-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać4
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant2
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
Smutne trochę, że autora "Twierdzy" zna się głównie z "Małego Księcia".
Nie powiem, sympatyczna historia. Ładne fragmenty z Lisem, dobre zakończenie, kilka niezłych scen.
A w międzyczasie sporo banału, trochę irytujących narzekań na pozbawionych wyobraźni dorosłych (zdaję sobie sprawę, że to hiperbola, ale hiperbola wyjątkowo do mnie nietrafiająca) i relacja z Różą, absolutny koszmar.
Myślę, że gdyby nie sprzedawano nam tej książki jako arcydzieła, potraktowałabym ją łaskawiej. Możliwe, że jestem pozbawionym duszy dorosłym, który za często słyszał, że gwiazdy świecą po to, aby każdy mógł odnaleźć swoją (przepraszam, ale to naprawdę trąci kiczem). Może w mojej wyobraźni nie mieści się wąż boa pożerający duże zwierzę (bo za wiele miejsca zajmują światy wykreowane przez Gaimana, Tolkiena i Le Guin). Możliwe, że wszystkie te "mądre cytaty" widziałam zbyt wiele razy, albo przemaglowało je w swoich książkach zbyt wielu autorów. Nie zrozumcie mnie źle, to niezła lektura dla gimnazjum - i właściwie tyle dobrego mogę o tej książce powiedzieć.
Smutne trochę, że autora "Twierdzy" zna się głównie z "Małego Księcia".
Nie powiem, sympatyczna historia. Ładne fragmenty z Lisem, dobre zakończenie, kilka niezłych scen.
A w międzyczasie sporo banału, trochę irytujących narzekań na pozbawionych wyobraźni dorosłych (zdaję sobie sprawę, że to hiperbola, ale hiperbola wyjątkowo do mnie nietrafiająca) i relacja z Różą,...
Niby Oświecenie, ale upiory trzymają się mocno. Z korzyścią dla czytelnika, bo ciężko zapomnieć mistyczną atmosferę gór Sierra Morena. Pisanie o arcydziele nigdy nie jest łatwe - zwłaszcza gdy samemu dołącza się do zachwyconego chóru. Cóż można dodać? Szkatułkowa kompozycja zachwyca kunsztem, bohaterowie są wyraziści, a kolejne historie pochłaniają człowieka bez reszty.
"Rękopis..." zadowoli zarówno miłośników powieści awanturniczej, jak i tych, którzy lubią bawić się w poszukiwanie najgłębiej ukrytych odniesień kulturalno - historycznych. To niesamowita mozaika, na którą składają się opowieści grozy, chrześcijańskie legendy, tragiczne romanse, honorowe pojedynki, niebezpieczne podróże, humor i groza, ale przede wszystkim mnóstwo książek w jednej książce. Bardziej niż wyobraźnia Potockiego zdumiewa mnie fakt, że nie zginął w tej fabule. "Rękopis..." jest spójny, doskonale napisany i z pewnością wart polecenia. Niniejszym polecam. Jeszcze do niej wrócę.
Niby Oświecenie, ale upiory trzymają się mocno. Z korzyścią dla czytelnika, bo ciężko zapomnieć mistyczną atmosferę gór Sierra Morena. Pisanie o arcydziele nigdy nie jest łatwe - zwłaszcza gdy samemu dołącza się do zachwyconego chóru. Cóż można dodać? Szkatułkowa kompozycja zachwyca kunsztem, bohaterowie są wyraziści, a kolejne historie pochłaniają człowieka bez reszty....
więcej mniej Pokaż mimo to
Smutny to moment, gdy uwielbiany przez nas autor wraca do wyeksploatowanych przez siebie motywów; gdy ktoś, czyjej wyobraźni jesteśmy w stanie bronić jak honoru własnej matki zmusza nas, żebyśmy sami przed sobą zaczęli bronić jego wizji. Najgorzej zaś jest wtedy, kiedy nasza literacka miłość serwuje nam książkę co najwyżej dobrą, pozbawioną charakterystycznego dla siebie blasku - tego niezdefiniowanego czegoś, które sprawiło, że spośród tysięcy pisarzy to on stał się naszym ulubionym. Tak, Neil. Tym razem chodzi o Ciebie.
"Ocean na końcu drogi" jest powieścią, którą postawiłabym na półce obok "Gwiezdnego pyłu". Obie są dobre i czytało się je przyjemnie. Gdyby były pierwszymi książkami Gaimana, które wpadły mi w ręce, pewnie zachwyciłyby mnie bez reszty. Problem w tym, że nie są. Po "Amerykańskich Bogach", "Księdze Cmentarnej" czy dowolnym tomie "Sandmana" wiem już, co autor jest w stanie zrobić za pomocą pióra i wyobraźni. Wiem też, że zwykle stać go na dużo więcej.
