Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

"Spotkanie nad jeziorem" to opowieść z rodzaju „…i spotkali się nagle na życiowym zakręcie, i połączyła ich miłość”. Kim to młoda i (oczywiście!) bardzo atrakcyjna kobieta, której cudowne życie legło w gruzach podczas jednego przyjęcia. Wymarzony facet okazał się chamem i damskim bokserem, a do tego bohaterka straciła pracę. Gorzej być nie może? Kim odcina przeszłość grubą kreską i ucieka w dobrze znane strony, do rodzinnego domu, gdzie pragnie znaleźć spokój i wyciszenie. Nie będzie to jednak łatwe, bo jej mama, Penelope, postanowiła przekształcić dom na pensjonat i wynająć pokoje lokatorom. Szczególnie jeden z lokatorów zmieni życie młodej kobiety… Bobby to sportowiec, który po latach ma nareszcie szansę zrobić wielką karierę w pierwszej lidze. Jest niezłym przystojniakiem i wygląda na równie niezłego cwaniaczka, dlatego początkowo sprawia na Kim kiepskie wrażenie. Z czasem jednak zyskuje w jej oczach. Wszystko za sprawą AJ’a – nastoletniego syna Bobby’ego, który niespodziewania trafia pod jego opiekę, choć wcześniej nigdy się nie poznali. Czytelnik obserwuje, jak stopniowo ojciec i syn przełamują lody, jak burzą tę ścianę, która wyrosła przez lata.

I chyba właśnie ów ojcowsko-synowski wątek najbardziej mnie ujął w tej książce. Kilka razy nawet się trochę wzruszyłam. Na przykład wtedy, gdy czytałam o tym, jak młody Bobby walczył o swoją miłość, o dziecko, którego nie pozwolono mu wychowywać. Albo wtedy gdy po nierozważnej ucieczce AJ’a, ojciec i syn rzucili się w sobie w ramiona. Fakt faktem – ja akurat wzruszam się łatwo, innych może to nie ruszyć. Niemniej właśnie dzięki postaci tego dzieciaka "Spotkanie nad jeziorem" nie było dla mnie zwykłym romansidłem, a czymś więcej. Byłam ciekawa, jak potoczy się ta historia. Czy Bobby wybierze karierę? Czy spełni marzenie syna i stworzy rodzinę z jego matką? I gdzie w tym wszystkim znajdzie miejsce dla Kim?

Książkę Susan Wiggs czyta się błyskawicznie. Dla mnie ta opowieść była odprężeniem pomiędzy stresami związanymi z pracą magisterską. Miałam czytać po dwa-trzy rozdziały, ale ponieważ były stosunkowo krótkie, to kończyło się zawsze na kilkudziesięciu stronach i odkładaniu książki z żalem. Autorka pisze prostym językiem i jest to rzeczywiście swego rodzaju czytadło na poprawę humoru. Ale chociaż doskonale (od samego początku) wiedziałam, jak potoczy się ta historia, to wcale nie odbierało mi to przyjemności czytania. Cieszyłam się na to szczęśliwe zakończenie, które przecież musiało nastąpić. W realnym życiu bywa różnie, dlatego dobrze, że przynajmniej w książkach można być pewnym radosnego finału.

"Spotkanie nad jeziorem" to opowieść z rodzaju „…i spotkali się nagle na życiowym zakręcie, i połączyła ich miłość”. Kim to młoda i (oczywiście!) bardzo atrakcyjna kobieta, której cudowne życie legło w gruzach podczas jednego przyjęcia. Wymarzony facet okazał się chamem i damskim bokserem, a do tego bohaterka straciła pracę. Gorzej być nie może? Kim odcina przeszłość grubą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czasem sięgamy po konkretną książkę, bo zainteresował nas tytuł. Albo okładka. Albo opis z tyłu. Albo pierwsze zdanie. W przypadku tej książki wystarczyło mi jedno słowo, a nie miałam już żadnych wątpliwości, że "W cudzym domu" przeczytać muszę, jak i że będzie to czysta przyjemność. A słowo to brzmi… Cygler!

Hannę Cygler poznałam i polubiłam dzięki serii o Zosi Knyszewskiej. Ta niezwykła trylogia to kilka(naście) godzin wyrwanych z mojego życia, godzin fantastycznie spędzonych i które będę zawsze miło wspominać. Zdecydowanie przypadł mi do gustu styl tych książek, język, sposób prowadzenia akcji. Dlatego wiadomość, że autorka wydaje w tym roku swoją nową powieść, wywołała u mnie wiele radości. W cudzym domu to zupełnie inna historia, inna atmosfera, inne problemy. Ale wciągnąć potrafi równie mocno…

Autorka przenosi czytelnika w lata osiemdziesiąte XIX wieku. Czasy dość niespokojne. Polski nie ma na mapie, spiskowcy spotykają się w tajemnicy, carscy wysłannicy próbują śledzić ich każdy ruch. Obok tego kogoś wywożą na Sybir, ktoś dokonuje naukowych odkryć, a jeszcze ktoś inny próbuje zatuszować finansowe problemy. Ludzie właściwie zawsze tacy sami, tylko czasy inne. W cudzym domu to opowieść, której nie sposób określić jednym zdaniem czy wyrażeniem. Bo powiedzieć o tej książce, że jest powieścią historyczną, to zdecydowanie za mało. Nazwać ją romansem - wydaje mi się nieporozumieniem, spłyceniem problematyki. Nie jest to też kryminał czy powieść obyczajowa. To właściwe kompilacja tych wszystkich elementów, bez wyraźnej przewagi jednego. I świetnie - moim zdaniem.

Wątki i sytuacje są tak przeróżne, a bohaterowie tak liczni, że początkowo trudno się w tym odnaleźć. Jednak stopniowo karty zostają odkryte, historie się zazębiają, postaci przeplatają. Głównymi bohaterami tej rozbudowanej opowieści można nazwać chyba Luizę Sokołowską (polską Francuzkę lub francuską Polkę, która ucieka do ojczyzny ojca przed niechcianym małżeństwem i intrygami matki), Joachima Hallmanna (młodego naukowca, który próbuje znaleźć swoje miejsce na ziemi po odkryciu rodzinnych tajemnic), a także Dmitrija Szuszkina (radcę carskiego, który nienawidzi wszystkiego co polskie - do czasu, aż serce mu skradnie jedna niepokorna dziewczyna). Uczucie Luizy i Joachima wydaje się jednym z ważniejszych wątków, jednak dla mnie było jednym ze słabszych. Nieszczególnie uwierzyłam w tę miłość, wolałam ich perypetie, gdy żyli osobno - wtedy wydawali mi się zdecydowanie ciekawsi. Moją ulubioną postacią, a także postacią napędzającą rozwój wydarzeń jest Rozalia. Początkowo jawi się jako nieopierzone i głupiutkie dziewczątko, ale z czasem okazuje się, że to dziewczyna z niezwykłym charakterem, niebywałą odwagą i sercem na dłoni dla swoich przyjaciół. Gotowa odsprzedać duszę diabłu, byle pomóc bliskim. Jej moralność jest być może dyskusyjna, a poczynania kontrowersyjne, jednak to ona była dla mnie w tej powieści najważniejszą i najciekawszą osobowością.

Autorka bawi się tutaj czasem. Historia została zamknięta w ośmiu latach życia bohaterów i lata te przeplatają się na kolejnych stronach (raz mamy rok 1880, potem 1888, za chwilę 1884 itp.) Lubię ten zabieg, bo zmusza czytelnika do większego skupienia nad książką, do myślenia, do łączenia faktów, pobudza wyobraźnię. Niemniej szkoda, że tyle intrygujących wątków (jak chociażby ten początkowy, francuski wątek Luizy!), tyle świetnie poprowadzonych akcji, zostało ledwie zarysowanych. Czuję ogromny niedosyt po przeczytaniu tej książki, dlatego niesamowicie cieszy mnie obietnica, złożona przez Hannę Cygler na ostatniej stronie, że "ciąg dalszy może kiedyś nastąpi". Mam nadzieję!

Czasem sięgamy po konkretną książkę, bo zainteresował nas tytuł. Albo okładka. Albo opis z tyłu. Albo pierwsze zdanie. W przypadku tej książki wystarczyło mi jedno słowo, a nie miałam już żadnych wątpliwości, że "W cudzym domu" przeczytać muszę, jak i że będzie to czysta przyjemność. A słowo to brzmi… Cygler!

Hannę Cygler poznałam i polubiłam dzięki serii o Zosi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ta książka wzbudziła moje zainteresowanie już po pierwszych informacjach o jej powstaniu. Jak wiele osób - byłam mocno zdziwiona, że kobieta z rockową i zbuntowaną przeszłością, napisała książkę dla dzieci. Ale zdziwiona byłam tylko przez chwilę. Już od kilku lat przyglądałam się przemianom, jakie zachodziły w Agnieszce Chylińskiej. Jak dojrzewała, poważniała. Przeczytałam kilka wywiadów z artystką i nabrałam naprawdę wiele szacunku dla jej osoby. To niesamowite jak długą i niełatwą drogę przebyła, żeby znaleźć się właśnie w tym momencie. Momencie, gdy ma miłość, dzieci i chyba nareszcie życiową równowagę. A do tego napisała książkę dla dzieci, która stała się jesienno-zimowym hitem.

"Zezia i Giler" to opowieść o rodzinie Zezików, która mieszka w warszawskiej kamienicy. Zezia (a właściwie Zuzia, bo przezwisko nadał jej Giler, czyli Czarek) to rezolutna i bardzo bystra ośmiolatka, która jest dobrze ułożonym dzieckiem, świetnie się uczy, ma dużą wyobraźnię i zmysł obserwatora. Giler to jej pięcioletni brat - trochę inny od reszty dzieci, mający swoje dziwactwa, a właściwie mający swój świat, co może sugerować chorobę autystyczną, choć książka wprost o tym nie mówi. Są jeszcze rodzice - różni od siebie na każdy możliwy sposób, co w jednym z rozdziałów trafnie opisuje Zezia. Mama pracuje w banku, jest punktualna, odpowiedzialna, zapracowana i zawsze elegancka. Tata natomiast to artysta-rzeźbiarz, który pracuje w domu, nie lubi się stroić ani trzymać konwenansów. Ostatnim mieszkańcem domu Zezików jest kotka Łatka, zwana Idźstąd, gdyż ze względu na alergię Gilera jest wiecznie przeganiana.

Narrator książki jest co prawda trzecioosobowy, ale zdecydowanie patrzy na świat z perspektywy Zezi i nawet jej językiem ten świat opisuje. Właściwie brakuje tu jakiejkolwiek fabuły, gdyż cała koncepcja opiera się na wycinkach z życia bohaterów, mało ze sobą powiązanych. Są to niejako opisy, spostrzeżenia Zezi, a nie opowieść z ciągiem przyczynowo-skutkowym. Dostajemy więc szczegółową charakterystykę wszystkich członków rodziny, z dziadkami i Ciocią Zagranicą włącznie. Opis zwyczajów i tradycji. Znalazło się parę słów o sąsiadach Zezików, o pierwszej miłości Zezi czy jej najlepszej przyjaciółce. Wszystko opisane prostym językiem, z emocjonalnymi wstawkami (typu: "baaaaardzo", "strrrrrasznie") i nie zawsze udaną składnią. Połowę książki przeczytałam sobie na głos - bo w końcu w książkach dla dzieci ważne jest brzmienie - i w sumie czyta się dobrze, ale...no jakoś nie porywa. Brakuje mi tu czegoś, jakiegoś punktu zaczepienia, jakiegoś pomysłu na tą historię. Niewykluczone, że powstanie kolejna część z życia Zezików i może będzie ciekawsza. Bo ta niestety nie chwyciła mnie za serce. Owszem, parę razy uśmiechnęłam się pod nosem na wspomnienie własnego dzieciństwa czy przy okazji Zezinej uwagi na temat relacji między dorosłymi. Podobały my się określenia, które stawały się imionami, jak w przypadku wspomnianej już kotki, cioci czy także psów sąsiadów (Przestań i Przestań Do Cholery). I Zezię chyba nawet polubiłam, ale mam też poczucie, że słabo ją poznałam i pewnie dlatego ciężko się jakkolwiek przywiązać.

