Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Urzekła mnie powieść pt. "Sukienka w kolorze nocnego nieba", która - podobnie jak "Kruchość skrzydeł" Karen Foxlee - prezentuje mistrzostwo i kunszt literacki. Autorka zadbała o realizm psychologiczny swoich bohaterów, skupiła się na odkrywaniu najintymniejszych zakamarków ludzkiej duszy, odsłaniając jej pełne sprzeczności niuanse. Sugestywność, a zarazem delikatność i wrażliwość emocjonalną uwypuklają malarskie, pełne metafor opisy australijskiej dzikiej natury, zapierające dech krajobrazy potęgują poczucie samotności, wyobcowania, a jednocześnie tęsknoty za uczuciem akceptacji, zrozumienia, przynależności i więzi. Zafascynowała mnie skomplikowana historia starej kobiety wykluczonej przez społeczność miasteczka - tajemniczej mistrzyni sztuki krawieckiej, której opowieść staje się metaforą postrzępionego przez życiowe dramaty zawikłanego ludzkiego losu, pełnego rozmaitych ściegów poszukiwań, łat rozczarowań, skrawków nadziei, fastrygi heroizmu pozwalającego z godnością znosić upokorzenia i cierpienie. Samotność jest tutaj jak sukienka w kolorze nocnego nieba - jest esencją życia, pełnego okrucieństwa, ale też piękna i tajemnic.
Powieść przejmująco pokazuje dopełnianie się ludzkich losów i historii: losy starej krawcowej splatają się i przenikają z historią młodziutkiej Rose.
Zakończenie książki jest symboliczne: przywdziewając nie swoją sukienkę, nie swój życiowy kostium, oszukując siebie i innych, tracimy własną osobowość, zatracamy cząstkę siebie i ponosimy klęskę. Tajemnica śmierci wyjaśniona w zakończeniu powieści to scena-metafora.
Cudowna, magiczna książka... wielowymiarowa i przenikająca do podszewki duszy...

Urzekła mnie powieść pt. "Sukienka w kolorze nocnego nieba", która - podobnie jak "Kruchość skrzydeł" Karen Foxlee - prezentuje mistrzostwo i kunszt literacki. Autorka zadbała o realizm psychologiczny swoich bohaterów, skupiła się na odkrywaniu najintymniejszych zakamarków ludzkiej duszy, odsłaniając jej pełne sprzeczności niuanse. Sugestywność, a zarazem delikatność i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Walizka nieodparcie kojarzy się z podróżą, a jeśli jest czarna – tak jak tytułowy rekwizyt – wzbudza w czytelniku elektryzujący dreszczyk niepokoju na podobieństwo czarnej magii. Łączy się z tajemniczością, galerią czarnych charakterów skrywających mroczne sekrety i nieprzewidywalnością zdarzeń. Powieść Katarzyny Ryrych jest jak magiczny kufer – pełen barwnych opowieści i fascynujących postaci, które zaludniają świat wykreowany na kartach książki. Ta literacka walizka nie jest zbyt ciężka czy przytłaczająca, a skrywane w niej wątki i ludzkie historie idealnie dopasowują się do siebie niczym w puzzlach, wciągając czytelnika w wir narracji, która toczy się wartko i potoczyście już od pierwszej strony książki. Tytułowa walizka towarzyszy jednej z najbardziej znaczących, a zarazem tajemniczych postaci. Jakie sekrety skrywa? Czego doświadczymy, uchylając jej tekturowe wieko?

Moją wyobraźnię rozpaliły już pierwsze strony książki. Jest grudzień 1898 roku. Stara mniszka Agłaja, jedna z trzydziestu sześciu sióstr opiekujących się żydowskimi sierotami, w tajemniczych okolicznościach znajduje żydowskie niemowlę. Zostało ono porzucone u bram przyklasztornego sierocińca w wiklinowym koszyku pełnym ciepłych bochenków chleba. Wraz z pojawieniem się niemowlęcia w klasztorze zaczynają dziać się cuda. Dziecko uspokaja się jedynie w ramionach siostry Agłai. Zajmowana przez nią cela wypełnia się zapachem fiołków. Tej nocy we śnie Agłaję nawiedza Najświętsza Panienka i zleca jej, aby ochrzciła dziecię i nazwała je imieniem Mikołaja. Chłopczyk zostaje ochrzczony przez księdza Nepomucena, a w rolę rodziców chrzestnych wcielają się przypadkowo napotkani ekscentryczni przechodnie: złodziej o manierach dżentelmena zwany Arbuzem oraz jego towarzyszka – piękna i wytworna chórzystka Lidia z objazdowego teatrzyku. Nieoczekiwanie osiemdziesięciopięcioletnia Agłaja doświadcza daru macierzyństwa: jej piersi napełniają się mlekiem dla maleńkiego Mikołaja. Niebawem zakonnica zasypia snem wiecznym, a jej zwłoki wydzielają intensywny fiołkowy zapach. Wydarzenia rozgrywające się we lwowskim klasztorze zyskują rangę cudu, a losem niezwykłego niemowlęcia fascynuje się coraz więcej osób. Ostatecznie chłopca adoptuje bezdzietne małżeństwo Brodskich z Odessy: zamożny kupiec i filantrop Konstanty wraz z żoną Zinaidą.

Motyw czarnej walizki pojawia się za sprawą Chai, żydowskiej mamki, której historia współgra z losami chłopca. W tym samym dniu, w którym siostry przygarniają niemowlę, Chaja w niejasnych okolicznościach traci własne dziecko. Po śmierci siostry Agłai zostaje mamką i nianią małego Mikołaja, a przed podróżą do Odessy cały swój skromny dobytek pakuje do czarnej, tekturowej walizki, którą dostała od nowego chlebodawcy. Czarna walizka towarzyszy odtąd bohaterce na kolejnych etapach jej życia, ilustrując iluzoryczność i nietrwałość ludzkich poczynań w obliczu gwałtownych wydarzeń targających ówczesną Europą. Nieprzypadkowo jest to walizka z tektury, co zdaje się jeszcze podkreślać, że wszystko, co ludzkie i ziemskie – jest nietrwałe i ulotne, skazane na przemijanie, a człowiek jest igraszką w rękach losu. W teatrze życia – niczym na scenie – wchodzimy w role narzucane nam przez okoliczności i wiatr historii. „…Zacność, uroda, moc, pieniądze, sława, / Wszystko to minie jako polna trawa; / Naśmiawszy się nam i naszym porządkom, / Wemkną nas w mieszek, jako czynią łątkom” [„O żywocie ludzkim” J. Kochanowski]. Tę wymowę podkreślają też słowa przyjaciółki Zinaidy: „Życie takie… jak porcelana kruche…”. Motyw przemijania wybrzmiewa w powieści wielokrotnie – za utraconą młodością tęskni Zinaida Brodska, z trudem godząc się z faktem, że uroda nie jest wieczna. Doświadczenie to splata się z uczuciem zazdrości o młodość i urodę Chai, niani Mikołaja. Zinaida nie akceptuje pierwszych zmarszczek i fałdek na brzuchu. Swoją frustrację leczy romansami i flirtami, ale one jedynie pozostawiają niedosyt i osad niespełnienia. To typ kobiety obdarzonej nieposkromionym temperamentem i apetytem na życie, której zarazem obca jest sztuka akceptacji. Nie jest zdolna do prawdziwej, głębokiej miłości, jest skupiona na sobie. Dając dom sierocie, nie czyni tego w odruchu autentycznego współczucia, lecz kieruje się egoizmem i chęcią zaspokojenia własnych potrzeb.

Ważne w tym kontekście jest pojęcie czasu. Czas w powieści dosłownie galopuje: akcja posuwa się bardzo dynamicznie, a okres obejmujący fabułę powieściową od 1898 do 1916 roku wydaje się niczym mgnienie. Zanim się obejrzymy, Mikołaj dorasta i staje się młodym mężczyzną, przez kontynent zaś przetacza się pierwsza wojna światowa, dochodzi też do pogromów i prześladowania Żydów, co bezpośrednio oddziałuje na sytuację Mikołaja (Izaaka) i Chai, a wkrótce Rosja pogrąża się w odmętach rewolucji. W rezultacie rodzina Brodskich opuszcza Odessę, gdzie w dobrobycie i z dala od trosk dorastał Mikołaj, aby osiąść we Lwowie, który rozkwita w okresie międzywojennym.

Wątki przeplatające się w powieści zostały skomponowane na zasadzie symetrii. Symetryczne są wobec siebie aluzje staro- i nowotestamentowe, w które obfituje książka: na przykład motyw dziecka ocalonego w koszyku zaczerpnięty z Księgi Wyjścia i wątek cudownego macierzyństwa siostry Agłai nawiązujący zarówno do wizerunku Matki Boskiej karmiącej małego Jezusa, jak i historii Świętej Elżbiety obdarzonej łaską poczęcia mimo zaawansowanego wieku. Symetria rządzi losami głównych bohaterów: przeciwwagą pełnego hipokryzji i zdrad małżeństwa państwa Brodskich (przybranych rodziców Mikołaja) wydaje się wolny związek Arbuza oraz Lidii (rodziców chrzestnych chłopca), a orbity działań obu par przenikają się nieustannie, podobnie jak w filmach Kieślowskiego, gdzie bohaterowie mijają się ze sobą, niemal stykają, ale nie mają pojęcia o swoim istnieniu, a jednocześnie ich perypetie nawzajem na siebie wpływają. Wiele ich różni, ale też łączą pewne analogie. Motto Arbuza brzmi: „Człowiek jest jak nóż, znajdziesz sprężynkę, naciśniesz, otworzy się”. Równie instrumentalnie postrzega ludzi kupiec Konstanty Brodski. Nie wyraża wprost swoich intencji, ale hipokryzją i zachłannością zdaje się przewyższać słynnego złodziejaszka. Filantropia Brodskiego jest wszakże tylko pozorna, pod jej płaszczykiem realizuje cele ekonomiczne. Symetrycznie zostały też ukazane dwa obrazy dzieciństwa: beztroski, niemal bajkowy, sielankowy świat małego Mikołaja oraz brutalny, realistyczny świat dzielnego Sienii, który imponuje Mikołajowi doświadczeniem, zaradnością dziecka ulicy, hardością i odwagą. Chłopców połączyła przyjaźń ukrywana przez Mikołaja, a rozdzieliła zawierucha rewolucyjna i bezlitosna śmierć Sienki, który podzielił los dziesiątek podobnych do siebie dzieci. Mimo że wydarzenia zostały ukazane w konwencji pół baśniowej, poł realnej, scena śmierci chłopca i opis rewolucyjnego chaosu ogarniającego Odessę przywołuje niektóre obrazy zapamiętane z „Przedwiośnia” Żeromskiego, obnażając iluzoryczność wszelkich idei, w imię których jeden człowiek pozbawia drugiego człowieka całego dobytku i życia.

Ważne miejsce w hierarchii wartości bohaterów zajmują pieniądze, stan posiadania i pomnażanie dóbr. Państwo Brodscy kierują się żądzą stworzenia finansowego imperium, planując adopcję Mikołaja i namawiając do podobnego kroku sąsiadów. Małżeństwo Kogenów idzie w ślady przedsiębiorczego kupca i jego żony. Niebawem Kogenowie przygarniają dziewczynkę z zamiarem wydania jej za mąż za Mikołaja. W tym kontekście książka inspiruje do rozważań na temat ludzkiej natury. Co stanowi jej kwintesencję? Chciwość, chęć zysku i pogoń za splendorem. „Światem rządzi pieniądz”. To dewiza bohaterów. Tyle że mimo stanu posiadania nie wydają się oni szczęśliwi. Ciągle za czymś gonią, za czymś pędzą, stale trawi ich jakiś niedosyt. Jeśli nie pieniądze, to co daje choćby błysk szczęścia? Miłość?

Miłość przybiera w książce różne oblicza. Zgodnie z duchem czasów – mamy tu przełom XIX i XX wieku – bohaterów fascynuje miłość erotyczna, szukają w niej zatracenia, remedium na nudę, odskoczni od prozy życia i rutyny codzienności. Zdrada i flirt nie budzą zgorszenia, są postrzegane jako element życia towarzyskiego, ale też są wyrazem zepsucia moralnego wyższych sfer, być może formą nihilizmu, formą buntu wobec mieszczańskiej mentalności. Wyrazem tak postrzeganych relacji damsko-męskich jest znajomość Zinaidy z sąsiadem Eugeniuszem, a także pozamałżeńska relacja Mikołaja i Eweliny. Na porządku dziennym są aranżowane małżeństwa, przybierające formę transakcji gwarantującej pomnażanie stanu posiadania, ale pozbawione namiętności i uczucia. Te doznania zarezerwowane są dla związków pozamałżeńskich. Kiedy czytałam „Czarną walizkę”, nasuwały mi się skojarzenia z osławioną rodziną Kossaków. Jej miru rodzinnego nie mąciły wszakże liczne flirty głowy rodziny – słynnego malarza, ojca Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Magdaleny Samozwaniec. Bycie mężem i ojcem nie przeszkadzało Wojciechowi Kossakowi w utrzymywaniu licznych kochanek i flam. Podobnie było z Witkacym, który pojawia się na kartach „Czarnej walizki” w opowieściach wyzwolonej, nowoczesnej Eweliny, ukochanej Mikołaja. Bohaterka została wykreowana na wzór młodopolskiej femme fatale, kobiety wyemancypowanej. Budzi pożądanie wśród panów, rozpala namiętność, a mężczyzn traktuje jak zabawki. Niemniej Mikołaj wyzwala w niej głębsze uczucie, do którego początkowo nie chce się przyznać sama przed sobą. Dla kochanka jest jednak w stanie wiele poświęcić, co każe sądzić, iż znajomość z nim znaczy dla niej więcej niż przelotny flirt. Jej przeciwieństwem jest Maria, żona Mikołaja, uosobienie kobiety anioła, ale tylko na zewnątrz, bowiem bohaterka okazuje się niezdolna do doświadczania głębszych uczuć. Szukając przyczyny takiego stanu rzeczy, można zauważyć, że zawiniło tutaj między innymi ówczesne wychowanie. Kobiety z tzw. dobrych domów od dziecka były utwierdzane w przeświadczeniu, że ich życiowa rola polega na byciu potulną żoną męża i pana, na heroicznym godzeniu się na swój upokarzający status żony przy mężu. Maria zdaje się ucieleśniać taki wzorzec wychowania, który ewidentnie ją unieszczęśliwił i uczynił z niej ofiarę. Spełnia obowiązek małżeński z godnym podziwu poświęceniem. Ciąża i macierzyństwo to jej cel. Tym się zadowala jako żona.

Poświęcenie to temat, który często przewija się na kartach „Czarnej walizki”. A ponieważ w książce nie ma czarno-białych postaci i sytuacji, również ten motyw przybiera rozmaite odcienie znaczeniowe. Symbolem poświęcenia jest bez wątpienia tajemnicza Chaja. Bohaterka poświęca całą siebie dla Mikołaja. Można odnieść wrażenie, że personifikuje ideał czystej miłości. Kieruje nią miłość łagodna, delikatna, wierna, cierpliwa, przepełniona pasją, oddaniem, bezgranicznym, bezwarunkowym poświęceniem. Jest to miłość mistyczna i zarazem zmysłowa. Miłość matczyna i miłość granicząca z ekstazą. Chaja zawsze jest w pobliżu Mikołaja. Nawet po latach, pod innym imieniem i nazwiskiem, czuwa nad bohaterem, choćby z daleka. Czarna walizka w tym kontekście staje się symbolem więzi silniejszej niż czas i przestrzeń. Czarna walizka związała na zawsze jej los z życiem chłopca. Możliwe, że tajemnica pojawienia się pięknej Chai w życiu Mikołaja wyjaśni się w następnym tomie.

Na uwagę zasługuje oryginalny styl, w jakim autorka snuje swoją narrację. Mistycyzm splata się w niej z ironią i groteską, co potęguje niezwykły klimat, w jakim zanurzona jest opowieść. Jest ona utrzymana w konwencji realizmu magicznego, co sprawia, że rzeczywistość zatraca ostre kontury. Baśniowość i niezwykłość współistnieją z realnością. „Czarna walizka” może kojarzyć się z klimatem znanym z filmów Jana Jakuba Kolskiego, gdzie świat realny ulega subtelnemu odkształceniu, a chwilami zdaje się lawirować między jawą a snem, rzeczywistością a imaginacją. Czasem można odnieść wrażenie, że fabuła wymyka się logice, akcja nagle irracjonalnie przyspiesza, a czytelnik traci poczucie realności i zadaje sobie pytanie, czy Lwów jest już Odessą, a może Odessa Lwowem. Czasem się gubi w natłoku zaskakujących zwrotów akcji, czasem zżyma na autorkę, że nie podaje konkretnych nazw, rozstrzygających dat, nie wprowadza realistycznych szczegółów. Według mnie taka gra z formą narracyjną jest dodatkowym impulsem dla wyobraźni. Po lekturze bowiem wszystko dokoła będzie się wydawało jakieś inne. „Nie, żeby świat się odmienił, ale zwyczajne rzeczy” ukażą się czytelnikowi z przedziwną ostrością. Zapewne „zdziwi go ten stan, ale zarazem zachwyci i przerazi”. Tak właśnie działa potęga wyobraźni.

