora wszystkich możliwych (i niemożliwych, tych zwłaszcza) absurdów, dziwactw, niemożliwości! Niechże ktoś go zatrzyma!
Jak ocalał świat, jedna z baśni. Trurl, wielki konstruktor, buduje maszynę, mogącą stworzyć wszystko, o ile tworzona rzecz zaczyna się na literę „n”. Nausznice, neutrony, nurty, nosy, nimfy… problem pojawia się, gdy maszyna dostaje rozkaz stworzenia NICZEGO, co skutkuje zapoczątkowaniem destrukcji całego świata. W innej baśni, Król Murdas, chcąc być wielkim, ale jednocześnie wszystkiego się bojąc, postanawia rozbudowywać się tak długo, aż w końcu staje się całym miastem i otaczającymi je terenami, wszystko to jego ciało. Na miasto nikt zamachu nie przeprowadzi, prawda? Wielki smok stworzony ze złomu, robot-przyjaciel wciskany do ucha, zachęcający do odebrania sobie życia w beznadziejnej sytuacji, ośmiopiętrowa maszyna licząca, według której dwa i dwa to siedem… Wyliczać można by dalej, baśni jest piętnaście, żadna nie zawodzi, w każdej pomysłów, humoru, abstrakcji żonglerka.
I tak oto literatura, która w kategorii jakości byłaby „tylko” świetna, za sprawą całej tej otoczki, staje się rzeczą niezwykłą, wymykającą się ocenie, wchodzi w kategorię pewnej niezwykłości, niecodzienności, w kategorię rzeczy jedynych w swoim rodzaju i niespotykanych. Przeczytać wypada, najlepiej z kaprysu, bez zbędnego planowania, niejako na marginesie innych lektur. Gorąco polecam.
________________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
Pełen zachwyt, znowu (mowa o BAJKACH ROBOTÓW). I wcale nie idzie tutaj o to, że Lem robi świetną literaturę (bo robi i to wcale nie zaskakuje. Sięgasz po Lema tak, jak sięga się po dżem truskawkowy – w najgorszym razie będzie bardzo dobry, w najlepszym, wyśmienity). Bajki to literatura nie tyle świetna, co niebywała, trochę inna płaszczyzna. Pojawia się nieczęsto, rarytas,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-11
Cień Dostojewskiego padał na mnie od lat i był to, trzeba dodać, cień złowrogi i karcący. Złowrogi bo przecież panafiodorewe tomiszcza wydawały się być rzeczą ciężką, rozległą i wymagającą, stale więc odkładałem poznanie ich na później. A karcący, z powodu wyjątkowo karygodnego sposobu z jakim obszedłem się z jego "Zbrodnią i Karą" przy okazji matury. Jako że byłem wówczas wyjątkowo leniwym i opornym na piękno huncwotem, chwyciłem zaledwie za streszczenie, a i jego nie przeczytałem w całości.
Tak więc pchany z jednej strony wstydem nieznajomości, z drugiej zaś strony hamowany obawą przed ciężarem i objętością, wskoczyłem w Biesy... i utonąłem.
Do napisania drugiego akapitu mam już kilka podejść - za każdym razem tonę w zachwytach, piszę i piszę i w końcu uznaję, że to brzmi niemalże niepoważnie. Ale takiej właśnie lawiny zachwytów Biesy są warte! Nie jestem w stanie wskazać jednej, chociażby przeciętnej rzeczy w tej powieści. Za to wychwalać chciałoby się wszystko. I cóż począć? Mogę jedynie napisać o towarzyszącym mi w ostatnich dniach zachwycie. Wymienię: genialnych bohaterów, chwytające za serce tragedie, oburzające łajdactwa, idealne tworzywo z jakiego BIESY są ulepione i tę grozę, ten mrok i niepokój dopadający czytelnika zwłaszcza w ostatnich rozdziałach!
O tym jakie wrażenie zrobił na mnie Dostojewski, najlepiej niech świadczy fakt, że mimo męczącej mnie od kilku dni choroby i gorączki, zaczytywałem się w nim do granic przytomności - wczoraj było to równych dziesięć godzin lektury, z bolącą głową, piekącymi oczami, gorączką i... wypiekami na twarzy wywołanymi lawiną emocji towarzyszącą lekturze.
Podsumowując: !
