-
Artykuły„Co dalej, palenie książek?”. Jak Rosja usuwa książki krytyczne wobec władzyKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyTrendy maja 2024: w TOP ponownie Mróz, ekranizacje i bestsellerowe „Chłopki”Ewa Cieślik6
-
ArtykułyKonkurs: Wygraj bilety na film „Do usług szanownej pani”LubimyCzytać16
-
ArtykułyPan Tu Nie Stał i książkowa kolekcja dla czytelników i czytelniczek [KONKURS]LubimyCzytać39
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika
Drżałam.
Łzy spływały mi po policzkach, a ja nie potrafiłam zebrać rozsypanych niczym puzzle emocji, które tak silnie wstrząsnęły moim ciałem.
Nie umiałam ubrać w słowa tego, co czuję.
Byłam poruszona, szczęśliwa, utulona, ale smutna… Bo odszedł ktoś bliski.
Mama.
Czułam Jego ból, który przenikał mnie na wskroś i chciałam… Boże, tak bardzo chciałam go przytulić i powiedzieć, że nie jest sam! Że ma mnie…
Wiedziałam.
Wiedziałam, że nie mogę tego zrobić, bo przecież to postać, która żyje tylko na kartach powieści.
A jednak pragnęłam tego najbardziej na świecie.
Ona.
Młoda kobieta odarta z ciepła przez własnych rodziców.
Wyreżyserowana miłość, która była obowiązkiem, a nie potrzebą serca.
Bo przecież każdy rodzic kocha swoje dziecko. Każde tak samo.
Nie byłam przekonana…
Rodzina.
Chciałam być jej członkiem. Cieszyć się z drobiazgów, wspólnie spędzonych chwil, wzajemnie okazywanej miłości i ciepła.
Tak po prostu, mimo problemów, codzienności, która przecież też czasami daleka była od ideału.
Czułam się utulona.
Kwintesencja emocji – tak określiłam debiutancką książkę Moniki Sygo. Powieść, która sprawiła, że czułam się obnażona. Moja wrażliwość została wystawiona na największą próbę. Czy jej podołałam – myślę, że tak. Choć było to nie lada wyzwanie. Czytając, czułam także wrażliwość autorki, którą tchnęła w wykreowane przez siebie postacie zupełnie, jak malarz, który wkłada cały swój talent w stworzenie obrazu. Trzy osobne historie, trzy obce osoby, a jednak coś je łączy. Zdjęcie w złoconej ramce, które stało się nieodłącznym elementem wystroju pokoju kobiety. Kobiety, która odchodząc, zostawiła tak wiele, że wciąż czuć było jej niemą obecność. W każdym geście, myśli, łzach jej syna. W jego bólu, żałobie… Była. Została. Trwała. A ja mogłam się tylko temu przyglądać i czuć się wyjątkowym świadkiem czegoś tak intymnego…
Strata – Monika Sygo przeprowadziła w swojej książce jej dogłębną wiwisekcję. Pokazała ranę, która bliźniła się bardzo powoli. Która otwierała się co miesiąc – tego konkretnego dnia, kiedy odeszła mama Kuby… Żałoba, która niszczyła i budowała zarazem. Która dawała siłę, a jednocześnie czyniła słabym, bezbronnym, pustym. Autorka przedstawiła ją, jako delikatny proces, który każdy przeżywa i przepracowuje po swojemu. Indywidualnie. Bo nie ma jednej recepty na ból po stracie…
To, co poza samą fabułą i kreacją postaci osobiście mnie poruszyło, to postać pana Olka. Fakt, że autorka tak pięknie ukazała postać seniora, jego uczucia, poniekąd związane z pogodzeniem się z losem i jesienią życia. A przede wszystkim jego ciepło, dobroć i historię pięknej miłości, która przetrwała mimo upływu czasu i odejścia ukochanej osoby, która "przycupnęła" na pewnej parkowej ławeczce.
Nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu o muzyce, która jest nieodłączną częścią historii Kuby, Kamili i Igi. Ona dopełniła dzieła, jeśli tak to mogę określić. I to właśnie ona stała się batutą w rękach autorki, dzięki której ta powieść dociera tak głęboko. Porusza serca, dotyka najczulszych strun naszej wrażliwości. Zostaje w pamięci na długo.
Podsumowując:
„A ty będziesz dumna” to historia, która pochłania. Wkraczamy w nią nieświadomi, jak bardzo nas wciągnie, jak trudno będzie czasem powstrzymać lawinę emocji, która nas zaleje podczas lektury. Pięknych emocji, choć także trudnych, z których przepracowaniem trzeba się będzie zmierzyć. Niemniej warto, bo to opowieść kompletna. Przemyślana, dojrzała, wyjątkowa… Wraz z nią Monika Sygo skradła kawałek mojego serca. Choć nie wyszła spod mojej ręki, to miałam zaszczyt być częścią procesu jej powstawania. Być może dlatego też cieszę się nią, jakbym trzymała w dłoniach moją własną powieść. Pokochacie ją, tak ja ją pokochałam. Jestem o tym przekonana. Polecam!
Drżałam.
Łzy spływały mi po policzkach, a ja nie potrafiłam zebrać rozsypanych niczym puzzle emocji, które tak silnie wstrząsnęły moim ciałem.
Nie umiałam ubrać w słowa tego, co czuję.
Byłam poruszona, szczęśliwa, utulona, ale smutna… Bo odszedł ktoś bliski.
Mama.
Czułam Jego ból, który przenikał mnie na wskroś i chciałam… Boże, tak bardzo chciałam go przytulić i...
Nie lubimy starości. Bo czy można lubić ten okres życia, kiedy ono z każdym dniem zbliża się ku końcowi? Nie lubimy jej. Bo jak można lubić dolegliwości normalne w tym wieku, świadomość, że niedługo sami nie będziemy w stanie się o siebie zatroszczyć? Nie chcemy, aby przyszła zbyt szybko. Jesień życia, która jest kapryśna jak pogoda o tej porze roku. Albo obdaruje nas kolorami, albo sprawi, że każdy dzień będzie szaro-bury i deszczowy. Boimy się starości, gdyż jest wstępem do tego, co nieuchronne. Do śmierci. Nie myślimy o niej gdy jesteśmy młodzi. Cieszymy się każdym dniem. Kiedy jesteśmy starzy czujemy jej oddech na plecach, bo wtedy, jak nigdy wcześniej, staje się ona tak bardziej realna…
Adela nie chce umierać. Teraz, kiedy jest szczęśliwa. Kiedy pokochała swojego męża, kiedy nauczyła się zasypiać z nim w jednym łóżku. Kiedy może celebrować z nim każdy poranek i dzielić z nim kawowy rytuał. Jej starość jest dobra, nawet jeśli musi ukrywać zniekształcone dłonie w cienkich rękawiczkach. Wszystko, aby nie widzieć jej symptomów. Siateczki zmarszczek, plątaniny niebieskich żył, które widać przez skórę, która jest cienka jak pergamin. Jej starość jest dobra. Przeszłość, o której nie chciała rozmawiać, już nie. Zatrzasnęła za nią drzwi, zaryglowała, wyrzuciła klucz i zaczęła żyć od nowa, jakby jej wcale nie było. Był tylko on – Adolf, mężczyzna, którego poznała po Auschwitz i który stał się częścią jej życia, bo też TAM był. Jego ciało także zostało naznaczone obozowym numerem… Łączyło ich zrozumienie. Nie rozdrapywali starych ran, korzystali z życia. On kochał ją od początku. Ona tej miłości musiała się nauczyć. Poczucie, że zbliża się to, co nieuchronne, skłoniło Adelę do zadawania pytań. Chciała otworzyć wcześniej zatrzaśnięte drzwi do przeszłości, a może… a może chciała tylko zajrzeć przez dziurkę od klucza?
Aga Antczak stworzyła historię nietuzinkową. To nie jest kolejna obozowa opowieść. To powieść o miłości… po Auschwitz. To tkana z niezwykłą wrażliwością historia o tym wyjątkowym uczuciu. Miłości, która nie zaczęła się od wybuchu namiętności, trzepotu motylich skrzydeł. Ale był miłością dojrzałą, doświadczoną, naznaczoną przeszłością, choć przez tyle lat przeszłość, która ich połączyła, nie była obecna w ich związku. A może tak im się tylko wydawało…? „Adela nie chce umierać” to także opowieść o starości. O tym okresie życia, którego tak wielu z nas się boi. Mówi się, że „panu Bogu nie udała się starość”. Jednak patrząc na tych dwoje, kiedy kultywują swoje codzienne rytuały, można dojść do wniosku, że może jednak mu wyszła. Że również jesień życia może być pełna małych przyjemności, że także w niej można odnaleźć szczęście i radość z jej przeżywania.
Debiutancka powieść autorki to także opowieść o przeszłości pod znakiem obozowego numeru, która skrywa wiele bólu, wiele niewygodnych kwestii, które być może lepiej, aby nigdy nie wyszły na światło dzienne. A jednak tak się stało. Autorka kreśli opowieść o tym, jak trudno jest czasami zrozumieć decyzje i czyny drugiego człowieka. Jak mimowolnie w pierwszym odruchu budzi się w nas surowy krytyk, który ocenia i pozostaje ślepy na okoliczności. A przecież w Auschwitz nie było wyboru… Aga Antczak zwraca także uwagę na współczesne beztroskie podejście do kwestii holokaustu. Mały epizod w kawiarni uświadamia, jak żart, użycie określenia związanego z obozem w potocznej rozmowie, może być postrzegany przez osoby, które TAM były, które TO przeżyły.
Podsumowując:
Debiut Agi Antczak to z całą pewnością najlepszy, jaki miałam okazję przeczytać w tym roku. To poruszający, nakreślony z wielką wrażliwością obraz starości. Ale nie tyle tej, której się boimy, nie wiedząc, co ze sobą przyniesie, ile tej dobrej, pięknej, na którą składają się małe elementy, prywatne radości, którą należy celebrować każdego dnia. Bo jesień życia może być piękna! „Adela nie chce umierać” to jednak przede wszystkim historia wielkiej miłości. Miłości nieidealnej, momentami trudnej i wymagające, a czasem i niewdzięcznej. A jednak tej najważniejszej, dojrzałej, stanowiącej najcenniejszy skarb, który niektórzy doceniają dopiero u schyłku życia. Przepiękna w swej prostocie, pachnąca kawą, okraszona słodyczą Adolfowego miodu, ale i niepozbawiona życiowej łyżki dziegciu. Ode mnie 10 na 10. Polecam z całego serca!
Nie lubimy starości. Bo czy można lubić ten okres życia, kiedy ono z każdym dniem zbliża się ku końcowi? Nie lubimy jej. Bo jak można lubić dolegliwości normalne w tym wieku, świadomość, że niedługo sami nie będziemy w stanie się o siebie zatroszczyć? Nie chcemy, aby przyszła zbyt szybko. Jesień życia, która jest kapryśna jak pogoda o tej porze roku. Albo obdaruje nas...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-17
"Czekanie jednak zwykle oznacza, że jest jeszcze nadzieja."
Kiedy otrzymałam najnowszą książkę Renaty Kosin - "Aleja Siódmego Anioła", od razu wiedziałam, że będzie wyjątkowa. Począwszy od okładki, która skradła moje serce, po piękną zawartość, która trafiła w sam środek mojej wrażliwej duszy ...
Julia jest młodą kobietą. To co od razu rzuca się w oczy to samotność, którą się "otacza". Mieszka w wynajętym mieszkaniu, stroni od ludzkich spojrzeń i kontaktów z sąsiadami. Julia skrywa bowiem bolesną tajemnicę z przeszłości, zamkniętą w szarych kopertach, która determinuje je obecne życie, nie pozwalając o sobie zapomnieć ...
