-
ArtykułyCzytamy w weekend. 20 września 2024LubimyCzytać286
-
Artykuły„Niektórzy chcą postępować właściwie, a inni nie” – rozmowa z autorką powieści „Prawda czy wyzwanie”BarbaraDorosz2
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Śnieżka musi umrzeć“ Nele NeuhausLubimyCzytać16
-
ArtykułyKonkurs: Wygraj bilety na film „Rzeczy niezbędne” z Katarzyną Warnke i Dagmarą DomińczykLubimyCzytać5
Biblioteczka
Muszę przyznać, że ostatnimi czasy jestem dosyć wybredna w stosunku do tytułów, po które sięgam - nie daję się już nabrać na wytłuszczony napis 'bestseller', ani na błyszczącą okładkę (w większości przypadków). Gdy jednak obejrzałam i przeczytałam opis książki Cabin Porn, wiedziałam, że muszę się za nią jak najszybciej zabrać - zakochałam się w minimalistycznej oprawie graficznej i nietypowej tematyce. Wiem, że dla niektórych opisy i fotografie leśnych chatek nie wydają się być interesującym tematem, ja jednak skrycie noszę w sobie potrzebę odcięcia się od dzisiejszego świata i powrotu do natury, za to architektura zawsze była czymś, co mnie interesowało.
Ale zacznijmy od początku: czym tak właściwie jest Cabin Porn? Oryginalnie była to strona internetowa, na której grupka przyjaciół publikowała fotografie położonych w lesie prostych kabin, chatek i domków, które razem sukcesywnie budowali. Z czasem jednak projekt ten wypełnił się także zdjęciami czytelników, którzy podsyłali autorom swoje własne budowle umiejscowione w najróżniejszych zakątkach świata. I tak oto powstała ta książka, a raczej album zawierający dziesięć historii dotyczących dziesięciu różnych domków i ich właścicieli wzbogacony o całą masę zdjęć i inspiracji.
Cabin Porn jest przykładem publikacji, w której mniej znaczy więcej. Książka ta skupia się bardziej na przekazaniu idei minimalistycznego stylu życia i zainspirowaniu odbiorcy, niż na szczególnie wyjątkowym stylu pisania. Dlatego też po jej otwarciu wyraźnie widać, że to zdjęcia grają tu pierwsze skrzypce. Jest ona wypełniona mnóstwem przepięknych fotografii, które zachwycają prostotą i klimatem.
Jeśli zaś chodzi o teksty, nie spodziewajcie się fajerwerków. Historie zawarte w Cabin Porn zostały napisane dosyć suchym i rzeczowym językiem, wypełnione były także budowlanymi szczegółami i opisami konstrukcji, które przy moim bardzo ogólnym zainteresowaniu architekturą, były po prostu nudne. Zakładam, że wynika to z talentu autora do opowiadania historii poprzez zdjęcia, a nie słowo pisane. Myślę jednak, że gdyby rozwinąć opowieści pod kątem samej koncepcji powrotu do natury i prostoty życia, całość czytałoby się o wiele lżej i przyjemniej.
Jak wcześniej wspominałam, zdecydowanie nie jest to pozycja dla każdego. Jeśli nie potrafisz sobie wyobrazić życia bez nowoczesnych technologii, a w naturze tylko się męczysz, nie trać czasu na tę pozycję. To książka dla tych wszystkich zmęczonych codziennym pośpiechem i konsumpcjonizmem. Dla tych, którzy w naturze potrafią znaleźć wewnętrzny spokój. Jeśli zaliczasz się do tej grupki, na pewno odnajdziesz w tej książce coś dla siebie.
Muszę przyznać, że ostatnimi czasy jestem dosyć wybredna w stosunku do tytułów, po które sięgam - nie daję się już nabrać na wytłuszczony napis 'bestseller', ani na błyszczącą okładkę (w większości przypadków). Gdy jednak obejrzałam i przeczytałam opis książki Cabin Porn, wiedziałam, że muszę się za nią jak najszybciej zabrać - zakochałam się w minimalistycznej oprawie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Recenzja ta nie będzie typowa, gdyż i jej przedmiot można nazwać wyjątkowym. Chciałabym opowiedzieć wam o "mleku i miodzie" rupi kaur, czyli pierwszym tomiku poezji, po który sięgnęłam z własnej, nieprzymuszonej woli. A więc? O co tak naprawdę chodzi w tym światowym fenomenie, krótkim zbiorze jeszcze krótszych wierszy?
