-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2024-04-24
2024-04-11
"Tessa d'Urberville" to dowód na to, że przy ocenie dzieł trzeba brać pod uwagę kontekst epoki, w której powstały. Ze współczesnej perspektywy jest to powieść nad wyraz zachowawcza, skłaniająca do refleksji, ale nie prowokująca. Rzeczywistość w niej opisana jest wręcz trudna do zrozumienia. A jednak przed stu kilkudziesięcioma laty Hardy mógł uchodzić za gościa, który wkłada kij w mrowisko.
Bohaterowie są tacy, do jakich przyzwyczaiła mnie już literatura dziewiętnastowieczna - czyli w większości irytujący, trudni do polubienia, może z wyjątkiem kilku postaci pojawiających się od czasu do czasu na drugim planie. Fabuła początkowo intryguje, potem przez pewien czas nieco nudzi, a w finale robi się... dziwnie. Do tego pod koniec akcja zaczyna biec na złamanie karku i ma się wrażenie, że gdzieś po drodze zagubiło się kilka naprawdę istotnych scen. Przedstawienie życia angielskiej wsi jest natomiast na tyle fascynujące, że przydługawe opisy i przestoje w pierwszej połowie książki niezbyt mi przeszkadzały.
"Tessa d'Urberville" to dowód na to, że przy ocenie dzieł trzeba brać pod uwagę kontekst epoki, w której powstały. Ze współczesnej perspektywy jest to powieść nad wyraz zachowawcza, skłaniająca do refleksji, ale nie prowokująca. Rzeczywistość w niej opisana jest wręcz trudna do zrozumienia. A jednak przed stu kilkudziesięcioma laty Hardy mógł uchodzić za gościa, który...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-29
"Pamięć Światłości" to prawdziwie epickie zwieńczenie cyklu, który wcześniej dostarczył mi wielu pozytywnych wrażeń i co najmniej trzy razy tyle nudy. Gdy rozpoczynała się Ostatnia Bitwa czułem wobec tego podekscytowanie, ale też... pewną ulgę. Finał był jednak bardzo dostarczający. Tysiąc dwieście stron niekończącej się akcji, napięcia i mniejszych lub większych niespodzianek. W tej opowieści były groza, niepokój, patos i - przede wszystkim - dużo serca...
... ale punktem kulminacyjnym całej historii, jej największym tryumfem, pozostaje dla mnie ta krótka rozmowa pomiędzy Egwene a Verin z "Pomruków Burzy". To był ten moment, kiedy dalekowzroczne planowanie Jordana i subtelność Sandersona wspólnie stworzyły scenę kompletną. W "Pamięci Światłości" zabrakło mi takich motywów, choć muszę przyznać, że zwyczajnie nie było na nie czasu. W wielkim finale trzeba było znaleźć miejsce dla podsumowania pięćdziesięciu wątków i oddania sprawiedliwości pięciuset bohaterom. Wielką zasługą Sandersona jest to, że udało się to wszystko zmieścić w jednym tomie, a nie kolejnej trylogii.
Jednocześnie z pewną wątpliwością i niemałym zaskoczeniem przyznaję, że ta historia mogłaby być nieco dłuższa. W tym ostatnim tomie wprowadzonych zostało kilka nowych wątków, które w mojej opinii wymagały jakiejkolwiek podbudowy w którymś z wcześniejszych tomów. Poza tym, epilog jest bardzo pospieszny i zdawkowy. Nie znalazło się w nim zbyt wiele wiadomości na temat tego, co dalej - nawet w odniesieniu do głównych bohaterów. Dlatego też na sam koniec pozostaje poczucie sporego niedosytu.
Koniec końców, na pytanie, czy było warto męczyć się z tą liczącą kilkanaście tysięcy stron kobyłą, jaką jest "Koło Czasu", odpowiadam: tak. Dla Verin. I trochę też dla Hinderstap.
"Pamięć Światłości" to prawdziwie epickie zwieńczenie cyklu, który wcześniej dostarczył mi wielu pozytywnych wrażeń i co najmniej trzy razy tyle nudy. Gdy rozpoczynała się Ostatnia Bitwa czułem wobec tego podekscytowanie, ale też... pewną ulgę. Finał był jednak bardzo dostarczający. Tysiąc dwieście stron niekończącej się akcji, napięcia i mniejszych lub większych...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-02
Wielki finał serii o Rolandzie i jego ka-tet dostarcza wielu emocji. Tak naprawdę dopiero po raz pierwszy dało się poczuć napięcie związane z losami poszczególnych bohaterów - od samego początku wiadomo, że tym razem wszystko może się zdarzyć. Było też całkiem sporo zwrotów akcji, choć niektóre z nich byłyby efektowniejsze, gdyby tylko Stephen King konsekwentnie nie zapowiadał ich z kilkunastostronowym wyprzedzeniem. W drugiej połowie książki pojawiło się trochę dłużyzn, ale za to finał okazał się naprawdę satysfakcjonujący.