Cień Dostojewskiego padał na mnie od lat i był to, trzeba dodać, cień złowrogi i karcący. Złowrogi bo przecież panafiodorewe tomiszcza wydawały się być rzeczą ciężką, rozległą i wymagającą, stale więc odkładałem poznanie ich na później. A karcący, z powodu wyjątkowo karygodnego sposobu z jakim obszedłem się z jego "Zbrodnią i Karą" przy okazji matury. Jako że byłem wówczas...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-03-28
Ponad dwa i pół roku temu po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością Philipa Dicka, wybór był dość oczywisty i padł właśnie na "Czy androidy marzą o elektrycznych owcach", z pewnością najpopularniejszą - za sprawą ekranizacji Ridleya Scotta - powieść autora.
Pierwsze spotkanie przyniosło rozczarowanie - zamiast wielkiego festiwalu fajerwerków, wybuchów i nieziemskich emocji, dostałem "TYLKO" błyskotliwie napisaną, świetną książkę. Uznałem, że wcale nie jest najlepsza, a miejsce w czołówce bibliografii Dicka, zapewnia jej właśnie powiązana z nią, kultowa ekranizacja i wielka popularność.
Gdy po jakimś czasie, po przeczytaniu wielu pozycji autora, rozsmakowaniu się i wyostrzeniu sobie zmysłów na dickowe smaczki postanowiłem wrócić i przyjrzeć się książce jeszcze raz, moje zdanie o niej zmieniło się o 180 stopni, musiałem zbierać żuchwę z podłogi.
WSZYSTKO, ABSOLUTNIE WSZYSTKO, CO W DICKU NAJLEPSZE JEST TUTAJ. W ciągu tych dwóch i pół roku, przebrnąłem przez książkę czterokrotnie, ani razu się nie nudząc - ba, za każdym razem na nowo zachwycając się wspaniałymi postaciami, złożonym, mrocznym światem, który mimo całej swej moralności i postępu nie jest w stanie wyznaczyć granicy człowieczeństwa i dozwala na barbarzyństwo w coraz to nowszych formach. To trochę nasz świat, w nieco krzywym zwierciadle. Śmierć kilku osób w spektakularnym wypadku wzbudza w nas współczucie i żal, epidemia eboli w Afryce, albo ostrzał Palestyny, to już tylko liczby. Ginie tyle i tyle osób, a my myślimy tylko - dobrze, że to tak daleko.
To jedna z ważniejszych książek mojego życia. Absolutnie. Niedawno wróciłem do niej w formie audiobooka, nagranego z niezwykłym rozmachem, robiącego wielkie wrażenie. Polecam w dowolnej formie.
Czy Androidy marzą o elektrycznych owcach? Wciąż tego nie wiem.
Ponad dwa i pół roku temu po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością Philipa Dicka, wybór był dość oczywisty i padł właśnie na "Czy androidy marzą o elektrycznych owcach", z pewnością najpopularniejszą - za sprawą ekranizacji Ridleya Scotta - powieść autora.
Pierwsze spotkanie przyniosło rozczarowanie - zamiast wielkiego festiwalu fajerwerków, wybuchów i nieziemskich...
2017-07-08
Pole rażenia Tolkiena jest porażające.
W 2017 roku, mimo tego, jak szeroko rozlał się zdefiniowany przezeń gatunek fantasy i jak wielu autorów (często wcale dobrych) go współtworzy, ciężko nie odnieść wrażenia, że nawet najlepsze powieści fantasy ostatnich dekad, w zestawieniu z Władcą robią wrażenie albo błahych, albo tanich i efekciarskich. Tolkien spisał nad-literaturę.
______________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
Pole rażenia Tolkiena jest porażające.
W 2017 roku, mimo tego, jak szeroko rozlał się zdefiniowany przezeń gatunek fantasy i jak wielu autorów (często wcale dobrych) go współtworzy, ciężko nie odnieść wrażenia, że nawet najlepsze powieści fantasy ostatnich dekad, w zestawieniu z Władcą robią wrażenie albo błahych, albo tanich i efekciarskich. Tolkien spisał...
2018-04-29
To jest taki trochę Leśmian, który ściągnął buty, podciągnął spodnie i po kostki, po kolana brodzi w nocy. Jestem pod wielkim, wielkim wrażeniem, w sumie to tyle. Mocno polecam!
dopisek (24.08.2020)
Po dwu i pół roku wracam całościowo do Sebyły. W międzyczasie czytałem go urywkami. Teraz, po powrocie stwierdzam, że pierwsza część wierszy budzi we mnie mniejszy zachwyt niż wcześniej, za to ta druga dosłownie mnie taranuje. Czytać, czytać, czytać!
