-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
Biblioteczka
2012-12-19
2012-06-01
2012-02-27
2011-11-08
2012-12-03
Przywykło się mówić o wojnie w Polsce (i ogólnie o historii) w dość niezdrowej według mnie konwencji patriotyzmu. To znaczy, nie żebym miał coś przeciwko patriotyzmowi, mam tylko przeczucie, że jego patetyczne, rozhisteryzowane wydanie jest dość... niepokojące, fanatyczne żeby nie rzec. O wojnie, według tej konwencji, należy mówić z patosem, Polak musi być przejęty wydarzeniami, których sam nie przeżył, bezgranicznie dumny z historii, której nie widział, a o której jedynie mu mówiono, historii, w której sam nie uczestniczył. Inna sprawa, jeśli przeżył, widział i uczestniczył w tych zdarzeniach. Czy się to podoba, czy nie, w tym przypadku emfatyczne podkreślanie tragizmu owych przeżyć jest usprawiedliwione, wręcz zrozumiałe. Co nie zmienia faktu, że narzucanie tej emfazy jest już wtargnięciem w sferę uczuć innych, cudzych, w które na siłę wchodzić nie można. Patos w historii można przeżywać tylko wtedy, kiedy samemu się w tej historii brało udział. Narzucany jest nieszczery. Wydaje mi się, że dlatego właśnie tylu młodych ma uraz do historii Polski i patriotyzmu, w szczególności w naszym wydaniu.
Marek Bieńczyk sam w drugiej wojnie nie brał udziału. Nie walczył, nie był zesłany, nie ginął w powstaniach. Z jednego, prostego powodu. Urodził się już po wojnie. A jednak o wojnie postanowił napisać książkę. Tak, o wojnie, choć "Tworki" to z pozoru powieść o... Tworkach. O szpitalu psychiatrycznym, wariatach i pracownikach. Dwudziestoletni Jurek, warszawiak, z wykształcenia księgowy, z zamiłowania poeta z gatunku domorosłych, znajduje zatrudnienie w szpitalu w Tworkach. Tam poznaje niejaką Sonię, "pannę wysoką, pannę kwiecistą" i, rzecz jasna, zakochuje się w niej. Pech chciał, że Sonia upatrzyła sobie innego. Jeszcze większy pech, że ten drugi to najlepszy przyjaciel Jurka.
Praktycznie cała fabuła kręci się wokół tej osi - romanse, młodzieńcze uniesienia, wiosenne zabawy, urodzinowe tańce, beztroskie przesiadywanie w słońcu i ciasto od mamy. Problem w tym, że w tle jest ten dym, który unosi się zza muru gdzieś w Warszawie, tajemniczy mężczyzni w czarnych garniturach, o których słyszymy, że pojawiają się tu raz na jakiś czas, niepokojący Mefisto, który zagaduje Sonię na ścieżce w lesie w dniu jej urodzin... wszystko to drga gdzieś z boku, na marginesie, przez większą część fabuły, dopóki kolejni przyjaciele Jurka nie zaczynają znikać, zostawiając po sobie tajemnicze listy. Gdzieś na obrzeżach umysłu uświadamiamy sobie, że jest to rok 1943, że Warszawa jest pod okupacją, a w całej Polsce i na świecie szaleje wojna. Wszystko to unosi się gdzieś nad miłostkami rodem z przedwojennych romansideł, dniami, miesiącami upływającymi leniwie i beztrosko, wędruje sobie niespiesznie aż do tragicznego finału.