I o tym też jest „Czarna walizka”. O potędze miłości, życia i śmierci – i o zniewalającej sile wyobraźni, która jest natchnieniem dla artystów, poetów, kompozytorów, ale też kochanków, bohaterów i zwykłych ludzi.

Walizka nieodparcie kojarzy się z podróżą, a jeśli jest czarna – tak jak tytułowy rekwizyt – wzbudza w czytelniku elektryzujący dreszczyk niepokoju na podobieństwo czarnej magii. Łączy się z tajemniczością, galerią czarnych charakterów skrywających mroczne sekrety i nieprzewidywalnością zdarzeń. Powieść Katarzyny Ryrych jest jak magiczny kufer – pełen barwnych opowieści i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Intrygująca, błyskotliwa, przewrotna, uzależniająca. Tak najkrócej można określić prozę Arka Borowika, który powołał do istnienia niejakiego Strawińskiego, bohatera dwóch powieści szkatułkowych: „Z góry widać tylko nic” oraz „Wnętrza wypalone lodem”. Obie książki Arka Borowika czerpią ze znanych baśniowych motywów, w zaskakujący i oryginalny sposób zaszyfrowanych w opowiadaniach o współczesnej rzeczywistości, a ich odkodowywanie dostarcza czytelnikowi niewyobrażalnej frajdy i przydaje lekturze dodatkowego, elektryzującego smaczku.

Szkatułkowa struktura narracji została skonstruowana na wzór „Baśni tysiąca i jednej nocy”, przywodząc na myśl misterną szachownicę opowieści snutych przez Szeherezadę, walczącą w ten sposób o ocalenie. Strawiński w pewnym sensie również walczy o ocalenie...

...przeczytaj recenzję na blogu

https://zaksiazkowani.blogspot.com/2017/11/zycie-to-nie-bajka-arek-borowik-wnetrza.html

Intrygująca, błyskotliwa, przewrotna, uzależniająca. Tak najkrócej można określić prozę Arka Borowika, który powołał do istnienia niejakiego Strawińskiego, bohatera dwóch powieści szkatułkowych: „Z góry widać tylko nic” oraz „Wnętrza wypalone lodem”. Obie książki Arka Borowika czerpią ze znanych baśniowych motywów, w zaskakujący i oryginalny sposób zaszyfrowanych w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na kłopoty... Carnegie

Poznaj samego siebie
Nie jestem amatorką poradników i książek z dziedziny rozwoju osobistego, niemniej bliskie mi są takie wartości, jak potrzeba pracy nad sobą, samodoskonalenie i chęć poznawania samego siebie. Być może właśnie dlatego z ciekawością sięgnęłam po klasyka z kręgu literatury motywacyjnej, debiutując jako czytelniczka tego typu przewodników. Przyznaję, że dałam się porwać narracji obfitującej w wiele budujących przykładów zaczerpniętych z życia podziwianych przez ludzkość przywódców, myślicieli, polityków i artystów, ale też zwykłych ludzi, którzy będąc na dnie, znaleźli w sobie siłę i determinację, by przezwyciężyć życiowy kryzys oraz odnaleźć wolę walki z własnymi ograniczeniami, często na przekór niesprzyjającym okolicznościom i wbrew negatywnym nawykom myślowym zakorzenionym w ich umysłach. Bywa, że trudne okoliczności stawiają nas pod ścianą i zmuszają do całkowitego przewartościowania dotychczasowej postawy. A to z kolei prowokuje do pracy nad sobą i przyjrzenia się sobie wnikliwiej i dogłębniej. Jak mawiał Sokrates, a za nim niemiecki pisarz Hermann Hesse, człowiek wzrasta, dokonując systematycznej introspekcji i poznając samego siebie.

Jakość twoich myśli to jakość twojego życia
Zaprezentowane historie mobilizują do pracy nad jakością swoich myśli. Carnegie niejednokrotnie zresztą przekonuje, że jakość naszego życia zależy bezpośrednio od naszej mentalności, od sposobu naszego myślenia i nastawienia. Nikogo chyba nie zaskoczę, jeśli dodam, że utożsamiam się z tą tezą i wiele razy doświadczyłam jej na własnym przykładzie. Pozytywne myślenie i konstruktywne nastawienie niejednokrotnie pomagały mi przetrwać życiowe zakręty. A takich nie brakowało w moim życiu...

Zamartwianie się jest jak nałóg. Należy z nim zerwać
Dale Carnegie uwiadamia, że zamartwianie się to nałóg, od którego można się uzależnić jak od palenia papierosów. Ten destrukcyjny nawyk odbiera nam spokój, radość życia, wpędza w bezsenność i nierzadko prowadzi do utraty zdrowia. Ludzie uzależnieni od zamartwiania się są coraz bardziej zmęczeni, żyją w ciągłym napięciu, pełni obaw i lęków, sparaliżowani bezsilnością i frustracją. Carnegie w młodości również wpadł w szpony tego zgubnego nałogu, dlatego doskonale wie, jak niszczycielski wpływ na ludzkie życie ma tendencja do poddawania się czarnym myślom. "W 1909 roku byłem najnieszczęśliwszym facetem w Nowym Jorku. [...] Nienawidziłem swojej pracy. Nienawidziłem życia w małym, pełnym karaluchów mieszkaniu na 56. Zachodniej. Nienawidziłem tanich restauracji, w których się stołowałem. Też było w nich pełno karaluchów". Zamiast pogrążać się w poczuciu beznadziei oraz tracić energię na zamartwianie się i rozpamiętywanie życiowych porażek, postanowił zrobić coś konkretnego: rzucił pracę, której nienawidził, i podjął studia. Postanowił zostać nauczycielem. Jego życie zmieniło się diametralnie. Decyzja zaważyła na całej egzystencji autora. Zaowocowała m.in. tym, że z biegiem czasu został mentorem, mówcą i pisarzem, a jego poradniki sprzedawały się w milionach egzemplarzy. Jeden odważny, być może ryzykowny krok, jedna radykalna zmiana, i z czasem okazuje się, że warto postawić wszystko na jedną kartę. Przełamać obawy przed zmianą, która sprawi, że porzucimy strefę komfortu, tylko pozornie bezpieczną i napawającą złudnym poczuciem bezpieczeństwa. W rzeczywistości życie pod presją niechcianego, ale oswojonego "tu i teraz" napełnia nasze istnienie frustracją i beznadzieją, doprowadzając do depresji, a w najgorszym przypadku nawet do śmierci.

Przestań się martwić rzeczami, na które nie masz wpływu [Epiktet]
Nie teoria, nie przynudzanie, nie moralizowanie, lecz konkretne przykłady. To największa zaleta tej książki. Nie jest łatwo uwolnić się od zmartwień. I wiedzą o tym tysiące ludzi. Carnegie przemawia do naszej wewnętrznej motywacji, powołując się na historie osób, które zanim osiągnęły sukces, a nierzadko popularność i sławę, musiały odbić się od dna i przewartościować dotychczasowe myślenie. O konieczności zerwania z nałogiem zamartwiania się przekonali się m.in. sir William Osler [zanim został słynnym profesorem w Królewskiej Katedrze Medycyny w Oxfordzie], generał Grant, Frank Bettger [zanim stał się najsłynniejszym agentem ubezpieczeniowym w Ameryce], Winston Churchill, Beniamin Franklin, Abraham Lincoln, Eleanor Roosevelt, Rudyard Kipling, Jonathan Swift, Henry Ford, John D. Rockefeller, Georg Gershwin, Charlie Chaplin, Emerson i wielu, wielu innych ludzi, których autor poznał osobiście i którzy podzielili się z nim swoimi historiami. Większość z nich, zanim uwolniła się od zmartwień, przejmowała się drobiazgami oraz zamartwiała rzeczami, na które nie miała wpływu.

Złota recepta na zmartwienia
Każda z przywołanych w książce postaci stosowała się do sprawdzonej przez siebie metody na pozbycie się zmartwień. Poszukiwanie złotej recepty wymusiło na nich samo życie. Niszcząc ciało i umysł niepokojem, frustracją, nienawiścią, niechęcią i strachem, doprowadzili swoje istnienie do punktu zwrotnego, w którym mogli albo ostatecznie ulec autodestrukcji, albo radykalnie uwolnić się od negatywnego nawyku niszczącego ich życie. Z reguły na właściwą drogę naprowadzał ich impuls wywołany spotkaniem z inspirującym człowiekiem bądź otarcie się o samobójstwo lub śmierć z wyczerpania. Punkt krytyczny zmieniał perspektywę. Co łączy wszystkie przywołane metody walki z zamartwianiem się? Można je sprowadzić do jednej wspólnej ponadczasowej recepty, której poszczególne zalecenia można znaleźć na końcu każdego rozdziału książki:
1. Żyj odgrodzony od przeszłości i przyszłości. Nie przejmuj się tym, co będzie. Po prostu żyj od poranka do zmierzchu.
2. Kiedy dopadną cię kłopoty, wypróbuj niezawodną formułę: Przemyśl, jakie mogą być najgorsze konsekwencje tego, co się wydarzyło. Przygotuj się psychicznie na ich przyjęcie. Potem spokojnie próbuj to, co się da, ocalić od najgorszego, które twój umysł już przecież przyjął.
3. Nie zapomnij, że zdrowie jest najwyższą ceną, jaką możesz zapłacić za zmartwienia. Ci, którzy nie potrafią walczyć ze zmartwieniem, umierają młodo.
4. Oto zestaw pytań, na jakie musisz sobie odpowiedzieć: Czym właściwie się martwię? Co mogę zrobić w tej sprawie? Co zamierzam zrobić? Kiedy zamierzam zacząć to robić?
5. Zajmij się czymś. Człowiek zmartwiony musi dać się pochłonąć pracy, inaczej uschnie z depresji. Działanie jest jedną z najlepszych terapii, jakie kiedykolwiek wymyślono na zmartwienia.
6. Nie pozwól, by martwiły cię drobiazgi, którymi w ogóle nie powinniśmy zaprzątać sobie głowy. Życie jest za krótkie, aby było małe. Nie pozwól, aby drobiazgi, te małe robaki toczące nasze umysły, zniszczyły twoje szczęście.
7. Przyjrzyj się faktom. Spróbuj odpowiedzieć sobie na pytanie: Na ile prawdopodobne jest, że to, czym się martwię, kiedykolwiek się wydarzy?
8. Musisz pogodzić się z tym, co nieuniknione. Przyjąć to i zaakceptować. Jeśli wiesz, że zupełnie nie masz wpływu na sytuację, powiedz sobie: Tak jest i nie może być inaczej.
9. Co się stało, to się nie odstanie. Nie próbuj piłować wiórów.
10. Myśl i działaj radośnie, a będziesz radosny.
11. Nie próbuj wyrównywać rachunków z wrogami, ponieważ siebie samego skrzywdzisz znacznie bardziej niż ich. Nigdy nie trać nawet minuty na myślenie o ludziach, których nie lubisz.
12. Zamiast zamartwiać się niewdzięcznością, nie oczekuj jej. Jedyna droga do szczęścia prowadzi nie przez zasługiwanie na wdzięczność, lecz przez dawanie dla samej radości dawania. Pamiętaj, że wdzięczność należy hodować. Jeśli chcemy, aby nasze dzieci potrafiły okazywać wdzięczność, musimy je tego nauczyć.
13. Licz woje błogosławieństwa, nie kłopoty.
14. Nie naśladuj innych. Poznaj siebie i bądź sobą.
15. Kiedy los podsuwa ci sęk, upiecz z niego sękacz.
16. Zainteresuj się pomaganiem innym, by zapomnieć o sobie. Codziennie zrób dobry uczynek, który rozjaśni czyjąś twarz uśmiechem. Dziel się tym, co masz, z innymi.

Jak nie przejmować się krytyką
Najbardziej przemówiły do mojej świadomości rady dotyczącego radzenia sobie z krytyką. Dlaczego? Ponieważ mam z tym problem. Lęk przed krytyką innych często powstrzymuje mnie przed zrobieniem lub powiedzeniem tego, na co mam ochotę i z czym się utożsamiam. Wiem, że to sprawia, iż moje życie jest połowiczne. Wiele decyzji podejmuję pod presją takiego właśnie mechanizmu: Nie chcę, żeby było jej/jemu przykro. Ale co z moim samopoczuciem? Przecież to ja potem czuję się nieszczęśliwa i jestem na siebie zła. I nikt nie zawraca sobie głowy tym, co się ze mną dzieje i co ja czuję. Dale Carnegie, powołując się na historie prawdziwych ludzi, proponuje takim osobom jak ja pewne sprawdzone rozwiązanie. Warto wiedzieć, że:
1. Złośliwa krytyka jest często ukrytym komplementem. Nierzadko oznacza, że wzbudzasz zazdrość. Pamiętaj, że nikt nie kopie tylko zdechłego psa!
2. Staraj się robić wszystko najlepiej, jak potrafisz, a potem rozłóż nad sobą parasol: ci, którym to potrzebne, niech cię potem opluwają.
3. Zapisuj wszystkie głupstwa, które popełniłeś, aby umożliwić sobie samokrytykę. Ponieważ sen o własnej doskonałości musisz od razu umieścić na tej liście, poproś innych o szczerą, uczciwą, obiektywną i konstruktywną krytykę.

Nie bądź starym zrzędą
Przyjemnie jest czytać poradniki, trudniej się do nich stosować. Na pewno dodają skrzydeł i napełniają pozytywną energią. To doskonała lektura dla tych, którzy szukają motywacji do działania, światełka w tunelu i odstresowania po ciężkim dniu. A jeśli komuś nie uda się wcielić w życie żadnej ze wskazówek wyczytanych u Carnegiego, może zapamięta chociaż jedną banalną refleksję, np. taką jak ta:
Martwiłem się bardzo, że nie mam butów, dopóki nie spotkałem na ulicy człowieka bez nóg.
Może dzięki kilku złotym myślom zaczerpniętym z banalnego poradnika zdeklarowany malkontent nie stanie się kiedyś starym zrzędą.

Na kłopoty... Carnegie

Poznaj samego siebie
Nie jestem amatorką poradników i książek z dziedziny rozwoju osobistego, niemniej bliskie mi są takie wartości, jak potrzeba pracy nad sobą, samodoskonalenie i chęć poznawania samego siebie. Być może właśnie dlatego z ciekawością sięgnęłam po klasyka z kręgu literatury motywacyjnej, debiutując jako czytelniczka tego typu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Piaskowa Góra" to moja ukochana książka. Żywioł. Wyobraźnia. Błyskotliwe stylistycznie i narracyjnie fiksum-dyrdum. Uwielbiam powiedzonka Jadzi i Zofii. A w ogóle... co ta Bator wyczynia z językiem! Jak ona swobodnie żongluje językowymi konwencjami – każdą z postaci uwielbiam za jej język, a choćby takiego proboszcza Postronka. Azaliż... Jadzi i Stefanowi też niczego nie brakuje pod tym względem. I nie tylko. Postaci i smutne, i komiczne zarazem. Pierwszorzędne połączenie karykaturalnego opisu i lirycznej melancholii. Doskonale zachowane proporcje. Postaci tak żywe, tak po ludzku prawdziwe, że ani za bardzo śmieszne, ani za bardzo tragiczne. Darem snucia opowieści Bator uwodzi, czaruje, hipnotyzuje i porywa gdzieś daleko, poza tu i teraz codzienności.
---
Co komu pisane, temu w wodę kamień, mówiła Jadwiga Strąk (…). Miała na myśli mniej więcej tyle, że co ma się zdarzyć, to się zdarzy, ale człowiek może zawrzeć z Bogiem układ korzystny dla obu stron i przechytrzyć zły los. A przynajmniej tak zrozumiała to Zofia, bo Jadwiga nigdy nie tłumaczyła swoich słów i cała rodzina zgadywać musiała, o co tym razem, na Boga, jej chodzi.