To jest taki trochę Leśmian, który ściągnął buty, podciągnął spodnie i po kostki, po kolana brodzi w nocy. Jestem pod wielkim, wielkim wrażeniem, w sumie to tyle. Mocno polecam!
dopisek (24.08.2020)
Po dwu i pół roku wracam całościowo do Sebyły. W międzyczasie czytałem go urywkami. Teraz, po powrocie stwierdzam, że pierwsza część wierszy budzi we mnie mniejszy zachwyt niż...
2013-01-23
Diuna leżała na mojej półce i rok ponad czekała na to, aż w ręce ją wezmę. Teraz, gdy już przeczytałem, nie mam pojęcia dlaczego tak długo zwlekałem. Jako, że napisano o niej tutaj już ponad sto siedemdziesiąt opinii, rozpisywał się nie będę, bo nic nowego i tak nie napiszę.
A napiszę o niesamowitej złożoności Diuny. Wszystko toczy się na płaszczyznach ekonomicznej, politycznej, społecznej, religijnej... na tym wszystkim rozpięte losy Paula z rodu Atrydów i intrygi związane z przejęciem przez ród lenna na Arrakis. I cała ta złożoność w niesłychanie wręcz płynnej, uzależniającej narracji, niezwykle lekkostrawne i świetnie podane danie. Cudowna rzecz.
Diuna leżała na mojej półce i rok ponad czekała na to, aż w ręce ją wezmę. Teraz, gdy już przeczytałem, nie mam pojęcia dlaczego tak długo zwlekałem. Jako, że napisano o niej tutaj już ponad sto siedemdziesiąt opinii, rozpisywał się nie będę, bo nic nowego i tak nie napiszę.
A napiszę o niesamowitej złożoności Diuny. Wszystko toczy się na płaszczyznach ekonomicznej,...
2012-03-07
2012-03-14
2016-06-01
"jak strzała, która opiera się cięciwie,
aby spięta w odskoku być już czymś więcej niż sobą. NIE MA DLA NAS ZATRZYMANIA." (Pierwsza elegia, podkreślenie moje).
ILUMINACJA (piszącego) i KATHARSIS (czytelnika) od pierwszej do ostatniej linijki, POEZJA DOSKONAŁA.
Com napisał, napisałem!
PS - bonusowo zapraszam do jamy, Rilkego ostatnio u nas cała lawina!
https://www.facebook.com/szaranagajjama/photos/pcb.1632100727066142/1632100613732820/?type=3
"jak strzała, która opiera się cięciwie,
aby spięta w odskoku być już czymś więcej niż sobą. NIE MA DLA NAS ZATRZYMANIA." (Pierwsza elegia, podkreślenie moje).
ILUMINACJA (piszącego) i KATHARSIS (czytelnika) od pierwszej do ostatniej linijki, POEZJA DOSKONAŁA.
Com napisał, napisałem!
PS - bonusowo zapraszam do jamy, Rilkego ostatnio u nas cała...
2021-04-27
Lovecraft trafił mnie tak celnie, że opisać tego chyba nie zdołam. Doskonale wszedł z tą mieszanką fantazjowania, tęsknot, mroku i niepokojów. Przy kotach czułem się tak, jakbym znów miał osiem lat, znów czytał Baśnie z Gór i znów wypatrywał jakichś bezimiennych kolosów w kształtach na horyzoncie. Ach!
Lovecraft trafił mnie tak celnie, że opisać tego chyba nie zdołam. Doskonale wszedł z tą mieszanką fantazjowania, tęsknot, mroku i niepokojów. Przy kotach czułem się tak, jakbym znów miał osiem lat, znów czytał Baśnie z Gór i znów wypatrywał jakichś bezimiennych kolosów w kształtach na horyzoncie. Ach!
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-09-11
Na początku lipca chwyciłem w ręce Lód, z wielką nadzieją, że zamarznę przez niego na letnie miesiące, których prawdę mówiąc nienawidzę. I udało się. Minęły dwa miesiące i sześć dni czytania Lodu i w końcu się roztopiłem.