O "mleku i miodzie" mówili prawie wszyscy i prawie wszyscy byli równie zachwyceni. Pozycja ta wychwalana była za jej piękno, przekaz i dosadność. Wiele osób twierdziło, że czują z autorką autentyczną więź opartą na zrozumieniu i podobnym punkcie widzenia. Ja, jako amatorka poezji byłam naprawdę zaciekawiona tym, co pani kaur zawarła w swojej publikacji.
Mówiąc krótko, rzeczywistość przerosła wszystkie moje oczekiwania i nadzieje. Liczyłam jedynie na intrygujący tomik, a dostałam małe arcydzieło, które swoją realnością dotknęło mnie do żywego. Byłam naprawdę zaskoczona efektem, z jakim oddziaływały na mnie te kilkuwersowe wiersze. Żadna poezja, z którą miałam wcześniej do czynienia nie wywołała we mnie tylu emocji.
W wielu opiniach, które wcześniej czytałam, prostotę wierszy rupi przedstawiano jako wadę. Fakt, nie są one ani skomplikowane, ani nie poruszają tematów, o których nigdy wcześniej nie słyszeliśmy. Czy jednak jest to minusem? Ja, jako wewnętrzna minimalistka, byłam poruszona sposobem, w jaki autorka stworzyła swoje wiersze. Bardzo silne i często trudne do opisania emocje zostały zawarte w kilkunastu, czasem nawet kilku małych słowach. Nie powiedziałabym, że stanowi to jakikolwiek minus.
Na prawdę ciężko przychodzi mi recenzowanie pozycji, która tak bardzo na mnie wpłynęła. Rupi kaur pokazała mi, że nie jestem sama we wszystkich moich wewnętrznych rozterkach i problemach. Że sztuka polega nie na wielkości i podniosłości, ale przekazie oraz emocjach, jakie budzi w odbiorcy.
Jeśli chodzi o porównanie oryginału z polskim tłumaczeniem, stawiam na angielską wersję. Jak powszechnie wiadomo, przekładanie poezji jest zajęciem niezwykle trudnym, gdyż nie należy jedynie sucho tłumaczyć linijki po linijce, ale pojąć cały sens wiersza i ubrać go w słowa, które będą jak najbardziej zbliżone do znaczenia tych oryginalnych. I chociaż nie mam nic do zarzucenia polskiemu przekładowi, to przy ich lekturze po prostu nie czułam tego samego co w przypadku anglojęzycznej wersji. Polecam więc zapoznać się z wydaniem dwujęzycznym (w twardej oprawie!), którym uraczyło nas wydawnictwo otwarte.
Recenzja ta nie będzie typowa, gdyż i jej przedmiot można nazwać wyjątkowym. Chciałabym opowiedzieć wam o "mleku i miodzie" rupi kaur, czyli pierwszym tomiku poezji, po który sięgnęłam z własnej, nieprzymuszonej woli. A więc? O co tak naprawdę chodzi w tym światowym fenomenie, krótkim zbiorze jeszcze krótszych wierszy?
O "mleku i miodzie" mówili prawie wszyscy i prawie...
Jak wiadomo, Harry Potter jest najlepszą serią na świecie. Dlatego tak bardzo cenię sobie wydania ilustrowane: oprócz naszej ulubionej książki, mamy w zestawie mnóstwo pięknych, magicznych i klimatycznych obrazków. Uwielbiam kreskę Jima Key'a - jego wyobrażenia prawie zawsze pokrywają się z moimi własnymi. Absolutny must-have dla wszystkich potterheads!