Ze swojej oazy bezpieczeństwa wychodzi jedynie wtedy, kiedy musi. Jest to czasami konieczne, gdyż na co dzień zajmuje się aranżacją witryn sklepowych. Jej prace cieszą się wielką popularnością, a mimo to, właśnie teraz, postanawia uciec od zgiełku jakiemu towarzyszą przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia, od ludzi, od świata ...
Jednak kiedy znajduje wizytówkę z adresem sklepu meblowego E.Hebnera, zmienia zdanie. Przyciąga ją jak magnes tajemniczo brzmiący adres: Aleja Siódmego Anioła. Jej ciekawość jest silniejsza od początkowej niechęci i postanawia sprawdzić, co się pod nim kryje. Z mocnym postanowieniem odrzucenia zlecenia, udaje się pod wskazany adres. Znalezienie go nie jest łatwe. Jednak trafia w końcu do sklepu meblowego, który mieści się w starej kamienicy. Jej właściciel nie zrażony niechęcią Julii, stara się przekonać ją do tego, aby zaaranżowała jego wystawę. Mimo niechęci i wcześniej podjętej decyzji o rezygnacji ze zlecenia pana Hebnera, dzieje się coś przez co bohaterka zmienia zdanie... Na zapleczu sklepu znajduje stary sekretarzyk. Z jednej z jego szuflad wypada list, prośba małego chłopca, który ma jedno, bardzo ważne, marzenie. Wszystko to sprawia, że Julia postanawia odnaleźć nadawcę wiadomości, aby sprawdzić czy jego prośba się spełniła lub sprawić, żeby tak właśnie się stało. Tak zaczyna się jej podróż w świat siedmiu aniołów, które są niemymi opiekunami tej historii ...
Co mnie urzekło?
Pytanie w zasadzie powinno brzmieć: czy było coś, co mnie nie urzekło w tej książce? Odpowiedź zawiera się w jednym słowie: NIE.
"Poranna rosa zmieniła się w szadź i skradła światu kolory. Spowiła go szczelnie mroźną półprzeźroczystą bielą, aż stał się monochromatyczny. Na wilgotnych dotąd źdźbłach przekornie zielonej trawy i bezlistnych gałęziach drzew wyrosły lodowe igiełki i uformowały miniaturowe pióropusze."
Mój zachwyt, który początkowo spowodowany był okładką, miał swój ciąg dalszy już po przeczytaniu pierwszych słów. A to za sprawą języka, jakim posługuje się autorka. W dzisiejszych czasach wielokrotnie mamy do czynienia z publikacjami, w których króluje "bylejakość", które zawierają całe mnóstwo "spolszczeń", zapożyczeń i kolokwializmów. A tutaj trafia nam się prawdziwa "perełka gatunku", napisana piękną, czystą polszczyzną. Renata Kosin płynnie operuje językiem, serwując nam cudowne, wyrazisty opisy, w których nie sposób się nie zakochać. Dlatego też, niczym wytrawny koneser, rozsmakowałam się we wszystkich fragmentach książki oraz metaforach uczuć, jakie pojawiły się na jej kartach.
***
"Świat w kropli rosy odbity stał się wówczas JEJ światem. Do tego z każdym kolejnym dniem coraz bardziej zamarzał, nie bacząc na zmieniające się pory roku. Niczym pałac Królowej Śniegu. Jego chłód wnikał w nią milionem mroźnych igiełek, zmieniając w sopel lodu również jej serce."
Książka przenosi nas w świat Julii. Czytając o jej przeżyciach, czasami czułam się jak intruz. Dlaczego? Trudno mi to opisać w kilku słowach, tego trzeba doświadczyć. Jednak spróbuję. Książka jest niczym karuzela. Tak - myślę, że to trafne porównanie. To prawdziwa karuzela emocji. Autorka zastosowała zabieg, którego nie umiem nazwać, jednak to on sprawia, że tak silnie identyfikujemy się z główną bohaterką. Czujemy jej smutek, strach, ból, radość, wszystkie emocje jakie towarzyszyły jej podczas opuszczania "szklanej kuli", w której sama się zamknęła ...
***
"Aleję Siódmego Anioła" zabrałam ze sobą w podróż służbową. Jechałam pociągiem i oddawałam się lekturze, kiedy spostrzegłam, że od jakiegoś czasu obserwuje mnie kobieta, która siedziała obok. Skierowałam na nią swoje pytające spojrzenie. A ona uśmiechnęła się i powiedziała: "Przyglądam się Pani od jakiegoś czasu i zastanawiam się jaką książkę Pani czyta. Czy mogłaby mi Pani zdradzić jej tytuł?". Jakież było moje zdziwienie,dlatego też zapytałam ją, dlaczego chce wiedzieć? Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi ... :
"Pani twarz podczas lektury książki, tak bardzo się zmieniała. Widziałam na niej: złość, smutek, błogi uśmiech i łzy. Dlatego tak bardzo zaintrygowało mnie, co też wywołało u Pani tyle skrajnych uczuć?". Oczywiście podałam jej tytuł, autora i datę premiery i z uśmiechem wysiadłam na mojej docelowej stacji.
Podsumowując:
Wczoraj w nocy skończyłam czytać "Aleję Siódmego Anioła" Renaty Kosin. Poczułam impuls. Chciałam wysłać wiadomość do autorki, ale powstrzymało mnie dobre wychowanie - była północ ;) Jednak zrobiłam to dziś rano ... Brzmiała ona mniej więcej tak: "Skończyłam. Piękna. Dziękuję, że mogłam ją wcześniej przeczytać." Myślę, że te słowa wystarczą Wam za całą moją rekomendację.
NIEnaczytana:https://nieprzeszkadzajterazczytam.blogspot.com/2017/10/renata-kosin-aleja-siodmego-anioa.html
"Czekanie jednak zwykle oznacza, że jest jeszcze nadzieja."
Kiedy otrzymałam najnowszą książkę Renaty Kosin - "Aleja Siódmego Anioła", od razu wiedziałam, że będzie wyjątkowa. Począwszy od okładki, która skradła moje serce, po piękną zawartość, która trafiła w sam środek mojej wrażliwej duszy ...
Julia jest młodą kobietą. To co od razu rzuca się w oczy to samotność, którą...
2020-10-07
Lektura książki "Amerykański brud" była dla mnie prawdziwym wyzwaniem. Zwłaszcza jako matki. Trudno jest bowiem wyobrazić sobie, że oto, z dnia na dzień, tracimy wszystko i musimy uciekać, aby ratować życie swoje i swojego dziecka. Napędzani adrenaliną i bólem, niczym maszyna przemy naprzód. Bo tylko tam jest nadzieja, za nami nie ma już nic. Tylko pustka...
Jeanine Cummins stworzyła historię rodziny, która jest fikcją literacką. A jednak temat migrantów, który w niej przedstawiła, nie zawsze mija się z prawdą. Autorka oparła opisane w powieści procedery karteli, traktowanie i trudne warunki życia, w jakich muszą funkcjonować migranci, na badaniach, które prowadziła przez kilka lat. Tak trudno jest uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Coś, co przypomina kryminał, morderstwa pełne brutalności, gwałty, okaleczenia, to wszystko stanowi narzędzie, którym posługują się członkowie karteli. Zatrważające jest to, że cała ta działalność opiera się na współpracy z policją oraz wysoko postawionymi urzędnikami, którzy za nic mają przepisy oraz etykę zawodową, a osoby, które doświadczają przemocy, nie mogą nawet ubiegać się o pomoc prawną.
Książka jest niesamowitym połączeniem thrillera i dramatu. Trzyma w napięciu, tworzy swoistego rodzaju więź z główną bohaterką, przez co jej strach staje się wręcz namacalny. Cały czas czujemy oddech na plecach, z obawą przewracamy kolejną kartkę i zderzamy się z bestialstwem i okrucieństwem, a także nieludzkim wysiłkiem migrantów, którzy na dachach pociągów zmierzają do swojej "ziemi obiecanej", w kierunku el norte*.
Podsumowując:
"Amerykański brud" to nie tylko emocjonująca, przejmująca opowieść o miłości matki, która jest w stanie przezwyciężyć ból oraz strach i odnaleźć w sobie wystarczająco dużo siły do działania, do ucieczki przed oprawcą. To także ukryty pod woalką powieści obraz sytuacji migrantów. Historia, która pozwala czytelnikowi zrozumieć, skąd biorą się niektóre akty bezprawia i zatrważające statystyki dotyczące zgonów migrantów na granicy amerykańsko-meksykańskiej. Ukazanie całej sytuacji z ich punktu widzenia to głos autorki w sprawie człowieczeństwa. Bo przecież za każdym z nich kryje się jakaś przeszłość, pragnienia i sny o lepszym życiu. Zakończenie stanowi piękną klamrę, która splata całą opowieść i niesie ze sobą przesłanie, że nawet jeśli przyjdzie wszystko porzucić, aby uciec od okrutnej przeszłości, to potrzeba normalności jest wszędzie. Po każdej stronie przecież istnieją marzenia...Prawda? Polecam!
Lektura książki "Amerykański brud" była dla mnie prawdziwym wyzwaniem. Zwłaszcza jako matki. Trudno jest bowiem wyobrazić sobie, że oto, z dnia na dzień, tracimy wszystko i musimy uciekać, aby ratować życie swoje i swojego dziecka. Napędzani adrenaliną i bólem, niczym maszyna przemy naprzód. Bo tylko tam jest nadzieja, za nami nie ma już nic. Tylko pustka...
Jeanine...
"Z tysiąca niezwykłych powodów lubię słuchać bicia jego serca.”
Książki Elżbiety Rodzeń mają w sobie coś co sprawia, że nie chce się kończyć ich czytać. Czy tym razem było podobnie?
Martyna od dawna czeka na swoją szansę w życiu. Pracuje ponad siły w nadmorskim pensjonacie rodziców i powoli przestaje wierzyć, że cokolwiek może się zmienić. Aż pewnego dnia spotyka na plaży tajemniczego mężczyznę… James mógłby być spełnieniem marzeń każdej kobiety, jednak zwraca uwagę właśnie na Martynę. Jako pierwszy wierzy w nią bezgranicznie i postanawia pokazać jej inny świat. Przy Jamesie Martyna odzyskuje wiarę w siebie i w to, że szczęście jest możliwe. Żadne z nich nie ma wątpliwości, że rodzi się między nimi prawdziwa miłość, gorąca i szczera. Martynie nie daje jednak spokoju fakt, że James do złudzenia przypomina chłopaka, który kiedyś był dla niej całym światem…
Kiedy zobaczyłam zapowiedź książki "Chłopak, którego nie było" czułam, że będzie to niezwykła historia. I tym razem przeczucie mnie nie zawiodło. Bo była ona po prostu... cudowna! Dawno nie czytałam książki, która w zasadzie nie jest reprezentantem mojego ulubionego gatunku, a co więcej - zazwyczaj nie przepadam za romansami, a która to sprawiłaby, że jestem najzwyczajniej w świecie zauroczona! Autorka zabrała nas w podróż nad morze, gdzie poznajemy dziewczynę, która w swoim życiu wiele przeszła. Nie jest to jednak coś, co mogłoby przydarzyć się każdemu z nas. Przecież nie każdy może mieć przyjaciela, który jest, ale go nie ma... Nie widzą go nasi najbliżsi, którzy uważają, że dotknęła nas choroba psychiczna i jedynie my wiemy, że to nie jest wymysł naszej wyobraźni, a ktoś kto z czasem stał się nam niezbędny do życia. Elżbieta Rodzeń stworzyła niezwykle klimatyczną i magiczną historię. Mogłabym nazwać ją bajką dla romantyczek, które potrafią na chwilę oderwać się od ziemi i zapomnieć o tym co racjonalne. W tej opowieści podobało mi się absolutnie wszystko - od stylu autorki, przez kreację bohaterów, a na samym pomyśle skończywszy. Nie wiem już co o niej powiedzieć, by oddać wszystko co czuję. Mogę na pewno stwoerdzić, że jestem pod jej urokiem i wcale nie chcę się spod niego wyzwolić.