To jest właśnie pierwsza najmocniejsza strona powieści. Druga - to język, język, tak naprawdę ukryty bohater całości, bez którego prawdopodobnie książka nie robiłaby takiego wrażenia. Poetyckość prozy Bieńczyka przywodzi na myśl właśnie to: wiersze. Wysmakowane, oryginalne metafory, porównania i obrazowość opisów, rozklekotana poetyka domorosłych, dziecinnych wręcz rymów oddala nas jeszcze bardziej od właściwego tematu opowieści, ich pozorna naiwność wzmacnia tylko naiwność wiszącą nad bohaterami, a narracja płynie strumieniem słów jak owa Utrata, szemrzący świadek pogodnych dni przed klęską. Brak tu patosu, brak jakiegokolwiek męczennictwa i górnolotnych emocji. Bieńczyk pisze o wojnie z boku, takiej na marginesie, nie z poziomu uczestnika wydarzeń, ale kogoś ponad to, ponad rzeczywistością i chyba właśnie to nadaje finałowi tyle siły. Język Bieńczyka to ewenement sam w sobie.
Jest tylko jedna, poważna wada, która właściwie wadą nie jest, ale świadczy o zjawiskowości "Tworków". Ich język albo się kocha, albo się go nienawidzi, jak to ujął ktoś mądry, a z czym się absolutnie zgadzam. Wobec tej powieści obojętnie przejść się nie da. Do którego z dwóch obozów zaliczam się ja można zobaczyć po ocenie. Zdecydowanie i bez cienia wątpliwości polecam.
Przywykło się mówić o wojnie w Polsce (i ogólnie o historii) w dość niezdrowej według mnie konwencji patriotyzmu. To znaczy, nie żebym miał coś przeciwko patriotyzmowi, mam tylko przeczucie, że jego patetyczne, rozhisteryzowane wydanie jest dość... niepokojące, fanatyczne żeby nie rzec. O wojnie, według tej konwencji, należy mówić z patosem, Polak musi być przejęty...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-07-01
Książka niby to fantasy, a jednak fantastyki tu niewiele, nie licząc jakiegoś śnieżnego zombie, które przemknie raz na pół książki i bardzo ważnej, ostatniej sceny. Jest tu magia i fantastyczne stwory, jednak traktowane są mniej więcej tak, jak w naszym świecie - jako mit, legenda, w których prawdziwość mało kto już wierzy. Nie ma tu popisowych pojedynków na ogniste kule, ujeżdżania smoków czy romansowania z driadami, Martin zastępuje to wszystko całą galerią genialnie skonstruowanych i bardzo dobrze przedstawionych postaci i interakcjami między nimi. I tytułową grą o tron. A najśmieszniejsze jest to, że żadnej z tych postaci nie można nazwać główną. Każdy tom napisany jest oczami kilku, kilkunastu postaci, jednak zestaw ten zmienia się z każdą kolejną częścią, postaci, o których tylko się wspomina w jednym tomie, w następnym wyrastają na point-of-view characters, postacie o dużym znaczeniu potem je tracą lub po prostu niespodziewanie giną (rada: nie przywiązuj się tu za bardzo do nikogo, nigdy bowiem nie wiesz, czy zaraz nie zginie). I każdy ma swój charakter, swoje cele, motywacje. Martin po mistrzowsku ogarnął cały ten panteon osobowości i potrafił wydobyć z nich wszystkie blaski i cienie. Co jeszcze lepsze - postacie nie są tu statyczne. Każdy się zmienia wraz z biegiem wydarzeń, nagromadzeniem mniej lub bardziej traumatycznych przeżyć. Daenerys z małej, przestraszonej dziewczynki wyrasta na dumną, nieustraszoną królową, gotową odzyskać należny jej tron. Sansa, która na początku potrafi zirytować najbardziej nawet cierpliwego czytelnika, już na końcu pierwszego tomu zapowiada, jak diametralnie zmieni się jej punkt widzenia na otaczający ją świat.