Co tu dużo pisać - rzecz jest fenomenalna. Fenomenalna przez swoją złożoność - i nie chodzi tu wcale o długość i obszerność - nie chodzi o to, że jest tu aż 1045 stron - chodzi o to jak tych 1045 stron zostało zapełnionych. Akcja przeplata się tutaj na wielu płaszczyznach - całe rozdziały poświęcone polityce, układom sił Polska-Rosja, Rosja-Syberia, Rosja-Japonia, Polska-Japonia-Rosja, wszystkie możliwe warianty, wraz z frontami Syberia-Syberia - bo tam przecież nie jedna siła o władzę walczy. Płynnie przechodzi wszystko na płaszczyznę historyczną, o Piłsudskim, o dziejach Polski i Rosji... i dalej - filozofia lodowa - o istnieniu i nieistnieniu, o naturze przeszłości i przyszłości... Wątki religijne - sekty marcynowe, z odłamami tak licznymi, że chyba sam Marcyn by ich nie policzył. Oczekiwanie na Mesjasza, na apokalipsę, na zmartwychwstanie zmarłych... Koniec końców cała góra wątków ekonomicznych - starań o wpływy, o znajomości z tymi, z tamtymi, przez cały czas ktoś, gdzieś walczy. I w tym wszystkim młody Benedykt Gierosławski.
Nastrój? Zamarznięty dosłownie. Budowany misternie dziesiątkami rozważań, opowiadań, dialogów i monologów - to w nich najdobitniej odczuwamy zmrożony świat, opowieści o tym jak ktoś coś zdobył, jak stracił, jak stał się tym i tamtym, jak tego i tamtego spotkał... i cały czas Lód w tle. Lód też za oknami - świat zmrożony, a żywy Lód - Lute - Anioły Lodu, to się spod ziemi wymrażają, to ulice paraliżują, to się na budynki wspinają, to z powrotem pod ziemię wracają. Mrozem śmiertelnym całe miasta paraliżują. Sekciarzy lodu do siebie przyciągają - a oni całymi rodzinami na śmierć i zamarznięcie biegną. Zmrożona Warszawa. Ekspres Transsyberyjski. Irkuck. Drogi Mamutów... I w tym wszystkim coraz starszy Benedykt Gierosławski.
Bohaterowie, ci znaczniejsi, ci mniej ważni... wszyscy są niesamowici. "Hrabia Jerosławski" po drodze spotyka dziesiątki postaci. Jedne z nich zajmują go rozmową w pociągu, obnażając prawdziwe-wymyślone historie, inne pomagają w knuciu intryg, jeszcze inne w tym przeszkadzają. Mamy Pannę Jelenę Muklanowiczównę z milionem wymyślonych opowieści o sobie samej, z których jedna jest, albo i nie jest prawdziwa... Mamy Ziejcowa, postać pełną sprzeczności, strachu, nie wiadomo czy darzyć go sympatią czy nie... Mamy Doktora T. Postać od początku ekscentryczną i udziwniającą wszystko. Dalej w Irkucku kolejne zastępy postaci, wśród nowych, starzy znajomi z Ekspresu Transsyberyjskiego. Urzędnicy, przyjaźni mieszczanie, Pan Szczekielnikow (swoim wulgarnym jestestwem wnoszący wiele). Dziesiątki osób, a wśród nich, powoli zamarzający Benedykt Gierosławski.
A co w ogóle się w Lodzie dzieje? Benedykt wezwany przez Ministerium Zimy zostaje wysłany na Syberię - żeby ojca swojego spotkać - "Ojciec z Lutemi gada". Więc jedzie. Ekspres Transsyberyjski - niesamowity nastrój intryg i romansów - nie-romansów. Dalej Irkuck - wszystko zamarza. Układy, węszenie, śledzenie, praca, badania. Dalej Drogi Mamutów. Spotkanie Ojca... i co dalej i co dalej? Tego nie napiszę. Pogoń za Ojcem Mrozem jest fascynująca. Książka świetnie osadzona w jakuckich i tunguskich kulturach.
Niesamowita narracja - tak język jak i sama treść. Autor przestawia składnię dla swoich własnych potrzeb, porusza się między archaizmami i neologizmami na archaizmy stylizowanymi. Język na prawdę brzmi jakby książkę napisano sto lat temu. Narratorem jest sam bohater - i tutaj rzecz najlepsza - Benedykt nie wierzy w przeszłość, więc niejednokrotnie sam zniekształca to co działo się we wcześniejszych rozdziałach. Przecież przeszłości nie ma - mogło być tak, ale mogło być i inaczej.