Jednak za magiczną i bajkową hirstorią o miłości kryje się też opowieść o dziewczynie, która całe życie czuła się gorsza i samotna. Która została pozbawiona wsparcia rodziny oraz tego co właśnie rodzina powinna jej zapewnić - poczucia bezpieczeństwa oraz bezgranicznej miłości, która przyjmuje nas takimi jacy jesteśmy, bez ciągłej krytyki i konieczności zasłużenia na to uczucie. To także historia o walce o własne życie i zdrowie, o radzeniu sobie po stracie, o spełnianiu marzeń i odzyskiwaniu wiary w siebie. Bo przecież ona dodaje nam skrzydeł i jest gwarantem powodzenia w wielu dziedzinach życia.
Podsumowując:
"Chłopak, którego nie było" to książka, która mnie zachwyciła. Dawno nie czułam czegoś takiego i już nie pamiętam kiedy było mi tak bardzo żal. Żal, że już skończyłam czytać, bo wcale nie chciałam żegnać się z tą historią i jej bohaterami. Autorce udało się dotrzeć do mojej wrażliwej strony i otulić ją ciepłem i miłością, którą wyłania się z kart tej opowieści. Jeśli wierzycie w przeznaczenie, jeśli nadal nie wyrośliście z baśni, to będziecie równie zauroczeni tą książką jak ja. Gwarantuję i polecam z całego serca!
"Z tysiąca niezwykłych powodów lubię słuchać bicia jego serca.”
Książki Elżbiety Rodzeń mają w sobie coś co sprawia, że nie chce się kończyć ich czytać. Czy tym razem było podobnie?
Martyna od dawna czeka na swoją szansę w życiu. Pracuje ponad siły w nadmorskim pensjonacie rodziców i powoli przestaje wierzyć, że cokolwiek może się zmienić. Aż pewnego dnia spotyka na plaży...
"Każde dziecko uczy się pracy od najmłodszych lat. Tak być powinno, bo jak inaczej miałoby przygotować się do trudów dorosłego życia".
Bardzo lubię książki z historią w tle. Ale kiedy ta historia jest motywem przewodnim, to powieść staje się dla mnie jeszcze bardziej wartościowa. Zwłaszcza wtedy, kiedy autorka wplata ją na tyle subtelnie, że z jednej strony nie czujemy tego, a z drugiej staje się ona nieodłącznym elementem fabuły, jej nierozerwalną częścią składową.
Jest rok 1938. W Chwalimiu życie toczy się spokojnie. Marta Neumann dba o to, aby wszystko w jej gospodarstwie i rodzinie funkcjonowało jak najlepiej. Pomaga jej w tym kuzynka Janka i córka Matylda. Mąż na co dzień pracuje jako urzędnik państwowy. Wszystko się zmienia kiedy to już nie pory roku, a wielka polityka zaczyna wyznaczać rytm dnia codziennego. Czy rodzina poradzi sobie, kiedy i do ich drzwi zapuka wojna?
"Wendyjska winnica. Cierpkie grona" to pierwszy tom serii książek, a zarazem debiut Zofii Mąkosy, która opowiada o losach rodziny Neumannów, którzy na co dzień zamieszkują Chwalim, małą miejscowość położoną na niemiecko-polskim pograniczu. Wieś żyje własnym życiem w zgodzie z porami roku, naturą i pracami w gospodarstwie. I my - czytelnicy też zaczynamy żyć życiem bohaterów tej powieści. A to wszystko za sprawą autorki, która opisała codzienność mieszkańców Chwalimia bardzo drobiazgowo, dopieszczając każdy szczegół i każdy, nawet pozornie nieistotny element z prawdziwym wręcz pietyzmem. Wspólnie z nimi podejmujemy decyzje, oddajemy się codziennym obowiązkom, uczestniczymy w tradycyjnych uroczystościach, a nawet mamy okazję upiec chleb i... poczuć jego zapach.
To co mogę powiedzieć o tej książce to to, że jest to lektura wymagająca. Nie da się jej czytać "przy okazji". Należy się nad nią pochylić w pełnym skupieniu, aby nie przeoczyć żadnego szczegółu fabuły, która choć rozwija się nieco leniwie, jest prawdziwą crème de la crème, którą czytelnik spija podczas lektury. To jedna z tych książek, którą nie można się nie zachwycić, która jest tak dopieszczona, że czytelnik czuje się wyróżniony możliwością jej przeczytania, ogromem pracy, który autorka włożyła w jej napisanie, a zwłaszcza w wierne oddanie realiów epoki. A było to zadanie niełatwe, bo opisuje ona życie bohaterów w przededniu oraz w czasie drugiej wojny światowej. Obserwujemy, jak zdawać by się mogło zwyczajne życie mieszkańców, przenika się z coraz bardziej bezwzględnymi rządami Führera. Jak wpajanie miłości do narodu niemieckiego, absolutne jemu posłuszeństwo, bierze w swoje szpony zwykłych ludzi, którzy z dnia na dzień muszą odwrócić się od znajomych - Żydów, tych z którymi znali się i współpracowali, dać ciche przyzwolenie na bestialskie traktowanie drugiego człowieka, byle tylko zachować życie i bezpieczeństwo swoich rodzin. A jeżeli do tego dołożymy przepiękną polszczyznę, którą napisana jest ta książka, to nawet najbardziej wymagający czytelnik będzie oczarowany!
Podsumowując:
"Wendyjska Winnica. Cierpkie grona" to wspaniała podróż w czasie, ramię w ramię z historią. Historią, która choć wysuwa się na pierwszy plan, stanowi jednak jedynie tło dla bogatego życia mieszkańców Chwalimia. Miłość do ziemi, oddanie pracy, wiara w Boga i poszanowanie tradycji - te i wiele innych elementów składają się na wartość tej wyjątkowej książki. Jeżeli tylko będziecie mieli okazję, nie wahajcie się i sięgnijcie po nią. Gwarantuję, że wasz czytelniczy głód zostanie zaspokojony, będzie to prawdziwa uczta literacka, po której będziecie mieli ochotę tylko na więcej!
"Każde dziecko uczy się pracy od najmłodszych lat. Tak być powinno, bo jak inaczej miałoby przygotować się do trudów dorosłego życia".
Bardzo lubię książki z historią w tle. Ale kiedy ta historia jest motywem przewodnim, to powieść staje się dla mnie jeszcze bardziej wartościowa. Zwłaszcza wtedy, kiedy autorka wplata ją na tyle subtelnie, że z jednej strony nie czujemy...
Czekałam bardzo na trzeci tom cyklu "Grzechy młodości". Każdy kto czytał "Echa niewierności" zapewne podziela moje zniecierpliwienie, związane z oczekiwaniem na premierę "Cienia zbrodni". Autorka zostawiła czytelników w takim momencie, że kiedy tylko w moje ręce trafiła najnowsza część losów rodziny Trzeciaków, musiałam się dowiedzieć, jakie wydarzenia miały miejsce po tamtym dramatycznym zakończeniu. I jeśli oczekiwaliście tego, że w kontynuacji będzie spokojniej, to się rozczarujecie. Oczywiście pozytywnie, choć nie wszystkie wydarzenia jakie przygotowała dla swoich bohaterów Edyta Świętek, można określić mianem pozytywnych.
Bardzo cieszy fakt, że autorka utrzymuje w każdym tomie ten sam wysoki poziom. Nadal możemy przenieść się dzięki jej barwnym opisom w przeszłość. Tym razem mamy lata 80 - te XX wieku. W Polsce ogłoszono stan wojenny. Ja byłam wtedy dzieckiem i większość wydarzeń pamiętam jak przez mgłę. Bez względu jednak na to, czy żyliście w tamtych czasach, czy też znacie je jedynie z opowieści starszych członków rodziny, będziecie równie zadowoleni tym, co zaserwowała czytelnikom Edyta Świętek. Drobiazgowo oddany klimat tamtego okresu i coś czego nie potrafię nazwać słowami, a co sprawia, że czujemy się tak, jakbyśmy tam byli. I wcale nie wydaje nam się, że coś o czym pisze autorka: wydarzenia, sposób życia ludzi i problemy dnia codziennego są dziwne czy bardzo odległe. Po prostu wchodzicie w tę historię całym sobą. Przynajmniej tak było w moim przypadku. Opuszczałam XXI wiek i wspólnie z rodziną Trzeciaków borykałam się z przeciwnościami losu. A tych w "Cieniu zbrodni" nie brakuje. Przygotujcie się na wiele smutku, ludzką tragedię, utratę najbliższych osób, a także zderzenie z wydarzeniami z przeszłości, które były znane z pierwszych stron ówczesnej prasy, jak chociażby sprawa księdza Popiełuszki.
Na pierwszy plan w najnowszej części cyklu "Grzechy młodości" wysuwa się raczej młode pokolenie. Możemy obserwować ich próby wkroczenia w dorosłość. Problemy związane z nieplanowaną ciążą czy budowaniem związku od podstaw, co zwłaszcza w przypadku osób młodych, nie jest rzeczą łatwą. Nie zabraknie także średniego pokolenia Trzeciaków. Jedni będą musieli zmierzyć się z konsekwencjami grzechów młodości, inni będą odnajdywali w pomocy potrzebującym członkom rodziny, ukojenie w poczuciu winy. Życie będzie toczyć się dalej, aż do momentu zakończenia, które ponownie zostawi was z niemą pretensją skierowaną do Edyty Świętek i pytaniem: jak tak można, droga autorko?!
Podsumowując:
Trudno mi się nie zachwycać tą serią. Po prostu uważam, że jest tak dobra, że mogę polecić ją każdemu. Jest to wartościowa saga rodzinna, która przedstawia losy ludzi takich jak my, którzy kochali i nienawidzili, którym się w życiu powiodło i takich, którzy musieli walczyć za swoje przekonania. O nowobogackich i tych, którym bieda zaglądała na co dzień w oczy. A to wszystko na przestrzeni lat i przemian zachodzących w naszym kraju. Koniecznie przeczytajcie!
Czekałam bardzo na trzeci tom cyklu "Grzechy młodości". Każdy kto czytał "Echa niewierności" zapewne podziela moje zniecierpliwienie, związane z oczekiwaniem na premierę "Cienia zbrodni". Autorka zostawiła czytelników w takim momencie, że kiedy tylko w moje ręce trafiła najnowsza część losów rodziny Trzeciaków, musiałam się dowiedzieć, jakie wydarzenia miały miejsce po...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"(...) najważniejsze jest ukryte między dźwiękami. Trzeba się dobrze wsłuchać, żeby to zrozumieć".
Realne problemy bohaterów to jeden z atutów tej serii, którą pokochały tysiące czytelniczek. Co przyniósł ze sobą kolejny tom?
Agata była kiedyś znakomitą wiolonczelistką, koncertowała na całym świecie, robiła karierę… Co takiego stało się, że piękne dźwięki są już tylko wspomnieniem, a kobieta znalazła się na życiowym zakręcie? Gdy Agata spotka się w Jagodnie z ludzką życzliwością, to nie wystarczy, by uporać się z problemami. Będzie musiała podjąć walkę o siebie i o swoje małżeństwo z Hubertem. Czy jej się to uda i czy znajdzie w sobie dość sił, by przezwyciężyć nie tylko zazdrość?
To już dziewiąty raz kiedy sięgam po tom Stacji Jagodno. Staram się nie myśleć, że niedługo ta podróż się skończy. Nie ukrywam też, cokolwiek o mnie pomyślicie, że będę żegnała się z jej bohaterami ze łzami w oczach. Zupełnie tak, jak gdybym musiała rozstać się z najdroższymi mi osobami, aby już nigdy się z nimi nie zobaczyć...