Jadwiga Strąk (…) produkowała mnóstwo powiedzonek, których nikt inny nie używał ani nie rozumiał. Dowolnie kompilowała przysłowia, ucinała je w połowie, a do reszty dodawała kawałek, który został z innego, użytego też tylko częściowo. Ścinki zmiatała, zwijała w kulkę, chowała do kieszeni fartucha, a nuż się przyda. Jej język był szalonym patchworkiem, cóż to był za pejzaż, co za wzór.
O rzeczach zepsutych i starych mówiła Jadwiga, że wołają już kapusty z grochem, a najlepszą mąkę zachwalała, że biała jak stopy Matki Boskiej w niedzielę. Leniwemu chłopu i Salomon nie naleje (…). Zofia truchlała, gdy matka (…) ostrzegała, pamiętaj, oliwa sprawiedliwa jak topielica wypływa, albo strofowała za jakieś przewinienie, grożąc palcem, że diabeł tylko patrzy, żeby cię ogonem nakryć.

Izaura była niewolnicą piękną w dalekiej Brazylii, która bardzo różni się od Wałbrzycha. (…) Oczy miała Izaura ciemne, włosy z przedziałkiem, suknie z bufkami i skórę białą prawie jak murzyńskie zęby. Leoncio to jest właściciel Izaury i jej prześladowca, ale nie brzydki jest, nie, raczej tajemniczy. Ten Leoncio straszny cham, własną żonę spalił sam, a Izaura jak lilija błaga go, nie zabijaj, śpiewają dzieci w wałbrzyskich przedszkolach, bo też oglądają Isaurę.
Krysia Śledź po stronie Leoncia się ustawia i mówi, że jakby chciał, toby wziął [Izaurę], takie jego pańskie prawo, a wtedy w Jadzi, zwykle tak zgodnej, nagle coś się odwraca do góry nogami (…). Ma prawo, Jadzi zdaniem, Izaura do oporu, taki opór tylko miłość rozpala. Od długości i intensywności męskiego nacierania rośnie temperatura nacierającego i nacieranej. Opór zwiększa męski szacunek, bo taki mężczyzna bardziej będzie cenił, przy czym się namęczył. Ma się opierać Izaura kobieta, żeby ulec mężczyźnie Leonciowi. Najpierw opieranie, potem uleganie.

Jadzia [...] zawsze nosiła przy sobie poświęconą podobiznę Matki Boskiej Częstochowskiej, bliźniaczkę tej, która w złotej gipsowej ramie wisiała w jej kuchni na Babelu. Tylko ta kobieta, piękna matka z blizną po szwedzkiej szabli na policzku, okaleczona jak ona, miała dla Jadzi jakąś realność. Baba zawsze babę lepi zrozumie niż ukrzyżowany chłop, i do tego kawaler.

Religia ojca, który skazał na ukrzyżowanie własnego syna, nie dawała Jadzi niczego, co mogłoby się jej przydać w życiu, bo żadna matka nie wymyśliłaby podobnej głupoty i raczej sama dałaby się ukrzyżować, nawet jak ją dziecko od czasu do czasu mocno denerwuje.

"Piaskowa Góra" to moja ukochana książka. Żywioł. Wyobraźnia. Błyskotliwe stylistycznie i narracyjnie fiksum-dyrdum. Uwielbiam powiedzonka Jadzi i Zofii. A w ogóle... co ta Bator wyczynia z językiem! Jak ona swobodnie żongluje językowymi konwencjami – każdą z postaci uwielbiam za jej język, a choćby takiego proboszcza Postronka. Azaliż... Jadzi i Stefanowi też niczego nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uwierająca demistyfikacja obrazu Kościoła. Mam jednak wiele wątpliwości co do autentyzmu opisanych historii. Jakie intencje przyświecały autorowi? Podejrzewam, że zależało mu na rozgłosie i autopromocji. Za dużo dewiacji jak na jedną instytucję. Trudno powstrzymać się od zakwestionowania wartości tej publikacji jako książki-świadectwa.

Uwierająca demistyfikacja obrazu Kościoła. Mam jednak wiele wątpliwości co do autentyzmu opisanych historii. Jakie intencje przyświecały autorowi? Podejrzewam, że zależało mu na rozgłosie i autopromocji. Za dużo dewiacji jak na jedną instytucję. Trudno powstrzymać się od zakwestionowania wartości tej publikacji jako książki-świadectwa.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Skuszona subtelną, metaforyczną strukturą "Życia Pi" sięgnęłam po kolejną powieść autora w oczekiwaniu na fascynującą ucztę literacką, która pozwoli mi zagłębić się w meandry ludzkiej duszy. Jakież było moje rozczarowanie? Czy to możliwe, by ten sam autor mógł napisać tak ekscytującą książkę jak "Życie Pi" i tak miałką, drażniącą i infantylną namiastkę literatury jak powieść "Ja"?

Rzadko mi się to zdarza, ale tej książki po prostu nie doczytałam. Nie przeczę, że kilka fragmentów mnie zafrapowało: zaskakujące pytania zadawane przez dziecko dorosłym, próbującym sprostać dziecięcej dociekliwości i fascynacji światem, opis relacji międzyludzkich w elitarnych placówkach edukacyjnych, obraz środowiska dyplomacji i poziom życia ludzi pracujących w ambasadach i ministerstwach w różnych krajach, możliwość poznawania rozmaitych kultur i języków. Chyba zbyt wiele oczekiwałam od wątku zderzenia szczęśliwego, beztroskiego dzieciństwa z pustką osierocenia po śmierci obojga rodziców – zabrakło mi tutaj głębi, tak jakby katastrofy lotnicze były udziałem bliskich każdego dziecka mającego rodziców piastujących tak eksponowane stanowiska. Eksperymenty seksualne w dziedzinie masturbacji, które towarzyszą bohaterowi od okresu dorastania poprzez całą fabułę powieści, fiksacja na punkcie własnej seksualności, uczynienie zeń najważniejszej sfery istnienia – to wszystko wydało mi się zbyt sztuczne i zarazem monotonne, ustępując miejsca zdecydowanie bardziej autentycznej fabule osławionego "Kompleksu Portnoya" Philipa Rotha.

Całkowicie pozbawiona motywacji jest według mnie przemiana bohatera w kobietę. Od tego momentu narracja zupełnie traci na dynamice i opowiadanie staje się płaskie i nużące jak deska do prasowania, na której od lat wymiatam tym samym żelazkiem według tego samego scenariusza, automatycznie i bez wnikania w mechanizm prasowania. Nie odkryłam w książce niczego zdumiewającego, co wytrąciłoby mnie z rutyny podążania za mało porywającym tokiem opowieści. Zapewne dotąd nie byłam świadoma, że prasowanie to także sztuka, mało tego, nie przypuszczałam nawet, iż jej symbolika odwołuje się do mojego libido i tłumionych fantazji erotycznych.

Powieść "Ja" polecam czytelnikom złaknionym doznań seksualnych ukazanych w różnych konfiguracjach: ja – ja, ja – kobieta, ja – mężczyzna. Samotny seks. Seks w konwencji hetero. Seks homo. Seks bi. Możliwe, że moja percepcja jest po prostu zbyt hermetyczna i zamknięta na tak rozległe eksperymenty z własną tożsamością. Czy jest to opowieść o wędrówce w głąb własnej duszy? Jeśli nawet, to pozbawiona literackiej finezji, która z dziwacznej historii o poszukiwaniu seksualnego spełnienia uczyniłaby książkę z kluczem, z duszą, a jeśli nawet nie, to przynajmniej powieść z pieprzykiem.

Skuszona subtelną, metaforyczną strukturą "Życia Pi" sięgnęłam po kolejną powieść autora w oczekiwaniu na fascynującą ucztę literacką, która pozwoli mi zagłębić się w meandry ludzkiej duszy. Jakież było moje rozczarowanie? Czy to możliwe, by ten sam autor mógł napisać tak ekscytującą książkę jak "Życie Pi" i tak miałką, drażniącą i infantylną namiastkę literatury jak...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Patrząc na Wschód. Przestrzeń. Człowiek. Mistycyzm Piotr Brysacz, Wojciech Górecki, Jacek Hugo-Bader, Maciej Jastrzębski, Michał Książek, Jędrzej Morawiecki, Włodzimierz Pawluczuk, Wacław Radziwinowicz, Magdalena Skopek, Wojciech Śmieja, Andrzej Stasiuk, Mariusz Wilk
Ocena 7,3
Patrząc na Wsc... Piotr Brysacz, Wojc...

Na półkach: ,

Na wschód od Edenu

Nigdy nie byłam w stepie, tundrę znam jedynie z programów przyrodniczych, a tajga kojarzy mi się po części z bajką, po części z gehenną kazamatów. Z miejsc, które odwiedziłam, najbardziej wschodni wydaje mi się Supraśl za Białymstokiem, mała urokliwa miejscowość usytuowana na pograniczu dwóch światów: Wschodu i Zachodu, świata łacińskiego i kultury bizantyjskiej. Jeśli kogoś fascynuje życie na styku, na pograniczu, na wieży Babel, powinien pojechać na Podlasie, na wschód od stolicy, a jeszcze lepiej – daleko w głąb Rosji. Jeśli jednak nie może się wyprawić w tak odległe rejony, niech koniecznie sięgnie po wydaną w październiku książkę Piotra Brysacza, będącą zbiorem wywiadów z pisarzami i podróżnikami zapatrzonymi we Wschód.

Gdzieś wyczytałam, że niektóre grupy etniczne na Wschodzie są praktycznie na wymarciu. W ostatnim spisie ludności przeprowadzonym w Rosji uwzględniono między innymi czterech Kereków, pięciu Kajtagców oraz sześciu Czamałałów. Jest też kilkanaście grup nieprzekraczających dwudziestu osób. Trochę to smutne. Książka "Patrząc na Wschód" przesiąknięta jest nie tylko nostalgią za odchodzącym światem ludów dalekiej Rosji, ale też barwną i żywą narracją o Rosji współczesnej, która mimo postępującej europeizacji zachowała swoje niepowtarzalne, pierwotne oblicze i unikatowy charakter.

Książka „Patrząc na Wschód” to wyzwanie dla wyobraźni. W trakcie lektury przeżywałam natężenie wschodnich krajobrazów, przestrzeni, duchowości, mentalności, tamtejszych realiów. Dawka tego, co w opowieściach rozmówców Piotra Brysacza składa się na świat Wschodu, jest zwielokrotniona poprzez zderzenie kilkunastu sposobów doświadczania tamtej rzeczywistości. Jest wyzwaniem również w sensie mentalnym. Muszę się na nowo zdefiniować ze swoją tożsamością, kompleksami, które po lekturze mniej uwierają, bo ów Wschód, często postrzegany jako coś gorszego, zaściankowego, jako prowincja Europy, czyściec leżący na wschód od Edenu, ukazuje nagle inne twarze, których nie byłam świadoma, swoją inność, która na pewno nie jest gorsza, choćby przez kontrast z syfilizacją Zachodu, o której tak zajmująco filozofuje Mariusz Wilk, od dwudziestu lat mieszkaniec Karelii na dalekiej Północy, wagabunda, erudyta, pisarz i mędrzec. Uzmysłowiłam sobie, że tak naprawdę niewiele wiem o Wschodzie. Z dzieciństwa wyniosłam niechęć do tego, co „ruskie”, Wschód bowiem w tamtych czasach kojarzył mi się pejoratywnie. A oto okazuje się, że Wschód ma wiele twarzy. Można go ukazywać na rozmaite sposoby: jako przestrzeń nieoswojoną, nieokiełznaną, ale pociągającą, egzotyczną, mozaikową, bo utkaną z wielokulturowości, jako przeciwwagę zachodniego konsumpcjonizmu, świat bliższy naturze, sprzężony z surowością przyrody, bardziej pierwotny, nieucywilizowany, autentyczny. Przywykliśmy spoglądać na Wschód przez siatkę uprzedzeń. Trudno jest uciec od politycznych zaszłości, które determinują nasze postrzeganie Rosji jako imperium ekspansji, zagrożenia, dominacji, totalitaryzmu, jako „inny świat”, „nieludzką ziemię”, przesiąkniętą krwią i łzami zesłańców, skażoną stereotypem ruskiej dziczy. Książka Piotra Brysacza prowokuje do sięgnięcia głębiej, pod naskórkowość stereotypów. Wyzwala też impuls do przeczytania reportaży na temat Rosji autorstwa rozmówców, których Piotr pytał o Wschód, o wschodnią duszę, o to, gdzie przebiega granica między Wschodem i Zachodem, o polskość, na którą spogląda się ze Wschodu, o rosyjskość i ruskość postrzeganą na różne sposoby: przez nas, Polaków, ale też przez reprezentantów nacji, które wchłonęła Rosja sowiecka. Pytał o skłonność ludzi Wschodu do mistycyzmu, która przybiera różne oblicza: kultów religijnych, szamanizmu, sekciarstwa, wiary w objawienia samozwańczych proroków, w uzdrowicieli, jasnowidzów. Pytał o krajobrazy wyrastające z nicości i bieli w bezkresnej panoramie dalekiej Północy, wobec otchłani których człowiek może się pojednać z pierwotną, surową przyrodą, schodząc do samego jądra życia, ale też poczuć pragnienie, by szukać Boga i próbować odnaleźć samego siebie.

Książkę Piotra Brysacza czyta się na zasadzie lektury otwartej, która nie kończy się wraz z dotarciem do ostatniej strony, ona tak naprawdę dopiero się zaczyna. W mojej świadomości nakładają się na siebie rozmaite topografie i mapy Wschodu, przesuwają się granice, jedne ulegają unicestwieniu, inne uwyraźnieniu. Pod obstrzałem pytań znalazły się stereotypy, które odnoszą się do postrzegania tego, co znajduje się po prawej stronie mapy. „Patrząc na Wschód” to książka magiczna, refleksyjna, dociekliwa, prowokująca nie tylko do odnalezienia w sobie wschodniej tropy, która wiedzie nas ku „białej gorączce”. Obcując z ludźmi wrośniętymi w pejzaż rozciągający się umownie po prawej strony mapy, wsłuchując się w ich opowieści o Rosji, o Kaukazie, o Syberii, o Jakucji, o dalekiej Północy, możemy podjąć próbę dookreślenia własnej tożsamości, własnych horyzontów, co uwypukla trafny podtytuł książki: przestrzeń, człowiek, mistycyzm... Na Zachodzie mistycyzm wypierany jest przez konsumpcjonizm, na Wschodzie, gdzie nie ma tak rozwiniętej komercjalizacji życia, jego realia są bardziej surowe, pierwotne, sprzyjają otwartości na to, co duchowe, pozamaterialne.

Biało-barwna, wielokulturowa peregrynacja na prawą stronę mapy, szlakiem bohaterów książki, wydobywa z letargu kilka istotnych pytań, na które często pozostajemy głusi w świecie zachodniej rzeczywistości rozpiętej między produkcją i konsumpcją dóbr materialnych. Jak smakuje czerstwy rosyjski chleb, ten prawdziwy, nie z hipermarketu, tak prawdziwy, jak prawdziwi są ludzie z Północy i jak prawdziwe jest tamto życie? Jaki zapach wypełnia surowy w swej prostocie czum, dom, w jakim się mieszka w tajdze? Jakie to uczucie: siedzieć przy ognisku i otulać się skórą renifera, rozgrzewając w cieple bijącym z paleniska dłonie skostniałe na pięćdziesięciostopniowym mrozie? Co jest prawdą, a co iluzją? Co bardziej unieszczęśliwia: niedosyt czy nadmiar rzeczy? Czym jest droga? Czym jest dom? Co jest istotą życia? I jaki horyzont jest mi bliższy: zachodni czy wschodni. Duch czy materia? Być czy mieć?

Na wschód od Edenu

Nigdy nie byłam w stepie, tundrę znam jedynie z programów przyrodniczych, a tajga kojarzy mi się po części z bajką, po części z gehenną kazamatów. Z miejsc, które odwiedziłam, najbardziej wschodni wydaje mi się Supraśl za Białymstokiem, mała urokliwa miejscowość usytuowana na pograniczu dwóch światów: Wschodu i Zachodu, świata łacińskiego i kultury...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przejmująca. Humanitarna. Poruszająca.

Przejmująca. Humanitarna. Poruszająca.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli wierzyć dziesiątkom źródeł historycznych, na które w swojej pracy powołuje się autor książki, chrześcijaństwo jako system religijny daleko odbiega od idei głoszonych przez historycznego Jezusa. Przekaz historyczny, poddany kilku filtracjom na przestrzeni wieków, swoją religijną metamorfozę zawdzięcza głównie Pawłowi z Tarsu, który wykorzystał zaledwie kilka elementów biografii Jezusa i dostosował je do swojej wizji mesjanizmu i zbawienia. Był skłócony z uczniami Jezusa i jego braćmi [Jezus nie był jedynym synem Maryi], którzy uznali go za heretyka fałszującego prawdziwy przekaz zawarty w nauce Jezusa. Ciekawe są nawiązania do papirusów z Qumran znalezionych w grotach będących przed wiekami kryjówką esseńczyków oraz do tzw. piątej ewangelii, ewangelii Tomasza, która nie weszła do kanonu, burząc propagowany przez kontynuatorów św. Pawła wizerunek Jezusa-Zbawiciela. Ciekawy wywód pozwalający zrewidować wiele dogmatów religijnych, które powielamy bezrefleksyjnie i mechanicznie. Warto!