Jak wiadomo, Harry Potter jest najlepszą serią na świecie. Dlatego tak bardzo cenię sobie wydania ilustrowane: oprócz naszej ulubionej książki, mamy w zestawie mnóstwo pięknych, magicznych i klimatycznych obrazków. Uwielbiam kreskę Jima Key'a - jego wyobrażenia prawie zawsze pokrywają się z moimi własnymi. Absolutny must-have dla wszystkich potterheads!
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Gdy po raz pierwszy przeczytałam definicję słowa hygge, byłam w lekkim szoku. Bo oto pewne niezdefiniowane uczucie, chwila czystej przyjemności, atmosfera przytulności i ciepła, coś, co całe życie tak bardzo rozwijam i praktykuję, zostało streszczone jednym, malutkim duńskim słówkiem.
hygge
Nie znajdziesz dokładnej definicji tego wyrażenia w słowniku. Bo jest to coś nieprzetłumaczalnego. Mimo to, dobrze znasz to uczucie. Pojawia się, gdy czytasz zajmującą powieść przy blasku świec, a za oknem szaleje śnieżyca. Gdy odwiedzasz dziadków i wspólnie jecie świeżo upieczoną szarlotkę. Myślę, że każdy ma swoje własne, osobiste hygge. Jednak niezależnie od tego, jakie ono dokładnie jest, zawsze towarzyszy mu ta jedyna w swoim rodzaju atmosfera. Atmosfera hygge.
Książka Marie Tourell Søderberg jest poradnikiem, słowniczkiem i zbiorem inspiracji w jednym. Została ona podzielona na dziesięć rozdziałów takich jak 'skąd pochodzi hygge', 'hygge przez cały rok', czy 'zaproś hygge do stołu'. Bo hygge jest tak naprawdę obecne wszędzie - od pór roku, przez jedzenie na wystroju wnętrz kończąc. Autorka przedstawia nam różne historie oddające ducha hygge, poleca nam swoje ulubione przepisy i pomysły na do it yourself oraz udowadnia, że nie trzeba wielkiego starania czy przygotowania, żeby osiągnąć hygge.
Nie sposób nie wspomnieć tu o przepięknym wydaniu tejże książki. Twarda, mieniąca się złotem i srebrem okładka i grube strony ozdobione ilustracjami zarazem zwykłymi jak i wyjątkowymi. Obecnie jest to jedna z najpiękniejszych książek na mojej półce Czyta się ją z wielką satysfakcją i przyjemnością - zupełnie jakby było to zamierzone.
Krótko mówiąc - jestem pozytywnie zaskoczona. Hygge jest bardzo klimatyczną i przyjemną książką. Może nie odkrywa ona czegoś spektakularnego, ale nie wydaje mi się, aby o to chodziło. Bo w życiu ważne są małe rzeczy.
Moja drobna podpowiedź: w związku z nadchodzącymi świętami, jest to jak najbardziej odpowiedni prezent pod choinkę. Podarujcie ją swoim przyjaciołom lub bliskim pokazując im, że są dla was ważni.
Gdy po raz pierwszy przeczytałam definicję słowa hygge, byłam w lekkim szoku. Bo oto pewne niezdefiniowane uczucie, chwila czystej przyjemności, atmosfera przytulności i ciepła, coś, co całe życie tak bardzo rozwijam i praktykuję, zostało streszczone jednym, malutkim duńskim słówkiem.
hygge
Nie znajdziesz dokładnej definicji tego wyrażenia w słowniku. Bo jest to coś...
O twórczości Jessie Burton słyszałam już co nieco wcześniej. Jej poprzednia powieść, Miniaturzystka, była wychwalana przez dziesiątki blogerów, vlogerów i nie tylko. Jeśli chodzi o mnie, jeszcze jej nie czytałam, chociaż stoi u mnie na półce już długo. Dlatego kiedy tylko usłyszałam, że wychodzi u nas jej najnowsza powieść, Muza, byłam więcej niż ciekawa tego, co skrywa się za tą boską okładką. Czy dorównała moim oczekiwaniom? Tego przekonacie się, czytając dalej.