Wielki finał serii o Rolandzie i jego ka-tet dostarcza wielu emocji. Tak naprawdę dopiero po raz pierwszy dało się poczuć napięcie związane z losami poszczególnych bohaterów - od samego początku wiadomo, że tym razem wszystko może się zdarzyć. Było też całkiem sporo zwrotów akcji, choć niektóre z nich byłyby efektowniejsze, gdyby tylko Stephen King konsekwentnie nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-28
Po raz pierwszy sięgnąłem po pozycję napisaną przez Strugackich i się nie zawiodłem. Jak na science-fiction, jest tutaj bardzo mało science-fiction, ale być może w tym właśnie tkwi urok tej historii, dziejącej się zarówno w świecie przyszłości, jak i przeszłości. Fabuła wciąga, dialogi są ciężkie i bardzo głębokie, w finale wiele rzeczy skłania do gorzkich refleksji. Momentami trzeba przymykać oko na marksistowskie wtręty, będące tym jednym elementem przedstawionej rzeczywistości, który zdążył się już zdezaktualizować - nie przeszkadza to jednak zbytnio w lekturze.
Problemem jest tymczasem tempo, szczególnie na początku książki. Intryga rozwija się na tyle wolno, że przez pierwsze 40 stron (stanowiące jedną piątą całości) zupełnie nie wiadomo, o co chodzi. Potem pojawiają się zaś raz po raz nieco dłuższe przestoje, nierozbudowujące - jak się wydaje - ani fabuły, ani przesłania. Ich obecność również nie przeszkadza jednak aż tak bardzo, jeśli już dobrnie się do końca i spojrzy wstecz na pełen obraz.
Po raz pierwszy sięgnąłem po pozycję napisaną przez Strugackich i się nie zawiodłem. Jak na science-fiction, jest tutaj bardzo mało science-fiction, ale być może w tym właśnie tkwi urok tej historii, dziejącej się zarówno w świecie przyszłości, jak i przeszłości. Fabuła wciąga, dialogi są ciężkie i bardzo głębokie, w finale wiele rzeczy skłania do gorzkich refleksji....
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-30
"Bastiony Mroku" to powieść bardzo solidna, ale znacząco ustępująca swojej poprzedniczce z cyklu "Koło Czasu". Jest w niej kilka dostarczających wielu emocji momentów, ale odnosi się wrażenie, że wszystkie fajerwerki Sanderson albo już odpalił w "Pomrukach Burzy", albo zachował na wielki finał. Fabuła biegnie tym razem wielotorowo, konsekwentnie prowadząc wszystkie wątki ku Ostatniej Bitwie. Momentami zmienia się to wręcz w całe sekwencje następujących po sobie wydarzeń, przywodzące na myśl odhaczanie kolejnych pozycji z listy rzeczy do zrobienia. Chyba jednak inaczej się nie dało. Wszak gdyby tempo z tomów 7–10 zostało zachowane, seria musiałaby wydłużyć się o kolejne kilka...naście tysięcy stron.
Sporym atutem jest to, że w pewnym momencie faktycznie zaczyna się czuć klimat Ostatniej Bitwy - klimat niepowtarzalny jak na standardy jakiegokolwiek fantasy, z którym miałem dotychczas do czynienia. Skala konfliktu została przez Jordana i Sandersona wyniesiona do epickiego maksimum, co buduje bardzo wysokie oczekiwania wobec nadchodzącego zwieńczenia tej długiej historii.
"Bastiony Mroku" to powieść bardzo solidna, ale znacząco ustępująca swojej poprzedniczce z cyklu "Koło Czasu". Jest w niej kilka dostarczających wielu emocji momentów, ale odnosi się wrażenie, że wszystkie fajerwerki Sanderson albo już odpalił w "Pomrukach Burzy", albo zachował na wielki finał. Fabuła biegnie tym razem wielotorowo, konsekwentnie prowadząc wszystkie wątki ku...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-25
Podczas lektury "Dżumy" ma się wrażenie, że jest to pozycja przekraczająca swoją głębią wiele innych klasyków literatury. Rozważania toczone przez autora na marginesie opisów epidemii zahaczają o wiele aspektów ludzkiego życia, nie tylko tych związanych z kataklizmem. Najmocniejszy pod tym względem wydaje się wątek ojca Paneloux, który na dosłownie kilkunastu stronach powieści przechodzi wewnętrznie bardzo długą drogę.
Jeśli zaś o samą zarazę idzie, odniosłem wrażenie, że jest ona jedynie pretekstem. Choć opisy zachowań społeczeństwa Oranu wobec zagrożenia pojawiają się na kartach książki od czasu do czasu, dotyczą one grup ludzi, o których zbyt wiele nie wiemy. Wszyscy niemal główni bohaterowie, wymienieni z imienia i nazwiska, są zaś pod wieloma względami jednostkami nietypowymi, które z takich czy innych względów nie chcą, nie potrafią lub nie mogą reagować na rozwój wypadków w taki sam sposób, jak anonimowy dla nas tłum. Z jednej strony czyni to opowieść nieco bardziej urozmaiconą, z drugiej jednak powoduje, że jej klimat nie jest tak ciężki, jak mogłoby się na pozór wydawać.