Narratorem jest mężczyzna, który po latach powraca do swojego rodzinnego miasta. Nad brzegiem tytułowego "oceanu" snuje opowieść o swoim dzieciństwie i przyjaźni z trzema paniami Hempstock. Poznał je tego strasznego dnia, gdy w samochodzie jego ojca znaleziono samobójcę. Najmłodsza, jedenastoletnia Lettie, staje się jego pierwszą przyjaciółką. Wkrótce wychodzi na jaw, że panie Hempstock nie są do końca zwyczajne, najstarsza z nich pamięta Wielki Wybuch, zaś wszystkie trzy posiadły umiejętność poruszania się między światami i przestrzeniami. W dodatku serwują najlepsze jedzenie na Ziemi. Nic dziwnego, że chłopiec przykleja się do nich jak rzep. Jednakże, jak to zwykle bywa u Gaimana, idylla szybko zostaje zakłócona. Do spokojnej rzeczywistości przedostaje się pierwotne zło, które za pierwszy cel bierze sobie rodzinę bohatera.
Dlaczego "Ocean" mnie nie porwał? Bo miałam wrażenie, że wszystko już było. Dziecko rozpaczliwie próbujące uratować rodziców to ni mniej ni więcej, tylko "Koralina". Rodzina Hempstock ma w sobie trochę z Trzech Zorii (w książce jest nawet scena, gdy najmłodsza z nich daje bohaterowi srebrny pieniążek - nawiązywanie do własnej twórczości nie jest fajne), a trochę z Pań Łaskawych. Pojawiająca się atmosfera zagrożenia pachnie"Koraliną", a próba uporządkowania własnego dzieciństwa przywodzi na myśl "Księgę cmentarną". Owszem, to za mało, aby nazwać książkę wtórną i nie posuwam się do tak mocnych słów. Nie zmienia to faktu, że oczekiwałam czegoś zupełnie nowego, oryginalnego, świeżego. Dostałam sprawnie napisaną historię, której szkielet składa się z motywów występujących już wcześniej u Gaimana. Wielu pisarzy tak robi, ale trochę się rozczarowałam.
Dlaczego "Ocean" przypomina mi "Gwiezdny pył"? Znowu mam wrażenie, że świat nie został do końca wyeksploatowany. Zdaje sobie sprawę, że po części wymusiła to forma narracji, przefiltrowana przez perspektywę siedmioletniego dziecka. Z drugiej strony, historia pań Hempstock (a zwłaszcza tej najstarszej) wydaje się dużo bardziej interesująca niż walka z potworną Ursulą. Szkoda, że autor nie rzucił na nią więcej światła.
Co mi się podobało? Nostalgia. To bardzo gorzka książka, z bardzo sugestywnie odmalowanym dzieciństwem. U Gaimana wystarczy kilka słów, by w głowie czytelnika pojawił się obraz ostry i kolorowy jak filmowy kadr. Jest kilka scen z tej książki, które chętnie namalowałabym, gdybym potrafiła. Nie będę mówić, które to sceny. Każdy ma własne.
Co więcej, autor jak mało kto potrafi opisać sposób myślenia i zachowanie dziecka. W "Oceanie na końcu drogi" perspektywa dojrzałego, pozbawionego złudzeń mężczyzny przeplata się z naiwnością spojrzenia małego chłopca. Narracja zachwyciła mnie dużo bardziej niż sama fabuła. Atmosfera książki, ten horror połączony z codziennością nie jest niczym nowym u Gaimana, ale jak zawsze się sprawdza.
Myślę, że to był świetny materiał na opowiadanie i niezły materiał na powieść. Szkoda, że autor nie postąpił zgodnie ze swoim pierwotnym planem. Z drugiej strony, nie mogę powiedzieć, żeby "Ocean na końcu drogi" był książką słabą. Jest dobry, ma swoje momenty, ale Neil Gaiman potrafi dużo więcej.
Smutny to moment, gdy uwielbiany przez nas autor wraca do wyeksploatowanych przez siebie motywów; gdy ktoś, czyjej wyobraźni jesteśmy w stanie bronić jak honoru własnej matki zmusza nas, żebyśmy sami przed sobą zaczęli bronić jego wizji. Najgorzej zaś jest wtedy, kiedy nasza literacka miłość serwuje nam książkę co najwyżej dobrą, pozbawioną charakterystycznego dla siebie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wiem, że czepianie się literatury tworzonej przez Paulo Coelho to trochę jak kopanie małego, leżącego na ziemi kotka, ale chyba nie potrafię powstrzymać...