Jeśli wierzyć dziesiątkom źródeł historycznych, na które w swojej pracy powołuje się autor książki, chrześcijaństwo jako system religijny daleko odbiega od idei głoszonych przez historycznego Jezusa. Przekaz historyczny, poddany kilku filtracjom na przestrzeni wieków, swoją religijną metamorfozę zawdzięcza głównie Pawłowi z Tarsu, który wykorzystał zaledwie kilka elementów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fenomen – nie znajduję żadnego uzasadnienia dla publikacji takich produktów. A jednak coś tak niedorzecznego zostało wydane i sprzedaje się jako powieść historyczna. Tymczasem nie znajduję w niej jakichkolwiek wartości: ani literackich, ani poznawczych [historycznych], ani odrobiny prawdopodobieństwa psychologicznego. Żenująco infantylna. Absurd goni absurd.

Fenomen – nie znajduję żadnego uzasadnienia dla publikacji takich produktów. A jednak coś tak niedorzecznego zostało wydane i sprzedaje się jako powieść historyczna. Tymczasem nie znajduję w niej jakichkolwiek wartości: ani literackich, ani poznawczych [historycznych], ani odrobiny prawdopodobieństwa psychologicznego. Żenująco infantylna. Absurd goni absurd.

Pokaż mimo to


Na półkach:

**O kronikarzu, jego studni, ptaku proroku i czerwonym kapeluszu**

Ostrzegam potencjalnych czytelników, że moje reakcje, którym dałam wyraz w niniejszej recenzji, mogą być efektem zaburzenia świadomości wywołanego lekturą „Kroniki ptaka nakręcacza”. Dlatego z góry zastrzegam, że nie odpowiadam za słowa, nad którymi straciłam kontrolę, pozostając pod wpływem odrętwienia, w jakie wprawiła mnie ta nakręcona do granic nieprzewidywalności opowieść – sama już nie wiem: bardziej surrealistyczna czy bardziej groteskowa?

„Kronika…” rozkołysała krwiobieg moich myśli. W amoku uabsurdalnienia słowa wezbrały w mojej głowie niczym rwący strumień. Maligna. Halucynacje. Delirium. Postępująca izolacja od realnej rzeczywistości. Jeśli zależy ci za zachowaniu status quo i niczym niezmąconej beztroski – poczucia komfortu i błogostanu – strzeż się „Kroniki ptaka nakręcacza”. Po lekturze tej najdziwniejszej z powieści autora, jakie być może do tej pory przeczytałeś, nie pozostanie ci bowiem nic innego, jak wybrać się na poszukiwanie wyschniętej studni i wzorem bohatera zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem oraz stanąć oko w oko z najgłębszą otchłanią własnej świadomości. A jeśli jeszcze zapuścisz się w jej najintymniejsze zakamarki, przygotuj się na to, że nic w twoim życiu nie będzie już takie, jak było. Z równowagi może cię wyprowadzić dzwonek telefonu. Możliwe, że po drugiej stronie odezwie się tajemnicza kobieta, której niespodziewany telefon do Tōru Okady wywołał lawinę absurdalnych sytuacji, rozrastających się niczym tunele w podziemnym labiryncie. Jeśli przypadkiem zajdziesz do pobliskiej kafejki na kawę, może ciebie zaskoczyć towarzystwo Japonki w czerwonym plastikowym kapeluszu, która przysiądzie się do twojego stolika, by w enigmatycznych słowach zakomunikować ci o czymś, co się niebawem wydarzy w twoim życiu, wprawiając w ruch przędzę przeznaczenia. Malta Kanō, obdarzona darem przepowiadania przyszłości, może być postrzegana jako wcielenie starożytnej Mojry. Wraz z siostrą, Kretą, tworzy ekstrawagancką wariację na temat roli, jaką w kulturze europejskiej odgrywały boginie przeznaczenia czuwające nad porządkiem świata. Tyle że w powieści Murakamiego porządek świata zostaje zachwiany, wymykając się jakimkolwiek próbom obłaskawienia losu – oswojenia nieoswajalnego – podejmowanym przez bohatera. Wymowne są imiona sióstr Kanō: Malta i Kreta. Nazwy odsyłające do wysp usytuowanych w basenie Morza Śródziemnego stanowią trop wskazujący na źródło, z którego można czerpać inspirację, zastanawiając się, w co Murakami gra z czytelnikiem. Oto rekwizyty, w które wyposażył pisarz obie siostry: Malta nosi czerwony, plastikowy kapelusz, z kolei ubrania i makijaż Krety przywołują styl lat 60. Czyżby czerwony plastikowy kapelusz Malty symbolizował ekspansję kultury masowej, podobnie jak sztuczne rzęsy Krety, jej fryzura i ubrania w stylu Jacqueline Kennedy? Jaką rolę odgrywa w powieści pan Honda, którego postać Murakami kreuje na współczesnego Terezjasza? Ongiś odsłonił on przed Edypem jego przeznaczenie, a im bardziej mitologiczny bohater chciał uniknąć spełnienia się tragicznej przepowiedni, tym bardziej zbliżał się do jej urealnienia. Od losu bowiem nie ma ucieczki. Zdaje sobie z tego sprawę Tōru Okada, który stawia mu czoło, brnąc coraz dalej w labirynt niedorzeczności i dążąc do konfrontacji ze swoim przeznaczeniem. Bo jeśli nie uczyniłby tego, los i tak prędzej czy później zadrwiłby z niego okrutnie.

Znalezienie klucza do powieści Murakamiego nie jest łatwe, odnoszę wręcz wrażenie, że „Kronika…” jest książką niepoddającą się jednoznacznym interpretacjom. Murakami snuje swoją abstrakcyjną opowieść, wprowadzając coraz to nowe postacie, jeszcze bardziej irracjonalne niż wykreowane wcześniej, i tworząc coraz to bardziej absurdalne scenariusze zdarzeń. Kiedy absurd osiąga apogeum i wydaje się, że lada moment znajdziemy motywację dla zaistniałych zdarzeń, trop się urywa i wracamy do punktu wyjścia. Im bardziej bohater nie rozumie rzeczywistości, wobec której postawił go ślepy los, tym silniejsze odczuwa pragnienie, by się z nią zmierzyć, by ją sobie podporządkować, a im bardziej okazuje się ona nieoswajalna, z tym większą determinacją bohater usiłuje przezwyciężyć poczucie absurdu, na jakie skazuje go rozszalała sprężyna zdarzeń.

„Kronika ptaka nakręcacza” to najbardziej europejsko-amerykańska z powieści japońskich, jakie trafiły dotąd w moje ręce. Bohater słucha muzyki europejskich i amerykańskich kompozytorów i jaazmanów: m.in. Rossiniego, Beethovena, Bacha, Percy’ego Faitha, Milesa Davisa, Albeta Aylera czy Cecila Taylora, czyta europejskich i amerykańskich pisarzy, ze szczególnym upodobaniem do Kafki i Hemingwaya, ogląda amerykańskie filmy. Europejskie korzenie zdradzają liczne aluzje mitologiczne, zaczerpnięte z kultury śródziemnomorskiej i budujące warstwę filozoficzną powieści. Przemieszanie japońskich realiów życia i motywów zaczerpniętych z filozofii egzystencjalnej oraz mitologii greckiej tworzy literacką multimozaikę, która jednych może zauroczyć, u innych z kolei wzbudzić jedynie sceptyczny uśmiech politowania. Na potrzeby surrealistycznego świata, wykreowanego w „Kronice…”, Murakami w zaskakujący sposób dekonstruuje starożytne mity i archetypy. Dla laika te aluzje mogą pozostać nieczytelne, co może skutkować wzruszeniem ramion zniechęconego czytelnika i zbesztaniem w myślach autora nieszczęsnej „Kroniki…”. A może jednak warto dać mu szansę? Może ta paranoiczna, surrealistyczna, kafkowska w swej absurdalności historia ma jakiś sens? Dla mnie ważnym sygnałem do podjęcia gry, w którą Murakami gra z czytelnikiem, była narzucająca się analogia między narratorem „Kroniki…” i bohaterami powołanymi do istnienia przez mistrzów literatury europejskiej: Różewicza, Kafkę, Camusa. Zanim Tōru Okada zostaje wytrącony z jałowego rytmu dotychczasowej egzystencji, w swej bierności przypomina bohatera „Kartoteki”. Jest tak samo jak on bezbarwny, szary i zwyczajny. Z chwilą jednak, gdy w jego codzienność wkracza rzeczywistość niczym z sennego koszmaru, mężczyzna podejmuje walkę z osaczającym go absurdem, tak jak uczynił to Józef K., którego świadomość w zetknięciu z łańcuchem niewytłumaczalnych sytuacji nagle zaczyna się budzić z letargu, a on chce zrozumieć, dlaczego dzieje się to, co się dzieje, i kto uruchomił machinę zdarzeń, w obliczu których porywa go nieznana mu dotąd motywacja do działania. Tak naprawdę nie jest w stanie zgłębić istoty tego, co go spotyka, może jedynie to zaakceptować i pogodzić się z faktem, że jest igraszką w rękach siły znacznie potężniejszej niż on. Wędrówka Tōru Okady, błądzącego pomiędzy jawą i snem w poszukiwaniu zaginionej żony, przypomina również historię mitologicznego Orfeusza. W takim kontekście opowieść o schodzeniu bohatera do studni, by dotrzeć tam, dokąd nie ma dostępu nasza racjonalność, nabiera sensu. Tak jak nabiera sensu mozolna wspinaczka Syzyfa uginającego się pod ciężarem olbrzymiego głazu, jaką podejmuje ten mitologiczny bohater, próbując przechytrzyć bogów – mimo że po kilku nieudanych próbach zyskuje świadomość, że jego trud jest jałowy i z góry skazany na klęskę. A jednak nie pozostaje mu nic innego, jak trwać przy swoim kamieniu w poczuciu dramatycznej konieczności podejmowania ciągle od nowa tytanicznego wysiłku, by przezwyciężyć ironię losu, oswoić to, czego nie da się oswoić, uwolnić się od absurdu, od którego nie można się uwolnić.

Tōru Okada ze swoją nierzeczywistą historią może zostać odebrany przez wielu czytelników jedynie jako bohater niedorzecznej książki Murakamiego. Ale jeśli damy się porwać iluminacyjnej strukturze opowieści i zejść na samo dno wyschniętej studni, która otwiera nas na zupełnie inną perspektywę postrzegania rzeczywistości, po zakończeniu lektury znajdziemy się w miejscu, do którego nie dotarlibyśmy bez Tōru Okady, nasłuchującego ostrego głosu tajemniczego ptaka nakręcacza. Rutyna usypia świadomość, z kolei stanięcie oko w oko z nieprzewidywalnością i nieoswajalnością świata sprawia, że budzą się w nas te głębiny naszej świadomości, na które dotąd pozostawaliśmy głusi. Może warto doświadczyć tej dziwnej podróży wraz z bohaterem Murakamiego, by nagle odkryć w sobie zupełnie nieznane krajobrazy.

**O kronikarzu, jego studni, ptaku proroku i czerwonym kapeluszu**

Ostrzegam potencjalnych czytelników, że moje reakcje, którym dałam wyraz w niniejszej recenzji, mogą być efektem zaburzenia świadomości wywołanego lekturą „Kroniki ptaka nakręcacza”. Dlatego z góry zastrzegam, że nie odpowiadam za słowa, nad którymi straciłam kontrolę, pozostając pod wpływem odrętwienia, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

**Było sobie miasteczko**

Jeśli chciałbyś zamieszkać w małym, uroczym, angielskim miasteczku, możliwe, że wybrałbyś Pagford. To miejsce w sam raz dla kogoś, kto ceni sobie spokój i miłych sąsiadów. Zapewne wprowadzisz się do jednej z eleganckich wilii przy Church Row, stromej uliczce, przy której stoją najdroższe domy, będące ucieleśnieniem wiktoriańskiej solidności i komfortu. Nieopodal wznosi się śliczny neogotycki kościółek, usadowiony na rynku z pięknym widokiem na ruiny starego opactwa. Nieco dalej znajduje się klub golfowy i klubowa restauracja. Tylko dla członków klubu. Brzmi kusząco? Mając do dyspozycji tyle atrakcji, zarezerwowanych dla ludzi z klasą, możesz poczuć się pełnowartościowym członkiem społeczności Pagford. Witaj w klubie! Jeśli gardzisz szkolnictwem publicznym – zwłaszcza że państwowa szkoła średnia Winterdown mieści się na przedmieściach brzydkiego osiedla Fields zamieszkałego w większości przez rodziny patologiczne – możesz posłać swoje dzieci do prywatnego liceum. W końcu komfort i poczucie luksusu to coś, co się należy tobie i twojej rodzinie. A Pagford to nie jakieś tam Fields.

Jeśli bliskie są tobie takie kategorie myślenia, wśród nowych sąsiadów poczujesz się jak ryba w wodzie. Będziesz mógł bez poczucia dyskomfortu pławić się w obłudzie, hipokryzji, biorąc za dobrą monetę błysk samozadowolenia, który rozświetla oblicza tej „lepszej” części mieszkańców Pagford. Kochasz pozory? Dwoistość moralna to twoja mantra? Zapraszamy do Pagford. A jeśli jeszcze odnajdziesz w sobie ambicję, by ubiegać się o miejsce w radzie miasta, trafiłeś na doskonały moment. Właśnie odszedł jeden z włodarzy, niejaki Barry Fairbrother. Ale bądź czujny. Na wolny wakat ostrzy pazurki kilku innych pagfordczyków. Śmierć Barry’ego, podobnie jak przepowiednie czarownic w „Makbecie”, obudziły w niektórych mieszkańcach niebezpieczne ambicje, do tej pory uśpione. Poczucie władzy. Co takiego kryje się w jego mrokach, że nagle w zetknięciu z nimi w ludziach budzą się demony?

Jeśli jednak gardzisz mentalnością pagfordczyków, poczujesz dreszcz zniesmaczenia. Pewnie myślisz, że jesteś kimś lepszym, że drzemią w tobie pokłady bezinteresownej potrzeby zrobienia czegoś dobrego dla społeczności miasteczka. Możliwe. OK. Nie mam prawa ciebie oceniać, chociaż w tym małym światku, w którym z taką nieskrępowaną swobodą rządzą pozory, można się pogubić. Urocze małe Pagford, jak każde małe miasteczko, ma swoje ciemne strony. Dumni pagfordczycy udają, że one nie istnieją. A może nie udają... może hipokryzja wżarła się w ich dusze tak głęboko, że autentycznie są przekonani, iż wszystko, co ich dotyczy, jest tylko dobre i godne, a to, co brzydkie i paskudne, odnosi się do Fields. A przecież tam mieszkają inne rodziny, pozostawiona sama sobie młodzież, zwichnięci ludzie, ci najbardziej doświadczeni przez życie, wobec których los nie był tak łaskawy jak wobec mieszkańców dobrej dzielnicy w Pagford. Zmagają się z patologiami, alkoholizmem, narkomanią, prostytucją...

Śmierć Barry’ego ujawnia antagonizmy, które dzielą radę miasta. Barry, pochodzący z biednego Fields, jest przykładem człowieka, któremu się udało. Odniósł sukces. Spełnił swoje marzenia. Stał się szanowanym, zamożnym obywatelem, który wyrwał się ze środowiska podcinającego skrzydła młodym ludziom i skazującego ich na degrengoladę. Mało tego. Nie obrósł w piórka, nie odciął się od swojej przeszłości, nie zapominał o swoich korzeniach. Nie udaje kogoś, kim nie jest. Wielu innych zamożnych mieszkańców chełpiących się posiadaniem willi w dobrej dzielnicy i luksusowego auta nie przyznaje się do swojego dzieciństwa spędzonego w biednym osiedlu na przedmieściach. Barry jest inny. Jego społecznikowskie zapędy drażnią część radnych, którzy próbują odciąć się od Fields, pozbyć się problemu, zamiast szukać sposobów jego rozwiązania. Jeśli Fields zostanie administracyjnie odcięte od Pagford i włączone do biednego Yarvil, z budżetu miasta znikną środki na pomoc narkomanom i rodzinom patologicznym zamieszkującym Fields. To już nie będzie problem Pagford. Kto będzie finansował ośrodek pomocy społecznej... Co się stanie z ludźmi, których próbują resocjalizować pracownicy socjalni...

