-
Artykuły„Spy x Family Code: White“ – adaptacja mangi w kinach już od 26 kwietnia!LubimyCzytać1
-
ArtykułyBracia Grimm w Poznaniu. Rozmawiamy z autorkami najważniejszego literackiego odkrycia tego rokuKonrad Wrzesiński2
-
Artykuły„Nowa Fantastyka” świętuje. Premiera jubileuszowego 500. numeru magazynuEwa Cieślik4
-
ArtykułyMaj 2024: zapowiedzi książkowe. Gorące premiery książek – część 2LubimyCzytać5
Biblioteczka
2024-04-22
2024-04-19
2024-04-17
2024-04-07
2024-04-07
2024-03-31
2024-03-28
2024-03-22
Swoją przygodę z duetem Douglas Preston i Lincoln Child zacząłem całkiem niedawno, od Starych kości, pierwszej części cyklu z archeolożką Norą Kelly, choć wcześniej wiele słyszałem o serii z Pendergastem. Bardzo mi się ta powieść spodobała, ale w jakiś przedziwny sposób ominęła mnie druga część z Kelly. Na szczęście nie zapomniało o mnie wydawnictwo Agora, która przesłała mi do recenzji część trzecią - Diabelską górę. Połknąłem ją ekspresowo i zamówiłem natychmiast tę środkową, zastanawiając się jednocześnie, jak znaleźć czas na lekturę kilkunastu tomów Pendergasta...
Mam taki zwyczaj, staram się co do zasady serie czytać chronologicznie, od pierwszej do ostatniej części, kiedy mnie zainteresuje jakaś powieść, będąca którąś tam z kolei w cyklu odkładam ją na półkę i wracam dopiero wtedy, kiedy przeczytam części poprzednie. Jednakże obowiązki recenzenta nie zawsze na takie działanie pozwalają, wszak opinia wystawiona więcej niż dwa tygodnie po premierze jest trochę jak przysłowiowa musztarda po obiedzie, czy też popularna niegdyś zalewajka (nie wiecie - jedna porcja kawy zalewana po raz drugi wrzątkiem - tak się robiło w czasach słusznie minionych). Chcąc nie chcąc zabrałem się za Diabelską górę, spoglądając jednak często na leżący obok Ogon skorpiona. Uspokajam jednak, oczywiście zalecam czytanie serii z Norą Kelly od początku, ale można zacząć i od części, która premierę miała nieco ponad tydzień temu. Oczywiście nawiązania do poprzednich historii odnajdziecie, ale są one na tyle rzadkie i mało istotne, że nie utrudniają lektury.
A książka jest świetna. Trzyma w napięciu w zasadzie od pierwszej strony, jej akcja rozwija się bardzo dynamicznie, wciągając czytelnika bez reszty. Tempo jest naprawdę wysokie, ale nie aż tak, by uznać je za nieprawdopodobne w realnym świecie. No dobrze, może chwilami, choć w Stanach Zjednoczonych, gdzie osadzona jest akcja, nawet takie rzeczy mogą się zapewne zdarzyć. W każdym razie Remigiusz Mróz i Katarzyna Bonda uznaliby tę książkę za nudną, co dla niektórych może być najlepszą jej reklamą. Tematyka jest też bardzo ciekawa, wszak nie ma chyba na świecie takiej osoby, która nie zastanawia się czasami, czy poza ziemią istnieją jakieś cywilizacje, jak bardzo są zaawansowane i jak skończyłoby się nasze z nią spotkanie - przyjacielskimi pogawędkami czy też regularną wojną. Proszę się jednak nie obawiać, Preston i Child nie zafundowali nam jakiejś baśniowej fantastyki, lecz rasowy, mocny thriller, dla którego te rozważania o zielonych ludzikach są jedynie tłem i pretekstem. Thriller archeologiczny, nie zdradzę więc wielkiej tajemnicy, jeśli napiszę, że nasza główna bohaterka tym razem próbuje odkopać pojazd obcych. Uwierzcie, Indiana Jones się chowa.
To co dla mnie ważne Diabelska góra napisana jest klasycznie - w trzecioosobowej, liniowej narracji, bez retrospekcji i innych tak popularnych w dzisiejszej prozie, ozdobników i fajerwerków, które tylko lekturę utrudniają, a nie wzbogacają czytelnicze doznania. Mówić cokolwiek o warsztacie tak doświadczonych i uznanych autorów aż wstyd, w każdym razie książkę czyta się szybko, gładko i z przyjemnością, nie tylko dzięki oryginalnej treści, ale też dopieszczonej formie. Tradycyjne w tym miejscu ukłony dla tłumacza, Jana Kraśko, który książkę przetłumaczył, a nie przepisał po polsku, co też nie jest złotym standardem naszych czasów. Objętościowo Diabelska góra też spełnia oczekiwania - nie jest przegadana, ale też nie nazbyt kompaktowa. Czterysta stron dobrej sensacji - jak znalazł na cztery wieczory zapracowanego człowieka.
Po raz kolejny znalazłem się w kropce. Drugą część cyklu z Norą Kelly przeczytam na pewno, ale bardzo bym chciał poczytać i Pendergasta. Jak jednak znaleźć na to czas, skoro obok komputera leży już kolejna powieść do recenzji, zdaje się, że równie smakowita, a półka z etykietą do przeczytania w jakiś przedziwny sposób zdaje się robić coraz mniejsza i węższa... Ciężkie jest życie lubiących czytać, oj ciężkie. Niemniej Diabelską górę polecam i to mocno.
Swoją przygodę z duetem Douglas Preston i Lincoln Child zacząłem całkiem niedawno, od Starych kości, pierwszej części cyklu z archeolożką Norą Kelly, choć wcześniej wiele słyszałem o serii z Pendergastem. Bardzo mi się ta powieść spodobała, ale w jakiś przedziwny sposób ominęła mnie druga część z Kelly. Na szczęście nie zapomniało o mnie wydawnictwo Agora, która przesłała...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-13
Uwielbiam literaturę szpiegowską, dobrą literaturę szpiegowską, dlatego z dużymi oczekiwaniami zasiadłem do lektury Ostatniego azylu Marcina Falińskiego. Od autora będącego byłym oficerem polskiego wywiadu oczekiwałem wciągającej, intrygującej powieści, która odsłoni wiele tajemnic działania służb specjalnych, zaoferuje fascynującą intrygę. Szczerze muszę jednak przyznać, że po lekturze mam spory niedosyt, spodziewałem się czegoś więcej.