Podczas lektury "Dżumy" ma się wrażenie, że jest to pozycja przekraczająca swoją głębią wiele innych klasyków literatury. Rozważania toczone przez autora na marginesie opisów epidemii zahaczają o wiele aspektów ludzkiego życia, nie tylko tych związanych z kataklizmem. Najmocniejszy pod tym względem wydaje się wątek ojca Paneloux, który na dosłownie kilkunastu stronach...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-13
Aldous Huxley kreuje w napisanym przez siebie klasyku fantastyki naukowej bardzo niejednoznaczny świat. Jest to dla niego okazja do podjęcia głębokich rozważań na temat przyszłości, jaka stoi przed ludzkością. Czytelnik musi zmierzyć się z pytaniem, na ile opłaca się rezygnacja z postępu i wolności na rzecz pokoju i iluzji szczęścia. Odpowiedź nie jest wcale taka prosta, ponieważ na kartach powieści widzimy zarówno blaski, jak i cienie "nowego wspaniałego świata". Dodatkowo rzeczywistość ta jest odwzorowana z dużą starannością, co pozwala łatwo przyjąć percepcję uczestników rozgrywającego się w niej zbiorowego dramatu. Z pewnym zaskoczeniem można przyjąć, że wiele praw, jakimi rządzić się ma Ziemia w roku 2540, w całym swoim oderwaniu od współczesnych i przeszłych standardów jest zaskakująco podobna do tego, co już znamy. Na przykład, przyglądamy się kanonom moralnym wywróconym na drugą stronę, ale jednocześnie osadzonym w ramach silnego przywiązania do pojęcia "przyzwoitości" rodem z XX wieku. Jest to po części intrygujące, a po części niepokojące - nawet jeśli powstało dziełem przypadku, a nie w wyniku celowego działania autora.
Podczas lektury poznajemy pięcioro bohaterów, którzy z pięciu różnych powodów i na pięć różnych sposobów kontestują (bądź kontestowali w przeszłości) zaprezentowany nam (dys/u)topijny system, a ostatecznie znajdują pięć różnych dróg wyjścia z sytuacji, w których się znaleźli: od poszukiwania odskoczni we własnym egoizmie, przez wyparcie, po otwarty bunt. Śledzenie ich perypetii w tym kontekście jest bardzo angażujące i dodaje dodatkowych motywów do rozbudowanych przemyśleń.
Warstwa fabularna jest dużo prostsza, a przy tym pełna retardacji. Powiedziałbym zatem, że trudno tę książkę traktować jako zwykłe czytadło do poduszki. Sprawę może dodatkowo utrudnić fakt, że zdecydowana większość bohaterów jest (z różnych powodów) antypatyczna i tak naprawdę trudno kibicować któremukolwiek z nich. Zakładam jednak, że jest to zabieg celowy - bo też nie o to w tej powieści chodzi, by zwyczajnie się w jej towarzystwie dobrze bawić.
Aldous Huxley kreuje w napisanym przez siebie klasyku fantastyki naukowej bardzo niejednoznaczny świat. Jest to dla niego okazja do podjęcia głębokich rozważań na temat przyszłości, jaka stoi przed ludzkością. Czytelnik musi zmierzyć się z pytaniem, na ile opłaca się rezygnacja z postępu i wolności na rzecz pokoju i iluzji szczęścia. Odpowiedź nie jest wcale taka prosta,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-12
Podczas lektury "Cytoniczki" przypomniałem sobie, że gdzieś w okolicach 2020 roku Brandon Sanderson wspominał w swoich relacjach o coraz większych trudnościach z zaspokajaniem potrzeb wszystkich swoich wydawców. Na krótko przed wybuchem pandemii miały go gonić terminy. Potwierdził to też zresztą w posłowiu książki, którą trzymam w ręce. Wspominam o tym dlatego, że "Cytoniczka" wyróżnia się znacząco na tle innych powieści Sandersona. Owszem, składa się z mnóstwa kreatywnych pomysłów. Tym razem wydają się być one jednak opowiedziane po łebkach, przy użyciu najprostszych chwytów fabularnych. Opisy nowych elementów świata przedstawionego i sceny akcji są zaś niedopracowane, co sprawia, że momentami trudno się połapać w tym, co się dzieje. Zupełnie jakby autor bardzo spieszył się podczas pisania...
"Cytoniczka" pozostaje jednak pomimo tych mankamentów pozycją angażującą. Postaci wykreowane przez Sandersona są jak zwykle ciekawe, rozwój historii nieszablonowy, a plot twisty prawdziwie zaskakujące. Koniec końców trochę potencjału zostało zatem zmarnowanego, ale nie na tyle dużo, by skutecznie zniechęcić mnie do dalszego śledzenia cyklu.