Bogaci i biedni. Żyją obok siebie, ale na zupełnie innych archipelagach. Pozornie nic ich nie łączy, a dzieli mur obojętności i pogardy. Patrząc na mieszkańców Fields, pagfordczyk może sycić się poczuciem swojej wyższości. Jest kimś lepszym. Ma wszystko. Ma szacunek, bo posiada pieniądze, władzę, prestiż. Ale ileż w tym zaślepienia, pychy, egoizmu i samozadowolenia, od którego aż mdli postronnego obserwatora, dostrzegającego, że właśnie ci bogaci są odpowiedzialni za rzeczywistość, w której żyjemy. Oni mogą więcej. Ale wygodniej jest zamknąć się we własnym światku i udawać, że problemy świata mnie nie dotyczą. Przymykać oczy na wynaturzenia, które dzieją się gdzieś poza murami naszego domu. Czyżby? Sytuacja wcale nie wygląda tak pięknie, jakby się mogło wydawać. Śmierć Barry’ego staje się początkiem niespodziewanych wydarzeń, w efekcie których na światło dzienne wychodzą różne ciemne sprawki. Okazuje się, że każdy ma coś na sumieniu. W każdej rodzinie, nawet tej jak z reklamy, kryje się jakiś mroczny, wstydliwy cień. Ale lepiej jest go nie dostrzegać, udawać, że nie istnieje, albo po prostu trwać w nieświadomości, skupiając się na sobie, i to do tego stopnia, że rani się najbliższych. W dobrych rodzinach dzieją się złe rzeczy. Córka bezkompromisowej pani doktor, wrażliwa i odrzucona Sukhvinder, nie akceptując swojej inności, ulgę znajduje w samookaleczaniu się. Jej samotność jest rozpaczliwa, ale rodzice, oboje lekarze, niczego nie dostrzegają. Fats, przybrany syn dyrektora szkoły i szkolnej pedagog, czerpie satysfakcję ze znęcania się nad innymi. To daje mu poczucie siły. Pozwala uniknąć kompromitacji, a dla nastolatka kompromitacja to najgorsze piętno. Swoją słabość skrywa pod maską przemocy. Z kolei matkę, doświadczoną pedagog, przytłaczają zarówno problemy rodzinne i wieczne konflikty ze zbuntowanym nastolatkiem, jak i problemy zawodowe. Przerażające są jej bezsilność, bezradność, brak działania, tak w domu, jak i w szkole, gdzie jej podopieczni to głównie młodzi ludzie z Fields. Pracownicy socjalni z ośrodka wsparcia również wydają się opieszali w swoich działaniach, a procedury są ważniejsze niż żywy człowiek. A wystarczy okazać ludzkie zainteresowanie, autentyczną życzliwość i wiarę w drugiego człowieka, by coś drgnęło. Tak jak uczynił to Barry. To jedyna pozytywna postać w tej książce. Pojawia się na kilku pierwszych stronach, by w prologu zejść ze sceny i swoją niespodziewaną śmiercią zasiać zamęt w Pagford. Świat dorosłych ukazany w powieści to w pewnym sensie świat mugoli z „Harry’ego Pottera”, a kreacja Barry’ego Faithbrothera jest nacechowana symbolicznie: to dorosły czarodziej, ale bez maggi w konwencji fantasy, obdarzony magią dziecięcej autentyczności, charyzmą i wiarą w ludzi młodych oraz w siłę marzeń. To piękna znacząca postać, drogowskaz dla rodziców, nauczycieli, pracowników socjalnych, pedagogów, radnych i wszystkich ludzi, na których spoczywa odpowiedzialność za przyszłość młodego pokolenia, a co za tym idzie za losy świata.

W powieści Rowling mamy do czynienia z bohaterem zbiorowym, którego autorka wykreowała w przekonujący i realistyczny sposób. To małomiasteczkowa społeczność, z jej przywarami, małostkowością, egoizmem, snobizmem, samouwielbieniem. Jednocześnie udało jej się z tej społeczności wyodrębnić poszczególne postacie, pokazać motywy ich działań, psychologiczne mechanizmy ich zachowań, uczuciowe deficyty i niedostatki, które stają się motorem ich frustracji, rozczarowań, a w końcu życiowych dramatów. Szczególne miejsce zajmują w powieści młodzi ludzie, którym autorka poświęciła wiele uwagi. Stworzyła wiarygodnych bohaterów, którzy stają się nam bliscy jak żywi ludzie. Zaglądamy pod podszewkę ich tęsknot, lęków, obsesji, by ulec podszeptom współczucia, przerażenia, czasem doznać ulgi, czasem odnaleźć wątłą iskierkę nadziei, która tli się w zakończeniu książki. Aby mogła zaistnieć, musiało dojść do tragedii, której można było uniknąć, gdyby inni pagfordczycy potrafili zauważyć drugiego człowieka, wznieść się ponad własne problemy, animozje, uprzedzenia, egoizm. Stajemy się świadkami wstrząsających wydarzeń, ku którym autorka prowadzi nas niczym w tragedii antycznej. Na końcu doznajemy katharsis, ale też otrzymujemy surową lekcję. Ja także jestem odpowiedzialny. Każdy z nas każdego dnia dokonuje różnych wyborów. Dlatego też od nas tak wiele zależy. Ważne, by były to trafne wybory.

**Było sobie miasteczko**

Jeśli chciałbyś zamieszkać w małym, uroczym, angielskim miasteczku, możliwe, że wybrałbyś Pagford. To miejsce w sam raz dla kogoś, kto ceni sobie spokój i miłych sąsiadów. Zapewne wprowadzisz się do jednej z eleganckich wilii przy Church Row, stromej uliczce, przy której stoją najdroższe domy, będące ucieleśnieniem wiktoriańskiej solidności i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

** Hipnotyzująca siła wyrazu **

"Amatorki" zaspokoją oczekiwania najbardziej wybrednych książkowych kaskaderów, którzy uwielbiają prozę niepokorną, zaczepną, soczystą, skrzącą się od wyrafinowanej ironii i paradoksów. To książka ostra jak brzytwa i bezkompromisowa jak sama Jelinek. Przyprawiła mnie o istny gejzer emocji: od niezgody, irytacji,  zniecierpliwienia po olśnienie i podziw dla chirurgicznej precyzji, z jaką pisarka obnaża nasze ubezwłasnowolnienie przez konwencję, rolę społeczną, kostium, banał, kalkomanię. Cóż takiego zirytowało jednego z niemieckich krytyków literackich, że ośmielił się publicznie zdyskredytować  twórczość autorki, nazywając ją "pozbawioną talentu wariatką"?

Czego jak czego, ale autorce "Amatorek" na pewno nie można odmówić talentu. W niemałe zdumienie wprawia czytelnika niemal każdy aspekt tej literackiej ekwilibrystyki: nowatorska narracja oraz charakterystyczny, pełen połamańców język, który harmonizuje z kreacjami bohaterów. Wszystkie elementy genialnie ze sobą współbrzmią. "Przejrzysta kompozycja powieści, wyrafinowana architektura fabuły i języka oraz błyskotliwy opis czynią z tego utworu najbardziej rygorystycznie skomponowaną książkę autorki" [Marlies Janz]. I mimo że od jej debiutu minęło kilkadziesiąt lat, powieść noblistki wciąż zaskakuje hipnotyzującą siłą wyrazu, "muzycznym strumieniem głosów i kontrgłosów" [Thomas Steinfeld].
 
Jelinek nie kokietuje czytelnika, choć jego czujność może uśpić quasi-sielankowy początek. Szybko się jednak przekonujemy, że idylliczny krajobraz rozkwitający na pierwszej stronie powieści to "fałszywka". Autorka podejmuje wyrafinowaną grę z konwencjami, prowokując czytelnika do zweryfikowania zadomowionych w jego świadomości wyobrażeń o granicach literackiej narracji. Lektura powieści może graniczyć z doświadczeniem, które daje się porównać do wstrząsającej inicjacji. Pisarka wyrywa czytelnika z komfortowego kokonu złudzeń, które uśpiły jego świadomość i przytępiły ostrość widzenia. Nagle ujrzałam w całej swej szokującej klarowności bezlitosną machinę, która wprawia w ruch odwieczny kołowrót naszej egzystencji. Bohaterki powieści są żałośnie nijakie, ich życie jest bezdusznym teatrem, w którym zaludniające go postacie odgrywają swoje role niczym bezwolne marionetki, a podejmowane przez nie działania są efektem zaszczepianych im od urodzenia stereotypów, które przejmują kontrolę nad ich istnieniem wbrew fałszywym wyobrażeniom, że nasze "ja" jest bytem niepowtarzalnym, wyjątkowym. Człowiek w ujęciu Jelinek zostaje odarty z godności i indywidualizmu. Pokaleczona składnia pełna anafor, współbrzmień i kontrbrzmień, zniekształcone reguły interpunkcyjne i ortograficzne, rezygnacja z wielkich liter podkreślają, że człowiek w świecie wykreowanym przez autorkę jest tylko pozbawionym autonomii mięsem, skazanym na klęskę, nawet jeśli żyje w złudnym przeświadczeniu, że ziściły się jego [żałosne] marzenia. Autorka spogląda na rzeczywistość ludzkich pragnień, dążeń, poczynań z odległej, wyostrzonej perspektywy, którą uzyskała dzięki zastosowaniu groteskowej, momentami brutalnej ironii. Życie społeczne jest łańcuchem przypadkowych zdarzeń i interakcji wprzęgniętych w tryby oczekiwań i skostniałych wzorców, utartych scenariuszy reaktywowanych automatycznie poprzez powielanie zachowań, gestów, tropów myślowych. Człowiek łudzi się jedynie, że jest kreatorem swojego losu. Jelinek drwi z podobnych mrzonek, pokazując, jak iluzoryczne są te przekonania. Relacje społeczne, rodzinne, pokoleniowe itd. składają się z interakcji, które są rozmaitymi wariantami zależności: pan-niewolnik, kat-ofiara. Nie chciałam zaakceptować takiej wizji świata, ale jednocześnie nie byłam w stanie zaprzeczyć, że koncepcja ludzkiego życia zaserwowana nam przez Jelinek ma w sobie ogromną siłę wyrazu i porażającego autentyzmu.

Czytanie prozy Jelinek nabiera dodatkowego wymiaru. Towarzyszy mu nowa jakość. Jak w narkotycznym amoku, akapit za akapitem narasta w nas dziwna, permanentna konieczność, która ma w sobie jakąś dialektyczną dynamikę. Z jednej strony można odnieść wrażenie, że Jelinek drażni się z czytelnikiem z jakąś nieznośną, sadystyczną przyjemnością, z drugiej strony wyzwala w nim nieujarzmioną, irracjnalną potrzebę podążania za tokiem opowieści i zachłyśnięcia się nią aż do utraty tchu. To traumatyczne doznanie było dla mnie zarazem doświadczeniem epifanicznym. Czy można jednocześnie kochać i nienawidzić? Tak. Można. Kocham Jelinek. Nienawidzę Jelinek. Podobnie ambiwalentna była więź Elfriede Jelinek z matką, oparta na neurotycznej zależności: miłość-nienawiść. Takie skrajności towarzyszyły mi do końca lektury, co więcej, posmak koktajlu tak silnych emocji pozostał jeszcze długo po zakończeniu książki.

Kiedy czyta się "Amatorki", nie sposób pozostać obojętnym, niezaangażowanym, nijakim. A jeśli już ulegnie się tej chropowatej, fenomanalnej pajęczynie słów, z której autorka snuje swoją opowieść, reakcje są ekstremalne. Jakże czytelna w obliczu tych doświadczeń staje się słynna deklaracja pisarki. Podczas jednego z wywiadów na pytanie dziennikarki, co chce osiągnąć poprzez swoją twórczość, Jelinek odparła z przekonaniem: "Żeby czytelnik nie przeciągał się przyjemnie jak świnia w błocie, żeby zbladł przy lekturze".

Nejednokrotnie i ja bladłam podczas lektury "Amatorek". Bladłam z oburzenia, niedowierzania. Bladłam z przerażenia. Bladłam pod dotykiem przejmującego ostrza ironii, którym autorka posługuje się po mistrzowsku. Bladłam... wstrząśnięta, zmiażdżona... i pokrzepiona zarazem. Ileż w tej powieści hipnotyzującej siły wyrazu i fenomenalnej przenikliwości.

** Hipnotyzująca siła wyrazu **

"Amatorki" zaspokoją oczekiwania najbardziej wybrednych książkowych kaskaderów, którzy uwielbiają prozę niepokorną, zaczepną, soczystą, skrzącą się od wyrafinowanej ironii i paradoksów. To książka ostra jak brzytwa i bezkompromisowa jak sama Jelinek. Przyprawiła mnie o istny gejzer emocji: od niezgody, irytacji,  zniecierpliwienia po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od zauroczenia [m.in. Hańbą] do druzgocącego rozczarowania [Foe]. Może to nie ten czas, nie ten moment... lektura wzbudziła jedynie nikłe zainteresowanie, podtrzymywane przekonaniem, że skoro autor jest laureatem Nobla, to coś musi być na rzeczy. Irytujący język. Dziwaczność. Maniera.

Od zauroczenia [m.in. Hańbą] do druzgocącego rozczarowania [Foe]. Może to nie ten czas, nie ten moment... lektura wzbudziła jedynie nikłe zainteresowanie, podtrzymywane przekonaniem, że skoro autor jest laureatem Nobla, to coś musi być na rzeczy. Irytujący język. Dziwaczność. Maniera.

Pokaż mimo to


Na półkach:

**Lilka i chłopcy**

Wiele bym straciła, gdybym nie sięgnęła po książkę Magdaleny Samozwaniec. Ominęłaby mnie sentymentalna podróż do mitycznej krainy dzieciństwa słynnych sióstr Marii [Lilki] i Magdaleny – do bajkowej Kossakówki, wyidealizowanej, "świętej i czystej jak pierwsze kochanie". Poddałam się różowej magii wspomnień. Uległam artystycznej atmosferze domu Kossaków. Pozostała po niej popadająca w ruinę willa nieopodal Wawelu, która być może zamieniłaby się z czasem w żałosną kupkę popiołu, czarną dziurę, garść ulotnych wspomnień. Wiele cennych rodzinnych pamiątek wyprzedano, by po wojnie ratować podupadający budynek. Nieliczne z nich pozostały w rodzinie. ...Kurz na nie pada, warstwą się kładzie... z dala od ludzi, z dala od zgiełku, na dnie szuflady więdną w pudełku... Możliwe, że zwiędłyby również wspomnienia... gdyby nie duch tego miejsca. Nie ludzie. Nie ich dzieła. Jeszcze sto lat temu to miejsce tętniło życiem. Kossakówkę zamieszkiwali arystokraci ducha. Ludzie niepospolici, utalentowani, nieprzeciętni. Przez ich salon przewinęli się najwybitniejsi ówcześni artyści, m.in.: Henryk Sienkiewicz, Adam Asnyk, Stefan Żeromski, Helena Modrzejewska, Jacek Malczewski, Stanisław Witkiewicz, jego syn Witkacy, Wojciech Weiss, Zofia Stryjeńska.

Ten piękny obraz ma także swój rewers. Po drugiej stronie lustra Alicja dostrzega rysę na nieskazitelnej, pastelowej politurze. Ludzie, zwłaszcza wielcy, mają wiele słabości. Wiele "uroczych" dziwactw – które jednak raziłyby u ludzi pospolitych, byłyby nie do zniesienia i nie wytrzymałyby konfrontacji z szarą rzeczywistością. Kossakom przydają one wdzięku. Zamiast irytować, intrygują, czarują, uwodzą.

We wspomnieniach Magdaleny jej siostra prezentuje się niczym grecka nimfa, dziedziczka wielu różnorakich talentów. Tak jak grecka bogini posiada zarówno cechy boskie, jak i ludzkie. Samozwaniec ukazuje ją jako spadkobierczynię darów starożytnych kapłanek sztuki: Kaliope obdarzyła ją talentem poetyckim i urodą, nad jej rozwojem intelektualnym pieczę objęła Euterpe, patronka liryki, Talia przepowiedziała jej, że będzie pisywać komedie, Melpomene nie poskąpiła jej talentu do pisania dramatów, Terpsychora obdarzyła ją zdolnościami tanecznymi, Polihymnia darem muzycznym i umiejętnością gry na instrumencie, Urania wtajemniczyła ją w świat astrologii, gwiazdozbiorów i horoskopów. Po przodkach z kolei dziewczynka odziedziczyła talent malarski. Ale pośród patronujących Marii muz nie zabrakło też zawistnej bogini Hekate, która sprowadziła na dziewczynkę tragiczną ułomność. Lilka niemal całe życie borykała się z poważną chorobą kręgosłupa, która skazała ją na tortury uciążliwej i nieskutecznej rehabilitacji oraz ortopedyczne gorsety i która zdeformowała jej "rasową" sylwetkę. Dodajmy, że przymiotnik "rasowy" to jedno ze słów kluczy, które często przewijają się na kartach wspomnień.