Przy tej książce nie da się żadną miarą uciec od porównań do Vincenta Severskiego i jego książek. Przecież to on jest ojcem i na dziś niepodzielnym królem polskiej literatury szpiegowskiej, pisanej niejako od wewnątrz, przez byłych pracowników wywiadu. Na książki Severeskiego czeka się z niecierpliwością, biegnie do księgarni w dniu premiery, a potem zarywa noce. Czy tak samo będę miał z Falińskim? Nie sądzę. Jak zapewne wiecie Ostatni azyl to nie pierwsza jego książka, ale pierwsza, która wpadła w moje ręce. Być może ma to pewien wpływ na mój odbiór, bo choć to jest niezależna historia, nie stanowi części jakiegoś cyklu, to jest w niej sporo nawiązań do poprzednich historii, dla osoby nie znającej poprzednich książek autora czasami trudnych do zrozumienia. Częściowo pokrywają się też bohaterowie, może więc jednak warto czytać Falińskiego od początku, od pierwszej do ostatniej premiery.
Niemniej i tak mam wrażenie, że akcja powieści jest mocno chaotyczna. Zagmatwanie, mylne wątki i podobne zabiegi dla literatury szpiegowskiej są dość charakterystyczne, ale u Falińskiego intryga nie jest jakoś bardzo skomplikowana - chodzi o walkę różnych wywiadów o cenne dokumenty i precjoza. Przenosi się ona oczywiście z miejsca na miejsce, jednak czasami te zmiany większego fabularnego sensu nie mają. Niepotrzebne w mojej opinii są też początkowe flesze z przeszłości dalszej i bliższej. Nie do końca rozumiem też brak ciągłości wydarzeń współczesnych. Autor daje swoim bohaterom kilka lat przerwy w poszukiwaniach - w jakim celu doprawdy nie wiem, nie jest to do końca wyjaśnione. Zresztą przez większość książki fabuła toczy się leniwie, żeby nie powiedzieć mozolnie. Tak naprawdę dopiero w finale akcja nabiera tempa, dzieje się sporo, następstwa wydarzeń są logiczne i zrozumiałe.
Szpiegiem nie jestem, nie byłem i już raczej nie będę, na pewno Faliński na życiu pracowników wywiadu zna się wiele lepiej, z autopsji choćby, ale jednak wiele scen z książki wydaje mi się mało prawdopodobnych. Spotkania szpiegów i głośne rozmowy dotyczące prowadzonych operacji w powszechnie dostępnych lokalach gastronomicznych, których kilka wraz z bohaterami odwiedzamy? Serio, tak to się odbywa? Dwudziestominutowe sprawdzanie w czasie gorącej i dynamicznej rozgrywki na obcym terenie? Zabieranie niezwiązanej z wywiadem małżonki na tak naprawdę służbowy wyjazd? Jakoś to wszystko mi do świata szpiegów, który znam oczywiście tylko z książek, średnio pasuje.
Jest ta książka jak dla mnie za krótka, historia wymyślona przez Falińskiego ma potencjał na zdecydowanie więcej, mam wrażenie, że autor poddaje się modzie na książki kompaktowe, nie przekraczające nadto 300 stron. Ja po powieści szpiegowskiej spodziewam się opasłego tomiszcza, a tu w sumie dostaję książeczkę. Siłą rzeczy wiele wątków, wiele wydarzeń opisanych jest skrótowo, w fabule mamy wiele dziur. Na przykład główny bohater znika na kilka dni i dopiero z jego opowieści po finale dowiadujemy się, że w tym czasie dokonał on przełomowego dla całej akcji odkrycia. Hym... No szkoda, że autor spieszył się z zakończeniem, a może wydawnictwo go poganiało...
Warsztat Faliński ma przyzwoity, stylistycznie pisze gładko, choć czasami, ale na szczęście tylko czasami, dialogi brzmią trochę sztucznie, nienaturalnie. Narracja jest liniowa, trzecioosobowa, czyli taka jaką lubię najbardziej, szkoda tylko tych niezrozumiałych przeskoków czasowych. Jak napisałem w tytule recenzji czuję spory niedosyt po lekturze Ostatniego azylu. Liczyłem, że i na kolejne książki Marcina Falińskiego będę czekał z wielką niecierpliwością, ale... No nie, chyba nie będę czekał, choć może przeczytam.
Uwielbiam literaturę szpiegowską, dobrą literaturę szpiegowską, dlatego z dużymi oczekiwaniami zasiadłem do lektury Ostatniego azylu Marcina Falińskiego. Od autora będącego byłym oficerem polskiego wywiadu oczekiwałem wciągającej, intrygującej powieści, która odsłoni wiele tajemnic działania służb specjalnych, zaoferuje fascynującą intrygę. Szczerze muszę jednak przyznać,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-04
Fanem brytyjskiej literatury kryminalnej nie jestem, przyznaję to szczerze, nie zmieniła tego nawet niedawna ofensywa jednego z wydawnictw, które zarzuciło recenzentów i księgarniane półki powieściami, dla których ja ukułem nazwę thrillerów londyńskich. Dlatego do Dobrej dziewczyny, złej dziewczyny podchodziłem z dużą rezerwą, ale zawiodłem się przyjemnie. Może dlatego, że autor nie jest typowym i rodowitym Anglikiem, a akcja powieści nie rozgrywa się w Londynie.