Jeśli ktokolwiek spytałby mnie, o czym właściwie jest Muza, nie potrafiłabym takiej osobie odpowiedzieć. Jest powieść jednocześnie prosta i niezwykle złożona. Opowieść zawarta w tej książce opowiada dwie historie, na pierwszy rzut oka ze sobą niezwiązane. Na początku poznajemy Odelle - 26-letnią aspirującą pisarkę, chcącą zmienić coś w swoim życiu. Jednak po kilkudziesięciu stronach przenosimy się trzydzieści lat wstecz i zaznajamiamy się z utalentowaną Oliwią i jej rodziną. I chociaż pozornie te dwie historie nie mają ze sobą nic wspólnego, spoiwem je łączącym okazuje się być... obraz.
Muza jest opowieścią o sztuce, przyjaźni, miłości i złudnych nadziejach. Uświadamia nam, że za jednym obrazem może kryć się coś znacznie więcej, niż by się nam wydawało.
Co się tyczy bohaterów - nie bardzo ich polubiłam. Nie chodzi mi o to, że byli dwuwymiarowi i sztuczni, bo wcale takowi nie byli. Po prostu nie przekonały mnie ich charaktery. Ani wiecznie niepewna siebie Odelle, ani niedojrzała emocjonalnie Oliwia nie zdobyły mojej sympatii. Jeśli już musiałabym wskazać swoją ulubioną postać, postawiłabym na Teresę - jej upór i poświęcenie naprawdę mi zaimponowały.
Tym, co mnie najbardziej do pani Burton przekonuje, jest jej styl pisania. Bo, podobnie jak Donna Tartt, autorka Muzy nie pisze, ale maluje słowami historię, którą odkrywamy z tym większą przyjemnością. A jest to sztuka niecodzienna, gdyż przy braku wyróżniającego się pióra, nawet najciekawsza fabuła blednie w oczach.
Największym minusem, jakiego doszukałam się w Muzie, jest jej w dużej mierze, nudnawa akcja. Nie za dużo się tam dzieje, i chwilami wręcz nie dałam rady przebrnąć przez ciągnące się dialogi i opisy. Myślę, że autorka spokojnie zmieściłaby się w książce dwa razy krótszej i to bez pomijania ważnych wydarzeń.
Podsumowując - uważam, że dzieło pani Burton jest jedyną w swoim rodzaju publikacją. Mimo kilku niedociągnięć i wad, przyjemnie mi się ją czytało. Teraz tylko pozostało mi sięgnąć po Miniaturzystkę!
O twórczości Jessie Burton słyszałam już co nieco wcześniej. Jej poprzednia powieść, Miniaturzystka, była wychwalana przez dziesiątki blogerów, vlogerów i nie tylko. Jeśli chodzi o mnie, jeszcze jej nie czytałam, chociaż stoi u mnie na półce już długo. Dlatego kiedy tylko usłyszałam, że wychodzi u nas jej najnowsza powieść, Muza, byłam więcej niż ciekawa tego, co skrywa się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-10-13
Chyba jako jedyna nie rozpocznę swojej recenzji od słów "Kerstin Gier znam przede wszystkim z jej magicznej trylogii czasu". Dlaczego? Bo mnie do siebie te książki po prostu nie przekonały. Mimo to byłam więcej niż zaciekawiona, gdy dowiedziałam się, że zupełnie inna powieść tej autorki będzie wydana w Polsce. Dodając niesamowitą oprawę graficzną i wydanie Silver, chciałam się zabrać za nią jak najszybciej.
Już po pierwszych kilku rozdziałach byłam nieco negatywnie nastawiona. Otóż oczekiwałam czegoś nowego, niesztampowego i oryginalnego. A co dostałam? Nie mogę tego ująć inaczej niż miks Plotkary (anonimowa blogerka opisująca sekrety i skandale pewnej społeczności) i Króla Kruków (czterech niezwykle tajemniczych i przystojnych chłopaków uczęszczających do jednej szkoły maczających palce w prastarej magii). Brzmi znajomo? Jednak poza tą rzucającą się w oczy inspiracją, fabuła była zarówno ciekawa, jak i wciągająca.