Oprócz postaci jednak jest też fabuła, najgenialniejsze charaktery bowiem muszą mieć co robić, bo ich geniusz poszedłby przecież na marne. I tu Martin też nie zawiódł. Walki o władzę, pełne bitew, intryg, morderstw, zdrady i miłości to wdzięczny temat, aczkolwiek niepierwszej świeżości. Pisarz jednak odarł legendy o walecznych, honorowych rycerzach i wielkich królach z wszelkiej dozy baśniowości i podał je wręcz ociekające surową realnością brutalnego życia. Nie ma litości dla niewinnych, kobiet, dzieci, ani starców. Niegodziwcom uchodzą najbardziej podłe postępki, honorowi dostają po głowach (i to niekiedy wręcz dosłownie), przyjaciel może z minuty na minutę zmienić się we wroga i większość bohaterów zdaje sobie sprawę w jak ciężkich, niebezpiecznych czasach umieściła ich ręka pisarza. Wszystko wydaje się być przesiąknięte atmosferą walki o przeżycie, nawet pośród najwyżej usytuowanych lordów i władców. I ta właśnie walka o przeżycie wydaje się być główną motywacją wielu postaci, a zwłaszcza tych najbardziej niegodziwych, co sprawia, że nikt tak naprawdę nie jest zupełnie czarny albo biały, każdy ma swoje powody, cele i dążenia, a Martin pokazuje je z całą swoją brutalną i bezlitosną dosłownością. To jest tak naprawdę powieść o ludziach, nie o smokach, zombie czy demonach, demony tkwią w nas samych i takie książki odbijają je niczym w lustrze. Jeśli w "standardowym" fantasy magiczne stwory, walki i wyprawy po skarb mają być przenośnią dążeń i zmagań człowieka poszukującego szczęścia i w ten sposób działać niejako kathartycznie, tutaj katharsis dostarczają dążenia i zmagania przedstawione bynajmniej nie metaforycznie, lecz do bólu realistycznie. To jest kolejna różnica między prozą Martina a klasycznym fantasy.
Martinowskie konflikty to smaczek sam w sobie. Na drodze do ogólnego pokoju i szczęśliwości w królestwie stoi kilka przeszkód: przebiegły ród Lannisterów, z królową Cersei jako główną intrygantką na czele, Daenerys Targaryen, ostatni potomek obalonego rodu władców, stanowiąca niejako zagrożenie dla królestwa, które dorasta daleko za morzem i tam zbiera swoje siły a nad tym wszystkim unosi się pewne starożytne, lodowe zło, które budzi się daleko na mroźnej północy i o którym nikt nie ma najmniejszego pojęcia oprócz garstki strażników na północnej granicy.
Przyznam szczerze, jak wielu z moich przedmówców, po pobieżnym już przejrzeniu okładki, stwierdziłem, że to prawdopodobnie jakaś mało ambitna fantasy klasy B, jednak, jak i szanowni przedmówcy, szybko przekonałem się, żeby nie oceniać książki po okładce. Jest to nie tylko jedna ze sztandarowych pozycji w bibliotece każdego szanującego się fana gatunku, jest to również bardzo pesymistyczna, acz nie pozbawiona przenikliwości i trafności analiza natury człowieka, którą docenić mogą nawet niezaznajomieni z fantasy czy wyjątkowo wymagający czytelnicy. Okraszona bardzo dobrym przekładem, z czcionką i układem bardzo ułatwiającym samo czytanie, pozycja ta jest obowiązkowa nie tylko dla zatwardziałych fanów fantasy.
Książka niby to fantasy, a jednak fantastyki tu niewiele, nie licząc jakiegoś śnieżnego zombie, które przemknie raz na pół książki i bardzo ważnej, ostatniej sceny. Jest tu magia i fantastyczne stwory, jednak traktowane są mniej więcej tak, jak w naszym świecie - jako mit, legenda, w których prawdziwość mało kto już wierzy. Nie ma tu popisowych pojedynków na ogniste kule,...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-01-01
2011-12-06
2008-01-01
Zgodnie z przedmówcami - Memento Mortyria to jedyne opowiadanie godne zapamiętania z tego numeru.
Zgodnie z przedmówcami - Memento Mortyria to jedyne opowiadanie godne zapamiętania z tego numeru.
Pokaż mimo to