Dobra dziewczyna, zła dziewczyna w dużej mierze wymyka się z kanonu angielskiej literatury kryminalnej, którą miałem okazję czytać. Nie było tego wiele, bo, jak wspomniałem, wielkim fanem tego odłamu kryminałów i thrillerów nie jestem. Po pierwsze dlatego, że w przeciwieństwie do większości thrillerów określanych przez wydawców jako psychologiczne, naprawdę jest psychologiczny, albo inaczej, warstwa psychologiczna jest bardzo rozbudowana, istotna i opiera się stosowanym przez innych uproszczeniom i uogólnieniom. Postać Evi dla wielu będzie w tej książce najważniejsza, jej traumatyczne przeżycia z dzieciństwa i ich konsekwencje w życiu dorosłym są nietuzinkowe, przez autora dobrze i konsekwentnie zbudowane. Dają wiele do myślenia, do głębi poruszają, zwłaszcza, że finał tej warstwy książki jest tak zaskakujący, jak i nieoczywisty. Autor pozwala nam na własne osobiste dokończenie historii tej tajemniczej dziewczyny, nie narzucając bynajmniej rozwiązań pozytywnych i optymistycznych. Fajnie, że Robothama nie skusiło domknięcie tej historii w jakiś mało realny sposób. Czyni to powieść bliską rzeczywistemu światu, realną i autentyczną.
Również warstwa stricte kryminalna może się podobać. W dużej mierze przez swoją zwyczajność, brak spektakularnych fajerwerków i zdarzeń nierealnych. Bohaterowie pozytywni i negatywni, a także ofiara to zupełnie zwyczajni, przeciętni ludzie. Tacy, jakich spotykamy na co dzień w swoim otoczeniu, i to nie tylko w Nottingham, ale i w każdym innym mieście na całym świecie. Mają swoje wady, swoje zalety, słabsze i mocniejsze strony, ale wszystko mieści się w przeciętnej normie. Całą intryga kręci się w jednej, jakkolwiek dość licznej i o skomplikowanych zależnościach, rodzinie. Zupełnie przeciętni są też śledczy, nie grają oni w tej powieści pierwszych skrzypiec, głównym bohaterem obok wspomnianej Evi jest policyjny psycholog, wspierający śledztwo. Postać także o bogatej i dramatycznej przeszłości, ale zupełnie przeciętna. Tempo akcji zawrotne nie jest, ale czytelnik w czasie lektury nudził się nie będzie. Autor wprowadza swoich policyjnych bohaterów, jak również czytelników, na liczne błędne ścieżki i tropy. Fajerwerków doczekamy się dopiero w finale, ale i tu nie mamy wrażenia, że autora poniosła wyobraźnia.
Książka jest mroczna i deszczowa, jak większość angielskich kryminałów. Momentami schodzimy bardzo głęboko do podziemnego świata pełnego narkotyków, alkoholu, prostytucji, ogólnego zła, ale i w tym Robotham nie znęca się nad czytelnikiem kaskadą obrzydliwych i strasznych obrazów. Krew tu się nie leje gęsto, trup nie ściele, broń wyciągana jest rzadko i to tylko po to, by kogoś postraszyć, a nie po to, by zadawać śmierć jedną po drugiej. Intryga uknuta jest interesująco, jak wspomniałem czytelnik kilkukrotnie zmieni swojego faworyta w kategorii morderca, ale z dobrym ostatecznym typowaniem i tak będzie miał kłopot, bo jednak ostateczne rozwiązanie, a w zasadzie rozwiązania, zaskakują. Może nie szokują, ale chyba jednak nieco zaskakują.
Z formalnego punktu widzenia też nie jest źle. Autor nie ulega modzie i narrację prowadzi tylko z dwóch perspektyw, co w tym typie literatury i w obecnych czasach wynikiem jest raczej w dolnych granicach normy. Obie narracje są pierwszoosobowe, prowadzone przez dwoje głównych bohaterów, którzy w swoich relacjach znakomicie się uzupełniają, nawet wtedy, kiedy przez karty powieści idą ramię w ramię. Unika też Robotham tak popularnych dziś zmian czasoprzestrzeni, retrospekcji i prospekcji, narracja jest liniowa, konsekwentna i logiczna. Językowo i stylistycznie trudno coś zarzucić autorowi, widać, że pióro i warsztat ma wyrobione przez lata pracy w różnych pisarskich profesjach. Dobre jest też tłumaczenie Macieja Studenckiego, w polskiej wersji mamy do czynienia z naszym językiem, nie zaś kalką z angielskiego.
Zgodnie z notką biograficzną Michael Robotham w świecie anglojęzycznym jest bardzo popularnym autorem, wiele jego książek zostało też przetłumaczonych. W Polsce na przestrzeni dwóch ostatnich dekad ukazało się kilka jego pozycji (poprzednia aż sześć lat temu), jakkolwiek mam wrażenie, że w naszym kraju wielkiego uznania i popularności nie zdobył. Ja osobiście o tym autorze usłyszałem po raz pierwszy. A szkoda, bo jeśli inne jego powieści są równie dobre, jak Dobra dziewczyna, zła dziewczyna, to powinny się one ukazywać na naszym rynku regularnie i mieć grono wiernych czytelników. Polecam.
Fanem brytyjskiej literatury kryminalnej nie jestem, przyznaję to szczerze, nie zmieniła tego nawet niedawna ofensywa jednego z wydawnictw, które zarzuciło recenzentów i księgarniane półki powieściami, dla których ja ukułem nazwę thrillerów londyńskich. Dlatego do Dobrej dziewczyny, złej dziewczyny podchodziłem z dużą rezerwą, ale zawiodłem się przyjemnie. Może dlatego, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-24
2024-02-23
Dwie dekady temu, albo i ciut więcej, na polskim rynku księgarskim zaistniały kryminały szwedzkie, albo szerzej skandynawskie, zdobywając liczne grono wielbicieli. Czytelnicy w księgarniach wręcz wyrywali sobie powieści Stiega Larssona, Henninga Mankella, Arne Dahla i innych. Ja w tym gronie też byłem, wyrywałem, czytałem, zachwycałem się. Potem przez wiele lat u różnych autorów szukałem tego czegoś, co powodowało, że traciło się noce na lekturę opasłych skandynawskich tomów. Szukałem, szukałem. Aż wreszcie znalazłem i przepadłem.