Podczas lektury "Cisza między dźwiękami" w zasadzie pierwszy raz pomyślałam, że byłoby idealnie, gdyby ktoś postanowił zekranizować tę serię. Oczami wyobraźni widziałam poszczególne sceny, zwłaszcza te w białym domku. I ją - babcię Różę. Wiem, że wiele razy pisałam o jej fenomenie - tak, nie boję się tego powiedzieć, bo ta postać stanowczo wyróżnia się spośród innych książkowych postaci. Jest alegorią domu, miejsca, do którego chcemy wracać, w którym czujemy się bezpieczni. A w książce? Jest przystanią, do której dobijają życiowi rozbitkowie. Otacza opieką wszystkie 'pisklęta', które wypadły z gniazda, że pozwolę sobie użyć takiego porównania. To ciepło czuć z kart najnowszego tomu Stacji Jagodno, który nim emanuje tak silnie, że nie sposób tego nie poczuć w trakcie czytania.
Kolejny tom, dalsze losy znanych bohaterów. Tym razem autorka poruszyła trudny temat jakim jest alkoholizm. Pokazała drogę kobiety, którą nałóg pochłania, z każdym dniem wciąga coraz bardziej i doprowadza ją niemal na skraj przepaści, z której już nie ma odwrotu. Pozostaje walczyć z tym 'demonem' lub poddać się. Nie zdradzę wam co zdecydowała bohaterka "Ciszy między dźwiękami". Dodam tylko jeszcze w kontekście tego wątku, że autorka w bardzo ciekawy sposób zestawiła ze sobą dwie postacie - osobę, której już nałóg zajrzał w oczy i udało się jej wyjść z niego obronną ręką vis a vis osoby, która dopiero musi go sobie uświadomić. Reakcje bohatera, który ma te przeżycia już za sobą, mogą was zaskoczyć.
Podsumowując:
Karolina Wilczyńska znowu czaruje! Poza nowymi elementami fabuły Stacja Jagodno ponownie zaprasza na "stare śmieci". Dowiemy się co słychać u znanych i lubianych bohaterów. Zajrzymy do hrabianek, sprawdzimy jak Tamara radzi sobie w 'starej - nowej roli'. Będziemy mogli obserwować zmagania małżonków, którym przyjdzie żyć w związku na odległość. Kobiety, która dopiero co odnalazła swoją rodzinę i musi zrozumieć, co tak naprawdę w życiu jest najważniejsze. Mężczyzny, którego całe życie zbudowane było na pragnieniu zemsty oraz wiele równie wciągających wątków. A przede wszystkim zrozumiemy czym jest prawdziwe brzmienie ciszy... Polecam! Polecam! Polecam!
"(...) najważniejsze jest ukryte między dźwiękami. Trzeba się dobrze wsłuchać, żeby to zrozumieć".
Realne problemy bohaterów to jeden z atutów tej serii, którą pokochały tysiące czytelniczek. Co przyniósł ze sobą kolejny tom?
Agata była kiedyś znakomitą wiolonczelistką, koncertowała na całym świecie, robiła karierę… Co takiego stało się, że piękne dźwięki są już tylko...
Czytam wiele książek. Są książki dobre, bardzo dobre, znakomite. Są powieści mniej interesujące, źle napisane, lub takie do szybkiego zapomnienia. Ale zdarza mi się trafić na prawdziwe perły literatury. I dziś właśnie opinią o takiej perle, prozie przez duże P, chciałabym się z Wami podzielić.
Już czytając opis, wiedziała, że lektura „Ciszy w Pogrance” nie będzie łatwa. Nie mogło być inaczej, skoro autor poruszył w niej temat rzezi na Wołyniu. Dotyka fragmentu historii, który niektórzy wstydliwie omijają, inni przeciwnie – chcą ocalić od zapomnienia. Opisał go w sposób niezwykle realistyczny, skupiając się na odczuciach jednostki. A właściwie jednostek stojących po obu stronach barykady.
Jestem pod niesłabnącym wrażeniem stylu autora, plastyczności języka, wręcz poetyckiego pióra, snutej przez niego opowieści, który zabiera czytelnika w podróż literacką do Pogranki i Połapy, ukazując mu wszelkie obawy mieszkańców obu wsi i ich życie codzienne brutalnie przerwane przez wydarzenia roku 1943. To, za co autorowi należy się uznanie to fakt, że namalował słowem ten obraz bez wydawania wyroków. Pozwolił czytelnikowi poznać spojrzenie na ówczesne wydarzenia w różnej perspektywy, jednocześnie kreśląc portrety bohaterów, których dylematy są tak mocno odczuwalne podczas lektury. Czy mogę powiedzieć, że „Cisza w Pogrance” to powieść przepełniona dylematami? Myślę, że tak. Walka między sercem a rozumem, między poczuciem przynależności do grupy, patriotyzmem, a miłością. Brakiem umiejętności podjęcia decyzji o ucieczce lub pozostaniu na swojej ziemi, ufając, że sąsiad to przyjaciel, nie wróg, że nie ma zagrożenia. A raczej wybór wiary w to, że tak właśnie jest… Dylemat między miłością do siostry a uczuciem do mężczyzny, a także decyzją o tym, czy nawiązać łączność z przeszłością, czy o niej zapomnieć, pozostać człowiekiem bez korzeni. A raczej kimś, komu te korzenie wycięto…
Podsumowanie:
Pisząc tę opinię, wciąż mam wrażenie, że nie jestem w stanie ubrać w słowa wszystkich emocji, jakie odczuwam po jej lekturze. Mogę na pewno powiedzieć, i piszę to z pełną odpowiedzialnością, że „Cisza w Pogrance” to jedna z najlepszych powieści, jakie miałam okazję przeczytać w tym roku. Tematycznie trudna, wymagająca maksymalnej uwagi, a jednocześnie napisana tak, że nie sposób się od niej oderwać. To opowieść niezwykle przejmująca, poruszająca, ważna i uszyta na kanwie prawdziwych wydarzeń, których nie można i nie powinno się zamieść pod dywan zapomnienia… Pełna bólu, strachu, nienawiści, ale i miłości oraz młodzieńczej naiwności, z której niektórzy zostali brutalnie odarci. Przeczytajcie i wsłuchajcie się w ciszę, która wybrzmiewa na gruzach Pogranki – miejsca, które było świadkiem ludzkiego okrucieństwa. Ogromnie polecam!
Czytam wiele książek. Są książki dobre, bardzo dobre, znakomite. Są powieści mniej interesujące, źle napisane, lub takie do szybkiego zapomnienia. Ale zdarza mi się trafić na prawdziwe perły literatury. I dziś właśnie opinią o takiej perle, prozie przez duże P, chciałabym się z Wami podzielić.
Już czytając opis, wiedziała, że lektura „Ciszy w Pogrance” nie będzie łatwa. Nie...
"- Niech no władza uniesie tę stolnicę... - wymamrotała babunia, wyżymając w zlewie niedużą ściereczkę. - Unieść stolicę? Nie wybieram się do stolicy! - zaprotestowała aspirant. - Mam śledztwo na głowie, poza tym ważniejsze rzeczy..."
Przyznaję, że na tę premierę czekałam zacierając ręce. Seria z Zojką jest jedną z moich ulubionych komediowych serii i każdy tom przyjmuję z otwartymi ramionami. Jak było tym razem?
W Lipówce będzie teatr. To wydarzenie wzbudza wiele emocji wśród mieszkańców. Każdy chce dostać kluczową dla przedstawienia rolę. Ale nie byłoby normalnie, gdyby nie pojawiły się jakieś kłopoty. Oczywiście w centrum akcji znajduje się Zojka, która będzie chciała pomóc policji w rozwikłaniu zagadki tajemniczego wypadku odtwórczyni głównej roli. A ponieważ Chochołek będzie bardziej przejęty spotkaniem z matką swojej ukochanej, to może i jej pomoc się przyda? Jak zakończy się śledztwo i czy wszystko zagra jak należy?
Kamera! Akcja! Kręcimy! Chciałoby się krzyknąć zaczynając czytać nową książkę Joanny Szarańskiej. Ale zważywszy na to, że mamy do czynienia ze sztuką teatralną, a do tego w Lipówce, to musi nam wystarczyć aparat Kordeckiego, Leośka Guzikowa w roli żaby i rozemocjonowana, niedoszła gwiazda wielkiego ekranu, a jednocześnie żona lokalnego przedsiębiorcy - Karolina Jedynak. Ale wierzcie mi, emocje będą na jak na planie hollywoodzkiej produkcji. Nie mogłoby być inaczej kiedy w pobliżu jest nasza Zojka, której kłopoty się wybitnie trzymają.
Joanna Szarańska w tym tomie rozwinęła wątek jednego z moich ulubionych, fajtłapowatych bohaterów, czyli Chochołka. A ten będzie miał nie lada orzech do zgryzienia, bo przyjdzie mu się zmierzyć z potencjalną teściową. I może się to okazać wyzwanie większe niż tropienie sprawcy teatralnej afery śledczej. Będzie dwoił się i troił, aby zyskać sympatię mamy wybranki swojego serca, a to wszystko z wrodzoną sobie gracją słonia ze sklepu z porcelaną. A ponieważ trochę się mu przytyło, to to porównanie pasuje jak ulał.
Fani duetu Zojka - Kordecki zapewne będą czekali na rozwinięcie wątku para-romantycznego, bo o takim póki co możemy mówić, jeśli chodzi o tych dwoje. I oczywiście nie zdradzę wam, czy coś w tym temacie się ruszyło, ale będzie się działo, będzie iskrzyło i będą leciały przysłowiowe wióry.
Autorka w nowym tomie przygód panny Tuszyńskiej zadowoli niejeden gust czytelniczy. Tym razem bowiem skupiła się ona na wątku kryminalnym. Do samego prawie końca nie będziemy wiedzieli, kto stoi za sprawą ataków na odtwórczynię głównej roli w przedstawieniu. Nie zabraknie też starego dobrego humoru made by Szarańska.
Podsumowując:
"Coś tu nie gra" to książka, nad którą będziecie chichotać bez opamiętania. Fajnie było znowu wrócić na stare śmieci i "uściskać" znanych i lubianych bohaterów. Moją faworytką w tej części jest babunia Łyczakowa, która będzie dosadnie komentować otaczający ją świat z wrodzoną sobie niefrasobliwością. I tylko ten tytuł mi nie pasuje... Bo jeżeli o mnie chodzi, to w tej historii, mówiąc kolokwialnie, wszystko "gra i buczy" aż miło! Polecam z całego serducha! Uśmiech od ucha do ucha gwarantowany.
"- Niech no władza uniesie tę stolnicę... - wymamrotała babunia, wyżymając w zlewie niedużą ściereczkę. - Unieść stolicę? Nie wybieram się do stolicy! - zaprotestowała aspirant. - Mam śledztwo na głowie, poza tym ważniejsze rzeczy..."
Przyznaję, że na tę premierę czekałam zacierając ręce. Seria z Zojką jest jedną z moich ulubionych komediowych serii i każdy tom przyjmuję z...
Co dla Ciebie jest cudem? Czy jest nią metafizyczne wydarzenie, które sprawia, że patrzysz na coś i kręcisz głową z niedowierzaniem? A może to, że ktoś wygrał los na loterii? W grze liczbowej, ale i loterii z życiem, kiedy cudem udaje mu się uniknąć śmierci? To coś, co wydaje się bardzo rzadkie i wręcz nieosiągalne. A może to my mamy zbyt wysokie oczekiwania względem cudów…?