To niewinne słówko jest aż nadto znaczące. "Rassowa" była cała familia Kossaków. I tak też ukazuje ją Magdalena Samozwaniec. Rasowy Wojciech Kossak miał liczne romanse, zazwyczaj jakąś piękną, uwodzicielską "flamę" na boku, ale nie było to niczym zdrożnym, wszakże tak żyła arystokracja. Samozwaniec pisze o tej słabostce ojca jako o czymś normalnym i powszechnym. Tak prowadziły się ówczesne małżeństwa z wyższych sfer. Rolą kobiety było zaakceptować ów stan rzeczy, rolą mężczyzny – bawić się dyskretnie, a przy tym troszczyć się o materialne położenie żony i okazywać jej mężowskie przywiązanie. Pani Wojciechowa również zdawała się akceptować ten stan rzeczy; ot, jeszcze jedna fanaberia ekscentrycznego artysty... Córki bezgranicznie wielbiły tatka, ubóstwiały słynnego dziadka, bardzo też kochały matkę... Momo, Mamidło, jak córki nazywały matkę, była z kolei zwyczajnym człowiekiem, przynajmniej na tle tak barwnych osobowości, jak panowie Kossakowie i ich niepospolici przyjaciele. To właśnie ona wniosła Wojciechowi w posagu ziemiański majątek, pozwalający na życie pełne arystokratycznych uciech i spełnianie niezliczonych fanaberii próżnej familii. Ale do czasu. Przed II wojną rodzina borykała się z brzemieniem długów i natrętnymi wierzycielami – co mnie mocno dziwiło, jeśli wziąć pod uwagę bujne życie, jakie wiedli Kossakowie. Liczne podróże zagraniczne, wyjazdy na wczasy do modnych kurortów, własny samochód, co było na owe czasy nie lada ekstrawagancją, noclegi w najelegantszych hotelach, dancingi, rauty, prywatne lekcje kilku języków dla dzieci, najlepsze guwernantki, lekcje muzyki, tańca, malarstwa itd. Kilka pracowni malarskich do utrzymania, m.in. w warszawskim hotelu Bristol, gdzie pracował Wojciech Kossak podczas służbowych podróży do stolicy. Utrzymywanie kosztownych kochanek. Żyć, nie umierać... Maria i Magdalena lubią piękne ubrania. Kochają kapelusze, futra, delikatne pończochy, wykwintną bieliznę, wytworne buty, boa, szale, torebki, bibeloty. Zawsze jest też jakaś służba, jakaś Neśka czy Marysia, które wstają skoro świt i robią wszystko, by modne dziewczęta mogły bywać w salonach, w kasynach i pełnymi garściami korzystać z życia, a jeśli nie mają ochoty na zabawę, by mogły bezkarnie oddawać się słodkiemu nicnierobieniu, pisać, czytać, marzyć, dyskutować...

Elementem takiej egzystencji jest pisanie długich, pięknych listów, które Samozwaniec wydobyła z domowego archiwum i które oddaje do rąk czytelników, wzbogacając nimi wspomnienia o czasach beztroskiego dzieciństwa i dorastania. Siostry mogły bez przeszkód oddawać się ulubionym zajęciom. W końcu jakież miały obowiązki? Nie chodzą do szkoły, nie sprzątają, nie martwią się o swój materialny byt. Wszystko mają podane na zawołanie. W takich realiach kształtują się osobowości obu sióstr, które wyrosną na birbantki i sybarytki.

Maria nazywana była w domu pieszczotliwie Lilką, Lilczurem, Szczurem. W listach zazwyczaj podpisywała się jako Szczurek, nierzadko też wypowiadała się w rodzaju męskim, akcentując wiarę w swoją androgyniczną naturę, zespoloną z pierwiastka żeńskiego i męskiego. W co jeszcze wierzyła Lilka? W reinkarnację dusz, w metempsychozę, w życie po życiu, w mowę gwiazd, ale przede wszystkim w miłość. To była jej religia. Jej poezja przeniknięta jest ową wiarą. Nawet kolejne zawody miłosne, sercowe rozczarowania i rozwody nie były w stanie podważyć fundamentów tej wiary:
Ty jesteś jak paryska Nike z Samotraki,
o miłości nieuciszona!
Choć zabita, lecz biegniesz z zapałem jadnakim
wyciągając odcięte ramiona...
Pierwszym obiektem westchnień kilkunastoletniej Lilki był Egon, niesforny, rozpieszczony playboy, w którym się zadurzyła, naczytawszy się poezji Staffa, Przesmyckiego, Micińskiego, Tetmajera. Kiedy romans kończy się awanturą rodzinną, Lilka koi duszę następną fascynacją. Przystojny Adam Kapiński, szwagier Jerzego Kossaka, brata poetki, staje się plastrem na zranione serce. Ale Adam jest żonaty i wzajemne zauroczenie mija tak szybko, jak się pojawiło. Ileż w tych zauroczeniach pensjonarskiej naiwności. Ale już jako osiemnastoletnia panna Lilka postanawia się wydać. Pierwszym, który się nawinął, był młody przystojny porucznik Bzowski. Lilka, już jako pani Bzowska, szybko spada na ziemię. Ten mariaż okazuje się fantazją młodej, kapryśnej dziewczyny. Rozwód kościelny kosztuje Wojciecha Kossaka majątek. Ale czegóż się nie robi dla genialnej córki, choćby za cenę długów. Jeszcze nie ucichły dzwony post mortem pogrzebanego małżeństwa, a Lilka już flirtuje. Jan Gwalbert Pawlikowski jest ucieleśnieniem ideału. Młody, przystojny, uduchowiony, rozczytany w literaturze, próbujący swych sił jako pisarz. Tuż po otrzymaniu rozwodu z Bzuniem kochankowie biorą ślub. Lilka kocha Jana miłością bałwochwalczą. Zamieszkuje z nim na Kozińcu, w Domu pod Jedlami w Zakopanem, rodzinnym dworku Pawlikowskich projektu Witkiewicza. Styl życia Pawlikowskich jest przeciwieństwem pełnej rozmachu i rozrzutności egzystencji Kossaków. Owszem, cała rodzina tkwi po uszy w literaturze, ale na tym kończą się podobieństwa między Kossakami i Pawlikowskimi. Hołdują oni niemal ascetycznej prostocie i siermiężnej wręcz oszczędności. Ale zakochana bez pamięci Lilka znosi mężnie tę radykalną zmianę stylu życia. Małżonkowie chodzą razem na wysokogórskie wycieczki: Jaś jest zawołanym taternikiem. "Lilka w długim płaszczysku i pantofelkach na obcasie dzielnie dotrzymuje mu kroku, choć męczy ją to niewypowiedzianie". Tak też wygląda jej codzienność w domu na Kozińcu. Nic więc dziwnego, że tęskni do baśniowej Kossakówki.

Kossakówka to nie tylko raj dla artystów. To także menażeria najróżniejszych zwierząt, które uwielbiała Lilka. Na Kozińcu dominuje surowy krajobraz, zarówno wokół domu, jak i w jego wnętrzu. Kossakówka z kolei tętni życiem. Lilka trzymała w rodzinnym domu ukochaną wiewiórkę, nazywaną Sorkiem, którą pieściła, całowała, nosiła na szyi. Miała koty, psy, a nawet małpkę, którą dostała w prezencie. "Straszny był niegdyś wstyd dla domu, gdy makak narobił do kapelusza któregoś z gości, a ten, nie spodziewając się, co go czeka, nałożył go na głowę". Kochała nie tylko ładnych chłopców, ale też przyrodę, ptaki, zwierzęta, morze i góry. Pod koniec życia, na emigracji, jej cała miłosna siła przeniosła się na rodzinę.

Ubóstwiany Jan Pawlikowski zostawił Lilkę dla nieletniej baletnicy. Jakież to trywialne. Skończyła się wielka miłość Kwaka i Szczurka. Ale Nike nieuciszona, która kryje się głęboko w duszy Lilki, ciągle, na przekór klęskom, otwiera okaleczone ramiona na kolejną miłość. I tak oto jej trzecim mężem zostaje młodszy od poetki o kilka lat lotnik, Stefan Jerzy Jasnorzewski. Lotek, jak pieszczotliwie nazywała go Lilka, ubóstwiał ją i nosił na rękach, ale przy tym był chorobliwie o nią zazdrosny. Lata wojny spędzili w Anglii, z dala od rodziny. Był przy niej do końca, towarzyszył jej w śmiertelnej chorobie.

Lilka zmarła na raka kości. Została pochowana w Manchesterze. "W jej wstrząsających ostatnich poezjach można przyrównać Lilkę do wielkich artystów, którzy nawet dotknięci ciężkim kalectwem do końca tworzyli wspaniałe dzieła".

**Lilka i chłopcy**

Wiele bym straciła, gdybym nie sięgnęła po książkę Magdaleny Samozwaniec. Ominęłaby mnie sentymentalna podróż do mitycznej krainy dzieciństwa słynnych sióstr Marii [Lilki] i Magdaleny – do bajkowej Kossakówki, wyidealizowanej, "świętej i czystej jak pierwsze kochanie". Poddałam się różowej magii wspomnień. Uległam artystycznej atmosferze domu Kossaków....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

**Życie wie lepiej...**

Wszystkiego jest we mnie po trochu. Żalu, że jest tak, a nie inaczej. Zdziwienia, że jest tak, a nie inaczej. Szczęścia, że jest tak, a nie inaczej. Rozpaczy... Stan posiadania zależy od przyjętej perspektywy. Sens jest. Zamknięty w łupince świadomości, która jest moim przewodnikiem. Wydaje mi się, że wiem, dokąd zmierzam. I nagle w ulotnej iluminacji uświadamiam sobie, że "życie wie lepiej"[1]. Przyglądam się mu. Nasłuchuję. Wczytuję się w nie zachłannie. Szukam adresu swojej kobiecości poprzez odnajdywanie tropów własnego człowieczeństwa. Niektóre z nich urywają się i giną we mgle. Wierzę, że kiedyś mnie odnajdą.

Nie mieszkam w Sopocie. Ale bardzo bym chciała. Nie należę do kręgu kobiet, który bohaterki książki kultywują od lat i który pozwala im przetrwać trudne chwile. Uczą się od siebie nawzajem, czerpią z tych spotkań siłę i zrozumienie: siebie i swojego losu. To jeden z tych urwanych tropów w moim życiu. Nie czuję się cząstką żadnej wspólnoty. Są we mnie białe plamy. Niezaspokojone tęsknoty. Monika Gajdzińska pisze o tym jako o potrzebie spotykania się i dzielenia doświadczeniem. Axis mundi. Oś świata. "Kobiecy krąg. Miejsce, w którym mogę oderwać się na chwilę od zaangażowania w liczne zajęcia, przyjrzeć się sobie z perspektywy, poprosić o pomoc, posłuchać innych kobiet"[2]. Lektura tej poruszającej książki dotkliwie uświadomiła mi, że ja także potrzebuję swojej axis mundi, kiedy gubię kierunek i nie wiem, co chcę robić dalej. Ujęła mnie szczerością i autentyzmem. Odwagą opowiadania o najbardziej bolesnych doświadczeniach, która wypływa z głębi serc i przeżyć każdej z bohaterek książki. Mogłam poczuć się jedną z nich. Odnaleźć w kobiecym kręgu swoją mandalę. "Krąg jest w pewnym sensie bytem niezależnym, mądrzejszym od nas i dojrzalszym"[3]. Mogłam ogrzać się bliskością czerpaną z kręgu, napełnić spokojem, płynącym z akceptacji tego, co jest. Zanurzanie się w lekturę tej książki trudno porównać do jakiegokolwiek czytelniczego doświadczenia. Zostałam porwana niewymuszonym rytmem opowieści. Zaproszona do kobiecego kręgu. Do współodczuwania. Współprzeżywania. W każdej historii odnalazłam cząstkę siebie.

Kinga zaimponowała mi życiową pokorą, z jaką przyznaje się do własnej niedoskonałości. Po wielu dramatycznych doświadczeniach pojęła, że ich źródłem jest skrajny perfekcjonizm, który zaowocował chorobą nowotworową. "Niektóre nasze pomyłki zawierają w sobie ukrytą mądrość"[4]. Uczę się od niej właściwej miary i wagi rzeczy. Umiaru. Wsłuchuję się w swoje pragnienia i postanawiam poświęcić więcej czasu sobie, swojemu jestestwu. Próbuję zaakceptować własną niedoskonałość, polubić to, co we mnie jest najbardziej ludzkie, swoje słabości.

Ania poruszyła mnie opowieścią o tym, jak trudno jest pogodzić się ze stratą w czasach, kiedy śmierć stała się tematem tabu. Bezradność jest tym dojmująca, im trudniej mówić nam o swoich uczuciach, dzielić się nimi z najbliższymi, zwłaszcza w obliczu tak dramatycznych okoliczności. Ludzie nimi dotknięci potrzebują bliskości. Ciepła i wsparcia drugiego człowieka. Trudne jest pokonywanie międzyludzkich barier, kiedy zostało się wychowanym w rodzinie, po której odziedziczyło się problem z bliskością. Syndrom obcości nie pozwala na ofiarowywanie i otrzymywanie wsparcia. Kiedy odchodzi bliska osoba, pozostaje ból, że nie powiedziało się wszystkiego, co należało powiedzieć, że nie okazało się tyle miłości, ile pragnęło się okazać. Rana staje się głębsza i dłużej się goi. Strata ciąży mocniej i boleśniej. Mijają miesiące, zanim Ania zrozumie. Zanim zaakceptuje. Zanim nauczy się, że życie trwa nadal.

Maria to ja. Kolejna bohaterka. Z nią identyfikuję się najpełniej. Doświadczam katharsis, zgłębiając przyczyny jej wewnętrznego zablokowania, które pozbawia ją możliwości pełnego czerpania z życia i w pewnym sensie czyni z niej emocjonalną "kalekę". Zaczynam uświadamiać sobie mechanizmy swojego emocjonalnego upośledzenia, które przekłada się na nieakceptację mojego ciała i swojej fizyczności. Syndrom grzecznej dziewczynki... Moim wyzwoleniem była bliskość z ukochanym mężczyzną i długa praca nad swoimi emocjami prowadzona nieco po omacku na własną rękę, ona z kolei wyzwolenie znalazła w terapii tańcem. "Nasze ciała przechowują wiele historii. Kto wie, co mogłyby opowiedzieć ramiona, biodra, stopy, gdyby umiały mówić, a raczej, gdybyśmy chciały ich wysłuchać"[5]. Staję przed lustrem i wpatruję się w siebie. "W miarę jak dorastasz, odbierasz kolejne komunikaty z otoczenia, które informują cię o gestach i emocjach nieakceptowanych przez innych. Uczysz się je powściągać. [...] wystarczy dobrze rozejrzeć się na ulicy, żeby zobaczyć wiele takich zamrożonych ciał: puste spojrzenia, ramiona nienaturalnie uniesione do góry, płaskie brzuchy, zaciskające emocje i opancerzone klatki piersiowe. Nikt tam nie mieszka"[6]. Maria to ja... Stąd silne wzruszenie, gwałtowny wstrząs, dojmujące uczucie katharsis i powracanie do tej historii po wielokroć, żeby zaczerpnąć z niej siły i powtarzać sobie z czułością, że wszystko jest możliwe, trzeba tylko się odważyć i wsłuchać się w swoje uczucia oraz potrzeby swojego ciała i swojej duszy. Odnaleźć własną muzykę i własne kroki. Zidentyfikować, co jest moim żywiołem, i pozwolić się mu zagarnąć.

Justyna, której udało się wyzwolić z psychicznego współuzależnienia... Brygida, skazana na przewlekłą chorobę, upatrująca sens swego istnienia w życiowej aktywności i pokonywaniu ograniczeń, które narzuca jej coraz gorszy stan zdrowia... Obie mi zaimponowały.
Każda z kobiet opowiada inną, osobną historię, ale jednocześnie obie są mi w jakiś sposób bliskie: w swoich słabościach i odnajdywaniu ciągle od nowa nieposkromionej siły do walki z tym, co je tłamsi, niezależnie od tego, czy jest to ludzkie ciało, psychika, czy inni ludzie. Są po kobiecemu spragnione miłości i bliskości, a jednocześnie wykazują świadomą troskę o zachowanie własnej odrębności i indywidualności, które stanowią o ich wewnętrznej sile predestynującej je do zmagań z przeciwnościami, ale nie na przekór życiowej mądrości, że to "życie wie lepiej".