Bo Pamięci mordercy to taki bardzo skandynawski kryminał, jak za dawnych lat - w formie i treści. Bardzo mocno osadzony w realnych, choć przeszłych czasach - dokładnie w roku 1994, który dla Szwecji był bardzo specjalny. Już to z powodu masowego zabójstwa w Falun, już to dla historycznego osiągnięcia szwedzkiej reprezentacji w piłce nożnej, która na mistrzostwach świata w USA sięgnęła po zaskakujące trzecie miejsce. Historia zbudowana przez Engmana i Selåkera wije się wokół tych historycznych wydarzeń, przedstawiając nie tylko wątek kryminalny, ale i szwedzkie klimaty sprzed trzech dekad. Niezwykle ważnym tłem jest wojna na Bałkanach, którą w Szwecji z racji bardzo licznej migracji, odczuwano mocno i niejednokrotnie bardzo boleśnie. Historia rozciągnięta jest na niemal dwa miesiące, co z jednej strony pozwala na pokazanie szerszej perspektywy i ewolucji nastrojów, towarzyszących wydarzeniom w Falun, USA i na Bałkanach, z drugiej zaś czyni wątek kryminalny bardziej realnym. Śledztwo zajmuje sporo czasu, takich cudów jak w niektórych polskich kryminałach, gdzie od morderstwa do znalezienia winnego mijają 24 godziny, w międzyczasie wykonywana jest sekcja zwłok na miejscu zdarzenia, pełne badanie genetyczne, zaś śledczy mają zdolność przebywania w tym samym czasie w trzech miejscach oddalonych od siebie o setki kilometrów, tu nie ma. Wszystko toczy się dość powolnie, leniwie chwilami nawet, co nie znaczy jednak, że jest nudno, wręcz przeciwnie bym powiedział.
Sprawa wbrew pozorom bardzo skomplikowana nie jest, żadne wymyślne seryjne morderstwa, wydawałoby się, że rozwiązanie jest oczywiste, tak też myślą policyjni śledczy i wspomagająca ich dziennikarka (nie wiem czemu, ale automatycznie w czasie lektury włączały mi się skojarzenia ze słynnym larsonowskim Millenium, gdzie dziennikarz śledczy gra pierwsze skrzypce, przynajmniej w tych pierwszych trzech właściwych częściach, Lisbeth tylko mi brakuje). Naturalnie odpowiedź na pytanie kto jest winien wcale nie jest oczywista, wraz z bohaterami przeżywa czytelnik nadzieje, rozczarowania, zwątpienia, nowe nadzieje i wreszcie finał, który nieco zaskakuje, ale którego tak naprawdę gdzieś podskórnie się spodziewamy. Książka jest mroczna, choć akcja w całości rozgrywa się w czasie upalnego lata, raczej czujemy chłód niż gorąc. Może nie jest aż tak mrocznie i mocno jak u Larssona czy Mankella, ale i tak poznajemy wiele ciemnych zaułków szwedzkich miast, zakazanych knajp, zanurzamy się w świat narkomanii, prostytucji i innego zła, poznajemy też cienie obozów dla uchodźców i ich marne w Szwecji życie. Niby świeci słońce, niby wszystko dookoła raduje się z sukcesów szwedzkich piłkarzy, ale wciąż ma się nieodparte wrażenie, że to słońce jakby za mgłą, chmurami tytoniowego dymu (jejku, tam dosłownie wszyscy palą jak lokomotywy), a jednak daje mnóstwo głębokiego cienia, który jednak koi, ale skrywa różne brudy i potworności. Niepokój towarzyszy czytelnikowi przez wszystkie strony powieści, może nie lęk, ale właśnie niepokój i niepewność.
Tak jak lubię Pamięci mordercy to nie jest tylko kryminał. Autorzy poruszają wiele ważkich spraw społecznych i socjologicznych. Oczywiście dotyczą ona w głównej mierze szwedzkiego społeczeństwa lat dziewięćdziesiątych, ale z całą pewnością z problemami, o których piszą, spotykamy się i w innych krajach, choćby w Polsce, także w czasach bardziej współczesnych, choć przecież 30 lat to wcale nie epoka. Choćby kwestie uchodźców z krajów objętych wojną, tu mowa o Bośniakach, Chorwatach, Serbach, ale przecież my mamy "swoich" Ukraińców i doskonale wiemy, że nasze z nimi relacje nie zawsze i nie wszędzie są i były jednoznacznie kryształowe. Bo wszędzie mamy ksenofobów, osoby, które nienawidzą obcych i innych, którzy gotowi są niszczyć i zabijać tylko z powodu kulturowych czy rasowych różnic. Neonazizm w Polsce może dziś tak nie kwitnie, jak wówczas w Szwecji, ale nie jest też problemem marginalnym. Poruszają też autorzy problematykę zdrady małżeńskiej i partnerskiej, przede wszystkim w ujęciu konsekwencji, które ponoszą dzieci rozchodzących się par. Tu niestety jest raczej pesymistycznie, nie ma dobrych sposób i bezpiecznych rozwiązań. Ci najmłodsi cierpią najbardziej, a konsekwencje sięgają daleko poza dzieciństwo. To też modny dziś i tak naprawdę ponadczasowy problem.
Książka Engmana i Selåkera w swej formie jest oazą spokoju. W czasach tak popularnej prowadzonej na pięć sposobów narracji, setek retrospekcji i zmian czasoprzestrzeni, w których można się pogubić kompletnie, utracić sens i przyjemność czytania, Pamięci mordercy zachwyca konsekwentną, trzecioosobową narracją, linearnym upływem czasu, sensownością następstw wydarzeń, takim spokojnym, rzeczywistym upływem czasu. Jest to potężna książka, wszak obecny standard to 300 z małym plusem, tu mamy lektury dwa razy więcej, ale nie nudzi ani przez moment. Zapewne częściowo dzięki krótkim, niekiedy bardzo krótkim rozdziałom. Językowo i stylistycznie też jest dopracowana, widać, że autorzy pióra mają bardzo wyrobione, zapewne dzięki dziennikarskiej karierze, która poprzedzała ich powieściowe debiuty. Słowa uznania dla tłumaczki, która tę książkę napisała nie na szwedzkiej kalce, lecz po polsku, a to też nie jest złoty standard współczesnej literatury kryminalnej. Czyta się tę książkę przyjemnie i szybko, gładko. Wcale nie chce się jej odkładać na półkę, nawet w środku nocy przed kolejnym dniem pracy.