Od razu można było odczuć, że powieść ta pisana jest w sposób, mający trafiać do młodszych odbiorców. Postać 15-letniej Liv była dla mnie największym rozczarowaniem. Mimo, że jest ona moją rówieśniczką, na prawie żadnym poziomie nie mogłam się z nią utożsamić. To bohaterka nie tylko infantylna, ale także mało rzeczywista. Co do pozostałych postaci - moją sympatię zdobyli jedynie Henry i Grayson. Młodsza siostra Liv - Mia - była bardzo podobna do młodszej siostry Lary Jean z Do wszystkich chłopców, których kochałam, co zaczęło działać mi na nerwy. Mama Liv stanowiła dla mnie charakter wyjątkowo przerysowany i, ponownie, nierzeczywisty. Pozostali chłopcy - Jasper i Arthur - nie byli aż tak dwuwymiarowi, ale nie powiedziałabym, że ich polubiłam. Jak widać, nad tym aspektem autorka powinna jeszcze popracować.
Plusem nieskomplikowanego stylu pisania pani Gier, była szybkość czytania tejże książki. Ponadto całkiem spora czcionka sprawia, że całość czyta się wręcz błyskawicznie. I mimo wszystkiego co napisałam powyżej, naprawdę czerpałam przyjemność z jej lektury - była zupełnie niewymagająca i prosta w odbiorze.
Największe nie tyle rozczarowanie, co zdziwienie stanowił dla mnie punkt kulminacyjny całej historii. Zawiązanie akcji się trwało nie dłużej niż, ile, dziesięć, dwadzieścia stron? W zdecydowanej większości tego typu powieści, moment ten rozciąga się od pięćdziesięciu do nawet stu stronic. I chociaż dla niektórych stanowiłoby to wadę, dla mnie jest to zaleta - po prostu nie przepadam za tą częścią w książkach.
Odnoszę wrażenie, że Pierwsza księga snów była tylko prologiem, wprowadzeniem do całej opowieści. I chociaż doszukałam się dziesiątek wad, całość, jak już pisałam, czytało się naprawdę przyjemnie. Być może nie zapadnie mi w pamięć na kolejne lata, ale nie żałuję tych kilku godzin poświęconych na jej przeczytanie. Czy jest to powieść dla was, musicie przekonać się sami...
Chyba jako jedyna nie rozpocznę swojej recenzji od słów "Kerstin Gier znam przede wszystkim z jej magicznej trylogii czasu". Dlaczego? Bo mnie do siebie te książki po prostu nie przekonały. Mimo to byłam więcej niż zaciekawiona, gdy dowiedziałam się, że zupełnie inna powieść tej autorki będzie wydana w Polsce. Dodając niesamowitą oprawę graficzną i wydanie Silver, chciałam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Pamiętacie zabawę z dzieciństwa polegającą na łączeniu kilkudziesięciu kropek w celu stworzenia obrazka? Właśnie tym są 1000x połącz kropki - oczywiście na znacznie większą skalę. Po pierwsze - świetne wydanie. Duży format, sprawia, że efekt końcowy jest jeszcze lepszy. Zaś dzięki grubym kartkom, tusz cienkopisa nie przebija. Jest to bardzo, powtarzam, bardzo uzależniające zajęcie. Końcowy rezultat zachwyca, przypomina małe dzieło sztuki. Zdecydowanie polecam!
LINK DO PEŁNEJ RECENZJI: https://www.youtube.com/watch?v=gSYnOgyu92A
Pamiętacie zabawę z dzieciństwa polegającą na łączeniu kilkudziesięciu kropek w celu stworzenia obrazka? Właśnie tym są 1000x połącz kropki - oczywiście na znacznie większą skalę. Po pierwsze - świetne wydanie. Duży format, sprawia, że efekt końcowy jest jeszcze lepszy. Zaś dzięki grubym kartkom, tusz cienkopisa nie przebija. Jest to bardzo, powtarzam, bardzo uzależniające...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kwerkle, czyli kolorowanka inna niż wszystkie...