Maria Paszyńska w świątecznej odsłonie ponownie maluje słowem. Przyznaję, że byłam bardzo ciekawa, czy jej powieść wpisze się w kanon książek z tego gatunku. Czy tak się stało? I tak i nie. Moim zdaniem autorka daje czytelnikowi dużo więcej niż tylko zapach wigilijnych potraw, czy emocje związane z oczekiwaniem na pierwszą gwiazdkę. W swojej książce zmusza bowiem do refleksji nad tym, jakie cuda spotykają nas każdego dnia, a których zdajemy się nie dostrzegać, bagatelizując to, co jest zawsze, co jest niezmiennie… A przecież nie możemy zapominać, że nic nie jest nam dane na zawsze. Dlatego należy nieustannie podsycać ogień, którego iskry nadają sens naszemu życiu.
„Cuda codzienności” to napisana z dbałością o szczegóły powieść, która przenosi nas do lubelskiej wsi, dając możliwość poznania regionalnych zwyczajów związanych z okresem Bożego Narodzenia, ale nie tylko z nim. Autorka ukazała tę małą miejscowość w taki sposób, że czytając, mamy wrażenie, że w jakiś sposób należymy do tej społeczności. Do tego stopnia, że jesteśmy zaskoczeni decyzją Macieja – głównego bohatera, który postanawia opuścić bezpieczną przystań i udać się w kierunku nieznanego świata, jakim dla niego jest Warszawa. Odtąd zaczyna się trud i walka z codziennością, która w zderzeniu z wielką historią nie należy do najłatwiejszych. Obserwujemy, jak życie bohaterów się zmienia, jak z dnia na dzień magia, która w nich tkwiła, zdaje się ulatywać, przygnieciona ciężarem trosk i zmartwień. I właśnie ta codzienność, która czasem skrzeczy, i nierówna walka z trudnościami zdaje się egzaminem dla Macieja i Stanisławy. Czy mu podołają? Czy uda im się dostrzec w prozaicznych radościach małe cuda? Wszak to one składają się na ten jeden wielki, jakim niewątpliwie jest... rodzina.
Podsumowując:
Maria Paszyńska ponownie mnie oczarowała. Pokazała, że jest nie tylko mistrzynią mariażu powieści obyczajowej i historycznej, ale weszła o poziom wyżej, wplatając w fabułę klimat i atmosferę Świąt. I choć nie jest to typowa, słodka opowieść bożonarodzeniowa, to Wigilia jest w niej ważnym elementem. Miałam wrażenie, że to z niej autorka uczyniła swoistego rodzaju stały punkt, który jest zawsze bez względu na okoliczności oraz wydarzenia, jakie mają miejsce w życiu bohaterów. Jest czymś w rodzaju opoki, ważnym elementem, który pozwala na oderwanie się od rzeczywistości, aby w pełni celebrować ten wyjątkowy czas w roku. Nie bacząc na trudności, na puste miejsce przy stole… Mając w sercu nadzieję na to, że nic nie dzieje się bez przyczyny, że warto wierzyć, iż karta losu się odwróci. Piękna, poruszająca, z wojenną zawieruchą w tle opowieść o marzeniach, które warto realizować mimo wszystko. Oraz o sile rodziny i miłości, która potrafi pokonać każdą przeszkodę. Polecam!
Co dla Ciebie jest cudem? Czy jest nią metafizyczne wydarzenie, które sprawia, że patrzysz na coś i kręcisz głową z niedowierzaniem? A może to, że ktoś wygrał los na loterii? W grze liczbowej, ale i loterii z życiem, kiedy cudem udaje mu się uniknąć śmierci? To coś, co wydaje się bardzo rzadkie i wręcz nieosiągalne. A może to my mamy zbyt wysokie oczekiwania względem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-06-01
Maria Paszyńska znowu to zrobiła! Znowu mnie zmusiła! Nie, nie do lektury jej książki, bo do tego nikt mnie zmuszać nie musi. Zmusiła mnie, aby wyjść poza ramy powieści, aby oddzielić prawdę od fikcji i zgłębić wiedzę na temat historii, którą tak pięknie wplotła w swoją najnowszą powieść. A do tego zrobiła to z wyraźnie wyczuwalną pasją, którą czytelnik chłonie wraz z każdą przeczytaną stroną. Ja chłonęłam, czytałam z wypiekami na twarzy, bo poza rozmachem, z jakim nakreślona jest ta powieść, króluje w niej także namiętność. Bo "Czas białych nocy" to przede wszystkim opowieść o miłości. O uczuciu, które kiełkowało wbrew nastrojom społecznym, ponad podziałami i pomimo przepaści jaka zdawałoby się dzieliła dwójkę głównych bohaterów. On - Polak z dobrego domu, Ona - Ukrainka, niczym Kopciuszek, wychowana przez macochę, dla której była tylko przykrym dowodem zdrady, dorastająca w cieniu dwóch przyrodnich braci. Dzieliło ich wszystko, a połączyła miłość, która została wystawiona na niejedną próbę. Która cały czas czuła na plecach oddech tajemnicy z przeszłości...
W trakcie czytania nie byłam w stanie jednoznacznie stwierdzić czy jestem bardziej zachwycona świetnie przedstawionym tłem historycznym, dzięki któremu czytelnik przenosi się w czasie do początku XX wieku, czy misternie utkaną opowieścią o ludzkich losach. I nadal nie jestem w stanie. Jedno wiem na pewno - autorka doskonale zbalansowała oba te elementy dzięki czemu przez tę książkę się po prostu płynie.
Podsumowując:
Przyznaję, że bardzo trudno było mi napisać tę opinię. Nie potrafiłam chyba do końca dobrać słów, aby wyrazić moją fascynację tą powieścią. Doskonała mieszanka: historii, fikcji, szczypty ukraińskiej baśni oraz pięknego i jednocześnie niepozbawionego bólu romansu, który czyta się z ogromną przyjemnością. To jedna z tych powieści, o której w pierwszym momencie myślimy "grubasek", patrząc na jej objętość. Jednak kiedy zaczynamy czytać, bardzo szybko orientujemy się, że oto niestety przewróciliśmy ostatnią stronę. Pasjonująca, porywająca i pełna namiętności we wszystkich jej odcieniach opowieść, którą po prostu... musicie przeczytać!
Maria Paszyńska znowu to zrobiła! Znowu mnie zmusiła! Nie, nie do lektury jej książki, bo do tego nikt mnie zmuszać nie musi. Zmusiła mnie, aby wyjść poza ramy powieści, aby oddzielić prawdę od fikcji i zgłębić wiedzę na temat historii, którą tak pięknie wplotła w swoją najnowszą powieść. A do tego zrobiła to z wyraźnie wyczuwalną pasją, którą czytelnik chłonie wraz z każdą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Czy istnieją granice okrucieństwa? Czy można powstrzymać lawinę zniszczenia, która rozpędzona do granic możliwości, zbiera krwawe żniwo? Za nic ludzkie życie, za nic cierpienie. Ślepa, bezduszna polityka nie oszczędziła nikogo. Nawet dzieci… A czy to nie właśnie dzieci powinny być okryte szczególnym płaszczem bezpieczeństwa? Wojna pokazała jednak, że tak nie jest...
Jak dziś pamiętam emocje, jakie towarzyszyły mi podczas lektury pierwszego tomu serii Sabiny Waszut. Jak bardzo byłam rozdarta… Dlatego z pewną dozą nieśmiałości, ale i zaciekawieniem podeszłam do czytania „Czasu ucieczki”. Wewnętrznie czułam bowiem, że i ona zostawi we mnie trwały ślad. Nie myliłam się…
Mur zaczyna kruszeć. Nie tylko ten będący fundamentem potęgi Niemiec, które czują na plecach oddech porażki, ale także ten utkany z manipulacji, kiedy przedstawiciele narodu zaczynają dostrzegać fałsz wodza, który przestał o nich dbać. A może nigdy nie dbał? Wstrząsającą prawdę, do której dochodzi wielu, autorka zestawia niejako, na zasadzie kontrastu, z odczuciami tych, którzy mimo jawnych dowodów na całe okrucieństwo, jakie wyrządził Hitler i jego wyznawcy, ślepo wierzą w słuszność jego polityki. Bez żadnej refleksji, a nawet próby dostrzeżenia mrocznej strony prowadzonych dotąd działań, nadal mają nadzieję… Sabina Waszut stąpa po cienkim lodzie, próbując bezstronnie ukazać sytuację niemieckich kobiet w 1945 roku. I muszę przyznać, że, mimo iż wzięła w swoje pisarskie ręce delikatną materię, to udało się jej dokonać tego, co w moim odczuciu, chciała uświadomić – że świat, również w tamtym okresie, nie był wyłącznie czarno-biały. Że nie można jednoznacznie ocenić kogoś, w kogo skórze nigdy się nie było...
„Czas ucieczki” to powieść o walce. Bo choć wybrzmiały echa odgłosów z placu boju, to gówna bohaterka - Ruth wciąż toczy wewnętrzną walkę między dawnymi ideałami, a tym, czego dowiedziała się, przebywając z Domu Matek. Rozważania na temat tego, co wydarzyłoby się, gdyby nie wybuchła wojna, jak wyglądałoby jej życie w idealnej bańce bycia żona i matka, kotłują się w jej głowie, tak jak lęk przed wyjawieniem prawdy dotyczącej polskich dzieci. To również opowieść o walce, która zmierza do poznania samego siebie. O próbie odnalezienia się w trudnych okolicznościach i przetrwania mimo „odwrócenia ról”…
Nowa książka Sabiny Waszut to również opowieść o ucieczce. Przed niebezpieczeństwem, a może także… poczuciem winy, które próbowano zagłuszyć, a które dopominało się uwagi, na każdym kroku przypominało o sobie. Widoczne w twarzach cierpiących byłych więźniów Rzeszy, w opowieściach skrzywdzonych, w pełnych nienawiści oczach tych, którzy z ofiar stali się katami. Te winy były niczym kolejne kamienie rzucane na barki tych, które musiały iść nadal przez życie z ciężarem uczynków narodu, którego były przedstawicielkami. Nawet jeśli miały świadomość, iż po obu stronach barykady byli dobrzy i źli ludzie...
Autorka w na wskroś przejmujący sposób kreśli obraz niemieckich kobiet, które musiały przyjąć na siebie wszystko to, co było pokłosiem działań przedstawicieli ich narodu. To, czego doświadczyły z rąk Sowietów, było okrutną karą za nieswoje winy… Gwałt był kolejnym pociskiem wymierzonym za bestialskie uczynki, których dopuścili się Niemcy. Czytając, ciężko nie czuć wewnętrznego rozdarcia. Z jednej strony siła uderzeniowa całego zła hitlerowskiej propagandy, a z drugiej one – kobiety. Pozostawione na pastwę losu i niełaskę ludzi, którzy widzieli w nich tylko… Niemki. Kogoś, kto powinien odpokutować za cierpienie innych. I kiedy o tym czytałam, było mi ich… tak bardzo żal. Nie usprawiedliwiam ślepej wiary w ideologię, którą kultywowały niektóre z opisanych bohaterek, jednak patrzę na nie jak na kobiety. Po prostu... Bez znaczenia, jakiej były narodowości. Gwałcone, potraktowane jak bezwolne lalki, ofiary systemu... Skrajnie różne, bowiem Sabina Waszut portretuje postaci, które wciąż wierzyły w jego sens i te, które dawno przestały... Które zostały wrzucone do jednego worka pogardy, połączone wspólnym strachem i poczuciem beznadziei, która zdawała się wyzierać z zimnych murów, będących świadkami tego, jak zostały potraktowane przez sowieckich żołnierzy.