Czarna Owca zapowiada już kolejną powieść szwedzkiego duetu. Ma to być Droga wstydu, jak się wydaje nie będąca kontynuacją Pamięci mordercy (a może jednak, postać głównej bohaterki - dziennikarki śledczej - ma zdecydowanie potencjał na cykl, a co najmniej trylogię). Tymczasem serdecznie polecam książkę Engmana i Selåkera tym wszystkim, którzy kochają skandynawskie kryminały, ale oczywiście i tym którzy nie do końca wiedzą, z czym to się jada.
Dwie dekady temu, albo i ciut więcej, na polskim rynku księgarskim zaistniały kryminały szwedzkie, albo szerzej skandynawskie, zdobywając liczne grono wielbicieli. Czytelnicy w księgarniach wręcz wyrywali sobie powieści Stiega Larssona, Henninga Mankella, Arne Dahla i innych. Ja w tym gronie też byłem, wyrywałem, czytałem, zachwycałem się. Potem przez wiele lat u różnych...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-16
To moje pierwsze spotkanie z Martą Zaborowską i jej kryminałem. Spotkanie sympatyczne, ale czy autorka trafi do mojej osobistej grupy "muszę przeczytać wszystko co napisze" to wątpię tak szczerze. Głównie dlatego, że nie lubię, kiedy przedstawiciele mojego zawodu są tak czarnymi charakterami, jak w Sześciu powodach by umrzeć. Pisząc jednak poważnie, tak zagmatwana narracja zawsze mnie zniechęca.
Jakiś czas temu uświadomiłem sobie, że czasy jednolitej, klasycznej narracji jako kanonu literatury nawet tej lżejszej, minęły bezpowrotnie. Konstatowałem to z rozczarowaniem, ale idąc z duchem czasu staram się nie odrzucać i nie krytykować innych sposobów opowiadania historii. Czy jednak w Sześciu powodach by umrzeć Marta Zaborowska w tej zabawie z formą nie poszła za daleko? I ciut w niej się nie pogubiła? No bo to, że wydarzenia przedstawiane są z perspektywy kilku (sześciu jak mi się zdaje) bohaterów to jeszcze można zrozumieć. Jednak dlaczego nawet w przypadku jednego bohatera używana jest zamiennie narracja pierwszoosobowa a raz trzecioosobowa? Są też wstawki, nieliczne, ale jednak są, w których trzecioosobowy narrator nie jest żadną z głównych postaci opowieści. No i naturalnie autorka ni szczędzi nam zmian perspektywy czasowej, przeskoki są tak liczne, że mimo uważnej lektury w pewnym momencie pogubiłem się, w którym miejscu osi czasu aktualnie się znajdujemy. Dla mnie to zagmatwanie narracji nie tylko nie było potrzebne, ale i utrudniało odbiór historii, którą autorka nam zafundowała.
A sama historia, którą Zaborowska wymyśliła jest interesująca, wielowątkowa, zagmatwana (chyba jeszcze bardziej niż narracja) i wciągająca czytelnika. Zakładam, że autorka świadomie wielu wątków nie rozwiązuje, pozostawia czytelnika bez odpowiedzi na wiele z pytań, które w czasie lektury się nasuwają. Ze znaczną częścią bohaterów rozstajemy się w momencie, w którym ich losy są raczej nietrudne do przewidzenia, ale jednak rozwiązań nie dostajemy od Zaborowskiej na tacy. To na pewno powoduje, że po odłożeniu książki na półkę nie rozstajemy się z tą historią od razu, ale jeszcze przez jakiś czas zastanawiamy się, jakie były owe dalsze losy. Sam finał jest dość przewidywalny, w sumie takiego obrotu spraw można się było spodziewać po kilku rozdziałach, ciekawa jest droga, która do niego prowadzi, niemniej spodziewałem się po tak zagmatwanej historii większych fajerwerków na sam koniec.
Bardzo mocną stroną Sześciu powodów żeby umrzeć są misternie skonstruowane postaci bohaterów. Trudno wskazać tego jednego, głównego, ale każdy to zupełnie odrębna osobowość, można też powiedzieć, że żaden z nich nie jest do końca normalny. Postaci są złożone, skomplikowane, ale w tym skomplikowaniu konsekwentne i logiczne charakterologicznie. Każde zachowanie, każde niemal wypowiedziane słowo, a nawet sposób narracji pierwszoosobowej pasują do obrazu danej osoby, który czytelnik tworzy sobie już od początku lektury. Dotyczy to nawet nieco drugoplanowych tutaj postaci śledczych, którzy też są dość specyficzni, oględnie rzecz ujmując. Tak trochę na marginesie muszę przyznać, że trochę nie mogę zrozumieć, czemu we współczesnej polskiej literaturze kryminalnej nie ma w zasadzie lekarzy, którzy byliby postaciami pozytywnymi. Albo są to bohaterowie mocno negatywni, czarne charaktery, jak u Zaborowskiej, albo absolutnie neutralnymi. Że też nikt dotąd nie wpadł na pomysł, by z lekarz uczynić bohatera, który rozwiązuje zagmatwane kryminalne zagadki, jednocześnie ratując liczne ludzkie istnienia? Gdybym miał więcej pisarskiej odwagi, to bym taką postać zapewne stworzył, ale no cóż, rynek jest już tak wysycony nowymi powieściami, że miejsca na kolejne już nie m a zbyt dużo.
Notabene kilka uproszczeń i stereotypów zastosowała Zaborowska pisząc o działalności dwóch lekarzy, którzy w powieści odgrywają główne role. No bo na przykład czasy hucznych sympozjów medycznych, na których alkohol i wszelakie dobro wylewało się z każdego kąta już raczej minęły. Owszem na konferencjach są poczęstunki, są spotkania towarzyskie, ale najlepszy szampan i najdroższy kawior w wannach nie jest już serwowany. Zapewniam panią, pani Marto. Jak chce się pani przekonać na własne oczy, to serdecznie zapraszam na takie spotkanie. Może nie chirurgów plastycznych, bo tego środowiska nie znam, ale na przykład kardiologów. No i ta prywatna klinika chirurgii plastycznej, w której lekarze pełnią "dyżury", a zabiegi odbywają się niezbyt często, żeby nie powiedzieć, że sporadycznie. To tak nie działa, nie da się mieć takich środków finansowych jak pani bohaterowie, pracując tak mało. No i w prywatnych klinikach dyżurów się nie pełni, tylko przyjeżdża wykonać zabiegi i na tym koniec.