Poczynając od wydania, na każdej kolorowance z osobna kończąc, Kwerkle zdobyły moją sympatię. Duży format i grube kartki ułatwiają kolorowanie pod każdym względem. Kolorowanie sprawia mnóstwo frajdy, gdyż dopiero wypełniając ostatnie kółko, widzimy efekt końcowy. A jaki jest ów efekt końcowy? Świetny! Dzięki używaniu różnych odcieni prezentuje się ona naprawdę fenomenalnie. Zdecydowanie polecam!
LINK DO PEŁNEJ RECENZJI: https://www.youtube.com/watch?v=gSYnOgyu92A
Kwerkle, czyli kolorowanka inna niż wszystkie...
Poczynając od wydania, na każdej kolorowance z osobna kończąc, Kwerkle zdobyły moją sympatię. Duży format i grube kartki ułatwiają kolorowanie pod każdym względem. Kolorowanie sprawia mnóstwo frajdy, gdyż dopiero wypełniając ostatnie kółko, widzimy efekt końcowy. A jaki jest ów efekt końcowy? Świetny! Dzięki używaniu różnych...
Przyznajcie sami, opis książki, chociaż zakrawa na miks Igrzysk Śmierci z Więźniem Labiryntu, jest niezwykle intrygujący - główna bohaterka ni stąd ni zowąd budzi się w ciemnej trumnie i kawałek po kawałku, wraz z innymi takimi jak ona, odkrywa czemu tak naprawdę w tej trumnie się znalazła. I, mimo iż zamysł jest bardzo ciekawy, moim zdaniem autor nie podołał zadaniu jego realizacji. Dlaczego? Tego dowiecie się za chwilę.
Jak już wspominałam, fabuła jest bardzo wyraźnie inspirowana trylogią Jamesa Dashnera. Grupa młodych ludzi nieposiadająca żadnych wspomnień z przeszłości stara się zrozumieć, dlaczego są w takiej sytuacji jakiej są. Za to leci pierwszy minus, ponieważ zapożyczanie niektórych wątków z innych popularnych serii naprawdę robi się już męczące. Jednak poza tym to bardzo fajny pomysł na dystopię - dzięki niemu odkrywamy całą tajemnicę razem z bohaterami, strona po stronie.
Bohaterowie są chyba największą wadą powieści - chodzi mi przede wszystkim o naszą narratorkę - Em Savage. Ta dziewczynka doprowadzała mnie do szewskiej pasji swoimi głupimi myślami i zachowaniem, które niestety towarzyszą nam przez całą historię. Co z tego, że Em ledwo dziesięć minut wcześniej wydostała się z trumny, będzie teraz zachwycać się urodą jakiegoś przystojniaka! Co z tego, że prawie nikt tak naprawdę nie chciał jej odebrać przywództwa, Em już planuje wymordowanie ich wszystkich! Nie zapominajmy, że przez kolejne pół książki będzie mieć przez to poczucie winy. Uwierzcie mi, mogłabym tak jeszcze długo. Główna bohaterka momentalnie awansowała na pierwsze miejsce listy Najbardziej irytujących bohaterek EVER.
Czuję się tą powieścią naprawdę zawiedziona. Przez 3/4 książki prawie nic ciekawego się nie dzieje, dopiero w ostatnich stu stronach akcja nabiera jakiegoś tempa, chociaż wydarzenia tam przedstawione i tak w pełni mnie nie usatysfakcjonowały. Ani mnie nie wcisnęły w fotel, ani nie sprawiły, że natychmiast zapragnęłam sięgnąć po kolejny tom - wręcz przeciwnie - zdecydowanie mnie od tego zamiaru odwiodły.
Ogólnie rzecz biorąc, nie polecam. Jasne, może i zamysł był ciekawy, a cała książka została napisana lekkim i prostym językiem, dzięki czemu szybko się ją czyta, ale i tak nie przeważa to nad tak wieloma wadami i niedociągnięciami. Jedna z gorszych młodzieżówek, jakie miałam okazję czytać.