Podsumowując:
Bardzo przeżyłam tę powieść... Płakałam, śmiałam się przez łzy bezsilności. Byłam wewnętrznie rozdarta, a jednocześnie pełna zrozumienia dla tych wszystkich kobiet. Tych, zaślepionych, tych ocalałych, tych, które nie miały już więcej siły do walki, tych, które chciały żyć, bawić się, ale i tych, które wierzyły, że… trzeba jeść, bo „na troski najlepiej pomaga smalczyk"... Ta historia w pewnym stopniu mnie pokiereszowała i ulepiła na nowo. Emocji, jakie towarzyszyły mi podczas lektury, nie potrafię nawet dokładnie nazwać, doświadczyłam ich bowiem tak wielu... Dla mnie to powieść, która jest niczym tatuaż — pozostawia na duszy trwały, ale jakże ważny ślad. Takie chcę czytać, takie będę polecać! I choć wiem, że mamy dopiero kwiecień, to mimo to mogę z przekonaniem stwierdzić, że „Czas ucieczki” znajdzie się w gronie najlepszych powieści przeczytanych przeze mnie w tym roku! To opowieść o kobietach i dla kobiet. Nie tyle o samej wojnie, ile o życiu ze świadomością, iż nasz świat runął i pozostało nam umrzeć za życia albo urodzić się na nowo... Polecam, polecam, polecam!
Czy istnieją granice okrucieństwa? Czy można powstrzymać lawinę zniszczenia, która rozpędzona do granic możliwości, zbiera krwawe żniwo? Za nic ludzkie życie, za nic cierpienie. Ślepa, bezduszna polityka nie oszczędziła nikogo. Nawet dzieci… A czy to nie właśnie dzieci powinny być okryte szczególnym płaszczem bezpieczeństwa? Wojna pokazała jednak, że tak nie jest...
Jak...
Czytałam. Wydawało mi się, że czuję przeszywające mnie zimno. Przecież wiem, jak to jest, kiedy jest mi zimno, prawda? Czułam ból. Byłam wstrząśnięta tym, co spotkało te kobiety, te dziewczynki… Przecież potrafię nazwać swoje emocje, tak myślę... Wydawało mi się – te słowa w przypadku powieści Magdaleny Wali zdają się kluczowe. Bowiem tego, co opisała autorka, co stanowi zlepek prawdziwych historii wielu kobiet, nie da się poczuć, współodczuwać, pojąć, a już nade wszystko zaakceptować…
Długo biłam się z myślami, co napisać o tej książce. Nie potrafiłam ubrać w słowa moich odczuć. Cokolwiek udało mi się skreślić, nieco trzęsącą się ręką, zaraz kasowałam. Nie! To za mało. Za błahe. Nie takie… I choć wciąż jestem pełna obaw, że ta oto opinia jest niewystarczająco dobra, by oddać mój podziw, tak – myślę, że to dobre słowo, to postanowiłam spróbować. Jeśli to za mało, to… przepraszam.
„Czas złych snów” to jedna z tych pozycji, które czytamy z zaciśniętym gardłem. Uderza w nas brutalność, okrucieństwo, bezduszność i nieludzkie postępowanie. Nawet jeśli mieliśmy okazję zaznajomić się z innymi tytułami, które przedstawiają fakty z najmroczniejszego okresu historii, to nie uciekniemy przed emocjami, jakie wywołuje w nas lektura tej powieści. I wciąż zastanawiam się, czy określać ją tym mianem. Bo mimo że postaci bohaterek są fikcyjne, to Magdalena Wala „wtłoczyła” w fabułę swojej książki cały ogrom wiedzy i prawdy, która jest niewygodna, ale tak właśnie było. TAK wyglądało piekło kobiet, które w Prusach Wschodnich zimą 1945 roku musiały stanąć twarzą w twarz ze strasznym obliczem wojny, mimo jej schyłku. Wydawać się mogło, że kres działań zbrojnych, wieńczy wieloletnią gehennę ludzi, którzy walczyli, by przetrwać w tych okrutnych czasach. Nic bardziej mylnego i to z całą mocą próbuje pokazać Magdalena Wala. I robi to w sposób niepozostawiający złudzeń, naturalistyczny, na wskroś bolesny, bowiem, jak sama napisała, dla niej to też było trudne doświadczenie, aby zmierzyć się z tym, czego dowiedziała się podczas pracy przy tej powieści. I to czuć! Czuć, jak bardzo bolała ją każda postawiona litera. Każda linijka tej historii. Ja to czułam. Chciałabym czytać ją, mając „oczy szeroko zamknięte”. Widzieć, wiedzieć, pamiętać, ale odwrócić wzrok przed przebiegłą wyobraźnią, która podsuwała mi kolejne obrazy. Stworzone z opisów kadry, które na zawsze już pozostaną w moim sercu, tkwiąc w nim niczym bolesny cierń. I wiecie co? Jestem zachwycona tą powieścią! Wiem, to określenie nijak ma się do całego bestialstwa, jakie znajdziemy na jej kartach. Ale jest to tak bardzo wartościowa i ważna opowieść, że będę polecać ją każdemu, kto ma otwarty umysł i serce, aby ocalić, wspólnie z autorką, tamte wydarzenia od wiecznego zapomnienia…
Chociaż ta powieść naznaczona jest bólem, to nie zabrakło w niej jasnego promyka nadziei. Jej bardzo wątłego płomienia podtrzymywanego wspomnieniami. O dobrych czasach, a przede wszystkim o miłości. Uczuciu, które stało się kwintesencją piękna w tak trudnym okresie. Zakazanym przez wzgląd na podziały, jakie narzuciła wojna. W powieści Magdaleny Wali to właśnie miłość zdaje się „paliwem napędowym”, ogrzewającym zmarznięte ciało, serce i… duszę, pomimo siarczystego mrozu. To ona dodaje siły, by przetrwać nawet wtedy, kiedy nie ma już nic…
Podsumowując:
„Czas złych snów” to książka, która na stałe zapisze się w moim prywatnym rankingu najlepszych powieści z historią w tle. Ogromnie doceniam wkład autorki oraz fakt, że poświęciła tak wiele pracy i… kawał swojego serca, aby ujrzała ona światło dzienne. To opowieść niezwykle trudna pod każdym względem, ale… musicie ją poznać! Powieść o wielkiej sile, która wciąż jest, nawet jeśli ciało i umysł odmawiają posłuszeństwa; nawet w momentach największego upodlenia, głodu i bólu… Historia o niezwykłej przyjaźni, poświęceniu, kobiecej solidarności w czasach, w których największe i najgorsze okrucieństwo miało ludzką twarz. To jedna z tych opowieści, które w naturalistyczny wręcz sposób pokazują, że to właśnie człowiek człowiekowi zgotował taki los. Tak trudno jest nam to wciąż pojąć, tak bardzo boli fakt, że autorka na kartach książki opisała prawdziwe wydarzenia, ale to stanowczo na tyle ważne, że nie możemy o tym zapominać. Nigdy! Polecam.
Czytałam. Wydawało mi się, że czuję przeszywające mnie zimno. Przecież wiem, jak to jest, kiedy jest mi zimno, prawda? Czułam ból. Byłam wstrząśnięta tym, co spotkało te kobiety, te dziewczynki… Przecież potrafię nazwać swoje emocje, tak myślę... Wydawało mi się – te słowa w przypadku powieści Magdaleny Wali zdają się kluczowe. Bowiem tego, co opisała autorka, co stanowi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Stawał się jego częścią, małym trybikiem w machinie niszczenia człowieka przez innego człowieka".
W ostatnim czasie lektury o tematyce obozowej, często trafiają w moje ręce. Niemniej jednak byłam bardzo ciekawa książki "Czerń i purpura". Czy autorowi udało się mnie zaskoczyć?
Milena pochodzi z rodziny prawniczej i jest dopiero na początku swojej życiowej drogi. Wybuch wojny szybko weryfikuje jej plany i marzenia. Franz Weimert ulega wpływom nazistowskiej ideologii: wstępuje do Hitlerjugend, a po śmierci brata zgłasza się ochotniczo do SS. Wiosną 1942 roku wybiera służbę w obozie koncentracyjnym Auschwitz. Losy tych dwojga splatają się niespodziewanie w Oświęcimiu. Młoda Żydówka występuje na urodzinach Franza, a ten zauroczony jej śpiewem, nie potrafi o niej zapomnieć. Zaczyna kiełkować w nim uczucie, które nie ma szans na przetrwanie. A może jednak...?
Przeczytałam w swoim życiu wiele książek inspirowanych wydarzeniami z II wojny światowej. Zawsze sięgam po nie z ciekawością, ale i lękiem, obawą, że nie będę potrafiła znieść ogromu tragedii, jaka była udziałem tak wielu ludzi. Być może moje odczucia są takie, a nie inne, bo mieszkam w Oświęcimiu i niemal kilka razy w miesiącu przejeżdżam obok TEGO miejsca. I wiecie co? Do tej pory, pomimo wiedzy z zakresu historii Auschwitz, mimo lektury tak wielu książek nie dociera wciąż do mnie fakt, że to wszystko o czym słyszałam, czy czytałam, wydarzyło się naprawdę...
Po książkę Wojciecha Dutki sięgnęłam z... nadzieją? Wiarą, że może akurat ta opowieść oparta na faktach pokaże, że miłość była w stanie pokonać piekło tego miejsca. Jeśli spodziewacie się historii o wielkim uczuciu, typowych dla zakochanych - "motylach w brzuchu", to możecie przestać się łudzić! Tu nie ma miejsca na banał i słodkie słowa. Tutaj miłość nie wiąże się z pocałunkami i wyznaniem: kocham cię. Tutaj o uczuciu świadczyły czyny, które niejednokrotnie graniczyły z cudem. A cudu w tej sytuacji chyba nikt się nie spodziewał. Mimo to, w tym jedynym na ziemi miejscu, "do którego Pan Bóg nie zaglądał z nieba", tliło się uczucie oprawcy do ofiary - pomimo wszystko, wbrew wszelkim ludzkim i boskim prawom...
"Czerń i purpura" to jednak nie tyle opowieść o miłości esesmana i Żydówki, a historia, która ukazuje narodziny zła. Mówiąc o tym mam nie tylko na myśli rządy Hitlera oraz tego wszystkiego, co działo się na co dzień w obozie. Autor pokazał bowiem przemianę młodego ministranta w kata. Wnikliwie i wiernie przedstawił studium przypadku, tragizm jednostki - mężczyzny, któremu zostało wpojone bezwzględne posłuszeństwo nacji, z której się wywodził. Wytatuowane w duszy i sercu niczym obozowy numer, który klasyfikował go i potwierdzał jego przynależność do nadludzi. Dla kontrastu mamy młodą kobietę, która z dnia na dzień została przyporządkowana do gorszego gatunku, musiała walczyć o życie oraz z uczuciem balansującym na cienkiej granicy między nienawiścią, a miłością.
Podsumowując:
Mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że "Czerń i purpura" Wojciecha Dutki jest jedną z najlepszych książek o tej tematyce spośród tych, które przeczytałam do tej pory. Wywołała ona we mnie tak wiele emocji, że nawet po jej zakończeniu nie potrafię przejść po porządku dziennego. Pomimo znajomości tej tematyki, świadomości i wiedzy historycznej, potrafiła we mnie poruszyć najczulsze struny, pochłaniając mnie bez reszty. To książka z serii - trzeba, a nawet należy przeczytać.
"Stawał się jego częścią, małym trybikiem w machinie niszczenia człowieka przez innego człowieka".
W ostatnim czasie lektury o tematyce obozowej, często trafiają w moje ręce. Niemniej jednak byłam bardzo ciekawa książki "Czerń i purpura". Czy autorowi udało się mnie zaskoczyć?
Milena pochodzi z rodziny prawniczej i jest dopiero na początku swojej życiowej drogi. Wybuch...
2021-04-07
Magia... Przychodzą w życiu każdego z nas takie momenty, kiedy to właśnie magii potrzeba nam najbardziej. Kiedy rzeczywistość „skrzeczy”, a minorowy nastrój jest naszym codziennym towarzyszem. I w takich momentach na pomoc przychodzi nam literatura. Jednak nie każda książka jest w stanie oderwać nas od ponurej rzeczywistości i sprawić, że zapomnimy o niej, bezgranicznie i bez reszty pogrążeni w lekturze. Na pewno jednak do tego typu powieści należy „Dwór rusałek".