Obowiązkowo należy się parę słów na temat wydania. Książka jest wielkości zeszytu, posiada twardą, miłą w dotyku okładkę. Na pierwszym planie widoczna ładna, pastelowa Zezia. W środku książki znajduje się sporo ilustracji autorstwa Marka Bogumiła. Ma on miłą kreską, dobrze oddającą konkretne fragmenty. Mały zawód może niektórym sprawić fakt, że ilustracje są czarno-białe, ale akurat według mnie to żaden zarzut. "Zezię i Gilera" podzielono na trzynaście rozdziałów, każdy ma osobny tytuł i jest osobną treścią. Za atut należy bez wątpienia uznać dużą czcionkę, dzięki której mali czytelnicy mogą sami poznać rodzinę Zezików. No a dla szczęśliwców znajdzie się i niespodzianka - do wybranych egzemplarzy dołączono wodne tatuaże! W dzieciństwie uwielbiałam tatuaże, wiec myślę, że taki dodatek to nie lada gratka.

Wydaje mi się, że ta opowieść ma w sobie duży potencjał, szczególnie ze względu na bohaterów, którzy są całkiem ciekawi, mają niestandardowe rysy i czasami poplątane relacje. Wiele wątków można rozwinąć, warto też całości nadać bardziej przygodowy charakter, dodać dialogi. Jest fajna baza, jest fajna rodzina. Niemniej - entuzjastyczne wypowiedzi cytowane z tyłu okładki są moim zdaniem mocno przesadzone...

Ta książka wzbudziła moje zainteresowanie już po pierwszych informacjach o jej powstaniu. Jak wiele osób - byłam mocno zdziwiona, że kobieta z rockową i zbuntowaną przeszłością, napisała książkę dla dzieci. Ale zdziwiona byłam tylko przez chwilę. Już od kilku lat przyglądałam się przemianom, jakie zachodziły w Agnieszce Chylińskiej. Jak dojrzewała, poważniała. Przeczytałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z tą książką wiąże się całkiem zabawna historia. "Mama dookoła świata" pojawiła się w moim domu dość niespodziewanie, na krótko przed świętami. Prawdę mówiąc, to już zwątpiłam czy dotrze i nawet trochę o niej zapomniałam. Przesyłka więc mnie bardzo miło zadziwiła, ale i podsunęła do głowy pewien pomysł. Ja, jak to ja, zostawiłam kwestię prezentów na ostatnią chwilę. Wiedziałam, że moim dwóm bratowym podaruję książki, ale nie wiedziałam zbytnio - jakie. Więc gdy ujrzałam kolorową okładkę "Mamy dookoła świata" nie miałam już wątpliwości, że ten tytuł musi powędrować do Eweliny - świeżo upieczonej mamy. Pozostało jedynie książkę szybko przeczytać, zrobić notatki i spakować pod choinkę... Koniec końców świąteczna gorączka tak mi dała popalić, że książkę doczytywałam na godzinę przed kolacją wigilijną, siedząc pośrodku pobojowiska z prezentów, torebek, kokardek, słodyczy, etc. Ale dałam radę i nawet zrobiłam sobie dokładne notatki! Tylko że trochę smutno było się rozstawać z tak fajną książką. Ze mnie to jednak jest książkowy samolub... No ale czas, aby opowiedzieć parę słów o debiucie literackim Ofelii Grzelińskiej.

Samą autorkę na pewno wiele osób kojarzy ze znanej telewizji śniadaniowej, gdzie obecnie pracuje ona już przy trzecim cyklu reportaży. I właśnie reportaże z drugiego projektu - "Mama dookoła świata" - stały się przyczynkiem i podstawą do powstania książki. O ile w cyklu historii było dosyć sporo, ale ukazywano jest bardzo skrótowo, o tyle w książce ograniczono się do dziesięciu opowieści, ale szeroko przedstawionych i nierzadko pełnych emocji. Grzelińska zaprosiła do rozmowy kobiety z różnych zakątków świata. Kobiety, które wyjechały ze swoich ojczyzn za miłością. W większości miłością do Polaka. Kobiety, którym przyszło żyć w kraju o obcej kulturze, nieznanych tradycjach. Kobiety, które wychowują dzieci pod polskim niebem, ale próbują trzymać się rodzimych zwyczajów i przekazywać bliskim ukochaną kulturę. Podczas lektury poznajemy mamy z Japonii, Chin, Indii, Indonezji, Litwy, Armenii, Kuby, Norwegii, Filipin oraz Nowej Zelandii. Opowiadają nam o tym, jak wygląda okres ciąży w ich krajach, następnie poród, połóg i pielęgnacja dziecka. Dzielą się przesądami, zabobonami, radami, a nawet przepisami. Przybliżają najważniejsze święta dla rodziców i dziecka. Po prostu - ukazują, jak to jest być mamą w ich krajach.

To fascynujące, że zwyczaje związane z macierzyństwem potrafią być momentami tak kompletnie różne, żeby za chwilę przeciąć się ze sobą w którymś punkcie. To, co w jednym kraju zdaje się być kwestią niebywałą, w innym jest codziennością. Jak chociażby peeling dla noworodka w Indiach czy poranne trzymanie dziecka do góry nogami w Indonezji. Niesamowite bywają też przesądy - w Chinach zaleca się kobietom, aby nie kąpały się przez miesiąc, w Armenii kładzie się pod poduszkę dziecka nóż na dobry sen, a na Litwie nie kąpie się dzieci w niedzielę. I choć niektóre z tych zabobonów bywają zabawne i nie do końca zrozumiałe nawet dla samych zainteresowanych, to jednak w większości zostają zachowane. Bo jak mówią mamy - wolą wystawić się na chwilę śmieszności, niż ryzykować spokój i szczęście swojego dziecka. Bo przecież tradycja to tradycja, z nią się nie dyskutuje. Muszę przyznać, że bardzo polubiłam bohaterki tych opowieści. Wielokrotnie dawały mi powody do uśmiechu, wzruszenia czy refleksji. Naprawdę pięknie opowiadały o byciu mamami. I zrodził się we mnie ogromny szacunek dla wszystkich tych kobiet, ponieważ myślę sobie, że szalenie trudne musiało być dla nich przeżywanie tak ważnego czasu - jak ciąża i pierwsze chwile z maleństwem - z dala od własnej rodziny, kultury, ojczyzny.

Dziesiąty, ostatni rozdział (tej dobrze napisanej, ładnie wydanej i opatrzonej mnóstwem uroczych zdjęć) książki został poświęcony Nowej Zelandii. Autorka - Ofelia Grzelińska - wciela się w rolę jednej z bohaterek opowieści. Pomysł świetny i właściwie naturalny, wszak Grzelińska została mamą także z dala od własnego kraju i tradycji. Mała Jena urodziła się na drugiej półkuli, a jej pojawienie się na świecie okazało się dla mamy-dziennikarki bardzo inspirujące. Dzięki temu rozdziałowi książka zyskuje na autentyczności i szczerości. Pewnie nie jestem obiektywna (ale przecież być nie muszę) - biorąc pod uwagę mą słabość do dzieci, a szczególnie do ciągle maleńkiej chrześnicy - ale moim zdaniem to piękna i wzruszająca książka. Pokazuje, że choć kobiety na całym świecie wychowują swoje dzieci w różny sposób, to jednak jedno mają wspólne - miłość i pełne oddanie pociechom. Nieważny jest więc kolor skóry, religia czy język. Liczy się - po prostu - bycie dobrą mamą.

Z tą książką wiąże się całkiem zabawna historia. "Mama dookoła świata" pojawiła się w moim domu dość niespodziewanie, na krótko przed świętami. Prawdę mówiąc, to już zwątpiłam czy dotrze i nawet trochę o niej zapomniałam. Przesyłka więc mnie bardzo miło zadziwiła, ale i podsunęła do głowy pewien pomysł. Ja, jak to ja, zostawiłam kwestię prezentów na ostatnią chwilę....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pewnie jako studentka polonistyki powinnam wystrzegać się takich książek. Pewnie wypadałoby czytać tylko podniosłą literaturę, wielkie dzieła, wielkich twórców. Pewnie nie powinnam w gronie znajomych z roku przyznawać się do sympatii do romansów historycznych. Pewnie i tak, ale co mi tam. Lubię sobie czasem poczytać romanse. Lubię pobujać w obłokach. Lubię odpocząć od wymyślnej fabuły, misternej konstrukcji czy wielce poetyckiego/oryginalnego języka. Bo czasem wolę, żeby było prosto i zwyczajnie. Żeby dało mi chwilę wytchnienia i przyjemności. Żeby nie wywracało do góry nogami mojego światopoglądu i nie wstrząsało fundamentami mojego świata i wyobrażeń o nim. Nie. Czasem miło jest pozwolić poddać się książce, która może nie świadczy o mym wyrafinowanym guście, ale o jego zróżnicowaniu i braku ograniczeń. Ot i tyle!

Rosemary Rogers zabiera czytelników w niezwykłą podróż do Anglii i Rosji z początku XIX wieku. Pokazuje świat pełen intryg, zdrad, zbrodni, ale i...namiętności. Świat, w którym prawdziwa miłość pojawia się rzadko, a gdy już się pojawi, to trudno się do niej przyznać. Nawet przed samym sobą. Szczególnie tak hardemu człowiekowi jak Edmond, który nigdy nie pozwalał sobie na słabość bycia zakochanym. Do czasu aż poznał Briannę.

Historia oparta jest właściwie na dość klasycznym koncepcie, znanym choćby z telenowel. Stefan i Edmond to bracia bliźniacy, których z wyglądy odróżnić ciężko, ale charakterologicznie - nie sposób pomylić. Stefan z racji starszeństwa (o kilka minut) został w Anglii jako książę. Rządzi uczciwie, sprawiedliwie, jest człowiekiem spokojnym, ułożonym, budzącym ogólny szacunek i sympatię. Niestety bywa też naiwny. Edmond tymczasem mieszka w ojczyźnie matki - Rosji - gdzie dba o bezpieczeństwo cara. To mężczyzna bystry, przenikliwy, momentami bardzo ostry, ogromnie odważny, a do tego nie stroniący od różnych używek i korzystający aktywnie z wdzięków pięknych dam. I choć widać tu z początku stereotypowy podział na dobrego i złego brata, to na szczęście dalej okazuje się, że dla autorki nic nie jest wyłącznie czarne czy białe. Edmond bardzo kocha Stefana i gdy dociera do niego wiadomość o zagrożeniu życia brata - nie waha się ani chwili i wyjeżdża do Anglii. Tam wymyśla plan: zamierza udawać księcia, aby dorwać zamachowców. Nie spodziewa się jednak, że spotka po latach współtowarzyszkę dziecięcych zabaw, a dziś piękną, pociągającą, ale i temperamentą kobietę - Briannę. Nie spodziewa się, że to spotkanie zupełnie odmieni jego życie. Oczywiście początkowo będzie wmawiał sobie, że to tylko kolejna "zdobycz", ale szybko zrozumie, że to coś więcej...