Widać, że Zaborowska to już nie debiutantka, ma wyrobiony, choć dość specyficzny warsztat. Piórem posługuje się sprawnie, pisze stylistycznie i językowo czysto i elegancko. Książkę się czyta płynnie i z przyjemnością, choć te narracyjne szaleństwa mi się nie podobają. Nie ulega też pisarka modzie na skracanie historii do wersji kompaktowych, te blisko 440 stron to objętość odpowiednia do opowiadanej historii. Niedokończone wątki to zabieg specjalny, a nie efekt oszczędzania miejsca i presji czasowej, jak się wydaje. No i ten tytuł. Sześć powodów żeby umrzeć - ja aż tylu nie odnalazłem, ale w sumie się na tym nie skupiałem. Na pewno intrygujący i pomysłowy, ale dla mnie nie do końca zrozumiały.
Koniec końców z mieszanymi uczuciami kończę te swoje pierwsze spotkanie z Martą Zaborowską. Sześć powodów by umrzeć to dobra książka, nieco przesadzona w warstwie narracyjnej, ale jeśli chodzi o sam pomysł na intrygę, budowę postaci i warstwę jezykowo-stylistyczną zdecydowanie na plus. Czy będę czekał na kolejne powieści tej autorki? Może nie z niecierpliwością, ale zapewne po nie sięgnę.
To moje pierwsze spotkanie z Martą Zaborowską i jej kryminałem. Spotkanie sympatyczne, ale czy autorka trafi do mojej osobistej grupy "muszę przeczytać wszystko co napisze" to wątpię tak szczerze. Głównie dlatego, że nie lubię, kiedy przedstawiciele mojego zawodu są tak czarnymi charakterami, jak w Sześciu powodach by umrzeć. Pisząc jednak poważnie, tak zagmatwana narracja...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-12
2024-01-28
Piotr Kościelny nabiera rozpędu. W październiku ubiegłego roku czytaliśmy Szymka, a już w styczniu mamy okazję poznać kolejną powieść wrocławskiego pisarza. Podobną do poprzedniej, zanurzoną w mrocznych czasach i zaułkach wrocławskich lat dziewięćdziesiątych. Nielat to książka niełatwa nie tylko w warstwie kryminalnej, ale przede wszystkim obyczajowej. Takie jednak mieliśmy czasy te ćwierć wieku temu. Niektórzy je pamiętają, inni tylko o nich słyszeli. Wszystkim jednak tę lekturę polecam.
Zacznę tak trochę nietypowo, od formy. W książce mamy dwie narracje - trzecioosobową i pierwszoosobową. Na początku powieści dodatkowo przesunięte są one o kilka lat w czasie, ze strony na stronę, z rozdziału na rozdział jedna goni drugą, by spotkać się w jednej przestrzeni w efektownym finale. Jakkolwiek nie lubię takich niejednorodnych form narracji, to w Nielocie broni się ona znakomicie. Myślę, że w inny sposób autorowi nie udałoby się przekazać czytelnikowi tego wszystkiego, co przekazać chciał. Te dwie narracje to też dwie najważniejsze warstwy powieści - kryminalna i ta, jak się zdaje zdecydowanie ważniejsza, obyczajowa. Przeplatają się one, owijają wokół siebie, tworząc klimat, który porusza do głębi i nie pozostawia obojętnym. Warsztatowo Nielat wypada przyzwoicie, ale autor, a szczególnie redaktorzy, nie uniknęli drobnych wpadek, jak słowo powtórzone w jednym ze zdań dwa razy tuż po sobie, czy powtórzony niemal słowo w słowo dialog dwóch bohaterów w dwóch kolejnych rozdziałach. Autorowi takie rzeczy umknąć mogą, ale redaktorzy i korektorzy tak zacnego wydawnictwa jak Czarna Owca ciut głowę popiołem posypać powinni. Oczywiście nie są to błędy dyskwalifikujące, ale uważny czytelnik je z pewnością wychwyci. Językowo i stylistycznie książka jest napisana dobrze, czy ta się ją bez zgrzytania zębami, widać, że Kościelny pióro ma już wyrobione i sprawne. Zresztą by napisać tak dobrą i sporą objętościowo (jak na obecne standardy) książkę w tak krótkim czasie trzeba być pisarzem już wyrobionym i pełnoetatowym.
Nielot jest bardzo bliski Szymkowi. W formie, czasoprzestrzeni i treści, jakkolwiek nie stanowi żadnej jego kontynuacji. Warstwa kryminalna książki jest istotna, ale zdecydowanie nie najważniejsza, stanowi tło i pretekst do wymalowanej bardzo mocnymi barwami rzeczywistości wrocławskich późnych lat dziewięćdziesiątych. Czasów dokonującej się już na dobre przemiany ustrojowej, której największe koszty ponieśli zwyczajni ludzie, a ci, którzy za komuny mieli się dobrze, za demokracji mają się jeszcze lepiej. Narkotyki, alkohol, prostytucja, bezdomność, pedofilia, wszechobecna bieda, kombinatorstwo, łapówkarstwo - ci, którzy żyli w tamtych czasach doskonale to pamiętają i w książce Kościelnego odnajdą wierny obraz tamtych lat. Brutalny, mroczny, wstrząsający momentami, ale jakże niestety prawdziwy. Autor bez pardonu obnaża patologie wielu środowisk, nie oszczędza nikogo - policji i pracowników służb, kleru, artystów, nauczycieli i wychowawców i wielu innych. W tym wszystkim najbardziej pozytywnymi postaciami jawią się policjanci wydziału zabójstw - może nie kryształowi, ale jednak mający zasady i w gruncie rzeczy uczciwi.