Przyznajcie sami, opis książki, chociaż zakrawa na miks Igrzysk Śmierci z Więźniem Labiryntu, jest niezwykle intrygujący - główna bohaterka ni stąd ni zowąd budzi się w ciemnej trumnie i kawałek po kawałku, wraz z innymi takimi jak ona, odkrywa czemu tak naprawdę w tej trumnie się znalazła. I, mimo iż zamysł jest bardzo ciekawy, moim zdaniem autor nie podołał zadaniu jego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Na prawdę nie wiem co skłoniło mnie do lektury Pięknych złamanych serc. Na pewno nie był to opis ani tematyka, bo ostatnio coraz rzadziej sięgam po młodzieżówki. Znudziły mi się już w większości przewidywalne schematy i banalne romanse. Postanowiłam jednak dać szansę tej pozycji (nie ukrywajmy, że okładka miała duży wpływ na moją decyzję) i zobaczyć, czy może mnie czymś zaskoczyć.
Historia skupia się wokół dwóch nierozłącznych przyjaciółek - Caddy (nieśmiałej, zwyczajnej szarej myszki) i Rosie (jej przeciwieństwa) - oraz Suzanne, ich nowej przebojowej koleżanki, która pod promiennym uśmiechem skrywa mroczną przeszłość. Wraz z biegiem akcji obserwujemy burzliwe zmiany, jakie zachodzą w przyjaźni głównych bohaterek oraz problemy, z jakimi muszą się zmierzyć dorastające nastolatki.
Opis fabuły wskazywałby na lekką i przyjemną powieść młodzieżową. Nie potrafię się jednak zgodzić z tym stwierdzeniem. Rzeczywiście czyta się ją szybko - co zawdzięczamy nieskomplikowanemu stylowi pisania - ale nie określiłabym jej mianem pogodnej czy przyjemnej. Porusza ona problem przemocy w rodzinie, z jakim codziennie muszą zmagać się tysiące dzieci na całym świecie. Spodobał mi się sposób, w jaki został on ujęty; autorka przedstawiła go jako coś, od czego nie można tak po prostu uciec, niezależnie od tego, jak bardzo się staramy.
Inny wątek książki, czyli przyjaźń i typowe nastoletnie problemy głównych bohaterek uważam za mocno średni. Tutaj nie było żadnego zaskoczenia - autorka ukazała młode nastolatki jako nieodpowiedzialne, pijące i imprezujące dziewczyny, które w wolnym czasie zajmują się jedynie szukaniem chłopaka i wymykaniem się z domu przez okno. Jest to bardzo stereotypowy i powielany obraz młodzieży, który zakłada, że największym marzeniem każdej nastolatki jest stracenie dziewictwa na pierwszej lepszej imprezie
Jeśli chodzi o kreację bohaterów, jest jeszcze gorzej niż z fabułą. Na pierwszy plan wychodzi Caddy, dziewczyna w każdym możliwym tego słowa znaczeniu nijaka. Jej nieustanne użalanie się nad sobą i narzekanie na swoje zwyczajne życie były wręcz nie do zniesienia. Jedyną postacią, która była nieco bardziej złożona i realistyczna, była Suzanne - chociaż nie zawsze rozumiałam motywy jej działań, przynajmniej miałam wrażenie, że taka osoba mogłaby istnieć w prawdziwym świecie - w przeciwieństwie do Caddy.
Ogólnie rzecz biorąc, nie jestem zachwycona. Oprócz dobrze poprowadzonego wątku Suzanne i jej przeszłości, cała reszta do mnie nie przemawia. Sara Barnard nie potrafi odpowiednio rozwinąć swoich pomysłów, czy to na bohaterów, czy na przebieg fabuły. Nie mogę jednak powiedzieć, że się zawiodłam, ponieważ nie miałam zbyt wysokich oczekiwań związanych z tą pozycją. Jeśli więc wciąż chcecie po nią sięgnąć, nie oczekujcie fajerwerków.
Na prawdę nie wiem co skłoniło mnie do lektury Pięknych złamanych serc. Na pewno nie był to opis ani tematyka, bo ostatnio coraz rzadziej sięgam po młodzieżówki. Znudziły mi się już w większości przewidywalne schematy i banalne romanse. Postanowiłam jednak dać szansę tej pozycji (nie ukrywajmy, że okładka miała duży wpływ na moją decyzję) i zobaczyć, czy może mnie czymś...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to