Akcja biegnie wartko, dzieje się naprawdę dużo. Rosemary Rogers nie pozwala czytelnikowi nawet na moment nudy. Uczucie między głównymi bohaterami staje się coraz bardziej gorące, ale i bardziej skomplikowane (dość powiedzieć, że chętnie u swego boku widziałby Briannę sam Stefan!). Kwestia zamachów na życie księcia okazuje się o wiele bardziej złożona, niż Edmond początkowo zakładał, wskutek czego przyjdzie mu popłynąć do Rosji...oczywiście z niepokorną blond pięknością. Intrygująca fabuła (z historycznym tłem, ale nie wnikam czy historycznie poprawna czy ubarwiona - pewnie to drugie) to jeden z elementów, który przemawia za tą książkę. Drugim są moim zdaniem portrety bohaterów, szczególnie Edmonda. Widać jak ta postać ewoluuje na kolejnych stronach, jak odsłania coraz więcej. Z wierzchu twardziel, chwilami brutal, ale w środku - cierpiący i samobiczujący się chłopiec. I do tego piekielnie przystojny, jeśli wierzyć autorce. Cóż - wcale się nie dziwię Briannie, że miała problem z koncentracją w towarzystwie Edmonda.

Na zakończenie pozostaje chyba tylko dodać, że książkę czyta się bardzo szybko, jest napisana prostym językiem, ale ładnym. Osobiście nie czułam tych ubywających stron, a gdy dotarłam do ostatniego zdania - było mi nawet trochę smutno. Smutno, że to już koniec tej bajkowej i nierealnej historii pełnej intryg i namiętności.

Pewnie jako studentka polonistyki powinnam wystrzegać się takich książek. Pewnie wypadałoby czytać tylko podniosłą literaturę, wielkie dzieła, wielkich twórców. Pewnie nie powinnam w gronie znajomych z roku przyznawać się do sympatii do romansów historycznych. Pewnie i tak, ale co mi tam. Lubię sobie czasem poczytać romanse. Lubię pobujać w obłokach. Lubię odpocząć od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bo tak to już jest z tą miłością, że przychodzi wtedy, gdy najmniej się jej spodziewamy. I nieważne czy masz lat piętnaście, czy pięćdziesiąt - miłość to miłość. Działa bez zasad, czasem bez granic, przeważnie wbrew rozsądkowi. Addie i Brunonowi - głównym bohaterom "Tak to się kończy" - miłość się po prostu przytrafiła. Każde z nich było już po różnych życiowych przejściach, wszak ludzi czterdziesto- i pięćdziesięcioletnich nie można nazwać niedoświadczonymi podlotkami. Nie planowali tego związku, nie planowali takiego uczucia. Ale uczucie przyszło samo, zadomowiło się na dobre i zostało już do końca.

"Tak to się kończy" do debiutancka powieść Kathleen MacMahon - irlandzkiej dziennikarki telewizyjnej i radiowej. Akcja książki została umiejscowiona - co wcale nie dziwi - w Irlandii. Jest jesień 2008 roku, zbliżają się wybory w Stanach Zjednoczonych, a Bruno - były finansista, zagorzały zwolennik Baracka Obamy - postanawia tę wyborczą gorączkę przeczekać w ojczyźnie ojca, więc wyjeżdża do Irlandii. To pierwsza podróż mężczyzny do tej ziemi, dlatego pragnie podążyć śladami ojca, poznać jego rodzinę, bliskie mu miejsca i uzupełnić pełne luk drzewo genealogiczne. Addie okazuje się jego krewną, jednak na tyle dalekiego stopnia, że związek nie budzi kontrowersji. Kobieta przechodzi akurat trudny czas w życiu (rozstanie z poprzednim partnerem, osobisty dramat i utrata pracy), a do tego ma na głowie Hugh - ojca (i jego dwie ręce w gipsie) o charakterze co najmniej niełatwym.

Historia biegnie dość spokojnie, bohaterowie zakochują się w sobie coraz bardziej, Obama wygrywa wybory, Bruno nie wspomina o wyjeździe, Addie nie pyta. Gdzieś po drodze wychodzi na jaw kilka rodzinnych tajemnic, mówi się trochę o procesie wytoczonym Hugh, który jest lekarzem. I niby jest dobrze, ale w powietrzu od początku coś "wisi". Właściwie bardzo szybko czytelnik domyśla się, że nie będzie "happy endu". I rzeczywiście - po przewróceniu ostatniej strony zaskoczenia nie ma. Bo to prawdę mówiąc zupełnie prosta opowieść. Całkowicie przewidywalna. Ładnie została ukazana miłość ludzi dojrzałych, ale - jak dla mnie - bez większych wzruszeń. Zakończenie powinno pewnie mnie skłonić do uronienia choć jednej łzy, jednak nic podobnego nie miało miejsca. Może po prostu zbyt wiele o podobnych zakończeniach słyszymy w życiu codziennym? Może gdyby była to historia na faktach? Kto wie. Główni bohaterowie w moim odczuciu są dosyć bezbarwni, nijacy. Za najciekawszą postać (posiadającą skrajny charakter, kryjącą najwięcej tajemnic, budzącą różne emocje) należy uznać Hugh. Osobiście przywiązałam się do niego i do Loli - ukochanej suczki Addie. Czuję też niedosyt w kwestii drzewa genealogicznego, którym zajmował się Bruno. Naprawdę liczyłam na jakieś spektakularne odkrycie, a mam wrażenie, że ten wątek jakoś tak się rozmył...

Mimo wszystko uważam, że to całkiem ciekawa książka. Taka w sam raz na długie jesienno-zimowe wieczory. Być może ze mną jest jakiś problem i chwilowo trudno mi się wzruszyć (chociaż ostatnio wzruszyłam się na końcówce filmu "Sposób na teściową"...), a dla kogoś innego "Tak to się kończy" może kryć mnóstwo powodów do wzruszeń i wzbudzić niezwykłe emocje. Niemniej należy podkreślić, że książka została bardzo dobrze napisana - ładnym językiem, czyta się ją z prawdziwą przyjemnością. Narracja jest trzecioosobowa, a kolejne akapity pozwalają patrzeć na akcję z perspektywy poszczególnych postaci i poznać ich myśli oraz uczucia. Lubię takie dopracowane lektury, w których słowo traktuje się z szacunkiem, a historia przez to wręcz płynie.

Bo tak to już jest z tą miłością, że przychodzi wtedy, gdy najmniej się jej spodziewamy. I nieważne czy masz lat piętnaście, czy pięćdziesiąt - miłość to miłość. Działa bez zasad, czasem bez granic, przeważnie wbrew rozsądkowi. Addie i Brunonowi - głównym bohaterom "Tak to się kończy" - miłość się po prostu przytrafiła. Każde z nich było już po różnych życiowych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Za każdym razem, gdy sięgam po kolejną pozycję z twórczości sióstr Bronte lub Jane Austen, odczuwam ogromną radość. Radość, którą można porównać z powrotem w stare, dobrze nam znane i przyjazne miejsce. Przy tych dziewiętnastowiecznych historiach odpoczywam, zapominam o realnych troskach, uspokajam się. Ich szczególny rytm pomaga w wyciszeniu się. I choć jeden tytuł zachwyca mnie bardziej, a drugi mniej - to do każdego mam ogromny sentyment. Postanowiłam sobie już jakiś czas temu, że przeczytam całą bronteowską i austenowską twórczość oraz stopniowo zapełnię nią biblioteczkę, aby kiedyś móc do tych historii powrócić. Wtedy wystarczy, że podejdę do półki i ściągnę z niej wybrany tytuł. Na przykład "Profesora", którego ostatnią stronę niedawno przewróciłam...

"Profesor" to debiutancka powieść najstarszej z sióstr Bronte - Charlotte. Utwór został wydany po śmierci autorki, natomiast polskojęzycznym czytelnikom dane było się z nim zapoznać dopiero w 2012 roku. Dla mnie było to piąte spotkanie z twórczością znanego rodzeństwa i od razu szczerze przyznam, że wysoka pozycja "Wichrowych Wzgórz" Emily Bronte oraz "Lokatorki Wildfell Hall" Anne Bronte w mym własnym odczuciu pozostaje niezachwiana. W "Profesorze" historia jest mniej ciekawa niż bym oczekiwała, postaci nieco papierowe, pełne stereotypów, a wątek miłosny - trochę naciągany. Nie zmienia to jednak faktu, że czytałam tę książkę z niemałą przyjemnością i cieszę się, że mam ów tytuł w swych zbiorach. Zdaję sobie sprawę, że był to debiut Charlotte i poza tym - jako brontemaniaczka - mam dla moich ulubionych autorek wiele wyrozumiałości.

Głównym bohaterem książki uczyniła pisarka - co ciekawe - mężczyznę. William Crimsworth to młody człowiek, który szuka swojego miejsca w świecie. Nie wie za bardzo, co chce robić. Nie ma też oparcia w rodzinie, bo rodziców stracił w dzieciństwie, wujowie odwrócili się od niego po odrzuceniu oferty pracy i zamążpójścia, a starszy brat, do którego udaje się pełen nadziei - okazuje się oschłym, despotycznym i nieczułym człowiekiem. Znajomość z niezwykle cynicznym, ale i pomocnym jegomościem o nazwisku Hunsden okazuje się dla bohatera przepustką do lepszego życia. Wyjeżdża do Brukseli, gdzie otrzymuje posadę nauczyciela języka angielskiego w szkole dla chłopców i sąsiedniej szkole dla dziewcząt. Przełomowym momentem stanie się dla niego spotkanie z Frances Evans Henri - skromną i wrażliwą uczennicą o angielsko-szwajcarskich korzeniach. Między tym dwojgiem zacznie się rodzić powoli uczucie - troszkę mdłe, pozbawione porywów i rumieńców. Ale jak mamy wierzyć - prawdziwe.

Tak się akurat złożyło, że jestem w trakcie czytania biografii poświęconej rodzinie Bronte - "Na plebanii w Haworth" Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Czytam sobie niespiesznie, mniej więcej po rozdziale dziennie. Lektura jest w moim odczuciu fantastyczna - to znakomite uzupełnienie twórczości trójki pisarek. Gdy zaczynałam "Profesora", to byłam świeżo po zapoznaniu się z brukselskim etapem w życiu Charlotte i Emily - a w szczególności Charlotte. Debiut najstarszej siostry zawiera autobiograficzne wątki, które są (w pewnym stopniu oczywiście) odzwierciedleniem jej przeżyć na Starym Kontynencie. Przeżycia te silnie odcisnęły się na jej zdrowiu, jak i twórczości. Mówiąc wprost - autorka przeszła zawód miłosny. Obdarzyła uczuciem swego nauczyciela, który był mężem kierowniczki szkoły; szkoły, w której przyszło jej się uczyć, a potem pracować. Postać Crimsowortha nawiązuje więc do profesora Hegera, którego Charlotte idealizowała. Mademoiselle Reuter (szefowa pensji dla dziewcząt) to odpowiednik żony Hegera - zdemonizowany w oczach autorki. Natomiast skromna Frances Henri miała posiadać cechy samej Charlotte. Wiedząc to wszystko jeszcze przed przystąpieniem do czytania, miałam nadzieję na jakąś kontrowersyjną i łamiącą konwenanse historię. Niestety dostałam dość powierzchowną opowieść, a jedynym bohaterem, który wzbudził moją sympatię, był niezastąpiony cynik i prześmiewca - Hunsden.