Sięgając po nową książkę Doroty Gąsiorowskiej, wiedziałam, że się nie zawiodę. Że autorka da mi wszystko to, czego oczekuję od dobrej powieści. Jednak nie spodziewałam się, że dostanę znacznie więcej. Że odczaruje ona moją rzeczywistość do tego stopnia, że zapragnę stać się częścią stworzonego przez nią świata. I jakkolwiek to zabrzmi — żałuję, że to było tylko 600 stron. Nie wiem, kiedy zostałam wchłonięta przez tę historię, a może przez rusałczą magię, porwana nad jezioro do Dworu na Jesionce. Dałam się zauroczyć pisarskiej wyobraźni, która tak barwnie kreśli wymyślony przez siebie obraz, że można się zachłysnąć z zachwytu. Dokładnie tak się czułam i mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że drugi tom serii „Dni mocy” stał się moją ukochaną powieścią, jaka wyszła spod pióra Doroty Gąsiorowskiej.
Autorka daje czytelnikowi możliwość, aby wybrać się w podróż. I nie jest to jedynie Podlasie, ale także Wilno. I zarówno w jednym i drugim przypadku udało się jej oddać piękno każdego z miejsc. Jesionka, Stare Głaziska i okolice są pełne zapachów natury. Plastyczne opisy sprawiają, że aż chcemy się tam przenieść. Zwiedzić dwór, wyruszyć w podróż starą łódką po jeziorze, posłuchać tajemniczego śpiewu — chcemy, aby wykreowany przez autorkę świat stał się niejako naszym udziałem. Wilno pachnie książkami, starymi woluminami z księgarni Olgi. Powrót do rzeczywistości jest trudny, niechętnie przerywałam lekturę. Nawet kiedy musiałam to zrobić, z niecierpliwością wyglądałam wieczoru, aby znów móc się w niej zagłębić.
Jednak powieść Doroty Gąsiorowskiej to nie tylko esencjonalna opowieść okraszona magią, słowiańskimi wierzeniami z celtyckim akcentem. To także historia kobiety, która całe życie odczuwała brak. Swoistego rodzaju deficyt, który z jednej strony ją ukształtował, ale z drugiej pozbawił wiary w siebie. Pokłosie wydarzeń z przeszłości ciąży na niej i determinuje jej teraźniejszość. Autorka w ciekawy sposób pokazała przemianę młodej kobiety, która pod wpływem życiowych doświadczeń otwiera się na innych. Na miłość, na ludzi, na chęć wybaczenia tym, którzy kiedyś ją skrzywdzili. A przede wszystkim otwiera się na siebie.
Podsumowując:
„Dwór rusałek” to jedna z tych powieści nieodkładalnych. Piękna, esencjonalna, pachnąca naturą, przesiąknięta tajemnicą i magią. Po prostu literacka uczta i cieszę się, że miałam okazję zasiąść już teraz do tego czytelniczego stołu. Idealnie zachowana równowaga pomiędzy pierwiastkiem magicznym a rzeczywistym. Swoistego rodzaju współczesna baśń, ale jednocześnie na tyle realna, że emocje, jakie są udziałem bohaterów, mogą się stać jednocześnie naszym udziałem. Wzruszająca, romantyczna, barwna — jednym słowem: CUDNA! Polecam!
Magia... Przychodzą w życiu każdego z nas takie momenty, kiedy to właśnie magii potrzeba nam najbardziej. Kiedy rzeczywistość „skrzeczy”, a minorowy nastrój jest naszym codziennym towarzyszem. I w takich momentach na pomoc przychodzi nam literatura. Jednak nie każda książka jest w stanie oderwać nas od ponurej rzeczywistości i sprawić, że zapomnimy o niej, bezgranicznie i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nie od dziś wiadomo, że Magdalena Majcher jest specjalistką od brania na tapet trudnych tematów. W jej książkach przewijają się niejednokrotnie takie, których do tej pory nikt nie postanowił wpleść w fabułę powieści obyczajowej. A jednak o miłości, tej romantycznej, jeszcze u niej nie było. Tym bardziej byłam ciekawa, jak autorka poradziła sobie z tym łatwym, ale tylko pozornie, tematem.
Zgodnie z tym co podejrzewałam, zanim w ogóle sięgnęłam po "Dzień, w którym Cię poznałam", Magdalena Majcher pozostała wierna sobie i nie stworzyła ckliwej opowieści o zakochanych, a wnikliwe stadium umierającego związku i fascynacji nową osobą. Pokazała dylematy kobiety, która zupełnie niespodziewanie spotyka na swojej drodze mężczyznę, na którego wydaje się, zawsze czekała. Małżeństwo nie przynosi jej tego czego oczekiwałaby od związku, brakuje porozumienia dusz między nią, a jej mężem, tym samym TEN trzeci pojawia się we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Jednak jeśli myślicie, że ta historia jest przedstawiona w sposób zero/jedynkowy, to niestety, wcale nie jest tak łatwo. Autorka nie dostarcza czytelnikowi jasnej odpowiedzi na pytanie: Czy powinniśmy rezygnować z miłości, która się przytrafia, bo czas, miejsce i okoliczności są nieodpowiednie? Śledząc poczynania głównej bohaterki. sami musimy spróbować na nie odpowiedzieć, choć nie wiem czy da się uczynić to jednoznacznie. Czy odpowiedź nie jest bowiem uzależniona od punktu widzenia? Inaczej odpowie osoba, która jest akurat na uczuciowym zakręcie, inaczej TA trzecia, a jeszcze inny punkt widzenia będzie miała zdradzana żona, czy zdradzany mąż. Czyli w teorii miało być łatwo, a wydaje mi się, że autorka postawiła sobie sama poprzeczkę bardzo wysoko.
To co cechuje książki Magdaleny Majcher to to, że nie pisze ona po prostu o miłości, czy po prostu o życiu, choć określenie "po prostu" może nie jest tutaj adekwatne. Zmierzam do tego, że buduje ona wartościowe tło wydarzeń, które staje się tym samym bohaterem całej historii. I tak też było tym razem. Na uznanie zasługuje podjęcie przez nią tematu Solidarności, ale w ujęciu nie tyle jako ważnego okresu na kartach historii naszego kraju, ale przede wszystkim ukazanie go oczami zwykłych ludzi, którzy dziś z polityką nie mają już nic wspólnego, a wtedy potrafili się zjednoczyć dla dobra wszystkich Polaków. Bo wszak z ich opowiadań "tworzy się ta wielka historia, o której czytamy w podręcznikach i opracowaniach".
Podsumowując:
"Dzień, w którym Cię poznałam" to kolejna udana odsłona autorki. Stworzyła ona bardzo dojrzałą opowieść o ludzkich dylematach i miłości, która przecież może spaść na nas zupełnie niespodziewanie, nawet jeśli nasze życie wydawało nam się uporządkowane. Pozostała ona jednak wierna sobie i stworzyła solidny fundament dla całej historii, odwołując się do jednych z ważniejszych wydarzeń dla naszego kraju. Wplotła w nią gorzką refleksję dotyczącą czasów nam współczesnych. Poprzez zestawienie ich z podejściem do życia i wspólnej sprawy ludzi działających w Solidarności, pokazała jak bardzo się zmieniliśmy. Nie potrafimy już pójść ręka w rękę, a co gorsze - wzajemna agresja rośnie. Dopóki będą nas dzielić różnice w poglądach politycznych, dopóty nie będziemy mogli mówić o pojęciu wspólnego dobra. Smutne to, ale tak prawdziwe... Brawo za stworzenie pełnowartościowej historii o miłości, która niesie ze sobą o wiele więcej. A to wszystko ukryte za piękną, zimową okładką. Polecam gorąco!
Nie od dziś wiadomo, że Magdalena Majcher jest specjalistką od brania na tapet trudnych tematów. W jej książkach przewijają się niejednokrotnie takie, których do tej pory nikt nie postanowił wpleść w fabułę powieści obyczajowej. A jednak o miłości, tej romantycznej, jeszcze u niej nie było. Tym bardziej byłam ciekawa, jak autorka poradziła sobie z tym łatwym, ale tylko...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Choć, zanucę ci kolędę! Jaką? Możesz wybrać. Czy chcesz skoczną pastorałkę, która wywoła na twojej twarzy uśmiech, przy której będziesz radośnie podrygiwał w rytm wygrywanej melodii? A może tę poruszającą, która uruchomi lawinę wspomnień z przeszłości. Przypomni o tych wszystkich momentach, które wciąż skrzętnie ukrywasz na dnie serca, nawet jeśli są bolesne, bo znów kogoś zabrakło przy wigilijnym stole…? Mam też w zanadrzu coś dla dzieci! „Świeć, gwiazdeczko, mała świeć…” – znasz słowa? Zaśpiewaj razem ze mną! Nie chcesz śpiewać? Wolisz posłuchać… Zatem wsłuchaj się w słowa kolejnej kolędy, która otuli cię niczym ciepły koc, która kojarzy ci się z tymi wszystkimi pięknymi chwilami, jakie spędziłeś w gronie najbliższych. Kiedy wdychając zapach igliwia oraz przyprawy korzennej, nuciliście ją, dziękując za to, że znów mogliście się spotkać wszyscy razem…
Jaka to była przepiękna opowieść! Jestem nią oczarowana! Nie sądziłam, że jakaś książka świąteczna spod pióra Joanny Szarańskiej może stanąć w konury z „Czterema płatkami śniegu”. A jednak. Choć tegoroczna powieść bożonarodzeniowa jest utrzymana w bardziej nostalgicznym klimacie, to szturmem zdobyła moje serce i zajęła należne jej miejsce wśród moich ulubionych historii tej autorki. I piszę to z pełną odpowiedzialnością. Nie pamiętam, kiedy jakaś opowieść tak bardzo mnie poruszyła. Joanna Szarańska niczym wirtuoz gra na emocjach czytelnika, uderzając w te struny, które skrywają całe pokłady jego wrażliwości. Kreśli historię o zwyczajnych ludziach, którzy podjęli się pozornie prozaicznej inicjatywy, jaką było kolędowanie. Tymczasem ich wędrówka po domach stała się prawdziwą misją – misją niesienia dobra, uwagi, towarzystwa, wsparcia, radości… Autorka pokazała w swojej najnowszej książce, jak zwyczajna inicjatywa może zdziałać prawdziwe cuda. Niby mały gest, a dla drugiego człowieka najpiękniejszy prezent. Ze łzami wzruszenia podążałam za ośliczką oraz rozśpiewaną ekipą i pukałam do drzwi kolejnych rodzin. Ich historie były różne. Jedne poruszające, inne zaskakujące, jeszcze inne wywoływały ciepłe uczucia. A każda z nich okraszona piękną kolędą, która jakby idealnie wpisywała się w konkretną opowieść o losach odwiedzanych mieszkańców.