Mamy też skądinąd sympatyczne obrazki Wrocławia lat dziewięćdziesiątych. Kościelny żył wtedy w mieście nad Odrą i chyba lubił smak dworcowych zapiekanek i knysz, dramatycznie niezdrowe to było, ale kto nie spróbował, ten nie wie, jak smakowały tamte wrocławskie (i nie tylko) lata. Mi osobiście ślinka poleciała gdy czytałem o chłopakach te zapiekanki i knysze zajadających. To Wrocław, który wciąż jeszcze zbierał się po tragicznej powodzi stulecia, który nie wiedział, że po dekadzie stanie się gospodarzem jednej z największych sportowych imprez na świecie, co odmieni jego oblicze. Szykował się na przyjazd papieża, z tej okazji pudrował niedostatki urody i cerował ubytki w uzębieniu. Brudny, śmierdzący dworzec, mniej i bardziej dzikie targowiska, ciemne zaułki, liczne meliny i zapuszczone kwadraty. Tego miasta już w takim zakresie nie ma, pewnie o dobrze, że tak wiele się zmieniło, ale warto sobie przypomnieć, że było kiedyś Kino Dworcowe, do którego nie na filmy się chodziło, tylko po zupełnie inne doznania. Tam gdzie teraz stoją eleganckie galerie ćwierć wieku temu dominował syf, brud i ubóstwo, a tam, gdzie teraz widujemy szykowne panie i eleganckich panów, dominowały mocno doświadczone życiem kurtyzany i ich opiekunowie.
Najmocniejszą jednak i najważniejszą częścią Nielata jest dla mnie opowiedziana w pierwszej osobie historia... no dobrze, chyba jednak głównego bohatera tej powieści. Zawahałem się, poprzednie zdanie początkowo inaczej sformułowałem, ale ostatecznie je przerobiłem, by nie zdradzić za wiele, by nie odebrać czytelnikowi przyjemności... No i znów, przecież lektura tych fragmentów wcale nie jest przyjemna, wręcz odwrotnie, jest momentami aż trudna do zniesienia, chwilami niemożliwa do zaakceptowania. A jednak porażająco prawdziwa, takie rzeczy działy się i dzieją się wciąż nadal niestety. To właśnie ta warstwa, te fragmenty z ostatnim na czele sprawiają, że kiedy zamyka się książkę po lekturze trudno powiedzieć coś rozsądnego. Rzadko się zdarza, by powieść w założeniu kryminalna aż tak na koniec zatykała i tak mocno dawała do myślenia. Nawet pomyślałem o tym, by te kilkadziesiąt stron (tyle się chyba tego uzbierało) napisanych z perspektywy głównego bohatera przeczytać raz jeszcze - chronologicznie, ale bez fragmentów pisanych w trzeciej osobie. Same w sobie te części pozostaną w pamięci. Mam też wrażenie, że tytułowy Nielat to nie jedna konkretna osoba, lecz bohater zbiorowy, pokolenie nastolatków, któremu przyszło w dorosłość wchodzić w przedziwnych czasach przełomu wieków. Bo to książka o tym właśnie czasie i tych właśnie ludziach, a nie jakiś tam zwykły kryminał.
Kościelnego poznałem przy okazji Szymka i już wtedy spodobało mi się tego autora pisanie. W Nielacie udowadnia wrocławianin, że jest pisarzem nietuizinkowym, niby autorem kryminałów, a jednak tak naprawdę książek o spektrum zdecydowanie szerszym, mających nie tylko bawić, czy też wystraszyć, ale także do głębio poruszyć i dać do myślenia. Tak czy owak od książki trudno się oderwać, mi zabrała trzy wieczory, w tym jeden, wstyd może się trochę przyznać, spędzony w pracy. Kiedy piszę te słowa jest środek nocy, tak gdzieś koło drugiej, ale wcale spać mi się nie chce. Wciąż przed oczyma mam te ostatnie kilkanaście akapitów...
Piotr Kościelny nabiera rozpędu. W październiku ubiegłego roku czytaliśmy Szymka, a już w styczniu mamy okazję poznać kolejną powieść wrocławskiego pisarza. Podobną do poprzedniej, zanurzoną w mrocznych czasach i zaułkach wrocławskich lat dziewięćdziesiątych. Nielat to książka niełatwa nie tylko w warstwie kryminalnej, ale przede wszystkim obyczajowej. Takie jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-23
2024-01-14
Na tytułowej okładce najnowszej powieści Roberta Michniewicza widnieje blurb, głoszący iż Wreszcie mamy autora na miarę Ludluma czy Folletta! Nasuwa mi się natychmiast powiedzenie - Swego nie znacie, cudze chwalicie. Bo po pierwsze mamy w Polsce co najmniej jednego wybitnego autora powieści szpiegowskich - Vincenta Severskiego, po drugie Michniewicz pokazuje w Dolinie szpiegów niepowtarzalny talent i styl, który daje pewność, że obaj wspomniani klasycy nie byliby w stanie oderwać się od lektury tej książki. Podobnie zresztą jak ja nie byłem w stanie.
Moda zapanowała wśród polskich emerytowanych szpiegów na pisanie książek. Trudno powiedzieć skąd się ona bierze, może jednak szpieg na emeryturze nudzi się zbytnio, a że ma o czym opowiadać, to zasiada do komputera i pisze. Jednym wychodzi to znakomicie - przywołany Vincent Severski jest znakomitym przykładem, innym ciut gorzej i tu pozwolę sobie używanie danych personalnych pominąć, ci, którzy śledzą moje recenzje, wiedzą kogo mam na myśli. Michniewicz już drugą książką (nie znam tej pierwszej - Partnerzy. Początek, więc się nie wypowiadam) awansował na mój absolutny top autorów książek nie tylko sensacyjnych, ale ogólnie tych, na których kolejne powieści czekam z utęsknieniem i niemal zegarkiem w ręku. Bo doprawdy miałem kłopot z odkładaniem jej na półkę w zasadzie od pierwszych stron, a drugą połowę, nie tak przecież małą (książka ma 650 stron, jak przystało na solidną szpiegowską literaturę) przeczytałem w jeden wieczór, kończąc głęboką nocą, zdecydowanie poza granicami rozsądku w kontekście kilkunastu godzin pracy zawodowej kolejnego dnia. No ale nie dało się oderwać. Nie dało.