Na koniec pozostaje mi dodać, że "Profesora" czyta się szybko - oczywiście tym, którzy lubią podobny styl. Niektóre fragmenty były co prawda przydługawe i przynudnawe, ale mnie to jakoś szczególnie nie raziło. Książka (jak i wszystkie poprzednie, które miałam szansę przeczytać) jest pięknie wydana, za co ukłon w stronę Wydawnictwa MG. Charlotte Bronte zdążyła napisać najwięcej powieści z całej trójki sióstr-pisarek. Póki co jednak - nie będzie moją ulubioną siostrą. Ale ma jeszcze szansę to zmienić, gdyż przede mną "Shirley" oraz "Villette". Nie mogę się doczekać!

Za każdym razem, gdy sięgam po kolejną pozycję z twórczości sióstr Bronte lub Jane Austen, odczuwam ogromną radość. Radość, którą można porównać z powrotem w stare, dobrze nam znane i przyjazne miejsce. Przy tych dziewiętnastowiecznych historiach odpoczywam, zapominam o realnych troskach, uspokajam się. Ich szczególny rytm pomaga w wyciszeniu się. I choć jeden tytuł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

A więc dobrze, nie będę owijać w bawełnę. Przyznaję się - jestem zdeklarowaną fanką Emily Giffin. Każda jej kolejna książka to dla mnie wielkie wydarzenie i wielka radość. Mam wszystkie na swojej półce. Przeczytałam je przeważnie w jeden wieczór (i noc), gdyż jak już zaczęłam, to po prostu nie mogłam się oderwać. To stała tendencja i nie poradzę nic na to, że z taką łatwością poddaję się historii wymyślonej przez autorkę. Może to i są babskie czytadła (zdaniem niektórych nie najwyższych lotów, z czym się zupełnie nie zgadzam!), może nawet chwilami bardzo nierealne i może nie zmienią czyjegoś życia. Dla mnie są jednak zawsze ogromną przyjemnością, odnajduję w nich siebie, swoje dylematy, lęki oraz wątpliwości (mimo kompletnie innych realiów), dostaję odpowiedzi, których szukałam. A to za sprawą niezwykłej zdolności autorki - wnikania w kobiecy umysł i serce. Zdanie z okładki: "Nikt nie rozumie Cię lepiej, niż Emily Giffin" brzmi może banalnie, ale w moim przypadku często się potwierdza. Niemniej podkreślam - to subiektywne odczucie i zrozumiem, jeśli komuś z giffinowskim klimatem będzie nie po drodze.

"Pewnego dnia" wyróżnia się na tle poprzednich książek tym, że najważniejsza okazuje się tu nie relacja damsko-męska i różne miłosne zawirowania (które oczywiście też się pojawiają), a relacja między matką i córką. Marianne była złotym dzieckiem, ukochaną jedynaczką, z zaplanowaną przyszłością, wielkimi ambicjami i równie wielkimi możliwościami. Jedna, upalna noc wywróci jej życie do góry nogami. Krótko przed studiami dziewczyna zajdzie w ciążę, urodzi dziecko, odda je do adopcji. Wszystko w sekrecie przed całym światem. Osiemnaście lat później będzie już uznaną producentką i scenarzystką, mieszkającą w pięknym apartamencie na Upper East Side, spotykającą się z przystojnym, bogatym i sławnym mężczyzną. I nagle w tej bajce pojawia się Kirby - pełnoletnia córka Marianne, która postanowiła odszukać biologiczną matkę. Sekret wychodzi na jaw. Czy bohaterowie poradzą sobie z jego ciężarem?

Giffin zastosowała w najnowszej książce zabieg znany z jej poprzednich utworów. Rozdziały naprzemiennie nazwano imionami głównych bohaterek, a narracja i perspektywa zostały podwojone. Ja bardzo lubię ten właśnie zabieg, bo pozwala spojrzeć na problem szerzej, a oddanie głosu obu stronom wydaje się zawsze cenne. Autorka pozwala mówić swoim postaciom o wszystkim, co je trapi i boli. Dlatego nie dialogi rządzą powieściami amerykańskiej pisarki, a właśnie swobodnie pojęte "wypowiedzi wewnętrzne" - wspominanie, analizowanie, przeżywanie. Czytałam kiedyś książkę, która opierała się w większości na dialogach i pamiętam, że miałam jakieś poczucie pustki w tej historii. W utworach Emily Giffin owej pustki nie znajduję.

Na koniec jedynie dodam, że "Pewnego dnia" czytało mi się świetnie. Stylowi i językowi autorki chyba nie można nic zarzucić (ani polskiemu tłumaczeniu). Bohaterowie są barwni, historia wciągająca, a zakończenie otwarte. Co prawda ta książka nie stanie się moją ulubioną w twórczości Giffin - mimo wszystkich zalet "czegoś" mi brakowało... Czego? Nie umiem powiedzieć. Może właśnie tego bardziej rozbudowanego wątku miłosnego (niepoprawna romantyczka się we mnie odzywa...)? W każdym razie - naprawdę miło spędziłam czas przy czytaniu tej książki i teraz czekam na kolejną!

A więc dobrze, nie będę owijać w bawełnę. Przyznaję się - jestem zdeklarowaną fanką Emily Giffin. Każda jej kolejna książka to dla mnie wielkie wydarzenie i wielka radość. Mam wszystkie na swojej półce. Przeczytałam je przeważnie w jeden wieczór (i noc), gdyż jak już zaczęłam, to po prostu nie mogłam się oderwać. To stała tendencja i nie poradzę nic na to, że z taką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie mam siostry. Nie mam też (ani nie miałam nigdy) w związku z tym żadnych kompleksów czy żalów do rodziców. Mam za to dwóch starszych braci, na których mogę zawsze polegać. Teraz, gdy jesteśmy już wszyscy tak beznadziejnie dorośli, to cenią sobie taki układ. Ale gdy wracam wspomnieniami do dzieciństwa, widzę różne obrazy - braci, którzy mieli własne tajemnice, braci trzymających mnie na (normalny w tym wieku) chłopięcy dystans (bo byłam dziewczyną, do tego siostrą i - o zgrozo! - młodszą), a nawet jednego brata, który na ulicy przy kumplach udawał, że mnie nie zna. No teraz się z tego śmieję, ale wierzcie mi - wtedy nie było mi do śmiechu. I czasem tęskniłam za siostrą, której nie miałam. Bo koleżanki, to jednak nie to samo. I gdy czytałam "Małe kobietki", to wróciły do mnie te odczucia i zazdrościłam trochę bohaterkom tej ich siostrzanej więzi. Tych zabaw, przygód, oparcia.

Książka autorstwa Louisy May Alcott należy do klasyki amerykańskiej literatury. Została wydana w drugiej połowie XIX wieku i opowiada historię współczesnego (na tamte czasy) rodzeństwa. Bohaterkami są cztery siostry: Meg - najstarsza, najpoważniejsza, najbardziej odczuwająca finansowe niedostatki rodziny; Jo - nieco zwariowana, posiadająca wiele chłopięcych cech (często żałuje, że nie urodziła się chłopcem), młoda pisarka; Beth - nieśmiała, bardzo wrażliwa, uzdolniona muzycznie oraz Amy - najmłodsza z sióstr, "artystka", trochę zarozumiała i samolubna, ale i pocieszna (ma talent do przekręcania trudnych słów). Dziewczynki mieszkają razem z matką (Panią March, zwaną przez nie "mamisią" - trochę mnie raziło w oczy to zdrobnienie) i pomocą domową Hanną. Ukochany ojciec bierze udział w wojnie secesyjnej. Dom Marchów jest ubogi, ale pełen miłości, ciepła i rozsądku. Dziewczynki zaprzyjaźniają się z mieszkającym w sąsiedztwie chłopcem (Laurie) i jego bogatym dziadkiem. "Małe kobietki" to mniej więcej rok z życia bohaterów - w tym czasie dużo się wydarzy. Znajdą się momenty radosne, zabawne, ale i smutne, wzruszające, niemal tragiczne. Na kartach książki można zaobserwować zmiany, jakie zachodzą w dzieciach, a także dorosłych.

Najbardziej polubiłam szaloną Jo. Podobał mi się jej temperament i pisarskie zacięcie. To odważna dziewczynka, która walczyła z konwenansami, wykraczała jakby poza czasy, w których przyszło jej żyć. Widać w niej rysy feministyczne. Na uznanie zasługuje jej heroiczny czyn - ścięcie pięknych włosów - którego się podjęła, aby pomóc rodzinie w trudnym momencie. Moim zdaniem ta książka niesie w sobie wiele uniwersalnych myśli, które i dziś mogą być cenne dla młodych dziewcząt. Jasne - wtedy był inny świat, inne metody wychowawcze, innych cech i umiejętności wymagano od kobiet. Ale wartości, o których pisze autorka są i dziś ważne: rodzina, miłość, troska, szacunek do siebie i ludzi, zaufanie, wybaczenie. To naprawdę mądra opowieść, a do tego zabawna i ciągle aktualna. Napisana lekkim językiem, przystępnym dla współczesnego czytelnika, nawet młodego. Żałuję, że nie przeczytałam jej jakieś dziesięć lat temu, gdy byłam w podobnym wieku do bohaterek...

Mimo że już dawno temu ta książka trafiła na moją "listę" (czyli listę książek, które muszę w ciągu życia przeczytać), to dopiero teraz dowiedziałam się, że powstały kolejne części! A więc przede mną jeszcze: "Dobre żony", "Mali mężczyźni", "Chłopcy Jo". Niesamowicie się cieszę na ponowne spotkanie starych znajomych. Ciekawa jestem, jak im się życie poukłada? Najbardziej intryguje mnie tytuł ostatniej części!

Nie mam siostry. Nie mam też (ani nie miałam nigdy) w związku z tym żadnych kompleksów czy żalów do rodziców. Mam za to dwóch starszych braci, na których mogę zawsze polegać. Teraz, gdy jesteśmy już wszyscy tak beznadziejnie dorośli, to cenią sobie taki układ. Ale gdy wracam wspomnieniami do dzieciństwa, widzę różne obrazy - braci, którzy mieli własne tajemnice, braci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Uwielbiam jesień. I wcale nie mam tu na myśli złotej, pięknej jesieni, gdzie drzewa zachwycają kolorami, a nieśmiałe słońce całuje policzki. Nie, ja najbardziej lubię taką jesień, gdy za oknem hula wiatr, deszcz rytmicznie stuka o szyby, a świat wygląda nieco ponuro. Bo właśnie wtedy czyta mi się najlepiej. Ciepłe skarpety, wielki koc, kubek gorącej herbaty, klimatyczne światło (nie znoszę czytać przy mocnym świetle, bo kojarzy mi się z nocną nauką do sesji egzaminacyjnej) oraz koniecznie jakaś magiczna historia. Wtedy zapominam o wszystkim co złe i przykre, i przenoszę się w inny wymiar.

Bo właściwie wcale nie planowałam czytać tej książki już teraz. Kupiłam ją okazyjnie na promocji w pewnym supermarkecie (za 6,99zł!) i odłożyłam "na później", wszak miałam zacząć przygotowania do egzaminu z literatury angielskiej i przeczytać "Władcę much" Goldinga. Jednak tego sobotniego popołudnia było tak ponuro, tak szaro, tak deszczowo i tak przez to pięknie, że czułam w środku potrzebę cudownej historii miłosnej. Czasem nachodzą mnie podobne nastroje i jeśli nie goni mnie czas, to chętnie się im poddaję. I nigdy tego nie żałuję. Dzięki "Zaklętym w czasie" przeżyłam cudowny weekend, który pozwolił mi na chwilę odetchnąć od przyziemnych spraw. Czytałam tę książką tylko z przerwami na spanie, jedzenie itp. Zupełnie zatraciłam się w tej historii, czyli dokładnie tak, jak lubię najbardziej w te jesienne, deszczowe wieczory.