Dostałam ją od przyjaciela. Potem powiedział, że miała to być kara za to, iż nie widzieliśmy się przez pół roku. Trzeba przyznać, trafił. Od czasów "Alchemika" żadna książka nie wymęczyła mnie aż tak bardzo.
Szukasz idealnej książki do głośnego czytania przy piwie, w gronie złośliwych znajomych, których komentarze umilą lekturę? "Podręcznik wojownika światła" świetnie się nada. Bardzo kogoś nienawidzisz i pragniesz sprawić mu najgorszy prezent pod Słońcem? Doskonale, kup go. Jesteś masochistą? Paulo Coelho zapewni Ci odpowiednio silną dawkę literackiego cierpienia. W innych przypadkach nie polecam, a wręcz odradzam.
Banał goni banał, a sens z logiką płaczą cicho w kątku. Dużo niezwykle mądrych słów, dużo głębokich przemyśleń, dużo metafizyki i filozofii. Pamiętajcie - wojownik światła sam wybiera swoje bitwy, czasem upada i na pewno nie wie, że jest wojownikiem światła, więc właśnie dlatego nim jest.
Książka ma dwie zalety - jest krótka i momentami całkiem zabawna. Po długim namyśle wystawiam jej 1.
Wiem, że czepianie się literatury tworzonej przez Paulo Coelho to trochę jak kopanie małego, leżącego na ziemi kotka, ale chyba nie potrafię powstrzymać...
Dostałam ją od przyjaciela. Potem powiedział, że miała to być kara za to, iż nie widzieliśmy się przez pół roku. Trzeba przyznać, trafił. Od czasów "Alchemika" żadna książka nie wymęczyła mnie aż tak bardzo.
Szukasz...
Sześć historii, dla których wspólnym mianownikiem jest wielkie trzęsienie ziemi w Kobe - tyle można wywnioskować z recenzji i notek wydawniczych. A o co chodzi tak naprawdę? Jak zawsze u Murakamiego - o tragedie. Mniejsze, większe, codzienne i takie, które rzutują na całe życie.
Mamy tu więc ludzi, którzy uciekają przed przeszłością i takich, którzy mimo chęci nie umieją nawiązać więzi z osobami w najbliższym otoczeniu. Mamy japońską symbolikę i nagłe zniknięcia. Mamy trójkę przyjaciół uwikłanych w dziwną relację o podłożu erotyczno - uczuciowym. Mamy samotnego, cierpiącego z miłości pisarza. Mamy, jakkolwiek brzmi to banalnie, próbę odpowiedzi na fundamentalne pytania. Znamy? Ależ oczywiście. Ale Murakami umie powtarzać się z klasą. Dlatego "Wszystkie boże dzieci tańczą", mimo pewnych zastrzeżeń, jest książką wartą polecenia.
Moim zdaniem, Murakamiego jako pisarza charakteryzują trzy podstawowe cechy - gładki, oszczędny styl, nieprawdopodobny talent do opisywania szczegółów codziennego życia i literacka empatia. Dzięki tej pierwszej jego książki czyta się tak dobrze, dzięki drugiej są tak boleśnie prawdziwe, a dzięki trzeciej czytelnik albo identyfikuje się z bohaterami, albo chociaż doskonale ich rozumie i dzieli z nimi samotność. Murakami, na wskroś japoński, potrafi w ten sposób przełamać największe bariery cywilizacyjno - kulturowe. Za to należą mu się brawa.
Niestety, książka jest dość nierówna. Obok dobrych opowiadań, takich jak zamykające zbiór "Ciastka z miodem" znalazły się historie co najwyżej niezłe. Niektóre sprawiają wrażenie pozbawionego puenty szkicu. Choć czytało się je dobrze, nie jest to poziom, jakiego można się spodziewać po tym genialnym Japończyku.
Sześć historii, dla których wspólnym mianownikiem jest wielkie trzęsienie ziemi w Kobe - tyle można wywnioskować z recenzji i notek wydawniczych. A o co chodzi tak naprawdę? Jak zawsze u Murakamiego - o tragedie. Mniejsze, większe, codzienne i takie, które rzutują na całe życie.
Mamy tu więc ludzi, którzy uciekają przed przeszłością i takich, którzy mimo chęci nie umieją...
Zawiesiłam niewiarę; dopóki czytałam było dobrze, a momentami nawet świetnie. "Filary Ziemi" to dziwna książka. Idealna tak długo, jak długo nie myśli się nad treścią, dobra do tramwaju i pociągu (pomijając format), niezła wtedy, gdy ma się za dużo na głowie. Niestety, po przeczytaniu przychodzi refleksja. Wtedy człowiek odkrywa, że chyba dał się wrobić. No, ale po kolei.