Podczas lektury "Cytoniczki" przypomniałem sobie, że gdzieś w okolicach 2020 roku Brandon Sanderson wspominał w swoich relacjach o coraz większych trudnościach z zaspokajaniem potrzeb wszystkich swoich wydawców. Na krótko przed wybuchem pandemii miały go gonić terminy. Potwierdził to też zresztą w posłowiu książki, którą trzymam w ręce. Wspominam o tym dlatego, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-23
"Pomruki burzy" to jak dotąd najlepsza książka cyklu. Po części jest to zasługą Roberta Jordana, który miał być odpowiedzialny za zarys fabuły. Rozwój wypadków i plot twisty są zaś bardzo solidne, by nie powiedzieć: znakomite. Ogromna podbudowa w postaci 6000 tysięcy stron rozwleczonej akcji w tomach 5–10 wreszcie zaczyna procentować. Nie potrafię tylko zrozumieć, jakim cudem Jordan planował, by "Pomruki burzy" były wielkim finałem. Pomimo, że – w przeciwieństwie do innych części "Koła Czasu" – obfitują one w akcję, nie mogą zostać uznane nawet za preludium do Ostatniej Bitwy. Obawiam się wobec tego, że gdyby pierwotny zamysł autora został zrealizowany, dostalibyśmy akcję tak wartką, że nie dałoby się jej w żaden sposób docenić.
Tak jednak się nie stało. Brandon Sanderson podzielił akcję na trzy części, a poza tym wniósł do serii szeroki katalog swoich umiejętności pisarskich. Największą dysproporcję względem poprzednich części widać w scenach akcji. Jordanowi wychodziły one średnio; zwykle były skrótowe, niezbyt angażujące i nieco chaotyczne. Sanderson tymczasem jest mistrzem portretowania epickiej walki i to też zaprezentował na wielu planach, od Arad Doman, przez Hinderstap, po Białą Wieżę. W efekcie przed przystąpieniem do lektury takich "akcyjnych" rozdziałów trzeba uważać, by przypadkiem nie pójść spać o dwie godziny za późno.
Dużą poprawę widać też w dialogach, które są bardziej dynamiczne i łatwiejsze do odczytania. Dzięki temu wreszcie w pełni można docenić to, co od początku było mocną stroną "Koła Czasu" - rozwój postaci. No i są momenty, w których nadzwyczaj sprawne aranżowanie co bardziej poważnych rozmów może doprowadzić do dreszczy emocji i małych wzruszów. Jest zatem dobrze, a może być jeszcze lepiej!
Wpis dedykowany pewnej fenomenalnej postaci.
"Twoja dusza jest biała jak śnieg. Jak sama Światłość."
"Pomruki burzy" to jak dotąd najlepsza książka cyklu. Po części jest to zasługą Roberta Jordana, który miał być odpowiedzialny za zarys fabuły. Rozwój wypadków i plot twisty są zaś bardzo solidne, by nie powiedzieć: znakomite. Ogromna podbudowa w postaci 6000 tysięcy stron rozwleczonej akcji w tomach 5–10 wreszcie zaczyna procentować. Nie potrafię tylko zrozumieć, jakim...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-07-12
W szóstej części "Mrocznej Wieży" robi się naprawdę dziwnie. King pojechał tym razem po bandzie po całości, jednorazowo zmieniając strukturę powieści (zamiast części, rozdziałów i podrozdziałów dostajemy "pieśni" i podrozdziały - trudno powiedzieć dlaczego), czyniąc tysiąc nawiązań do dwóch tysięcy dzieł kultury i wprowadzając postać, której wszyscy spodziewali się równie mocno co hiszpańskiej inkwizycji. I o dziwo - w tym szaleństwie tkwi metoda.
O ile "Wilki z Calla" zaimponowały mi wewnętrzną spójnością, o tyle "Pieśń Susannah" jest szaloną przejażdżką po różnych wątkach i motywach, która sama w sobie bardzo mi się podobała. Było w niej tempo, wysoka stawka i ogromne pokłady oryginalności. Rozważania na temat literatury i roli pisarza w procesie twórczym (o ile dobrze je odczytuję), a także odważne rozliczanie własnego dorobku traktuję jako dodatkowe atuty. Tym niemniej nie mogę wystawić "Pieśni" zbyt wysokiej oceny - bo powtarza ona błędy "Ziem Jałowych" (czyżby świadomie?) i po prostu nie jest kompletną historią.
W szóstej części "Mrocznej Wieży" robi się naprawdę dziwnie. King pojechał tym razem po bandzie po całości, jednorazowo zmieniając strukturę powieści (zamiast części, rozdziałów i podrozdziałów dostajemy "pieśni" i podrozdziały - trudno powiedzieć dlaczego), czyniąc tysiąc nawiązań do dwóch tysięcy dzieł kultury i wprowadzając postać, której wszyscy spodziewali się równie...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-06-25
Książka Tomasza Wiślicza to interesujące i błyskotliwe studium poświęcone religijności chłopów, biorące pod uwagę różnorodne sfery życia na dawnej wsi, nie tylko te wprost kojarzące się z przeżyciami natury duchowej. Autor pisze w sposób umiarkowanie przystępny, więc moim zdaniem książkę można polecić nie tylko specjalistom i pasjonatom, ale też tym wszystkim, którzy pragną poszerzyć swoją wiedzę.