"Zaklęci w czasie" to debiut literacki Audrey Niffenegger. Książka funkcjonuje w Polsce pod kilkoma tytułami, zaś tytuł oryginalny to The Time Traveler's Wife. Autorka na tych kilkuset stronach utkała niezwykłą opowieść o miłości, o czekaniu, o przeznaczeniu. Głównymi bohaterami są Clare i Henry. Poznali się, gdy ona miała 6 lat, a on 36. Ich pierwsza randka natomiast odbyła się, gdy ona miała 20 lat, a on 28. Jak to możliwe? Henry podróżuje w czasie. Jest to rzadkie, nie odkryte jeszcze zaburzenie genetyczne, które sprawia, że w jednej chwili mężczyzna znika, zostawiając po sobie jedynie kupkę ubrań, a następnie pojawia się w swej przeszłości lub przyszłości. Zawsze nagi, dlatego musi szybko zorganizować sobie strój, co często zmusza go do łamania prawa. Podczas jednej takiej podróży ląduje na Łące - ulubionym miejscu zabaw i kryjówek małej Clare. Tym samym trafia do swej przyszłości. Gdy spotka dwudziestoletnią Clare to ona go pozna, bo ich znajomość będzie ważną częścią jej przeszłości. A więc przeszłość i przyszłość spotkają się w teraźniejszości, gdzie dwójka zakochanych ludzi, będzie próbowała żyć normalnie mimo niestandardowej sytuacji.

Książka została podzielona na rozdziały, każdy opatrzono stosownym tytułem. Do tego owe rozdziały podzielono na "sceny", a dzięki dopiskom autorki czytelnik zostaje zawsze dokładnie poinformowany o dacie i wieku bohaterów. Początkowo nie mogłam tego wszystkiego ogarnąć. Czułam się trochę przytłoczona tymi datami, tym mieszaniem czasów i wieków postaci. Ale stopniowo zaczęło mi się wszystko układać i czułam już tylko ogromny podziw dla pani Niffenegger za tak jednocześnie pokręcone, i uporządkowane przedstawienie akcji. Najciekawsze według mnie momenty to te, gdy Henry-dorosły wraca do przeszłości i rozmawia ze swoją drugą, młodszą wersją. Równie intrygujące były chwile, gdy do Henry'ego w teraźniejszości odzywa się przyszłość i pojawia się starsza wersja bohatera, a więc ta, w której zakochała się Clare. Ach, doprawdy niezwykła jest to historia i po prostu nie da się jej ująć w kilku zdaniach. Czyta się błyskawicznie. Podczas lektury doświadczyłam różnych uczuć - i się pośmiałam, i się pozłościłam, i sobie popłakałam. Jedyny mały zawód to zakończenie, które według mnie mogło być lepsze, ciekawsze, z bardziej podkręconym napięciem. Książka doczekała się realizacji filmowej, ale nie zdążyłam jeszcze jej obejrzeć. Na pewno jednak zrobię to niedługo, bo jestem bardzo ciekawa zderzenia własnych wyobrażeń z wyobrażeniami reżysera. Gorąco polecam wszystkim tę książkę!

Uwielbiam jesień. I wcale nie mam tu na myśli złotej, pięknej jesieni, gdzie drzewa zachwycają kolorami, a nieśmiałe słońce całuje policzki. Nie, ja najbardziej lubię taką jesień, gdy za oknem hula wiatr, deszcz rytmicznie stuka o szyby, a świat wygląda nieco ponuro. Bo właśnie wtedy czyta mi się najlepiej. Ciepłe skarpety, wielki koc, kubek gorącej herbaty, klimatyczne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Do czytania tej książki przystępowałam z niemałymi oczekiwaniami, wszak wcześniej zapoznałam się ze znakomitą "Lokatorką Wildfell Hall", która na długo pozostanie w mojej pamięci. Anne Bronte w swym krótkim życiu zdążyła napisać dwie powieści, a "Agnes Grey" była tą debiutancką(inspirowaną osobistymi przeżyciami autorki). Właściwie to wiele wyjaśnia, bo jest to powieść mniej rozbudowana, mniej wnikliwa i (co nie trudno zauważyć) o ponad połowę krótsza od "Lokatorki..." A szkoda, bo potencjał w tej historii był ogromny. Niemniej czytałam "Agnes Grey" z przyjemnością, gdyż dzięki niej mogłam po raz kolejny przenieść się do dziewiętnastowiecznej Anglii...

Tym razem dane mi było bliżej zapoznać się z cieniami i blaskami profesji guwernantki. No dobrze - głównie cieniami. Agnes to osiemnastoletnie dziewczę, młodsza córka pastora Grey'a, która postanawia wyprowadzić się z domu i podjąć pracę jako guwernantka. Z jednej strony dziewczyna pragnie wspomóc finansowo rodzinę, a z drugiej - rozpiera ją chęć przygód, poszerzania horyzontów oraz ogromne pragnienie niezależności. Praca guwernantki była jedyną właściwie, jaką mogła podjąć niezamężna kobieta bez narażania się na krytykę innych. Teoretycznie guwernantki szanowano. Nie były przecież służącymi, a wykształconymi, dobrze wychowanymi kobietami, które sprawowały pieczę nad kształceniem panien i paniczów z zamożnych domów. W praktyce jednak bywało zgoła inaczej...

Agnes bardzo szybko przekonuje się, jak naiwne były jej wszystkie wyobrażenia o pracy guwernantki. Wychowana w domu pełnym zrozumienia, miłości i posłuszeństwa nie może początkowo uwierzyć, że dzieci potrafią być tak okrutne, tak niegrzeczne, tak fałszywe, a rodzice tak pobłażliwi, ślepi i nierozsądni. Dziewczyna robi wszystko, co w jej mocy, aby wpoić w swoich podopiecznych uczucia pokory, wdzięczności, wstydu czy miłości, jednak bez skutku. Ciężko zyskać jej posłuch, skoro rodzice albo dzieciom pobłażają, albo widzą tylko ich fałszywą, wygładzoną maskę. Pierwszą rodzinę opuszcza Agnes dość szybko, w drugiej natomiast opiekuje się dziećmi starszymi, potem już dojrzewającymi pannami. Praca tu okaże się dla panny Grey jeszcze trudniejsza, ale nie ze względu na trudniejszych podopiecznych, a na uczucia, które w niej samej zaczną się rodzić.

Fragmenty o wychowywaniu dzieci w dziewiętnastowiecznej (zamożnej części) Anglii przyprawiały mnie momentami o gęsią skórkę. Rodzice praktycznie zaraz po pojawieniu się dziecka na świecie oddawali je w opiekę piastunkom, nianiom, potem guwernantkom. Takie dzieciaki rosły z dala od miłości rodzicielskiej, mamę i tatę widywały tylko przez parę chwil w ciągu dnia, gdy ci łaskawie wyrazili na to chęć. Uczyły się więc szybko, że wystarczy przez ten krótki czas być idealnymi i kochanymi dziećmi, aby zamydlić rodzicom oczy i bezkarnie poniżać biedniejszych. Takie dzieci wyrastały potem na bezdusznych i bezrozumnych egoistów, którym wydawało się, że mogą każdego kupić i każdy powinien być wdzięczny za choćby krótkie spojrzenie. Oczywiście - trochę generalizuję, ale z wielu książek, które zdążyłam przeczytać, taki właśnie wyłania mi się obraz. I prawda jest taka, że i dziś można spotkać podobne modele wychowania. Ludzie popełniają podobne błędy także współcześnie - wciąż zabiegani za mnożeniem majątku, za karierą, za sukcesem zapominają o tym, co najważniejsze. Próbują kupić miłość swoich dzieci, prezentami wynagradzać nieobecność. Ale to złudne myślenie i niestety owocuje kolejnymi materialistami w tym okrutnie materialistycznym świecie.

"Agnes Grey" to naprawdę ciekawa książka, która zmusza do refleksji nad życiem, nad rodzicielstwem, nad wartościami... Czytało mi się ją dobrze i dała mi wiele przyjemności, ale żałuję bardzo, że autorka nie pokusiła się o rozbudowanie historii, rozwinięcie wątków. Bo mi tego angielskiego klimatu nigdy za wiele.

Do czytania tej książki przystępowałam z niemałymi oczekiwaniami, wszak wcześniej zapoznałam się ze znakomitą "Lokatorką Wildfell Hall", która na długo pozostanie w mojej pamięci. Anne Bronte w swym krótkim życiu zdążyła napisać dwie powieści, a "Agnes Grey" była tą debiutancką(inspirowaną osobistymi przeżyciami autorki). Właściwie to wiele wyjaśnia, bo jest to powieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W ubiegłym roku niespodziewanie przyszła do mnie książka "Sklepik z niespodzianką. Bogusia" Katarzyny Michalak. Była to wygrana w konkursie, o którym dawno zapomniałam. Ba, nawet nie dostałam informacji, że udało mi się wygrać, więc radość była tym większa. Wtedy też za sprawą "Sklepiku..." po raz pierwszy miałam okazję spotkać się z twórczością pani Kasi. Bardzo polubiłam Pogodną i jej mieszkańców, i z niecierpliwością wyczekiwałam drugiego tomu serii z kokardką. Czekać musiałam bez mała rok, ale doczekałam się! Było warto. I...teraz znowu czekam. Na "Lidkę".

Druga część "Sklepiku z niespodzianką" została poświęcona Adeli - energicznej, zaangażowanej społecznie oraz niezależnej finansowo i życiowo kobiecie około czterdziestki. Czytelnik poznaje bliżej tę niezwykłą bohaterkę, odkrywa jej dramatyczną historię i powody, dla których obecnie jest tak twarda, a momentami wręcz ostra. Mimo zabiegających o nią mężczyzn, mimo marmurów w łazience i jaguara przed domem Adela jest po prostu nieszczęśliwa. Dlaczego? Trochę dlatego, że stare rany wciąż odzywają się w jej sercu, trochę dlatego, że codziennie spotyka ludzi, którzy przywołują koszmary z przeszłości, ale przede wszystkim dlatego, że nie pozwala sobie na miłość. Boi się słabości, którą miłość przynosi. Ale przecież tak nie musi być. I być może okaże się, że dramatyczna diagnoza lekarska stanie się dla pani radnej nowym początkiem?

W Pogodnej dzieje się dużo. Powrót zaginionej żony Wiktora - Anny Potockiej - burzy spokój mieszkańców. Na wierzch wychodzą długo skrywane tajemnice. Odzywają się stare urazy. Dobre przyjaciółki będę skakać sobie do gardeł, a dawni wrogowie nawiążą wątłą nić porozumienia. Okazuje się nagle, że nawet osoby uważane za nieskazitelne, mają jakąś rysę na sumieniu. Nikt nie jest tu czarny ani biały i to jest silnie zaakcentowane przez autorkę. Każdy z bohaterów, jak każdy normalny człowiek - ma cechy, z których może być dumny, ale i cechy, których czasem jest wstyd przed samym sobą. Takie małe miasteczko, a tak wiele emocji...