I nie chodzi nawet o to, że książka ma jakieś zawrotne tempo. Na początku rzeczy dzieją się dość spokojnie, jeśli nie leniwie wręcz, są chwilowe przyspieszenia, ale wszystko toczy się swoim torem, adekwatnym zresztą do czasów, w których są osadzone. Wszak nawet u schyłku wojny telefonów komórkowych nie było, internetów też, nie mówiąc o ponaddźwiękowych samolotach. Początkowo obserwujemy też wydarzenia w kilku miejscach, gdzie działania wywiadów wrogich armii miały swoje siedziby - przede wszystkim w Londynie, Berlinie, ale też we Francji, Włoszech czy okupowanej Polsce. Wszystko nabiera zawrotnego tempa, gdy wszyscy bohaterowie znajdują się w jednym miejscu i w jednym czasie. Zawrotnego, ale wciąż realnego w tamtych czasach. Nie ma żadnych mrozyzmów i bondyzmów, jeśli wiecie o co chodzi. Można powiedzieć, że Dolina szpiegów w tej konstrukcji jest klasykiem literatury szpiegowskiej, z wielkim finałem rozciągniętym na około sto stron. No palce lizać!
Nie stroni jednak Michniewicz od tematów trudnych, kontrowersyjnych. Najważniejsze wydarzenia powieści rozgrywają się na Podhalu, w Zakopanem głównie. Pojawia się zatem temat kolaboracji części górali z faszystami, członkowie Goralenvolk pojawiają się na kartach książki, choć raczej marginalnie, a nie na pierwszym planie. A jednak są, jest to prawda historyczna, o której niektórzy chcieliby zapomnieć, ale przecież się nie da. Jednak najbardziej parszywą postacią jest osoba spoza tej organizacji, która zdradza wyłącznie dla dudków. To też może górali zaboleć, niemniej trzeba jasno powiedzieć, że przytłaczająca większość mieszkańców Podhala to u Michniewicza autentyczni polscy patrioci, gotowi ponieść najwyższą cenę w imię wolności ojczyzny. Nie jestem historykiem, ale wydaje mi się, że te obrazy, te proporcje mogą być bliskie rzeczywistości tamtych czasów. Autor delikatnie zaczepia też Francuzów, którzy również nie wszyscy w czasie wojny byli święci i czyści. Zresztą jaki naród mógł wtedy być nieskalany? Idzie też Michniewicz i w drugą stronę, bo nie wszyscy Niemcy są u niego uosobieniem zła. Niektórzy pracownicy wywiadu, ale i nie tylko, są całkiem przyzwoitymi ludźmi, mającymi zasady i szanującymi rywali wewnętrznych i zewnętrznych. Dzięki temu książka nie jest skrajnie czarno-biała, jakkolwiek właściwe proporcje, odpowiadające historycznej prawdzie, jak mi się wydaje, zachowuje.
Dla osób, które Zakopane i okolice znają i lubią, książka może też być ciekawą wycieczką po wojennym Podhalu. Wiele ulic i miejsc współczesnego Zakopanego wciąż nosi te same nazwy, a znający topografię miasta bez trudu domyślą się, które niemieckie nazwy używane w książce odpowiadają współczesnym lokalizacjom. Są i oczywiście Tatry, oglądane jednak głównie przez okna, choć i na dość długi spacer po dolinach i szczytach czytelnik z bohaterami będzie się miał okazję wybrać. Dla wielu zaskoczeniem może być, że wiele rzeczy dziś wygląda tak samo, jak przed osiemdziesięcioma laty. Z jednej strony na przykład Wielka Krokiew i Droga pod reglami, a z drugiej nieustające kłopoty komunikacyjne na trasie Zakopane - Nowy Targ. Miałem czasami wrażenie, że w czasie wojny nie jechało się tej trasy wiele dłużej niż obecnie - zwłaszcza w tak zwanym wysokim sezonie.
Trudno aż uwierzyć, że to dopiero druga książka Michniewicza, bo warsztatowo też jest niemal perfekcyjna. Narracja taka, jaką lubię najbardziej - trzecioosbowa, liniowa, ułożona chronologicznie. Rozdziały są na ogół krótkie, treściwe, co dodaje książce dynamiki. Stylistycznie i językowo też trudno coś autorowi zarzucić, książkę czyta się łatwo i przyjemnie nie tylko dla niebywale wciągającej szpiegowskiej intrygi, ale i dla naturalności dialogów, stylistycznej gładkości i językowej czystości. No i jest ta książka odpowiednio gruba. Nie ma się wrażenia nadmiernej kompaktowości, nie ma też poczucia rozwlekłości, przestojów i dłużyzn.
Książki szpiegowskie lubię od dawna, nawet bardziej chyba niż kryminały czy thrillery. Sporo ich przeczytałem i muszę przyznać, że Dolina szpiegów znalazła się w moim osobistym top 3. Nie potrafię powiedzieć czy na miejscu pierwszym, ale w najściślejszej czołówce bez wątpienia. Myślę, że warto się wybrać do księgarni jeszcze przed świętami, trochę wolnego nas czeka, a książka porywa tak mocno, że czas i otaczający świat przestają istnieć. Choć z drugiej strony jest warta tych piekących z niewyspania oczu nawet w normalnym pracowitym czasie.
Szanowny panie Vincencie Severski. Ma pan godnego rywala w walce o czytelnicze szpiegowskie serca. Mam tylko nadzieję, że ta wojna przyniesie tylko i wyłącznie korzyści. Dla pana, Roberta Michniewicza, a przede wszystkim Waszych fanów.
Na tytułowej okładce najnowszej powieści Roberta Michniewicza widnieje blurb, głoszący iż Wreszcie mamy autora na miarę Ludluma czy Folletta! Nasuwa mi się natychmiast powiedzenie - Swego nie znacie, cudze chwalicie. Bo po pierwsze mamy w Polsce co najmniej jednego wybitnego autora powieści szpiegowskich - Vincenta Severskiego, po drugie Michniewicz pokazuje w Dolinie...
więcej Pokaż mimo to