Książka Tomasza Wiślicza to interesujące i błyskotliwe studium poświęcone religijności chłopów, biorące pod uwagę różnorodne sfery życia na dawnej wsi, nie tylko te wprost kojarzące się z przeżyciami natury duchowej. Autor pisze w sposób umiarkowanie przystępny, więc moim zdaniem książkę można polecić nie tylko specjalistom i pasjonatom, ale też tym wszystkim, którzy pragną...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-06-16
Stefan Król próbował i próbował, i wreszcie wszystko wskoczyło na swoje miejsce. "Wilki z Calla" to bez wątpienia najlepsza część cyklu o Mrocznej Wieży. Wszystko dzięki temu, że fabuła wreszcie została podporządkowana jednemu motywowi przewodniemu, który był osią całej książki i zarazem stanowił okazję do rozbudowywania innych wątków. Calla Bryn Sturgis ma swój klimat, nowi protagoniści dają się lubić, ludzcy złole cechują się głębią, nieludzcy mrokiem, a stawka jest bardziej zauważalna niż kiedykolwiek wcześniej. Dobrze wypadają też nawiązania do innych książek autora i ogólnie popkultury, choć na pozór wydają się przeszarżowane. Mam jedną tylko wątpliwość - jak to często u Kinga bywa, skrzętnie budowany plot-twist dotyczący tożsamości wilków okazuje się być bardzo przewidywalny i niezbyt satysfakcjonujący; można było tę sprawę ujawnić znacznie wcześniej z korzyścią dla opowieści.
Stefan Król próbował i próbował, i wreszcie wszystko wskoczyło na swoje miejsce. "Wilki z Calla" to bez wątpienia najlepsza część cyklu o Mrocznej Wieży. Wszystko dzięki temu, że fabuła wreszcie została podporządkowana jednemu motywowi przewodniemu, który był osią całej książki i zarazem stanowił okazję do rozbudowywania innych wątków. Calla Bryn Sturgis ma swój klimat,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-30
Podtrzymuję zdanie, że Stephen King to kopalnia oryginalnych pomysłów. Tym razem jednak postanowił postawić na powolne budowanie historii, co samo w sobie nie wyszło najgorzej. Plansza, na której toczyła się rozgrywka pomiędzy kilkunastoma graczami, była przyzwoicie skonstruowana. Sekwencja otwierająca, a więc pojedynek na zagadki, to zaś prawdziwy majstersztyk, który doceniam tym bardziej, że rozwiązanie faktycznie podano mi na tacy (wróciłem do tego miejsca, sprawdziłem!), a ja go nie zauważyłem.
Lektura była zatem bardzo przyjemna. Jednocześnie jednak przez cały czas miałem poczucie, że "Czarnoksiężnik i kryształ" nie powinien w ogóle istnieć. Akcja w pociągu jest dokładnie tym, czego brakowało mi u zwieńczenia trzeciego tomu "Mrocznej Wieży", a wszystko co następuje później nadaje się na osobną nowelkę (albo też otwarcie cyklu!), wartą wspomnienia w toku snucia głównego wątku opowieści, ale niekoniecznie zajmującą kilkaset stron w przerwie między dwiema przygodami ka-tet Rolanda. W efekcie pojawiły się więc u mnie momenty znużenia, którego nie poczułem od dawna podczas lektury prozy Kinga. A szkoda!
Podtrzymuję zdanie, że Stephen King to kopalnia oryginalnych pomysłów. Tym razem jednak postanowił postawić na powolne budowanie historii, co samo w sobie nie wyszło najgorzej. Plansza, na której toczyła się rozgrywka pomiędzy kilkunastoma graczami, była przyzwoicie skonstruowana. Sekwencja otwierająca, a więc pojedynek na zagadki, to zaś prawdziwy majstersztyk, który...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-11
"Chłopstwo" pod kątem czysto merytorycznym to najlepsza z opublikowanych w ciągu ostatnich kilku lat syntez poświęconych dziejom polskiej wsi. Mateuszowi Wyżdze udało się uchwycić dużo większą liczbę aspektów chłopskiej codzienności niż mogłem się spodziewać. Opisał zatem nie tylko kwestie związane z najbardziej oczywistymi i nośnymi hasłami: gospodarką rolną, pańszczyzną, przemocą czy kulturą ludową, ale też na przykład obyczajowość, wyżywienie, hierarchię społeczną i mikromobilność. Przedstawione wnioski są błyskotliwe, a przede wszystkim dobrze podsumowują dotychczasowy dorobek historiografii. W niektórych miejscach kreowanie pozytywnego wizerunku chłopskiej codzienności jest za daleko posunięte - można to jednak wytłumaczyć celowym ustawianiem się w kontrze do nurtu Ludowej Historii Polski.
Jednocześnie jednak nie kupuję pozostałych dwóch ważnych elementów składowych książki, które - jak mniemam - mają stanowić o jej atrakcyjności dla laika. Są to długie fragmenty rozważań o filozoficznym zabarwieniu oraz wszechobecne nawiązania do współczesności. Te ostatnie czasem pełnią istotną funkcję, ukazując "długie trwanie" mechanizmów ukształtowanych w czasach staropolskich, w wielu innych przypadkach odwołania do kabaretu, disco polo czy "Świata Według Kiepskich" są po prostu nieuzasadnione. Nie wydaje mi się, by były ogromną atrakcją dla czytelnika nielubującego się w historii (o ile taki w ogóle po tę pozycję by sięgnął), sztucznie zwiększają natomiast jej rozmiary. Pozytywnie oceniam z kolei wtręty dotyczące własnych doświadczeń autora - są one interesującym uzupełnieniem o życiu codziennym mieszkańców wsi.