Książka została napisana podobnie jak poprzednia część, a więc znajdzie się tu kilka różnych narracji. Historia biegnąca tu i teraz opisana za pomocą wszechwiedzącego narratora trzecioosobowego, do tego opowieści Adeli, których z zapartym tchem wysłuchują przyjaciółki podczas wieczornych spotkań, przemyślenia Adeli, które są zarezerwowane tylko dla niej (pełne wspomnień i refleksji) oraz kartki z kajetu pani Krystyny - nieżyjącej już cioci Adeli (przepisy na kąpiele i zerwistresy, czyli dzisiejsze peelingi pobudzają wyobraźnię!). Wszystko ze sobą gra, nic tu nie zgrzyta. Czyta się błyskawicznie, raz z uśmiechem na twarzy, raz ze łzami w oczach. Jak to w życiu. Bo przecież Kasia Michalak pisze życiowe książki.

W ubiegłym roku niespodziewanie przyszła do mnie książka "Sklepik z niespodzianką. Bogusia" Katarzyny Michalak. Była to wygrana w konkursie, o którym dawno zapomniałam. Ba, nawet nie dostałam informacji, że udało mi się wygrać, więc radość była tym większa. Wtedy też za sprawą "Sklepiku..." po raz pierwszy miałam okazję spotkać się z twórczością pani Kasi. Bardzo polubiłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

No i nadeszło długo oczekiwane spotkanie ze starymi znajomymi. Bo właśnie tak myślę o bohaterach serii Hanny Cygler. Za przyczyną książki "Przyszły niedokonany" po raz trzeci stałam się podglądaczem życia Zosi Knyszewskiej. Po przeczytaniu dwóch poprzednich części - "Trybu warunkowego" i "Deklinacji męskiej/żeńskiej" - miałam już wyrobione zdanie na temat twórczości autorki, a także znałam swoje odczucia wobec tej historii i jej bohaterów. Doskonale wiedziałam, czego się spodziewać i nic mnie właściwie nie zaskoczyło. Ale przecież wcale nie chciałam, żeby mnie zaskakiwano. Chciałam po prostu dowiedzieć się - co dalej?

A dalej działo się sporo, wszak "Deklinacja męska/żeńska" zakończyła się dość dramatycznie. Zdradzona Zosia uciekła od męża i od stolicy, aby odnaleźć wewnętrzny i zewnętrzny spokój w rodzinnym Gdańsku. I jak to u Hanny Cygler bywa - wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko. Zosia poznała niezwykłego mężczyznę, który (po niezbyt dobrym pierwszym wrażeniu) oczarował ją zupełnie. Franek zadziwił kobietę niezłomnością zasad, dobrym sercem, oddaniem bliskim. A także ogromną wyobraźnią i biznesowym wyczuciem. I ten biznes wchłonął główną bohaterkę, która postanowiła pokazać (chyba najbardziej byłemu mężowi), na co ją stać. Została wspólnikiem Franka i jego przyjaciela Władka. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki czytelnik obserwuje powstawanie coraz to nowych inwestycji - na początek restauracji i hotelu. Zosia odnajduje się w nowej roli znakomicie. Czuje się pewna siebie i niezależna. Czy uda jej się nareszcie odnaleźć ten upragniony spokój? Właściwie tak, ale droga do niego będzie wyboista...

Zbliża się powoli nowe tysiąclecie, a życie niektórych bohaterów tej historii zmienia się diametralnie. Ktoś się zaręcza, ktoś inny rozwodzi. Młodzi dorastają i idą na studia, starsi wciąż próbują się wyleczyć ze starej miłości lub zawalczyć o nią. Bardzo spodobało mi się to, że autorka poświęciła sporo miejsca na przeżycia młodych (w poprzednich częściach wręcz dzieciaków) - Rafała (brata Zosi), Krzysia (syna Witka) i Weroniki (córki Marcina i Aliny). Historia zatoczyła trochę koło, bo właśnie ci młodzi doszli do wieku, w którym byli główni bohaterowie pierwszej części serii. Miło jest obserwować, jakie zmiany pozachodziły w tych dzieciakach, na kogo wyrośli.

Nie można odmówić autorce pomysłowości, bo rzeczywiście dostarczyła czytelnikom w trzeciej części wiele emocji, a bohaterów wystawiła na wiele prób. Książka mnie wciągnęła i przeczytałam ją praktycznie bez odrywania się. Nie opuszczało mnie jednak przez cały czas jakieś dziwne wrażenie, że tym razem chyba za bardzo poniosła panią Cygler wyobraźnia. Zbyt piękne i gładkie wydawało się to biznesowe tło. Utopia wręcz. Niemniej podczas czytania "Przyszłego niedokonanego" nie należy myśleć o prawdopodobieństwie, a po prostu przyjąć, że tak się to Zosiowe życie poukładało. Ach, no i ta Zosia... Kobieta prawie czterdziestoletnia, ale momentami zachowująca się jak nastolatka. Trochę zbyt idealistycznie potraktowana postać - wszystkich sobą zachwyca, wszyscy do niej ciągną, każdy facet chce ją zaciągnąć do łóżka. No ale dobra, niech i tak będzie. Bo przecież nie będę się wiele czepiać, skoro naprawdę polubiłam tych bohaterów, a podglądanie kilkunastu lat ich życia było dla mnie niezwykłą przygodą.

No i nadeszło długo oczekiwane spotkanie ze starymi znajomymi. Bo właśnie tak myślę o bohaterach serii Hanny Cygler. Za przyczyną książki "Przyszły niedokonany" po raz trzeci stałam się podglądaczem życia Zosi Knyszewskiej. Po przeczytaniu dwóch poprzednich części - "Trybu warunkowego" i "Deklinacji męskiej/żeńskiej" - miałam już wyrobione zdanie na temat twórczości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Klasyka angielska, szczególnie ta dziewiętnastowieczna, to klimat, w którym czuję się najlepiej. Żaden ze mnie wielki znawca, ja po prostu z każdą książką zakochuję się coraz bardziej w tej literaturze. Gdy w blogosferze zaczęły się pojawiać recenzje "Lokatorki Wildfell Hall" (jak głosi okładka: "Nigdy dotąd niewydawana w Polsce powieść Anne Bronte!"), to po prostu wiedziałam, że muszę tę książkę przeczytać. A ponieważ recenzje były przeważnie pozytywne, a oceny wysokie, to miałam ogromne oczekiwania. Już na wstępie mogę szczerze przyznać, że książka Anne Bronte przeszła wszelkie moje oczekiwania! I chyba póki co będzie to moja ulubiona siostra-pisarka z klanu Bronte (co prawda narazie przeczytałam tylko "Wichrowe wzgórza" Emily Bronte i "Dziwne losy Jane Eyre" Charlotte Bronte), a w moim osobistym rankingu stać będzie nawet wyżej niż Jane Austen.

"Lokatorka Wildfell Hall" to historia niezwykłej kobiety, która postanowiła zawalczyć o siebie i przeciwstawić się narzuconym odgórnie zwyczajom i normom, co w ówczesnym jej świecie było próbą niemal samobójczą. Czytelnik początkowo poznaje całą historię z perspektywy Gilberta Markhama - młodego, trochę zbuntownego mężczyzny, który zostaje zauroczony przez nową, tajemniczą lokatorkę starego dworu. Helen Graham budzi w miasteczku wiele negatywnych emocji, gdyż nie zależy jej na integracji czy uznaniu mieszkańców. Broni własnej prywatności. Staje się w końcu ofiarą pomówień i niesprawiedliwych oskarżeń. A stający w jej obronie Gilbert sam doznaje chwili zwątpienia w kobietę. Mimo wszystko postanawia ona zaufać mężczyźnie i pozwala poznać swoją przeszłość - daje mu do przeczytania własny dziennik, którego dokładne przytoczenie stanowi mniej więcej połowę książki.

Dziennik Helen przenosi czytelnika o kilka lat wcześniej, gdy kobieta była jeszcze panną na wydaniu. Opisuje ona starania konkurentów o jej rękę, miłość do pana Huntingdona oraz wszystkie konsekwencje wynikające z przyjęcia oświadczyn. Początkowe zakochanie i zaślepienie staje się w obliczu rzeczywistości prawdziwym dramatem tej wcześniej silnej i pewnej siebie damy. Ostatecznie podejmuje ona najtrudniejszą decyzję - walkę. Walkę o lepsze jutro dla siebie i swojego syna.

Temat poruszony w "Lokatorce Wildfell Hall" wydaje mi się szalenie aktualny mimo swej dziewiętnastowiecznej oprawy. Wszak współcześnie również wiele kobiet przeżywa wielkie cierpienia w zaciszu domu, gdy "ten jedyny i ukochany" okazuje się zupełnie innym człowiekiem niż na początku. A życie z obiecywanej bajki przypomina ponurą tragedię. Strach przed postawieniem się, przed walką i niepewność jutra sprawiają, że kobiety tkwią nieraz w takich nieszczęśliwych związkach latami. Finansowe uzależnienie od męża, źle rozumiane dobro dzieci, a do tego wciąż istniejąca presja społeczeństwa - to wszystko nie służy podjęciu próby uwolnienia się. Ale to temat rzeka, więc zostawmy go.

Pięknie wymyśliła tę książką Anne Bronte. Piękną formę jej nadała: wpierw listy Gilberta do przyjaciela, potem dziennik Helen, który urywa się w momencie poznania tych dwojga, a następnie dalsze losy owej pary opisane znów przez Gilberta. Czyta się wyśmienicie, wręcz nie można oderwać się od tej historii (w moim przypadku było to o tyle kłopotliwe, że w tym samym czasie miałam do napisania część pracy magisterskiej...) i nawet nie odczuwa się tych ponad 500 stron! Jestem oczarowana tą historią i oczarowana stylem Anne Bronte. Już nie mogę doczekać się kolejnej jej książki, która leży na mojej półce...

Klasyka angielska, szczególnie ta dziewiętnastowieczna, to klimat, w którym czuję się najlepiej. Żaden ze mnie wielki znawca, ja po prostu z każdą książką zakochuję się coraz bardziej w tej literaturze. Gdy w blogosferze zaczęły się pojawiać recenzje "Lokatorki Wildfell Hall" (jak głosi okładka: "Nigdy dotąd niewydawana w Polsce powieść Anne Bronte!"), to po prostu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W tym roku moje wakacje nie należą do najbardziej udanych, ponieważ wymarzony wyjazd w Tatry musiałam odwołać. Na szczęście istnieją książki, a dzięki nim można wybrać się w najdalszą podróż. W ostatnich dniach udało mi się odwiedzić Mansfield Park i poznać tamtejszych mieszkańców. Przy okazji cofnęłam się do początku XIX wieku i po raz trzeci w swym życiu poddałam czarowi pióra Jane Austen. Ta autorka działa na mnie niezwykle kojąco i pozwala odciąć się od przyziemnych problemów. Już mam w planach kolejną jej powieść... Ale najpierw parę słów o "Mansfield Park".

Główną bohaterką historii jest Fanny Price - dziewczynka z ubogiej rodziny, która w wieku dziesięciu lat opuszcza swój dom, aby zamieszkać z bogatym wujostwem. Początki nie są łatwe, gdyż dziecko wyrwane z własnego środowiska, tak przecież innego od arystokratycznego Mansfield Park, czuje się opuszczone, osamotnione. Po prostu nieszczęśliwe. Szorstkość wuja, obojętność jednej ciotki, pogardliwe uwagi drugiej, a do tego wywyższające się kuzynki i starsi kuzyni - to zbyt wiele dla małej Fanny. Na szczęście znajduje przyjaciela w Edmundzie, jednym z kuzynów, który staje się dla niej nauczycielem, oparciem, przewodnikiem. Stopniowo można zaobserwować, jak na łamach książki Fanny zmienia się w kobietę, wciąż co prawda delikatną, nieśmiałą i cichą, ale z coraz wyraźniej wyrobionymi poglądami i niezłomnymi zasadami. Ta niezłomność czyni ją silną i wyjątkową, jednak też wyobcowaną, gdyż trudno jej dopasować się do towarzystwa o bardziej wyzwolonym usposobieniu.