Minusy? Niejednokrotnie zdarza się zwolnienie akcji na jakiś długi monolog, pozornie nie wnoszący niczego w ogólne wydarzenia. Czyta się go i czyta w nieskończoność. Spotkałem wiele osób, które to zniechęciło i przez to Lód odradzały. Warto się jednak przełamać. No i minus drugi. Filozofia. Owszem wszystko trzyma się kupy i jednocześnie możemy uznać to za plus jednak może znużyć, można w tym widzieć treść dla treści samej. Koniec końców to czy to plus czy minus zależy od odbiorcy.
Cóż. Książka, której minusy mogą być również plusami... koniec końców na prawdę monumentalne dzieło, powalające złożonością, mnogością postaci, wątków, płaszczyzn, na których się toczy. Niezapomniana przygoda, pochłaniająca w całości. Czasem zwalniająca (epizod w Irkucku) czasem tocząca się równomiernym tempem (ekspres), czasem galopująca na łeb na szyję - Poszukiwanie ojca na Drogach Mamutów.
Polecam zmierzenie się z nią, zatrzymuje na dłużej, później na długo pozostając w pamięci.
Zamarzło.
-----------------------------------------------------------
Po czterech latach i kolejnej lekturze dopisać mogę tylko: to książka mojego życia. Nie umiem myśleć o niej bez gęsiej skórki, wzruszenia i tęsknoty.
Na początku lipca chwyciłem w ręce Lód, z wielką nadzieją, że zamarznę przez niego na letnie miesiące, których prawdę mówiąc nienawidzę. I udało się. Minęły dwa miesiące i sześć dni czytania Lodu i w końcu się roztopiłem.
Co tu dużo pisać - rzecz jest fenomenalna. Fenomenalna przez swoją złożoność - i nie chodzi tu wcale o długość i obszerność - nie chodzi o to, że jest tu...
2016-09-24
Lód to jest książka mojego życia. Stwierdziłem tak przed kilku laty, przy pierwszej z Lodem i Dukajem styczności. Teraz, gdy wracam do lektury tego molocha, już pierwsze rozdziały, ba!, już pierwsze strony potwierdzają, że nic, nic się nie zmieniło!
Pierwszy tom (bo ponownie wydając Lód, Wydawnictwo Literackie zamknęło go w trzech tomach) Lodu to 677 stron czystej hipnozy, „podróż to czas magiczny” pisze Dukaj i ma zupełną rację. To nie jest opowieść – to jest WIELKIE ŚWIĘTO OPOWIADANIA! Dukaj donikąd się nie spieszy, to trójtomowe wydanie liczy sobie łącznie około 1700 stron, autor mógł sobie tutaj pozwolić na wszystko i pozwala sobie, oj pozwala! Przykład – w jednym z rozdziałów dwójka bohaterów zamyka się w przedziale, pije koniak i przez noc całą opowiada sobie zmyślone (?) historie ze swoich przeszłości. Olbrzymi, SIEDEMDZIESIĘCIOSTRONICOWY dialog, wypełniony kłamstwami, prawdami, oszustwami zupełnie oderwanymi od głównego nurtu opowieści! Rozumiecie Państwo – siedemdziesiąt stron to nieraz jedna trzecia, czasem nawet połowa czytanych przez nas książek – a u Dukaja to zaledwie przecinek, czas na przekomarzania się, żarty! Przykład inny: bohater rozmawia z byłym zesłańcem syberyjskim i tamten, popiwszy sobie nieco wódki, rozpoczyna ciągnący się na ponad dwadzieścia stron monolog – o fascynacjach młodzieńczych, o wplątaniach politycznych, o Syberii, upadku i nawróceniu... I takie rzeczy zdarzają się tutaj co i rusz!
Benedykt Gierosławski, po krótkim pierwszym rozdziale warszawskim, wsiada w Ekspres Transsyberyjski i przez kolejnych kilka setek stron niesie nas, kołysze, usypia, emocjonuje ta senna atmosfera luksusowych przedziałów, gdzie kilkadziesiąt osób spędza ze sobą dni kilka. A zatem karnawał plotek, niedomówień, tego co wypada i tego co nie wypada, spojrzeń prześwietlających, wyznań, istnych spowiedzi wysłuchiwanych przez nieznajomych współpodróżnych. Każdy wiezie jakieś tajemnice, zmyślone, czy też prawdziwe, niewinne i mordercze, polityczne, religijne, fanatyczne, filozoficzne i w samym środku Benedykt, który już na samym wstępie stwierdza: NIE ISTNIEJĘ. No i kobieta! Tak subtelnie, nierealnie, delikatnie poprowadzonej opowieści o relacji ON-ONA nie widziałem nigdzie indziej, kulminacyjna scena miłosna (kulminacyjna dla tego wydania – zagospodarowuje ona ostatnie strony pierwszego tomu) to jest mistrzostwo!