Reasumując, "Chłopstwo" to bardzo dobra synteza dziejów polskiego stanu niższego. Jej lektura nie jest jednak tak przyjemna, jak można byłoby się spodziewać - ani tak lekka, jak chciał sam autor.
"Chłopstwo" pod kątem czysto merytorycznym to najlepsza z opublikowanych w ciągu ostatnich kilku lat syntez poświęconych dziejom polskiej wsi. Mateuszowi Wyżdze udało się uchwycić dużo większą liczbę aspektów chłopskiej codzienności niż mogłem się spodziewać. Opisał zatem nie tylko kwestie związane z najbardziej oczywistymi i nośnymi hasłami: gospodarką rolną, pańszczyzną,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04-28
Wreszcie udało mi się dobrnąć do ostatniej części "Koła Czasu" napisanej wyłącznie przez Roberta Jordana. Jest to pewne osiągnięcie, bo jeszcze trzy tomy temu byłem przekonany, że prędzej czy później rzucę z frustracji książkę w kąt i już do niej nie wrócę. A wszystko mogło wyglądać zupełnie inaczej, gdyby tylko "Triumf Chaosu", "Dech Zimy" czy "Rozstaje Zmierzchu" dysponowały choć połową potencjału "Gilotyny Marzeń".
W jedenastej odsłonie cyklu akcja wreszcie rusza z kopyta. Przede wszystkim zakończone zostają trzy sekwencje fabularne budowane w ślimaczym tempie od kilku tysięcy stron. Okazuje się wprawdzie, że dwie z nich były nic nie wnoszącymi zapychaczami, ale dobre i to! Co więcej, dostajemy kilka rozstrzygnięć na drugim i trzecim planie, Lan otrzymuje intrygującą misję, Mat zostaje uwikłany w pierwszy niebudzący irytacji wątek romantyczny, a działania Egwene w Wieży zmierzają w zapowiadającym wiele satysfakcji kierunku. Reasumując, po raz pierwszy od dłuższego czasu mogę powiedzieć, że "Koło Czasu" mnie wciągnęło. Czekam na więcej!
Wreszcie udało mi się dobrnąć do ostatniej części "Koła Czasu" napisanej wyłącznie przez Roberta Jordana. Jest to pewne osiągnięcie, bo jeszcze trzy tomy temu byłem przekonany, że prędzej czy później rzucę z frustracji książkę w kąt i już do niej nie wrócę. A wszystko mogło wyglądać zupełnie inaczej, gdyby tylko "Triumf Chaosu", "Dech Zimy" czy "Rozstaje Zmierzchu"...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-24
Na 26 stronie "Zapomnianych" można przeczytać następujące słowa: "Pojawiają się głosy, że nie można oceniać dzisiejszą miarą minionych epok, bo inne były wtedy realia, inna mentalność... jakby zapominano, że niezależnie od epoki człowiek doznaje tych samych stanów: miłość i gniew, pragnienie szczęścia, strach, poczucie własnej godności." Jest to wstęp do liczącego kilkanaście wersów ciągu myślowego spuentowanego stwierdzeniem, że "historia nie jest jednowymiarowa" i w związku z tym "nie ma co (...) wybierać sobie te jej fragmenty, które pasują do doraźnej i aktualnej polityki." Istnieje wyrazista sprzeczność pomiędzy tymi dwoma spostrzeżeniami: pierwsze sprowadza dzieje do uniwersalnych stanów ludzkiej egzystencji, drugie przemawia na korzyść ogólnej złożoności. W oczach autora są to jednak tezy wzajemnie się uzupełniające, co stanowi najlepszą reklamę kilkudziesięciostronicowego wstępu książki: błądzącego bez celu, przesadnie sensacyjnego i słabo osadzonego w myśli przewodniej publikacji. Chodzi w nim tylko o to, by wpisać się w popularny współcześnie nurt Ludowej Historii Polski - i to zadanie spełnia doskonale. Mnie na przykład zniechęcił do dalszej lektury.
Pozostała część książki jest dużo bardziej zachowawcza. Korczyński opisuje kolejne epizody związane z wojennym wysiłkiem polskiego chłopstwa. Nie do końca opowiada przy tym o tytułowych "zapomnianych", ponieważ na tapetę bierze przede wszystkim te najlepiej współcześnie znane i najbardziej rozpoznawalne postaci: wybrańców, kosynierów, powstańców księdza Brzóski, żołnierzy Legionów. Czasem nie jest to nawet opowieść o chłopach, jako że rozdziały traktujące o XIX-wiecznych powstaniach "narodowych" pełne są dosyć szczegółowych opisów działań zbrojnych jako takich. Wywody te bywają w mojej opinii nużące, ale można je potraktować jako tekst o pewnej wartości popularnonaukowej, skierowany do pasjonatów chcących poszerzyć nieco swoją wiedzę. Trzeba tylko pamiętać o tym, by ominąć szerokim łukiem wstęp (czy też - jak chce autor - "palimpsest") i zacząć lekturę od okolic 50 strony.