Ich historie są ze sobą doskonale zharmonizowane. Jest w nich ujmująca nienachalność. Naturalność i szczerość. Są głęboko ludzkie i prawdziwe. Jakże inne od tych wszystkich modnych obecnie poradników motywacyjnych uczących sztuki życia. Rozwój osobisty. Jak być asertywnym. Jak osiągnąć bogactwo i sukces. Wszystkie powielają jeden schemat, jakby zostały napisane przez jednego autora. Są produktem masowych trendów i zdają się urabiać masowego odbiorcę. Książka Moniki Gajdzińskiej otwiera czytelnika na głębszą perspektywę doświadczania własnego losu. Zawarte w niej historie zostały opowiedziane bez nutki fałszu, którą pobrzmiewają poradniki mające zapewnić spełnienie amerykańskiego snu o sukcesie. Są żywe i przejmujące aż do najgłębszej struny emocji, które w nas poruszają. Są uniwersalne i jednocześnie osobne, wyjątkowe, niepowtarzalne. Napełniają refleksją, zmuszają do zatrzymania się w biegu i spojrzenia nieco głębiej na kalejdoskop zdarzeń, z których plecie się nasze życie. Bycie w kręgu uczy dystansu do siebie, pozwala zobaczyć subiektywne doświadczenia, obawy, pretensje, lęki z innej perspektywy, w kontekście doświadczeń innych kobiet. W błysku olśnienia uzmysłowiłam sobie, że każda z tych kobiet ofiarowała mi coś cennego swoją opowieścią. Każda z nich odkryła się ze swoimi słabościami, ale wszystkie uczyniły to w piękny, odważny i mądry sposób. Nie proponują prostych, oczywistych rozwiązań, nie ograniczają się do powierzchownych wskazówek w poradnikowym stylu, lecz otwierają na potrzebę zmiany, inspirują, wyzwalają energię, dodają otuchy, zaszczepiając świadomość, że "musimy się odradzać, ciągle się odradzać, szybciej niż umieramy"[7].

--
[1] Monika Gajdzińska, "Jestem kobietą. Prawdziwe historie. O związkach, nadziejach, marzeniach, odwadze i przyjaźni", wyd. Dobra Literatura, 2010, s. 135.
[2] Tamże, s. 139.
[3] Autorka przywołuje tę prastarą formułę we wstępie książki. Zob. dz. cyt., s. 14.
[4] Tamże, s. 19.
[5] Tamże, s. 70.
[6] Tamże, s. 72.
[7] Tamże, s. 135.

**Życie wie lepiej...**

Wszystkiego jest we mnie po trochu. Żalu, że jest tak, a nie inaczej. Zdziwienia, że jest tak, a nie inaczej. Szczęścia, że jest tak, a nie inaczej. Rozpaczy... Stan posiadania zależy od przyjętej perspektywy. Sens jest. Zamknięty w łupince świadomości, która jest moim przewodnikiem. Wydaje mi się, że wiem, dokąd zmierzam. I nagle w ulotnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

*** Zła miłość dobrej Niemki ***

Teraz to już nie jest tylko moja historia – to ostatnie zdanie książki Eriki Fischer. Ponoć Elisabeth Wust, wówczas siedemdziesięcioletnia, wypowiedziała je podczas rozmowy z amerykańskim dziennikarzem, który planował napisać książkę o "dobrych Niemcach", cokolwiek to może znaczyć. Po wielu latach milczenia kobieta zdradza wreszcie swój sekret. W jej słowach dźwięczy nuta bezgranicznego smutku. Zastanawiam się, czy jej wyznanie jest aktem odwagi, czy raczej rezygnacji? Swoje dzienniki, listy Aimée i Jaguara, wiersze miłosne, wszelkie dokumenty z tamtego okresu – materialne dowody upamiętniające miłość jej życia – Lilly zgromadziła w dwóch po brzegi wypełnionych walizkach. Klucze do walizek nosi od lat na szyi. Erica Fischer w swojej książce wskrzesiła historię zakazanej miłości – miłości niemożliwej, której wspomnienie Elisabeth Wust z ogromnym pietyzmem pielęgnowała przez całe swoje powojenne życie.

W 1943 roku Elisabeth kończy 29 lat. Ucieleśnia niemal wszystkie cechy, jakimi powinna się odznaczać niemiecka kobieta. Jest wysoka, zamaszysta, energiczna, obdarzona nordycką urodą – przykładna żona nazisty, odznaczona Krzyżem Matki za zasługi dla narodu niemieckiego: za urodzenie czterech synów, którzy będą budować przyszłość III Rzeszy. Lilly uchodzi w swoim środowisku za szczerą nazistkę. Jest dobrą Niemką. W jej domu na honorowym miejscu znajduje się wypolerowana płaskorzeźba Hitlera, w salonie wisi jego portret, na stole w widocznym miejscu spoczywa stos codziennej gazety służącej propagandzie NSDAP. Świat Frau Wust jest koszmarnie uporządkowany. Jako niemiecka kobieta została powołana do bycia żoną i matką. W jej życiu nie ma miejsca na miłość. "W gruncie rzeczy tak zostałam wytresowana: mieć rodzinę, prowadzić dom. Rodzenie dzieci, pieluchy, gospodarstwo domowe, usługiwanie mężowi. Było tysiące takich domów, w których nie zajmowano się niczym innym poza rozmnażaniem". Reprodukcja miała być środkiem prowadzącym do zwycięstwa w "totalnej wojnie". W czasach propagandy nazistowskiej określenie "dobra Niemka" nie budziło zatem wątpliwości. Mąż Lilly był dobrym Niemcem. Ona była dobrą Niemką. Dobra Niemka nie myśli o sobie. O swoich przyjemnościach. Swoich potrzebach. Nie ma osobistych marzeń. Nie ma prywatności i intymności. Wszelkie aspekty życia niemieckiej kobiety zostały podporządkowane wyższemu celowi: triumfowi III Rzeszy. Dobra Niemka nie darzy miłością swego męża. Może go nawet nie lubić, ale życie uczuciowe spycha się na margines. Dobry Niemiec sumiennie płodzi dzieci, a dobra Niemka sumiennie wypełnia swoje małżeńskie obowiązki. Oczywiście to tylko fasada. Każda ideologia w praktyce potyka się o ludzkie słabości. A im jest bardziej okrutna, tym więcej pojawia się w niej wypaczeń i wynaturzeń, np. przygodny seks ze znajomymi męża pod jego nieobecność. To takie małe zadośćuczynienie, zwłaszcza że mąż nie kryje się ze swymi licznymi miłostkami. Rozluźnienie obyczajów było zapewne skutkiem wzmożonego terroru i życia pod dyktando nazistowskiej propagandy. Odrobina szaleństwa miała ubarwić nieco siermiężną monotonię codzienności i wprowadzić doń dreszczyk nowych doznań. Odniosłam wrażenie, że tak funkcjonowała większość niemieckich rodzin, dobrych niemieckich rodzin.

Książka Eriki Fischer została skomponowana ze wspomnień świadków tamtych wydarzeń. Trzon narracji stanowią wspomnienia Lilly Wust, przeplatane wypowiedziami innych osób, bezpośrednio lub pośrednio związanych z opisywaną historią. Rekonstrukcja wydarzeń przybiera postać wielogłosowej narracji, pozwalającej spojrzeć na całą historię z kilkunastu perspektyw. Dzięki temu to, co wydaje się niemożliwe, zyskuje wymiar prawdy obiektywnej, nieustannie konfrontowanej i weryfikowanej. Książka jest nie tyle opowieścią o zakazanej miłości, ile świadectwem nieludzkiej rzeczywistości czasów narodowego socjalizmu. Świadectwem ukazującym mechanizmy systemu, który zrodził usankcjonowane ideologią masowe ludobójstwo, dokonujące się z aprobatą cywilizowanego narodu i bez sprzeciwu jakiegokolwiek państwa. Trudno pojąć, że największa ofiara tej machiny zniszczenia – naród żydowski – poddawała się biernie starannie zaplanowanej i realizowanej z okrucieństwem eksterminacji. Książka Eriki Fischer była dla mnie o tyle cenną lekturą, że pozwoliła mi spojrzeć na temat Holocaustu z szerszej perspektywy. U Hanny Krall czy Romy Ligockiej obserwujemy ostateczne rezultaty nazistowskiej polityki antyżydowskiej: powstające getta, w których ludność żydowska dogorywa w upokarzających warunkach, głód dziesiątkujący mieszkańców przepełnionych dzielnic żydowskich, pełne niewyobrażalnego okrucieństwa akcje likwidacyjne, którym zawdzięczamy całkowitą zagładę całych społeczności, transporty do obozów kaźni, marsze śmierci. Erica Fischer sięga do korzeni kwestii żydowskiej, pokazuje, jak rok po roku, miesiąc po miesiącu, tydzień po tygodniu kurczy się przestrzeń życiowa Żydów w każdym aspekcie ich istnienia: materialnym, finansowym, zawodowym, na płaszczyźnie społecznej, podatkowej, w odniesieniu do ich człowieczeństwa i godności. Dlaczego na to pozwolono? A może o to chodziło? I to nie tylko nazistom. Jaką rolę w tej makabrycznej polityce odegrała Gmina Żydowska? "Ależ pozwólmy, by Żydzi sami się wykończyli". Te słowa jednego z czołowych apologetów polityki antyżydowskiej nabierają upiornego wydźwięku, jeśli zauważymy, że to Gmina Żydowska musiała sama zadbać o gromadzenie przeznaczonych do transportu ofiar. Funkcjonariusze policji wkraczali tylko w rzadkich przypadkach, gdy żydowscy porządkowi natrafiali na opór swych ziomków. Kto był tak naprawdę katem w tak zorganizowanym z zimną krwią ludobójstwie? Aż boję się pytać dalej... Historia o Kainie i Ablu znajduje tutaj kolejne upostaciowienie.

Na tak zarysowanym tle historycznym rozgrywają się indywidualne tragedie, które odwzorowują dramat całego narodu żydowskiego. Felice Schragenheim to młoda Żydówka, która zostaje "nurkiem" – ukrywa się w Berlinie i angażuje w żydowski ruch oporu. W żadnej innej książce nie spotkałam się z podobnym wizerunkiem żydowskiej dziewczyny. Felice była nie tylko wykształcona, piękna i elegancka, co pokazują liczne zdjęcia zamieszczone na końcu książki, ale też odważna, bezkompromisowa i niepokorna. Była trochę nieprzewidywalna. Nie kryła się ze swoimi preferencjami seksualnymi. Z wypowiedzi innych świadków, które autorka wplata w tok opowieści, można wywnioskować, że sporo było podobnych do Felice młodych ludzi żydowskiego pochodzenia, zaangażowanych w ruch oporu. Skąd zatem tak dalece posunięta apatia tego narodu, jego ślepe podporządkowanie się kolejnym dekretom i ustawom wydawanym przez władze niemieckie i usankcjonowanym przez zarząd Gminy Żydowskiej? Jest to dla mnie niepojęte.

Pewnego dnia Felice i Lilly – co wydaje się niemożliwe – poznają się i zakochują w sobie do szaleństwa. Rodzi się między nimi związek silniejszy niż jakiekolwiek argumenty. Jest on oparty na powinowactwie dusz, ale też na przepełnionej namiętnością wzajemnej fascynacji. Lilly i Felice – teraz jako Aimée i Jaguar – stają się sobie niezbędne. Lilly budzi się z uśpienia. Budzi się jej świadomość samej siebie, swojego ja, swoich potrzeb, ale też świadomość polityczna; uzmysławia sobie, że była manipulowana. Że dotąd przyjmowała bezrefleksyjnie wszystko, co narzucała jej powszechna ideologia. W relacji z Felice odkrywa swoje powołanie: chce być szczęśliwa. Chce kochać i być kochana. Chce nie tylko brać, ale i dawać. Ich związek jest ucieleśnieniem eudajmonii: obie kobiety czerpią z niego poczucie doskonałego szczęścia, harmonii i spełnienia. Miłość jest dla nich ocaleniem. Najwyższym dobrem. Staje się azylem wśród upiornej wojennej codzienności. Lilly odkrywa swoją kobiecość, cieszy się poczuciem bliskości, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Te intymne doznania wyrażają pełne subtelnej i poetyckiej, a zarazem zmysłowej fascynacji listy miłosne i wiersze, które Aimée i Jaguar – Lilly i Felice – piszą do siebie, ilekroć rozstają się dłużej niż na kilka godzin, aż w końcu są zmuszone rozstać się na zawsze, kiedy Felice zostaje zesłana do obozu zagłady. Po latach Lilly wspomina, jakby nieco zaskoczona, że w obliczu tej miłości wszystko inne przestało mieć znaczenie: wojna, mąż, opinia publiczna, a nawet dzieci. Tak jakby ich nie było. Miałam mieszane uczucia. Z jednej strony zachwyciło mnie piękno tej wyjątkowej więzi, bo coś tak szczególnego zdarza się bardzo rzadko, z drugiej – nie mogłam opanować irytacji, którą wywoływała we mnie Lilly swym egoizmem, infantylizmem, nieodpowiedzialnością i lekkomyślnością. Ale być może to są właśnie atrybuty szalonej, wielkiej miłości, która wykracza poza normy, zasady, konwenanse, zobowiązania? Dla kogoś, kto żyje inną rzeczywistością, takie zachowanie wydaje się nie do przyjęcia.

Książka Eriki Fischer doskonale wpisuje się w dyskusję nad względnością oceny ludzkich postaw. Przykładem jest tutaj postać Lilly Wust, której losy uzmysławiają, jak zmienia się postrzeganie drugiego człowieka w zależności od kontekstu i od okoliczności. Była dobrą Niemką w dwójnasób. W czasach III Rzeszy, jako pani Wust, szczera nazistka i patriotka odznaczona nazistowskim Krzyżem Matki, oraz kilkadziesiąt lat po wojnie, jako bohaterka, która za ocalenie życia podczas wojny kilku żydowskim uciekinierom została uhonorowana Federalnym Krzyżem Zasługi. Spisana przez Erikę Fischer opowieść jest nie tylko opracowaną w formie dokumentu poruszającą love story, nie tylko przejmującym świadectwem tamtych czasów. "To głos oddany Niemcom, którzy zdecydowali się na milczenie i bierność, kolejnym generacjom usiłującym zmierzyć się z piętnem zarówno kata, jak i ofiary".

*** Zła miłość dobrej Niemki ***

Teraz to już nie jest tylko moja historia – to ostatnie zdanie książki Eriki Fischer. Ponoć Elisabeth Wust, wówczas siedemdziesięcioletnia, wypowiedziała je podczas rozmowy z amerykańskim dziennikarzem, który planował napisać książkę o "dobrych Niemcach", cokolwiek to może znaczyć. Po wielu latach milczenia kobieta zdradza wreszcie swój...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

*** Bądź zabawny, ale nie głupi ***

Właśnie przeglądam tytułowe strony gazet. Odstręczają mnie swą natarczywością krzyczące z każdej okładki nagłówki jak z tabloidowej makulatury – i nie są to bynajmniej brukowce: "Miłość i seks. Kultura kontra natura" [National Geographic], "Seks po bożemu" [Newsweek], "Goło niewesoło" [Wprost], "Życie płciowe Polaków. Moralne, oralne, realne, wirtualne" [Polityka], "Księżna Kate Middleton bez majtek" [Super Exspress] itd. Z każdej stacji telewizyjnej leje się strumieniami komercyjny chłam, który wywołuje mdłości u wrażliwego odbiorcy. Ale do czasu. Jeszcze więcej medialnej papki i nasze mózgi całkowicie uodpornią się na zalewającą nas szmirę. Wrażliwy odbiorca, jeśli w ogóle przetrwa, będzie się czuł jak muzealna skamielina... Powiało grozą niemal jak z Huxleyowskiego wspaniałego świata? Ależ to wszystko dzieje się naprawdę. I może to nieuniknione... Może taki obrót spraw jest kolejnym ogniwem ewolucji?