Joanna Szarańska w swojej nowej powieści porusza także temat przyjaciół naszych najmniejszych, czyli zwierzaków. Pokazuje, jak ważne jest to, aby obdarzyć czworonożnego przyjaciela miłością, dać mu ciepły dom, a on odwzajemni nasze uczucia, odwdzięczy się czułością i obecnością, bez której wielu z nas nie wyobraża sobie codzienności. A być może w ten wyjątkowy wigilijny wieczór także przemówi ludzkim głosem? Zwłaszcza że tak wiele osób, które okazują zwierzętom niechęć, które wyrzucają je z domów, aby drżały z zimna lub strachu przed wybuchającymi fajerwerkami, zdaje się, że utraciła gdzieś tę zdolność…
Podsumowując:
„Dziś zanucę ci kolędę” to poruszająca do głębi i ciepła opowieść, która roztopi nawet najbardziej zamrożone serce. Przepiękna w swej prostocie historia, która uświadamia, że choć okres Bożego Narodzenia większości z nas kojarzy się z radością, to wciąż obok są ludzie, dla których ten wyjątkowy czas w roku, nie jest tak magiczny... Są osoby samotne, które do wigilijnego stołu siadają w pojedynkę, mając za towarzysza jedynie wspomnienia o tych, którzy odeszli… Klimatyczna, świąteczna opowieść, która pokazuje, że wcale nie jest ważne to, jak wielką mamy w domu choinkę, ile prezentów zdołamy pod nią zmieścić, ani nawet to, czy potrafimy... zaśpiewać kolędę bez fałszowania. Najważniejsza jest obecność drugiego człowieka, nawet krótkie odwiedziny, poświęcony czas i uwaga. Dla wielu z nas to najpiękniejszy bożonarodzeniowy prezent. Dlatego warto pamiętać, aby doceniać moc drobnych gestów nie tylko od święta. Aby cieszyć się tym, że w naszej dłoni druga dłoń, bo nigdy nie wiemy, kiedy przewrotny los "zakręci kran", z którego płynie szczęście... Polecam z całego serca!
Choć, zanucę ci kolędę! Jaką? Możesz wybrać. Czy chcesz skoczną pastorałkę, która wywoła na twojej twarzy uśmiech, przy której będziesz radośnie podrygiwał w rytm wygrywanej melodii? A może tę poruszającą, która uruchomi lawinę wspomnień z przeszłości. Przypomni o tych wszystkich momentach, które wciąż skrzętnie ukrywasz na dnie serca, nawet jeśli są bolesne, bo znów kogoś...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Powieści inspirowane prawdziwymi wydarzeniami zajmują w moim sercu wyjątkowe miejsce. Nie tylko dostarczają namacanych emocji, kiedy w głowie wciąż kotłuje się myśl, że kiedyś ktoś przeżywał ukazane w książce wydarzenia, ale stają się zaproszeniem do zgłębienia poruszonego weń tematu. Tę zachętę można naturalnie porzucić, w końcu nie każda dziedzina nas ciekawi lub podjąć się wyzwania odbycia podróży śladami wykreowanych przez autora bohaterów. Ja zazwyczaj wybieram tę drugą ścieżkę.
Nie spodziewałam się… Nie spodziewałam się tak ogromnego ładunku emocjonalnego! To, co dylogia Katarzyny Kieleckiej ze mną zrobiła, zostanie w mojej głowie na długo. Jestem pod ogromnym wrażeniem tych powieści. Historii, która wydarzyła się naprawdę, a którą autorka zdecydowała się zabrać w sercu, by po powrocie z podróży, która ją doń zainspirowała, przelać na papier i podzielić się nią z czytelnikami. Lata 60 - te, straszna katastrofa, która zabrała ze sobą setki istnień. Fala, która pochłonęła ludzkie marzenia, plany, małe radości i wielkie uczucia. Która odebrała im nie tylko ukochane osoby, ale przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Możliwość życia w przekonaniu, że dom będzie na zawsze ich azylem. Miejscem, które kojarzy się z beztroską dziecięcych lat. Tymczasem stało się inaczej, a on pozostał w ich pamięci jako smutny pomnik i wywołująca ból pamiątka tamtej katastrofy…
Jednak „Księżyc nad Vajont” to nie jest opowieść o wydarzeniach z 1963 roku, choć stanowią one istotne tło dla tej historii. Historii, w której cieniu przyszło żyć i dorastać wielu ludziom. Członkom rodziny, którzy rozpierzchli się po różnych krajach, by w nich wić na nowo swoje gniazdo. By podejmować, z większym lub mniejszym powodzeniem, kolejne próby odbudowania siebie po tamtych wydarzeniach. Autorka zgrabnie lawiruje między dwoma płaszczyznami czasowymi, pomiędzy dwoma krajami, dając czytelnikowi możliwość spojrzenia na tamtą tragedię oczami wielu. Pokazuje ją z kilku perspektyw, sprawiając, że staje się ona nam bliska, choć tak odległa geograficznie. A jednak wsiąkamy w nią bez reszty, przeżywając wszystko z wykreowanymi przez Katarzynę Kielecką postaciami, które przez lata szukały ukojenia. Które musiały zmagać się z demonami przeszłości; próbowały odciąć się od piekła, jakie zgotowała im na ziemi ludzka chciwość i pycha…
Powieści autorki to niezwykle wnikliwa wiwisekcja relacji międzyludzkich. Opowieść o trudnym kontakcie na linii matka – córka, który może być dziedziczny zupełnie jak traumy, jakich doświadczyły przedstawicielki poszczególnych pokoleń. W cieniu tragedii z Vajont Katarzyna Kielecka kreśli opowieść o nieco smutnym wydźwięku, która utkana została na fundamencie samotności, niezrozumienia, odtrącenia oraz niewypowiedzianej krzywdy, która niczym cierń tkwi w sercu, nie pozwalając na odnalezienie spokoju. Losy kobiet są bardzo poruszające. To, z czym musiały się zmierzyć, trauma minionych lat, która z jednej strony wynikała z katastrofy, a z drugiej, z bólu, jaki zadali im najbliżsi, wywoływała we mnie ogrom emocji, które jeszcze długo po odłożeniu dylogii rezonowały w mojej głowie.
Podsumowując:
Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak Katarzyna Kielecka „pożeniła” prawdę z fikcją literacką, której nadała realnego wymiaru. Zrobiła to tak dobrze, że cala historia wydaje się wiarygodna, a granica między tym, co wydarzyło się naprawdę i zostało przelane przez autorkę na papier po wnikliwym researchu, a tym, co jest wytworem jej wyobraźni, się zaciera. Czytelnik nie ma wątpliwości, że to mogło się zdarzyć, a bohaterowie powieści istnieli naprawdę… „Księżyc nad Vajont” polecam każdemu, kto ceni dobrą prozę, napisaną w niezwykle ciekawy sposób, okraszoną emocjami, które buzują w nas podczas lektury, ale i długo po niej. To poruszająca, momentami zatrważająca opowieść o tragedii, o życiu w jej cieniu, ale także poszukiwaniu własnych korzeni, od których zostaliśmy niejako odcięci. Historia, która pokazuje, jak trudno jest zbudować życie od nowa, kiedy u jego fundamentów są niezabliźnione rany, niewypowiedziane urazy, ból rozczarowania, samotność i strach, który potrafi na stałe rozgościć się w naszym umyśle, uniemożliwiając normalne życie. To on ogranicza nas, blokuje przed tym, by odetchnąć pełną piersią. Dwie linie czasowe, dwa kraje, jedna rodzina. Patchworkowa opowieść "pozszywana" ze skrawków ludzkich losów tak przejmujących, że były momenty, iż łzy płynęły mi po policzkach. „Księżyc nad Vajont” to również historia o nadziei na to, że można wciąż mieć w pamięci przeszłość, mimo całego bólu, jaki niosą ze sobą wspomnienia, a jednocześnie żyć... I starać się w tym życiu odnajdywać te dobre chwile i momenty. Jedne z najlepszych powieści, jakie miałam okazję przeczytać w tym roku!
Powieści inspirowane prawdziwymi wydarzeniami zajmują w moim sercu wyjątkowe miejsce. Nie tylko dostarczają namacanych emocji, kiedy w głowie wciąż kotłuje się myśl, że kiedyś ktoś przeżywał ukazane w książce wydarzenia, ale stają się zaproszeniem do zgłębienia poruszonego weń tematu. Tę zachętę można naturalnie porzucić, w końcu nie każda dziedzina nas ciekawi lub podjąć...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wyobraź sobie…
Wyobraź sobie klimatyczne wnętrze, w którym unosi się zapach czekolady. Niezwykły aromat wszystkich najpiękniejszych zapachów świata, które otulają cię od samego wejścia, sygnalizowanego przez maleńki dzwoneczek.
Wyobraź sobie dziewczynę o tak błękitnych oczach, bardziej błękitnych od niezapominajek, która zza lady wita cię uśmiechem.
Wyobraź sobie, że w oszklonej witrynie możesz oglądać maleńkie, czekoladowe dzieła sztuki, w których kierunku ręce same się rwą. Chcesz dotknąć, posmakować, a jednocześnie żal ci zniszczyć tę misternie wykonaną robotę.
Wyobraź sobie, że w kącie przy małym stoliku siedzi staruszek, który patrzy na ciebie przyjaźnie, zupełnie jakby chciał cię zaprosić, abyś usiadł przy jego stoliku.
To wszystko sprawia, że czujesz się tak, jakbyś trafił do „czekoladowej Narni". Przeszedł na drugą stronę i odbył podróż w czasie, a tak naprawdę stał na pograniczu dwóch czasoprzestrzeni w miejscu, w którym przeszłość splata się z teraźniejszością. A ty wiesz, że jesteś tutaj PO COŚ.
Magdaleno Kordel! Ja nie wiem, jak ty to zrobiłaś, ale zaczarowałaś mnie swoją historią, dając nią taką moc wzruszeń, że nie sposób mi ubrać w słowa, co czułam, przewracając ostatnią stronę. I myślę sobie, że nie bez powodu na mnie czekałaś. Że ta książka trafiła w moje ręce właśnie po to, aby móc stwierdzić z całym przekonaniem, że to jedna z najbardziej urzekających i klimatycznych powieści świątecznych, jakie dane było mi przeczytać w tym roku.
W tej historii nie chodzi nawet o ubieranie choinki, choć takowa się pojawia. Nie o szukanie prezentów, o lepienie uszek, ani o cały ten świąteczny galimatias. Tutaj chodzi o… cud. O coś, co dla każdego może oznaczać coś innego. Dla jednego jest nim odnalezienie upragnionej pracy. Dla innego wyszperanie w odmętach utraconej pamięci drogi do domu, do przeszłości, którą zakryła mgła. Dla kogoś będzie to możliwość wypicia ostatniej filiżanki czekolady, która miała być pożegnaniem, a stała się nowym początkiem. A dla niej i dla niego, to nadzieja, że przy akompaniamencie spadających w wirującym tańcu płatkach śniegu, odnaleźli siebie. Bo ktoś, gdzieś, kiedyś miał taki plan. A przecież nic nie dzieje się bez przyczyny, a my nigdy nie możemy być pewni, co kryje się za kolejnym życiowym zakrętem.
Podsumowując:
Podsumowanie zacznę od cytatu z książki „A ja na Ciebie zaczekam”: „Zwyczajnie czasem są takie momenty w życiu, podczas których nie sposób nie płakać”. I ten właśnie moment, w którym pożegnałam się z lekturą powieści Magdaleny Kordel, do nich należał. Nie były to nawet łzy żalu za minioną przyjemnością, którą niewątpliwie było jej czytanie, ale łzy wzruszenia, kojący potok, który pojawił się na policzkach, bo autorce udało się poruszyć najdelikatniejsze struny mojej wrażliwości. Dotarła do samego serducha, które aż wyrywało się do opisanego przez nią, pachnącego czekoladą miejsca, w którym zadziała się magia... Cudna była ta powieść, aż nie sposób mi wyrazić słowami, jak bardzo mnie urzekła. Mogę powiedzieć tylko jedno – to najlepsza książka świąteczna, jaką przeczytałam w tym roku. Polecam!
Wyobraź sobie…
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toWyobraź sobie klimatyczne wnętrze, w którym unosi się zapach czekolady. Niezwykły aromat wszystkich najpiękniejszych zapachów świata, które otulają cię od samego wejścia, sygnalizowanego przez maleńki dzwoneczek.
Wyobraź sobie dziewczynę o tak błękitnych oczach, bardziej błękitnych od niezapominajek, która zza lady wita cię uśmiechem.
Wyobraź sobie, że w...