Z resztą wszystko tutaj to jest mistrzostwo! Język, postaci, bohater, rozważania poszczególnych bohaterów (każdy o innej bystrości, każdy o innych zainteresowaniach i wrażliwości i ich przemyślenia, jakby ich własne!), polityka, rzeczy o Polsce, rzeczy o Rosji. I ta idea, według której przeszłości nie ma...
Mówienie o jakichkolwiek słabych stronach Lodu, to jest kpina, to są żarty jakieś. Jestem w stanie zrozumieć, że ktoś do tej kategorii podciągnie gadulstwo i wodolejstwo Dukaja... ale tak jak pisałem na początku – to jest wielkie święto opowiadania! Nie czytałem lepiej opowiedzianej powieści. Nigdy.
Jedni na tej połaci papieru Dukaja pokochają, inni znienawidzą (moi znajomi, którzy czytali dzielą się na tych, którzy przeczytali i na tych, którzy przeczytali sto stron), dla mnie był to czas magiczny, niesamowity, przeszywająca mrozem atmosfera, za którą tęskni się już podczas lektury ostatnich rozdziałów, nieporównywalna z niczym!
W rękach mam już tom drugi, w zimnym Irkucku się toczący – tam dopiero będą mrozy!
Autopromocja:
kotfranz.blogspot.com/
facebook.com/archiwumkotafranza
Lód to jest książka mojego życia. Stwierdziłem tak przed kilku laty, przy pierwszej z Lodem i Dukajem styczności. Teraz, gdy wracam do lektury tego molocha, już pierwsze rozdziały, ba!, już pierwsze strony potwierdzają, że nic, nic się nie zmieniło!
Pierwszy tom (bo ponownie wydając Lód, Wydawnictwo Literackie zamknęło go w trzech tomach) Lodu to 677 stron czystej hipnozy,...
2016-10-04
Drugi z trzech tomów nowego wydania Lodu, w całości zamknięty w zimnym Irkucku, gdzie wszystko zamarza. Wszystko, zatem i sama opowieść - jeszcze bardziej nieśpieszna niż ta z tomu pierwszego, tam przynajmniej pociąg jechał, po torach sunął, turkotem kół po torach, kołysaniem wagonów rytm całości nadawał. Tutaj cała ta rytmika znika, wstępujemy w zamarznięty świat, w tłum kolejnych bohaterów (wspomnę tylko pana Szczekielnikowa - wulgarnego draba / mordercę / ochroniarza - jaka wspaniała postać!), w mozolne poszukiwania, gdybania, snucie teorii o naturze świata, naturze człowieka... Wszystko to spięte w jeden olbrzymi rozciągnięty na niemal siedemset stron dział.
Największe święto opowieści na jakie mogą Państwo trafić, najlepsza książka jaką czytałem w życiu (wiem, brzmi sztampowo i trochę wstyd takie rzeczy wypisywać, ale tak jest, tak jest).
Drugi z trzech tomów nowego wydania Lodu, w całości zamknięty w zimnym Irkucku, gdzie wszystko zamarza. Wszystko, zatem i sama opowieść - jeszcze bardziej nieśpieszna niż ta z tomu pierwszego, tam przynajmniej pociąg jechał, po torach sunął, turkotem kół po torach, kołysaniem wagonów rytm całości nadawał. Tutaj cała ta rytmika znika, wstępujemy w zamarznięty świat, w tłum...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-10-09
Trzeci tom Lodu skończyłem już nieco ponad tydzień temu. I tak siedzę przez tych dziesięć dni i się głowię i zastanawiam - co też o nim napisać. Ale napisać tak nie na żarty, tak śmiertelnie poważnie, tak, żeby było napisane "jak się patrzy". No i nie wiem, nic nie wymyśliłem, a przecież całość nie może tak bezwolnie w powietrzu wisieć, napiszę więc coś na szybko.