Na 26 stronie "Zapomnianych" można przeczytać następujące słowa: "Pojawiają się głosy, że nie można oceniać dzisiejszą miarą minionych epok, bo inne były wtedy realia, inna mentalność... jakby zapominano, że niezależnie od epoki człowiek doznaje tych samych stanów: miłość i gniew, pragnienie szczęścia, strach, poczucie własnej godności." Jest to wstęp do liczącego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-03-02
Trudno określić, jaka jest myśl przewodnia książki Andrzeja Chwalby i Wojciecha Harpuli. Nie jest to bowiem pozycja dotycząca wyłącznie wątków okołopańsczyźnianych (w przeciwieństwie do dotychczasowych publikacji z nurtu Ludowej Historii Polski), skoro wiele miejsca poświęcono tematyce związanej z chłopską mentalnością i kulturą. Z drugiej jednak strony, są w niej fragmenty, które chłopów w ogóle nie dotyczą - jak choćby rozdział "pan" opowiadający o uwarstwieniu szlachty. Wypadałoby przyjąć, że w tym przypadku mamy do czynienia ze zbiorem esejów o luźno powiązanej ze sobą tematyce. Eseje te ułożone są w kolejności alfabetycznej, co w mojej opinii jest błędem - ponieważ sprawia mylne wrażenie podejścia encyklopedycznego, początkowo trochę odstręcza od lektury, a później utrudnia "złapanie" niektórych motywów przewodnich.
Jeśli jednak pominąć te ogólne zastrzeżenia, "Cham i Pan" wypada ze wszech miar korzystnie na tle wielu innych publikacji popularnonaukowych skoncentrowanych wokół tematyki chłopskiej. Autorzy zwracają uwagę na sfery dotąd niesłusznie pomijane przez popularyzatorów (jak obrzędowość, filozofia życia czy wiejskie szkolnictwo). Nie popełniają też błędu polegającego na pisaniu pracy pod tezę, ukazując złożony obraz dawnych realiów na podstawie prac naukowych i (tam gdzie jest to możliwe) twardych danych statystycznych. Do tego prezentują szereg ciekawostek i anegdot, które umilają lekturę i są jednocześnie dobrymi świadectwami szerszych procesów społecznych. Jedyne wątpliwości budzą pojawiające się gdzieniegdzie generalizacje (wynikające z przyjętej konwencji) i brak przypisów (pomimo, że jest to książka popularnonaukowa, w niektórych miejscach aż prosi się o "podlinkowanie" źródła danych, aby ułatwić pasjonatowi dalszą eksplorację i zarazem weryfikację treści).
Jakkolwiek "Cham i Pan" nie jest zatem pozycją idealną, to z całą pewnością można ją polecić osobom zainteresowanym tematem społeczeństwa staropolskiego. Książka ta jest po prostu lepszą popularnonaukową syntezą polskiej historii ludowej niż wiele innych wydanych w ostatnich latach.
Trudno określić, jaka jest myśl przewodnia książki Andrzeja Chwalby i Wojciecha Harpuli. Nie jest to bowiem pozycja dotycząca wyłącznie wątków okołopańsczyźnianych (w przeciwieństwie do dotychczasowych publikacji z nurtu Ludowej Historii Polski), skoro wiele miejsca poświęcono tematyce związanej z chłopską mentalnością i kulturą. Z drugiej jednak strony, są w niej...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-02
"Rozstaje Zmierzchu" byłyby znakomitymi trzema rozdziałami dziesiątego tomu "Koła Czasu". Gdyby tylko miały jakieś 50 stron - mniej więcej tyle potrzeba bowiem, żeby zaznaczyć wszystkie istotne treści, które się tutaj pojawiają. Do pierwszego wydarzenia ważnego z perspektywy dotychczasowych linii fabularnych dochodzi w moim wydaniu (z 2020 roku) na 592 stronie. Wcześniej trzeba się zmierzyć z ponad pół tysiącem kart opowiadających o zadumanych ludziach spotykających się z kolejnymi nieistotnymi postaciami i rozmawiających o niczym - bo inaczej nie można opisać liczącej 150 stron sekwencji sześciu rozdziałów Elayne, z których każdy poświęcony jest dyskusji z bohaterami wyciąganymi przez Roberta Jordana z kapelusza.
Jako że nie ma za bardzo czego napisać o fabule, zwrócę uwagę na jeszcze jeden aspekt, który znacząco utrudnia mi lekturę, i to już od kilku tomów. Otóż w tym momencie pewną podmiotowość w cyklu Jordana ma już około 45 Aes Sedai - nie wliczając do tej liczby tłumu kobiet wymienianych tylko z imienia, a także Seanchanek, przedstawicielek Ludu Morza czy Rodziny. Niektóre z tych czarodziejek są łatwe w identyfikacji, jako że są głównymi bohaterkami (jak Elayne czy Egwene) albo otrzymały wcześniej dużo czasu antenowego (jak Verin), albo pełnią istotną dla fabuły funkcję (jak Siuan, Elaida czy Delana), albo wreszcie mają nieprzeciętną reputację (jak Cadsuane czy Romanda). Wszystkie pozostałe pojawiają się jednak raz na kilkaset stron, nie mają wyrazistych cech i tym samym zlewają się w trudną do opisania masę. Za każdym razem gdy trafiam do Wieży i w zasięgu wzroku nie ma Elaidy albo Alviarin zdezorientowany błądzę myślami po tłoczących się bohaterkach i zastanawiam się, czy powinienem je już znać. A wystarczyło trochę bardziej zindywidualizować postacie, choćby poprzez połączenie kilku w jedną!