W "Mansfield Park" poznajemy wielu bohaterów, a dzięki Jane Austen wydają się nam dobrymi znajomymi. Znajomymi z XIX wieku, ale momentami bardzo współczesnymi - z wadami i przywarami, których nie powstydziłby się XXI wiek. Autorka stworzyła swego rodzaju mikrokosmos, dla którego reszta kraju czy toczące się wojny - jakby nie istnieją. A jeśli tak, to jedynie w tle. Liczy się tylko Mansfield Park i problemy jego mieszkańców. A są to problemy - trzeba zaznaczyć - związane oczywiście z uczuciami, z kwestią małżeństwa, także z pieniędzmi. Austen znakomicie oddaje charakter angielskiej klasy wyższej XIX wieku. Z obserwatorską dokładnością i mistrzowskim wyczuciem buduje klimat, którego nie da się z czymkolwiek innym porównać.

Przyznaję, że momentami Fanny mnie denerwowała swą biernością, uległością, pokornością. Panna Crawford była przy niej żywiołem, ale i kobietą na miarę współczesności. Ciotka Norris została przez autorkę chyba najlepiej przedstawiona - obłudna, ciekawska i niesamowicie irytująca kobieta. Po prostu ciotka z koszmarów. Tak groteskowa, że aż zabawna. Ona i rodzeństwo Crawfordów to chyba moje ulubione postaci, właśnie dlatego, że negatywne, ale i wyraziste, charakterne.

Powieści Jane Austen mają swój własny rytm. Nie znajdziemy tu wartkiej akcji, a raczej spokojny upływ czasu, oddany w stylu, dzięki któremu - nie wiedzieć kiedy - przenosimy się dwa stulecia w tył, a wszystko w sposób dziwnie naturalny. Wydarzenia następują powoli, autorka nie spieszy się, daje szansę na wsiąknięcie w poszczególne sytuacje. A także w uczucia i myśli Fanny, której czytelnik towarzyszy przez całą historię. Naprawdę lubię ten rytm i lubię ten styl. Dlatego trochę zawodzi zakończenie "Mansfield Park". Zbyt skrótowe, zbyt pospieszne, zbyt podsumowujące. Liczyłam na coś więcej, ale może następnym razem? Niemniej to jedyna rzecz, do której mogę się ewentualnie przyczepić, bo generalnie jestem książką zachwycona, a Jane Austen utwierdziła się na pozycji jednej z moich ulubionych pisarek.

W tym roku moje wakacje nie należą do najbardziej udanych, ponieważ wymarzony wyjazd w Tatry musiałam odwołać. Na szczęście istnieją książki, a dzięki nim można wybrać się w najdalszą podróż. W ostatnich dniach udało mi się odwiedzić Mansfield Park i poznać tamtejszych mieszkańców. Przy okazji cofnęłam się do początku XIX wieku i po raz trzeci w swym życiu poddałam czarowi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Obiecałam, że powrócę do trylogii Hanny Cygler i słowa dotrzymałam. Nawet prędzej, niż bym się tego spodziewała. Druga część historii - "Deklinacja męska/żeńska" - wciągnęła mnie równie szybko, równie mocno i równie wielki zostawiła niedosyt po przeczytaniu ostatniego akapitu, co "Tryb warunkowy". W tym tomie autorka zmieściła dekadę z życia głównej bohaterki - dekadę ważną zarówno dla Zosi, jak i dla Polski. Dojrzewa na oczach czytelnika ta wyjątkowa dziewczyna, staje się kobietą świadomą, ale wciąż chwilami zagubioną i pełną strachu. Zmienia się kraj, w którym przyszło jej żyć, a te zmiany nie wszystkim wychodzą na dobre...

Autorka zaczyna tam, gdzie skończyła w pierwszym tomie. Zosia stoi nad grobem Marcina i próbuje ułożyć sobie dalszy plan na życie. Jak się okaże - w tym życiu ważną rolę odegra Witek, do którego dziewczynę ciągnęło od dawna. Jednak zanim para bohaterów będzie mogła się sobą nacieszyć, to czeka ich długa droga do siebie - droga pełna nieporozumień, zbiegów okoliczności i politycznych zawirowań. Moment ponownego spotkania okaże się tylko kolejnym punktem zwrotnym. Dużo będzie się działo w życiu panny (?) Knyszewskiej. Dużo będzie się działo w tym czasie w Polsce. Sporo można się z tej książki dowiedzieć o przełomie '89 roku, zdecydowanie bardziej zostało rozbudowane owe polityczne tło niż w części pierwszej. Nadal jednak bez nachalności i publicystyki, a jako część rzeczywistości, w której żyją bohaterowie.

Tym razem autorka postanowiła oddać głos także innej postaci - narracja jest prowadzona przemiennie przez Zosię i Witka. Podoba mi się ten zabieg, bo pozwala spojrzeć na daną sytuację z dwóch perspektyw, a szczególnie pod koniec książki ta podwójna perspektywa silnie oddziałuje i jest rzeczywiście ważna. Poza tym nie zauważyłam jakiegoś konkretnego odstępstwa od stylu "Trybu warunkowego", co mnie cieszy, bo historia życia Zosi Knyszewskiej nie potrzebuje wyszukanej formy - wystarczy, że samo to życie jest już dość skomplikowane.

Książkę czyta się naprawdę błyskawicznie. Czasem mnie ta Zośka wkurzała, czasem bawiła, ale generalnie ją polubiłam. Na samym finale ryczałam jak bóbr, ale widać tą nadmierną emocjonalność mam wspólną z główną bohaterką. Hanna Cygler tak żywo nakreśliła tę historię i wszystkie postaci, że aż trudno mi uwierzyć, że to jedynie fikcja literacka... Czekam, czekam z niecierpliwością na ostatni tom trylogii. Tylko co ja zrobię po przeczytaniu całości? Zapewne będę tęsknić. Tak jak tęskni się za dobrymi znajomymi...

Obiecałam, że powrócę do trylogii Hanny Cygler i słowa dotrzymałam. Nawet prędzej, niż bym się tego spodziewała. Druga część historii - "Deklinacja męska/żeńska" - wciągnęła mnie równie szybko, równie mocno i równie wielki zostawiła niedosyt po przeczytaniu ostatniego akapitu, co "Tryb warunkowy". W tym tomie autorka zmieściła dekadę z życia głównej bohaterki - dekadę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Liczyłam na ciekawą opowieść z modą w tle. Liczyłam, że autor mnie zaskoczy i pokaże, że na zaledwie 166 stronach można stworzyć wartościową historię. Niestety - ta książka należy do tych, o których za chwilę po przeczytaniu zapomnę. A nawet gorzej - chcę zapomnieć. "Top modelka. W sidłach kariery" okazała się dla mnie wielkim nieporozumieniem, ale może są i tacy, którym ta książka przypadnie lub przypadła do gustu. Ja do nich na pewno nie należę.

Zaczęło się nawet ciekawie: znany fotograf odrzuca wymarzony kontrakt od "Vogue'a", bo jego dziewczyna ma radykalne feministyczne poglądy. Znajomi mężczyzny pukają się w czoło, ale on jest zdecydowany i zakochany. Miłość do Sary jest dla niego ważniejsza od kariery, ale gdy dostaje fantastyczną propozycję od Chanel, to ambicja nie pozwala mu na rezygnację. W międzyczasie wpada w śpiączkę mama Jacoba, z którą ten nie utrzymuje bliższych kontaktów. Główny bohater przechodzi na kartach książki ogromną przemianę - zamiast brać, zarabiać i zdobywać, zaczyna dawać, pomagać oraz rozwijać się duchowo.

Pomysł był, potencjał też, ale z wykonaniem poszło już autorowi gorzej. Brak w tej historii racjonalnego związku przyczynowo-skutkowego. Wydarzenia nie wynikają z siebie wzajemnie. Rozdziały są krótkie, następują co chwilę zmiany, kilkuletnie przeskoki naprzód. Akcja w jednym wątku pozostaje nierozwinięta i już czytelnik przenosi się dalej. Narracja także się zmienia - robi się chaos. Kolejne wydarzenia są słabo umotywowane, dlatego próżno szukać tu jakiegoś prawdopodobieństwa. Bohaterowie są sztuczni, pretendują do miana postaci o głębokim wnętrzu, ale zupełnie mnie do siebie nie przekonują. Nie wierzę im, nie wywołują we mnie żadnych uczuć poza obojętnością. Brak w nich autentyczności. I zdecydowanie nie przekonuje mnie też język, którym się posługują - okrągłe słowa niczym u Coelho, które znaczą wszystko, a przez to znaczą właściwie nic. Mam wrażenie, że autor chciał powiedzieć za dużo naraz, a przez to powiedział zbyt mało i zbyt nieskładnie. I jeszcze ten tytuł - kompletnie nieadekwatny do całej historii, ale chwytliwy.

Sens tej książki (jak ja go odczytuję) to zwrócenie uwagi na rzeczy najważniejsze: miłość, rodzinę, wiarę. Autor stara się pokazać na przykładzie przemiany Jacoba, że świat materialny, świat fleszy, pieniędzy i kariery jest nieistotny. Człowiek powinien skupić się na tym świecie duchowym, na dawaniu siebie innym, na podtrzymywaniu więzi rodzinnych, na samorozwoju, na swoim wnętrzu. Niestety w tej książce ów problem został jedynie ogólnikowo zarysowany i nie sądzę, aby jakiś czytelnik zmienił własne podejście do życia po przeczytaniu "Top modelki. W sidłach kariery".

Liczyłam na ciekawą opowieść z modą w tle. Liczyłam, że autor mnie zaskoczy i pokaże, że na zaledwie 166 stronach można stworzyć wartościową historię. Niestety - ta książka należy do tych, o których za chwilę po przeczytaniu zapomnę. A nawet gorzej - chcę zapomnieć. "Top modelka. W sidłach kariery" okazała się dla mnie wielkim nieporozumieniem, ale może są i tacy, którym ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ta książka leżała na mojej półce już dość długo, a jej czas nadszedł wraz z krótkim urlopem i wyjazdem na Opolszczyznę. A dokładnie to wraz z powrotem, który trwał trzy godziny dłużej niż powinien... No ale nie o kolejowych historiach mam tu pisać, a o "Listach z jeziora" Agnieszki Korol - książce całkiem ciekawej, dobrej na podróż, jednak w moim odczuciu pozbawionej "tego czegoś".

Autorka zaprasza czytelnika do pensjonatu położonego nad mazurskim jeziorem. Do małego miasteczka - Szarugi - w którym życie biegnie niespiesznie, a mieszkańcy i przybyli goście mają swoje mniejsze i większe sekrety, marzenia, problemy... Ktoś się zakochuje, ktoś inny ma ojca brutala, a jeszcze ktoś inny próbuje odnaleźć swoje miejsce na ziemi. Główny wątek jest osnuty wokół tajemniczych listów w zielonych kopertach, które niemal codziennie otrzymuje właścicielka pensjonatu - Irena Szarada. Autorem listów zdaje się być jej zmarły przed ponad dwudziestu laty mąż, którego ciała jednak nigdy nie odnaleziono...