Jest taki moment w trzecim tomie, pod sam koniec, na ostatnich 50-100 stronach, gdzie Gierosławski spotyka starego znajomego, poznanego w pierwszych rozdziałach w wagonach transsyberyjskich. Spotykają się i wspominają, jak to się jechało przez Syberię całe lata temu... a ja łapię się, że wspominam razem z nimi, jakby jakieś odległe wydarzenie. A przecież to tylko początek książki, którą czytam! Chociaż... to nowe wydanie trzytomowe ma łącznie ponad 1700 stron, więc równie dobrze mógłbym wspominać coś, co przeczytałem pięć lektur temu. Co za KOLOS!
Jest ten trzeci tom Lodu pełen goryczy, niepokoju, strachu. Benedykt wraca do świata po odwilży i jest nim przerażony - zdaje się bowiem, że nic nie odmarzło w dobry sposób, wszystko zmieniło się na gorsze. Więc śledzi czytelnik, razem z bohaterem, wszystkie te zmiany i pogrąża się w tym błocie, rozczarowaniu i niepokoju. Do tego komunistyczne bestialstwo, religijne fanatyzmy, utracona miłość, odnalezione przyjaźnie... wielka opowieść toczy się dalej. Ciężka, przytłaczająca, brzydka. I DOBRA, LEPSZA NIŻ WSZYSTKO INNE COM W ŻYCIU CZYTAŁ.
Trzeci tom Lodu skończyłem już nieco ponad tydzień temu. I tak siedzę przez tych dziesięć dni i się głowię i zastanawiam - co też o nim napisać. Ale napisać tak nie na żarty, tak śmiertelnie poważnie, tak, żeby było napisane "jak się patrzy". No i nie wiem, nic nie wymyśliłem, a przecież całość nie może tak bezwolnie w powietrzu wisieć, napiszę więc coś na szybko.
Jest...
2000-01-01
Zwykłem nie rozmawiać z ludźmi nielubiącymi Małego Księcia.
Czytałem wielokrotnie i nieraz jeszcze pewnie przeczytam.
Z ciekawostek: doszedłem do wniosku, że most Piłsudskiego w Krakowie ma kształt słonia pożartego przez węża.
Zwykłem nie rozmawiać z ludźmi nielubiącymi Małego Księcia.
Czytałem wielokrotnie i nieraz jeszcze pewnie przeczytam.
Z ciekawostek: doszedłem do wniosku, że most Piłsudskiego w Krakowie ma kształt słonia pożartego przez węża.
2020-06-03
Po zakończonej lekturze postanowiłem zostać fanatycznym wielbicielem i naśladowcą Pana Zagłoby. Zatem weszło mocno.
Po zakończonej lekturze postanowiłem zostać fanatycznym wielbicielem i naśladowcą Pana Zagłoby. Zatem weszło mocno.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-02-10
Opowiadania o Pirxie to Lem bardziej lekki, bardziej przygodowy, niż przyzwyczaił nas do tego chociażby w Solaris (no, może Terminusem, ten jest nie na żarty ciężki). To przede wszystkim doskonale skrojona postać, i to właśnie przez samego Pirxa, być może najbardziej lubianą przeze mnie fikcyjną postać w ogóle, oceniam książkę (pierwszą jej część) jako rzecz doskonałą. Tyle humoru, błyskotliwości, wspaniałości w jednym miejscu, zaprawdę nieczęsto się zdarza!
____________________________________________________
Osobny artykuł o jednym z opowiadań (Terminusie):
https://statekglupcow.wordpress.com/2017/02/10/o-duchu-w-skorupie-terminus-opowiesci-o-pilocie-pirxie-lem/
____________________________________________________
autopromocja: facebook.com/statekglupcow
Opowiadania o Pirxie to Lem bardziej lekki, bardziej przygodowy, niż przyzwyczaił nas do tego chociażby w Solaris (no, może Terminusem, ten jest nie na żarty ciężki). To przede wszystkim doskonale skrojona postać, i to właśnie przez samego Pirxa, być może najbardziej lubianą przeze mnie fikcyjną postać w ogóle, oceniam książkę (pierwszą jej część) jako rzecz doskonałą. Tyle...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-28
Pan Cogito przez pół roku leżał w mojej torbie. Towarzyszył mi w drodze, to tu to tam. Trzy teksty przeczytane w autobusie. Dwanaście w kolejce do dentysty. Jeden w przerwie w pracy. Prawie cały tomik między Wrocławiem a Krakowem. Tak to trwało i trwało, czytałem, ale nigdy do końca nie sięgałem, chyba celowo.