Nie jestem znawcą średniowiecza i nie mam żadnych kwalifikacji, aby wypowiadać się na temat warstwy historycznej. Nie zmienia to faktu, że sporo rzeczy mi nie gra. Nie gra mi, dla przykładu, pomysł budowania gotyckiej katedry w XII wieku. Nie gra mi średniowieczny kmiotek, który wie, czym są truskawki. Nie gra mi psychologia postaci - do bólu współczesnych, myślących niemalże tak, jak człowiek XX wieku, ewidentnie wciśniętych w za duży historyczny kostium. Wiem, że pisanie w sposób wiarygodny o ludziach średniowiecza nie jest łatwe, ale skoro Sigrid Undset udało się z "Krystyną..." to znaczy, że można. Szkoda, że Ken Follet nie mógł.
Kolejnym poważnym minusem jest schematyczność. Znaczna część tej monumentalnej powieści opiera się na maglowaniu podobnego modelu akcji. Dobrzy bohaterowie mają plan. Zaczynają budowę katedry/rozkręcanie biznesu/naprawianie świata. Wszystko jest pięknie, interes kwitnie, budowniczy pracują, Kingsbridge mlekiem i miodem płynie. I wtem! Pojawiają się Ci Źli, których życiową misją jest psucie planów głównych bohaterów. Ich motywację bywają różne: pozwolę sobie dodać, że czasem są wiarygodne, a czasem źli są źli, bo ktoś musi być zły. W każdym razie, autor dwoi się i troi, wymyślając rozmaite przeszkody. Gdy sytuacja wygląda na beznadziejną, pojawia się nagła odsiecz/pomoc z niespodziewanego źródła/chłopak obnoszący cudowną figurę/cokolwiek, co w ostatniej chwili ratuje akcję. Jasne, czasem zdarza się to po pewnym czasie, ale generalnie w końcu się zdarza. Przez jakiś czas wszystko znowu jest dobrze, nasi bohaterowie mają plan, ale licho nie śpi...
Następny minus jest najpoważniejszy, a imię jego Aliena.
Matko, czego ta dziewczyna nie potrafi. Piękna jak księżniczka, dumna jak paw, odważna jak lew, wykształcona lepiej od księży, krynica talentów, w zależności od sytuacji albo filar społeczności, albo nieustraszona, nieustępliwa bohaterka, obsesyjna miłość trzech istotnych postaci. Oczywiście, że autor mocno jej dokopuje, ale to standard w tej książce - każdy obrywa. Alienie dostaje się najmocniej, lecz jednocześnie jest wyidealizowana jak nikt inny. Najgorsze zaś, że wszystkie pozostałe kobiety (nie licząc jednej Ellen) stanowią bezbarwne, miałkie tło dla tej wonder woman. Wbrew intencjom autora, nie polubiłam Alieny. Wręcz przeciwnie, irytowała mnie potwornie za każdym razem, gdy tylko się pojawiała. Było to o tyle problematyczne, że pojawiała się często, a książka liczy sobie prawie tysiąc stron.
Dobra, a co w tym wszystkim jest najlepsze? Mimo tej litanii minusów mogę spokojnie polecić "Filary Ziemi". Nieścisłości historyczne, mielizny fabularne i płytka psychologia postaci nie przeszkadzają tej książce być nieźle napisanym czytadłem. Wady dostrzega się dopiero po skończeniu lektury. Ken Follet potrafi wciągnąć w kreowany przez siebie świat. Nie chcę wypowiadać się o jego talencie po tej jednej powieści, ale wydaje mi się, że bardzo sprawny z niego rzemieślnik. "Filary Ziemi" to niezła książka. Jedna z tych, o których pewnie szybko zapomnę, ale których czytanie sprawiło mi zwyczajną, pozbawioną głębszej refleksji przyjemność. To nie jest wielka literatura, ale nie wszystko musi być wielką literaturą. Mimo wszystko nabrałam ochoty na inne książki tego autora.
Zawiesiłam niewiarę; dopóki czytałam było dobrze, a momentami nawet świetnie. "Filary Ziemi" to dziwna książka. Idealna tak długo, jak długo nie myśli się nad treścią, dobra do tramwaju i pociągu (pomijając format), niezła wtedy, gdy ma się za dużo na głowie. Niestety, po przeczytaniu przychodzi refleksja. Wtedy człowiek odkrywa, że chyba dał się wrobić. No, ale po...
więcej Pokaż mimo to