Bardzo spodobał mi się pomysł na tą książkę - motyw małego miasteczka i intrygujących listów. I choć generalnie naprawdę dobrze czytało mi się "Listy z jeziora", to jednak było tu wiele elementów, które mi "nie grały", a przez to sama książka nie pozostanie raczej długo w mojej głowie. Mimo właściwie kryminalnego wątku nie odczułam napięcia, może jedynie pod koniec byłam trochę zaciekawiona... Postaci zostały nie tyle przedstawione, co zarysowane. Są bardzo schematyczne, brak im jakiegokolwiek podłoża psychologicznego czy umotywowania. Szkoda, bo kilku bohaterów to interesujące figury. Sama główna bohaterka nie wzbudziła we mnie żadnych szczególnych uczuć, właściwie była mi obojętna. Z większą chęcią śledziłam poczynania drugoplanowych postaci, aniżeli protagonistki utworu.

Książkę budują dialogi. W moim odczuciu było to co najmniej trzy czwarte książki. Myślę sobie, że to nawet ciekawy zabieg, ale też chyba wygodny, bo oddajemy postaciom głos i nie martwimy się resztą. Ale właśnie ta "reszta" jest ważna, bo w pewnym momencie miałam wrażenie, że czytam scenariusz, a nie książkę. Brakowało mi narracji oraz jakiegoś pośredniego komentarza odautorskiego. Chyba pierwszy raz spotkałam się z takich stylem pisania i wiem już przynajmniej, że zdecydowanie preferuję przewagę tekstu ciągłego nad dialogami. Albo jakąś logiczną równowagę.

Czytam to, co napisałam powyżej i dochodzę do wniosku, że ta moja recenzja wyszła jakaś taka "krytykancka", a wcale nie to było moim zamiarem. Pomimo tych różnych niedociągnięć i rzeczy, za którymi w książkach nie przepadam, pomimo tego, że nie było to arcydzieło, ani nie wywołało we mnie skrajnych emocji, to darzę tą książkę dużą sympatią. Dobrze mi się ją czytało, historia mnie w sumie wciągnęła, znalazły się tu dwa świetne motywy (małe miasteczko i listy), a rozwiązanie nie było oczywiste. Poza tym Agnieszka Korol sprawiła, że moja najgorsza podróż PKP nie była "aż taka" najgorsza.

Ta książka leżała na mojej półce już dość długo, a jej czas nadszedł wraz z krótkim urlopem i wyjazdem na Opolszczyznę. A dokładnie to wraz z powrotem, który trwał trzy godziny dłużej niż powinien... No ale nie o kolejowych historiach mam tu pisać, a o "Listach z jeziora" Agnieszki Korol - książce całkiem ciekawej, dobrej na podróż, jednak w moim odczuciu pozbawionej "tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wystarczyło jedno spojrzenie na okładkę książki i informacja o tym, że główna bohaterka ma na imię Zosia, abym była "kupiona" przez "Tryb warunkowy" i Hannę Cygler już na wstępie. Bo cóż poradzę na to, że kolor zielony jest tym przeze mnie ulubionym, a "Zosia" to imię, które już dawno temu wybrałam dla swojej przyszłej córki? To spotkanie po prostu musiało być wyjątkowe i udane. A raczej - wyjątkowo udane. Intuicja mnie nie zawiodła. Rzadko zdarza mi się nie oderwać od książki przez całą podróż pociągiem, ale tak było tym razem. Relacja Toruń-Poznań długi czas będzie mi się kojarzyć z Zosią Knyszewską.

Książka ma ciekawą historię. To debiut literacki autorki (nieznanej mi wcześniej zupełnie, ale błąd ten na pewno naprawię!), która zaczęła książkę pisać w 1985 roku, ukończyła ją w 1997, a pierwsze wydanie "Trybu warunkowego" miało miejsce dopiero w 2004 roku nakładem Wydawnictwa Kurpisz. Nie przeczytałabym pewnie jeszcze długo tej książki, gdyby nie to, że Dom Wydawniczy Rebis postanowił wznowić całą serię o rezolutnej Zośce. Bo nie wspomniałam jeszcze najlepszego - "Tryb warunkowy" to pierwsza część z trzech (w kolejności są jeszcze: "Deklinacja męska/żeńska" i "Przyszły niedokonany"), które opowiadają o życiu pewnej gdańszczanki i różnych w tym życiu rewolucjach.

Pierwsza część obejmuje studenckie lata Zosi. Poznajemy dziewczynę w przełomowym dla niej momencie - dniu dostania się na studia (anglistyka) do Warszawy. Dowiadujemy się już na pierwszych kartach książki, że dziewczę od paru lat jest beznadziejnie zakochane w swym starszym kuzynie i właściwie czeka na oświadczyny, bo te studia...to tak niekoniecznie. Jak kubeł zimnej wody działa na Zosię informacja o zaręczynach ukochanego Marcina. Inna historia mogłaby pewnie tak się skończyć - złamanym sercem, pogrzebanymi marzeniami - ale tu to dopiero początek. Zosia zaczyna życie w Warszawie, znajduje przyjaciół, zachwyca mężczyzn swą urodą i rozkochuje w sobie, a także rozwija się, podróżuje i po prostu - dojrzewa. Z niewinnej i nieświadomej dziewczyny staje się pewną siebie i odważną kobietą. Jak to w życiu - z małymi potknięciami. Jej miłosne perypetie rozgrywają się na przemian między dwoma mężczyznami - wciąż nieodżałowanym Marcinem i pociągającym, ale skomplikowanym (a raczej ze skomplikowaną sytuacją rodzinną) Witkiem. A wszystko na tle wydarzeń przełomu lat 70. i 80. Strajki, stan wojenny.

Hanna Cygler znakomicie oddała klimat tamtych czasów. Pokazała inną perspektywę tych dramatycznych wydarzeń. Taką czysto ludzką perspektywę. Oddała ówczesne życie młodych ludzi, ich wzloty i upadki, ich dojrzewanie. Autorka cały czas posługuje się narracją Zosi, dzięki czemu bohaterka jest naszym przewodnikiem po świecie książki. Język utworu jest prosty, naturalny, jak rozmowa z koleżanką. Płynnie przechodzimy z jednego wydarzenia w drugie, z jednego roku w następny, z jednego miasta do innego. Styl autorki oraz przygody (szczególnie te miłosne) Zosi sprawiają, że "Tryb warunkowy" czyta się po prostu błyskawicznie i aż żal, że tak szybko się kończy. Ale, ale! Jak już wspominałam - to wcale nie koniec. I to jest w tym wszystkim najlepsze! Po zaskakującym finale czytelnik nie chce opuszczać bohaterki. Chce iść dalej jej ścieżkami i sprawdzić - gdzie i do kogo te ścieżki prowadzą...

Wystarczyło jedno spojrzenie na okładkę książki i informacja o tym, że główna bohaterka ma na imię Zosia, abym była "kupiona" przez "Tryb warunkowy" i Hannę Cygler już na wstępie. Bo cóż poradzę na to, że kolor zielony jest tym przeze mnie ulubionym, a "Zosia" to imię, które już dawno temu wybrałam dla swojej przyszłej córki? To spotkanie po prostu musiało być wyjątkowe i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O tej książce było głośno od dawna w czytelniczej blogosferze, dlatego czułam, że nie mogę odstawać w tyle i muszę "Nadzieję" przeczytać. To miało być drugie spotkanie z twórczością Katarzyny Michalak. Po pierwszym - "Sklepik z niespodzianką. Bogusia" - zostały mi miłe wspomnienia, ale i pewien stereotyp w głowie. Wydawało mi się, że Nadzieja to będzie kolejna pozytywna i prosta historia, która poprawi mi humor, ale i nie wywoła głębszych uczuć. No więc... Będę szczera - ta książka powaliła mnie z nóg. Niezwykła historia, nieprzewidywalne zwroty akcji, mnóstwo dramatyzmu, mnóstwo skrajnych emocji. Po prostu wstrząs. Kupiłam książkę po fatalnym egzaminie. Zasiadłam do niej wieczorem z parszywym nastrojem, a skończyłam...o trzeciej nad ranem z paczką chusteczek i żalem. Że to już koniec historii. Ale i z wdzięcznością za to, że istnieją książki, które potrafią przenieść w inny świat i pomóc zupełnie zapomnieć o realnych troskach.

"Nadzieja" to opowieść o trudnej miłości Liliany i Aleksieja. O miłości, która była jednocześnie przeznaczeniem, jak i przekleństwem tych dwojga. Ona - drobna, krucha, samotna dziewczynka, półsierota, którą bił okrutny ojciec. On - czarnobylski chłopiec, nieco dziki, odważny, mieszkający z kochającą ciotką. Poznają się w dzieciństwie, a potem co jakiś czas los ich to łączy, to rozdziela. Aleksiej się kształci, wyrasta na niezwykłego młodzieńca, obiecuje ukochanej, że w końcu zabierze ją od ojca tyrana. Ona? Z każdym rokiem stacza się coraz bardziej...

Autorka prowadzi jednocześnie trzy narracje, które się ze sobą przeplatają. Każda została opatrzona inną czcionką, więc łatwe je w książce odróżnić. Po pierwsze - przeszłość: od spotkania w dzieciństwie przez kolejne rozłąki i powroty. Po drugie - pamiętnik Liliany. Po trzecie - teraźniejszość: trzydziestoletnia Liliana, która ucieka przed...? Pod koniec historii przeszłość dogania teraźniejszość. To ciekawy zabieg - to rozbicie narracji - pozwala na stopniowe odkrywanie, łączenie elementów, ale i powoduje wzrost napięcia. Jedna narracja niejako zapowiada drugą. Prowadzą ze sobą dialog, a czytelnik jest tu podglądaczem.

Prawdę mówiąc nie polubiłam głównej bohaterki, za to Aleksieja pokochałam całym sercem. Ale tu nic nie jest czarne, ani białe, dlatego nie wolno mi oceniać Liliany. Jej wypowiedź o samotności (spotkanie w wynajętym mieszkaniu), to jeden z ważniejszych momentów w tej książce, bo uzmysławia wiele rzeczy. Pokazuje inną perspektywą. Pokazuje prawdziwą samotność i jej tragiczne skutki.

Sama się sobie dziwię, że historia, która nie opiera się na faktach, wywarła na mnie tak silne wrażenie. Nie mogłam zasiąść do recenzji od razu, bo byłaby zbyt emocjonalna. Musiałam też poukładać sobie to wszystko w głowie. Teraz już tak bardziej na chłodno mogę bez cienia wątpliwości powiedzieć, że długo tej historii nie zapomnę. "Nadzieja" jest w moim odczuciu świetnie napisana i wprost nie da się od niej oderwać. A muszę przyznać, że u mnie to rzadkość, abym jednego dnia (nocy) przeczytała książkę. Refleksja na koniec? Chciałabym zobaczyć film na podstawie losów Lilou i Aleksieja...

O tej książce było głośno od dawna w czytelniczej blogosferze, dlatego czułam, że nie mogę odstawać w tyle i muszę "Nadzieję" przeczytać. To miało być drugie spotkanie z twórczością Katarzyny Michalak. Po pierwszym - "Sklepik z niespodzianką. Bogusia" - zostały mi miłe wspomnienia, ale i pewien stereotyp w głowie. Wydawało mi się, że Nadzieja to będzie kolejna pozytywna i...

więcej Pokaż mimo to