"Rozstaje Zmierzchu" byłyby znakomitymi trzema rozdziałami dziesiątego tomu "Koła Czasu". Gdyby tylko miały jakieś 50 stron - mniej więcej tyle potrzeba bowiem, żeby zaznaczyć wszystkie istotne treści, które się tutaj pojawiają. Do pierwszego wydarzenia ważnego z perspektywy dotychczasowych linii fabularnych dochodzi w moim wydaniu (z 2020 roku) na 592 stronie. Wcześniej...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-31
Koło Czasu wciąż obraca się bardzo powoli. Podobnie jak miało to miejsce w poprzednich trzech tomach serii, na pierwszych 600 stronach "Dechu Zimy" nie dzieje się zupełnie nic. Wątek Perrina stoi. Wątek Nynaeve stoi. Wątek Egwene zapada w hibernację. Wątek Mata robi malutki kroczek naprzód. U Elayne i Randa niby coś się dzieje, ale miłosne wieloboki Roberta Jordana przejadły mi się jeszcze zanim upadł Kamień Łzy.
W obliczu tych spostrzeżeń trzeba zadać sobie pytanie, czy ostatnie sto stron i tradycyjne gwałtowne przyspieszenie akcji dostatecznie wynagradzają wcześniejszy festiwal nudy i zbijania bąków? Z jednej strony tak, bo waga wydarzeń przedstawionych w finale jest wielokrotnie wyższa niż w poprzednich trzech odsłonach sagi. Dochodzi przy tym do ciekawych zwrotów akcji, i to na kilku planach. Do tego pojawia się naprawdę zabawny wtręt humorystyczny z udziałem śliwowicy. Odnosi się wręcz wrażenie, że sam autor bawił się podczas pisania lepiej niż na etapie "Tryumfu Chaosu" czy "Korony Mieczy". Jednocześnie jednak końcowe sceny są bardzo skrótowe, przez co ulatuje klimat, a czytelnik łatwo może stracić orientację co do tego, co jest grane. Pod tym względem trochę szkoda, że tak wiele miejsca poświęcono bezcelowemu bieganiu po korytarzach pałacu w Caemlyn.
PS. Jordan zaczął gdzieś po drodze gubić elementy świata przedstawionego. Od dobrych kilku tysięcy stron nie pojawiły się trolloki, myrddraale, Synowie Światłości czy Drogi. Zaczynam też powoli zapominać o istnieniu ogirów.
Koło Czasu wciąż obraca się bardzo powoli. Podobnie jak miało to miejsce w poprzednich trzech tomach serii, na pierwszych 600 stronach "Dechu Zimy" nie dzieje się zupełnie nic. Wątek Perrina stoi. Wątek Nynaeve stoi. Wątek Egwene zapada w hibernację. Wątek Mata robi malutki kroczek naprzód. U Elayne i Randa niby coś się dzieje, ale miłosne wieloboki Roberta Jordana...
więcej mniej Pokaż mimo to
Powiedziałbym, że "Fantazmat Wielkiej Lechii" nie jest ani dla zagorzałych specjalistów czy pasjonatów historii (bo im natury bredni o Wielkiej Lechii nie trzeba tłumaczyć), ani dla tych, którzy po prostu chcą czerpać rozrywkę z lektury ostrej krytyki foliowej czapeczki (ponieważ Artur Wójcik pisze sucho i przedstawia w swojej książce bardzo naukowy punkt widzenia). Myślę jednak, że jest to lektura bardzo cenna dla wszystkich tych, którzy parają się przekazywaniem swojej wiedzy innym, a więc dla nauczycieli, popularyzatorów czy pracowników instytucji kultury. "Fantazmat" pokazuje bowiem mechanizmy rozprzestrzeniania się teorii spiskowych oraz dowodzi ich społecznej szkodliwości. Pozwala wreszcie spojrzeć na zagadnienie Wielkiej Lechii okiem eksperta, którego zadaniem jest odpierać argumenty tak głupie, że czasem trudno jest na nie znaleźć merytoryczną odpowiedź.
Powiedziałbym, że "Fantazmat Wielkiej Lechii" nie jest ani dla zagorzałych specjalistów czy pasjonatów historii (bo im natury bredni o Wielkiej Lechii nie trzeba tłumaczyć), ani dla tych, którzy po prostu chcą czerpać rozrywkę z lektury ostrej krytyki foliowej czapeczki (ponieważ Artur Wójcik pisze sucho i przedstawia w swojej książce bardzo naukowy punkt widzenia). Myślę...
więcej Pokaż mimo to