Dziś przeczytałem od deski do deski i w sumie nie wiem co o nim napisać. Chyba nic, poza tym, że był wspaniały. Teraz wraca na swój posterunek i ja też - wracam i wracał doń wciąż będę.
Pan Cogito przez pół roku leżał w mojej torbie. Towarzyszył mi w drodze, to tu to tam. Trzy teksty przeczytane w autobusie. Dwanaście w kolejce do dentysty. Jeden w przerwie w pracy. Prawie cały tomik między Wrocławiem a Krakowem. Tak to trwało i trwało, czytałem, ale nigdy do końca nie sięgałem, chyba celowo.
Dziś przeczytałem od deski do deski i w sumie nie wiem co o nim...
Mam trzynaście lat. Siedzę w rozkrzyczanej klasie, rząd środkowy, ławka piąta, przedostatnia. Na przedzie, przed tablicą stoi polonistka, której nie lubię (później okazuje się że i ona nas - całej klasy - nie lubi) i mówi coś o Antygonie. Nie słucham, myślę o czymś innym, Antygony nie czytałem, mam ją gdzieś.
Teraz mam już lat szesnaście. Znów siedzę w klasie, w innej już szkole, hałasu jakby mniej. Rząd pod oknem, ławka czwarta. Na przedzie, przed tablicą stoi polonistka - tę akurat lubię do dziś - i mówi coś o Edypie. Słucham i rozumiem. Dowiaduję się kluczowych prawd na temat fatum, przypominam sobie Antygonę (przeczytaną gdzieś w międzyczasie), poznaję słowo OBOL i obola w wierzeniach Hellenów rolę.
Później mam dwadzieścia jeden lat. Siedzę w ciemnej, w miarę obszernej sali. Rząd drugi, sam przód, a kilka metrów przede mną, nie ma już tablicy i polonistki, którą mógłbym lubić bądź nie cierpieć. Jest zamiast tego grupa młodych aktorów. Tańczą i bez słów opowiadają Antygonę. Sama Antygona, półnaga, siada tyłem do publiczności, widać łopatki, widać linię kręgosłupa, a w tym samym momencie, tylko że przed kilkoma tysiącami lat, Sofokles pisze: "do wszechchłonącej Antygona kroczy / Ciemnej Hadesu przystani".
Spektakl oglądam dwa razy.
Mam lat dwadzieścia i dziewięć. Czytam Antygonę. Nie ma już rzędów, ni ławek, nie ma tablicy ani polonistek, scena i aktorzy także gdzieś się zapodziali. Zgubiłem więc to wszystko i o cały ten balast lżejszy, biorę w ręce i czytam Antygonę. I autentycznie poruszony jestem.
Biorę w ramiona tę najstarszą niemal nauczycielkę, która już kolejne stulecie uczy nas o wyższości duchowości nad fizycznością, o miłości nie nienawiści, trwałości więzów w rodzinie, bezsilności wobec losu i poświęceniu dla wyższych wartości. Tę nauczycielkę CZŁOWIECZEŃSTWA, przewijającą się od milleniów pod takim, czy innym imieniem, stale obecną, choć za inne postaci przebraną.
I któż by pomyślał, że po dwóch i pół tysiącach lat, znajdzie sobie Antygona nowego, większego nawet od Kreona wroga - SZKOLNICTWO! Średnia ocen na naszym portalu przecież skądś wziąć się musiała. Stawiam na rozgoryczonych lekturą uczniów.
Stąd mój apel do Was drodzy czytelnicy! Podejdźcie jeszcze raz do Antygony. Zapomnijcie, że kiedyś, pod groźbą pały trzeba było ją przeczytać, i że jawiła się wtedy najnudniejszą lekturą ostatnich dwóch tysiącleci! Zapomnijcie proszę o tym, i na nowo, "na dorosło", bez ławek, tablic i polonistek z Antygoną się spotkajcie, zdanie o niej zweryfikujcie. Gorąco polecam!
Mam trzynaście lat. Siedzę w rozkrzyczanej klasie, rząd środkowy, ławka piąta, przedostatnia. Na przedzie, przed tablicą stoi polonistka, której nie lubię (później okazuje się że i ona nas - całej klasy - nie lubi) i mówi coś o Antygonie. Nie słucham, myślę o czymś innym, Antygony nie czytałem, mam ją gdzieś.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toTeraz mam już lat szesnaście. Znów siedzę w klasie, w innej już...