Jaką rolę w tym ogniwie odgrywają literatura, sztuka, media? W końcu tak to już jest, że aby przetrwać, człowiek musi się przystosować. Inaczej ciebie zadepczą, zakrzyczą, ukrzyżują. Ta dewiza zdaje się obowiązywać również w prasie, w literaturze, w teatrze. Dziś największą słabością mediów jest odbiorca – mówi w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" Grzegorz Miecugow, dziennikarz TVN, gospodarz Szkła kontaktowego i były prowadzący Big Brothera. – Telewizja jest kiepska, bo widz chce przaśnej rozrywki[1]. I tylko pozostaje pytanie o to, kto kogo kreuje: potrzeby estetyczne odbiorcy kreują poziom mediów czy media kreują oczekiwania odbiorców. Kołem ratunkowym dla tych artystów, którzy gardzą pseudosztuką, jest dzisiaj kompromis. Bądź zabawny, ale nie głupi[2]. Tymczasem inny znany dziennikarz, Piotr Najsztub, nie pozostawia nam złudzeń: Poziom [mediów] nadal będzie spadał, bo trzeba ludzi emocjonować, raczej zabawiać, niż straszyć złożonością świata[3].

Te smutne wnioski zdaje się potwierdzać "zabawna i niegłupia"[4] powieść Piotra Adamczyka zatytułowana "Pożądanie mieszka w szafie". Z jednej strony jest to lekka, przekomiczna historia współczesnego mężczyzny, czterdziestoletniego onanisty, borykającego się z samotnością, złaknionego kobiecego ciepła i bliskości oraz seksualnego spełnienia, z drugiej strony niegłupia, a momentami wręcz gorzka satyra na współczesną rzeczywistość i jej absurdy. Jest to zarazem "całkiem niegłupia" literatura konfesyjna, która "raczej bawi, niż starszy złożonością świata". Ale to, zdaje się, zręczna mistyfikacja. Może Adamczykowi zależy na tym, by ktoś go wysłuchał, przeczytał z uwagą, nie nudząc się przy tym ani trochę – stąd sporo improwizacji z lekka egzystencjalnych, pół serio, pół żartem, stąd ujmująca, zabarwiona nieco hrabalowskim humorem autoanaliza, która czasem drażni obfitością seksualnych odniesień, czasem bawi, czasem wzrusza, momentami prowokuje do zamyślenia się nad paradoksami czasów, w jakich przyszło nam żyć. Dla mnie była to także okazja do zweryfikowania mitologii narosłej wokół wizerunku współczesnego mężczyzny, któremu nie jest łatwo odnaleźć się w dzisiejszych sfeminizowanych czasach.

Narracja przybierająca formę bezpośredniej, szczerej spowiedzi, w której bohater całkowicie obnaża najintymniejsze zakamarki swej duszy i pożądań, wciąga czytelnika już od pierwszej strony i nie pozwala oderwać się od lektury. Czytelnik mimowolnie wciela się w rolę doktora Freuda, zasłuchanego w monolog pacjenta, który z rozbrajającym autoironicznym poczuciem humoru opowiada o swoich przemyśleniach, tudzież zmaganiach, tudzież spektakularnych porażkach, rzadziej sukcesach – a to zawodowych, a to erotycznych, a to egzystencjalnych. Pod naskórkowością karykaturalnie zobrazowanej współczesności autor przemyca wiele ważkich refleksji, którymi raczy nas bohater, a jednocześnie narrator powieści – Piotr Adamczyk, redaktor naczelny ambitnego czasopisma z tradycjami, które, aby utrzymać się na rynku, musi poddać się hipermarketyzacji – stąd podglądanie najpopularniejszych stron w internecie, szukanie inspiracji w najpoczytniejszych brukowcach i epatowanie czytelników prymitywną sensacją, nierzadko graniczącą z absurdem. Główne kryteria doboru treści to sprzedaż i zysk. A co sprzedaje się najlepiej? Seks i przemoc. Aby zwiększyć sprzedaż, kolegium redakcyjne jest nawet gotowe, na wzór praktyk stosowanych w hipermarketach, nasączyć papier aromatem kawy. Najbardziej pożądanym towarem staje się tandeta – jako pożywka dla gawiedzi złaknionej jarmarcznej rozrywki.

Nawet jeśli do powieści wkrada się sarkazm, nieodłącznie towarzyszy mu autoironia. Wrażliwy, ale daleki od sentymentalizmu, obdarzony zmysłem obserwacji bohater nie tyle pokpiwa sobie z ludzi, ile raczej drwi z samego siebie. Postrzegamy go zatem jako niespełnionego kochanka, pełnego sprzecznych pragnień i poddanego torturze pokus cielesnych: z jednej strony nie potrafi zatrzymać przy sobie żadnej kobiety, choć rozpaczliwie pragnie stałego związku, z drugiej jednak strony niemal każda napotkana kobieta wywołuje w nim pożądanie. Owa heglowska dialektyka uobecnia się na wielu poziomach: duchowym, egzystencjalnym i seksualnym, kiedy bohater czuje się rozdarty między skrajnymi pragnieniami ducha i ciała, kiedy musi skonfrontować swoje libido i superego, ale też kiedy jest zmuszony pójść na kompromis ze swoimi ambicjami, skapitulować przed oczekiwaniami masowej publiczności i zaakceptować fakty. Apogeum tych zmagań ukazuje przekomiczny splot wydarzeń, których machinę bezwiednie uruchamia sam Adamczyk. Niczym Forrest Gump staje się przypadkowym bohaterem, uzmysławiając, jak dalece osoba publiczna jest więźniem oczekiwań milionowej publiczności. Fantomowa rzeczywistość kreowana przez media i technologie internetowe staje się bardziej realna niż ta rzeczywista. Na skutek zbiorowej histerii zwykły, szary człowiek w kilka godzin może przeobrazić się w supermena. Sporo tutaj zabarwionych ironią aluzji do popkultury, sztuki masowej i socjotechniki. Ale o co chodzi? Ano właśnie. Jeśli nie ma cię w internecie, jesteś nikim. Redaktor naczelny czołowej śląskiej gazety w końcu pojawia się w wynikach wyszukiwania. Gawiedź jest złakniona bohaterów, którzy poruszą zbiorową wyobraźnię. Jeśli jesteś anonimowy, zostań antybohaterem, a koronują ciebie na swojego idola.

W życiu powieściowego Piotra Adamczyka niebagatelną rolę odgrywają kobiety. Mimo rzekomo skromnych doświadczeń, jak ze smutkiem konstatuje bohater, pejzaż jego erotycznych ekscytacji może z powodzeniem konkurować ze słynnym spisem cudzołożnic[5]. Marysia Jezus, Magdalena, Miriam, Marzenka, Marlena... Każda jest na swój sposób piękna i ponętna, każda jest jakimś archetypem kobiecości, wśród których największą nostalgię wzbudza Marysia Jezus. Możliwe, że w wyobraźni bohatera ulega ona swoistej mitologizacji. Łączy niewinność i erotyczną siłę, dziewczęcą delikatność i kobiece nienasycenie. Czyżby w tej kreacji można się doszukiwać ponadczasowego ideału kochanki, o jakim marzy mężczyzna? Marysia Jezus staje się bowiem punktem odniesienia dla każdej kolejnej fascynacji. W każdej z kolejnych kochanek narrator doszukuje się choćby wątłego podobieństwa do Marysi Jezus. Czy ona istniała naprawdę? Czy została wymyślona? Podobnie jak Miriam, tajemnicza autorka pięknych, zmysłowych listów miłosnych, które systematycznie przychodzą na skrzynkę mejlową Piotra Adamczyka. To wyjaśniałoby fantomową teorię rzeczywistości, którą narrator przywołuje z zakamarków wspomnień z dzieciństwa. A może wiara w prawdziwą miłość jest jedynie ucieleśnieniem owej teorii?

Żyjemy na styku dwóch światów: przyziemnej codzienności i iluzji, którymi karmią nas kultura, literatura, religia, sztuka, media. Stąd Piotr Adamczyk vel Piotr Adamczyk. "Mógłbym się nazywać Al Pacino, a nazywam się Piotr Adamczyk. [...] Mógłbym się też nazywać Dustin Hofman, George Clooney, Colin Firth albo nawet Johny Deep. A nazywam się jak ten polski aktor, który grał papieża. Cały naród kochał polskiego papieża; myślę, że sporo z tego przeniosło się na Piotra Adamczyka, tamtego aktora, a mnie ominęło..."[6]. Co czyni tę powieść jedyną w swoim rodzaju, mimo że "cytaty, jak sama nazwa wskazuje, są prawdziwe"[7]? Przede wszystkim to, że Piotr Adamczyk jest sobą. Po trosze zabawny, po trosze liryczny, po trosze rubaszny, czasem irytujący. Przymierza różne kostiumy, raczej dla zabawy literackiej niż na serio, ale nawet w trampkach Forresta Gumpa czy czerwonych skarpetkach Leopolda Tyrmanda będzie Piotrem Adamczykiem. Tym Piotrem Adamczykiem.
---

[1] Zob. "Gazeta Wyborcza" 22.09.2012.
[2] Zob. "Gazeta Wyborcza" 28.09.2012.
[3] Zob. Agnieszka Makowska, Koreański wirus, "Newsweek" 40/2012, s. 115.
[4] Zob. recenzję książki "Pożądanie mieszka w szafie" na stronie internetowej www.polskieradio.pl.
[5] Aluzja do powieści Jerzego Pilcha, Spis cudzołożnic, Wyd. Marabut, Gdańsk 1996.
[6] Piotr Adamczyk, Pożądanie mieszka w szafie, Wyd. Dobra Literatura, Słupsk 2012.
[7] Motto powieści Piotra Adamczyka.

*** Bądź zabawny, ale nie głupi ***

Właśnie przeglądam tytułowe strony gazet. Odstręczają mnie swą natarczywością krzyczące z każdej okładki nagłówki jak z tabloidowej makulatury – i nie są to bynajmniej brukowce: "Miłość i seks. Kultura kontra natura" [National Geographic], "Seks po bożemu" [Newsweek], "Goło niewesoło" [Wprost], "Życie płciowe Polaków. Moralne, oralne,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kocham pana, panie tygrysie! Przemysław Wechterowicz, Aleksandra Woldańska-Płocińska
Ocena 5,5
Kocham pana, p... Przemysław Wechtero...

Na półkach: ,

***Żegnaj, szara naga jamo***

"Szara naga jama..."[1]. Codzienność, która stała się moją domeną. Piszę te słowa i zaglądam w szczelinę, która zerka na mnie swym pomarańczowym okiem zza krawędzi szarej nagiej jamy. Czasem robi się taka maleńka, że prawie znika. A ja niemal zapominam, że jest coś, co dawno temu, gdy byłam dzieckiem, przydawało światu niezwykłości i czyniło zeń scenerię niekończącego się spektaklu, poddanego bezgranicznej władzy wyobraźni. Mogłam być tu i tam jednocześnie. Znikały wszelkie ograniczenia materii i czasu, a ja nie czułam strachu przed nieznanym, lecz płonęłam z ekscytacji i ciekawości. Byłam śmiałkiem uzbrojonym w marzenia, fantazję i żądzę przygód.

Z czasem ekscytację zastąpiły pośpiech i stres. Z dziecka stałam się zapracowanym dorosłym. "Szara naga jama"... Szczelina do świata marzeń kurczyła się z każdym rokiem. Niemal o niej zapomniałam. Przytłoczona obowiązkami, wprzężona w sztywny kierat zadań i podporządkowana rytmowi codzienności, gubiłam coraz bardziej dziecięcą potrzebę zaglądania pod podszewkę świata. Czasem, kiedy patrzę na moją bawiącą się córkę znad stosu papierów, znad "szarej nagiej jamy", czuję maleńkie ukłucie... Bo jest jeszcze tyle do zrobienia, a czas goni. Bo czeka na mnie kolejne zlecenie. Bo niedokończona praca ciąży mi jak kamień. Bo muszę jeszcze zrobić pranie. I wyprasować ten stos ubrań... Najczęściej pozostaję nieświadoma, jak bardzo się uzależniłam od takiego myślenia. A wystarczy odrobina odwagi i spontaniczności, żeby zrobić coś, co wprawi w zdumienie moją córkę i przyniesie nam obu trochę radości.
– Pobawisz się ze mną?
– Nie teraz. Muszę skończyć pracę.
– Mamo, pobaw się ze mną...
– No dobrze... – mówię i niechętnie odrywam się od stołu. Niby daję się wciągnąć w zabawę, ale myślami wciąż błądzę nad urwanym zdaniem przycupniętym niezgrabnie na monitorze komputera... Muszę je wygładzić, przyciąć, zmodyfikować...
– Mamo, miałaś się ze mną bawić.
Ach tak...
"Szara naga jama"...
***
Dawno temu chodziłam do cyrku. Nie znałam takich słów jak kicz, kultura masowa, sztuka wysoka. Po prostu cieszyłam się życiem. Każdy dzień przynosił jakąś niespodziankę. O tym jest książka "Kocham Pana, Panie Tygrysie". Każda strona jest w innym kolorze. Odbijają się lśniącymi barwami w oczach mojej córki. Jak za dotknięciem magicznego zaklęcia wkraczamy w inny świat. Znika szara naga jama.
"– Babciu, wybieram się na polowanie. Chciałabyś mi towarzyszyć?
– Sama nie wiem, kochanie. Mam jeszcze do zacerowania kilka skarpet"[2].
Skąd ja to znam... Uśmiecham się do siebie. Mam jeszcze do zacerowania kilkanaście tysięcy znaków na monitorze. Pracę muszę skończyć do jutra.

Książka ma wielki format. Jej okładki otwierają się jak wrota do krainy wyobraźni. W pewnym momencie znika granica między realnością i fantazją. Nie wiadomo, czy ciągle jesteśmy w pokoju Adasia, czy już na polowaniu w gęstym lesie. Mamy polować na niedźwiedzie. Jesteśmy tylko my i nasza wyobraźnia, która ofiarowuje nam wszystkie potrzebne rekwizyty i tworzy scenografię najbardziej nieprawdopodobnych przygód.
"– Rozchmurz się, Adasiu. Na polowaniu trzeba się trochę bać, bo inaczej nie ma żadnej zabawy"[3].
Otóż to. Adaś i moja córka, idąc za radą babci, skradają się cichutko i nagle stają oko w oko z niedźwiedziem. Na razie obserwuję wszystko z boku, ale kiedy na scenę wkracza prawdziwy tygrys, nie mogę się powstrzymać i włączam się do zabawy. Tylko gdzie jest babcia? Wszystko dzieje się tak szybko i tak spontanicznie, że nawet nie mam czasu się nad tym zastanowić. Dom Adasia zamienia się w cyrk. Gwoździem programu ma być występ małego bohatera. A tymczasem na arenę wkraczają coraz to inne zwierzęta. Przed naszymi oczami przewijają się w najosobliwszych akrobacjach: małżeństwo strusi, krokodyl, wielbłąd, pancernik, tuzin mrówek żonglerek, dwa młode szopy, rosyjskie słonie. "Królewski zaś popis, nim czar nocy tej minie, dadzą: Pan Tygrys i Adaś skaczący na linie"[4]. Jego "salto martadela" wzbudza podziw mojej córki. Pierzcha strach, który ma wielkie oczy, trema, która tamuje oddech. Są tylko radość, żywioł przygody i niczym nieskrępowana zabawa. Ekspresję zdarzeń oddają ilustracje: żywe, fosforyzujące kolorami i dynamiką przenikających się kształtów, które prowokują grę wyobraźni.
***
Znika szara naga jama. Babcia-Tygrys. Adaś-akrobata. Moja córka. Rosyjskie słonie. Pomarańczowe oko spoglądające na mnie ze szczeliny w suficie. Nad głową otwiera się inny świat. Nawołują mnie beztroskie głosy, które pamiętam z dzieciństwa. Gwiazdy zerkają ku mnie filuternie i obiecują wyprawę w nieznane. Dokąd tym razem, Panie Tygrysie?
---
[1] Cytat z wiersza Mirona Białoszewskiego "Ach gdyby nawet piec zabrali... Moja niewyczerpana oda do radości".
[2] Przemysław Wechterowicz, "Kocham Pana, Panie Tygrysie", ilustracje Aleksandra Woldańska-Płocińska, wyd. Agencja Edytorska Ezop, 2011, s. 2.
[3] Tamże, s. 6.
[4] Tamże, s. 33.

***Żegnaj, szara naga jamo***

"Szara naga jama..."[1]. Codzienność, która stała się moją domeną. Piszę te słowa i zaglądam w szczelinę, która zerka na mnie swym pomarańczowym okiem zza krawędzi szarej nagiej jamy. Czasem robi się taka maleńka, że prawie znika. A ja niemal zapominam, że jest coś, co dawno temu, gdy byłam dzieckiem, przydawało światu niezwykłości i czyniło...

więcej Pokaż mimo to