-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać1
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
Gdyby jeszcze w zeszłym roku ktoś powiedział mi, że w 2016 bardzo duży odsetek książek, które przeczytam będzie biografiami z pewnością wyśmiałabym go. Jakoś nigdy nie przepadałam zbytnio za tego typu literaturą, a tymczasem okazało się, że „Boskie. Włoszki, które uwiodły świat” to moja dziewiąta biografia w tym roku! Nieprawdopodobne? A jednak! Najważniejszy jest jednak fakt, że książka Macieja A. Brzozowskiego to niezwykle ciekawa i wciągająca pozycja!
Autor w swojej publikacji zamieścił życiorys dziesięciu kobiet, Włoszek i nie tylko, które trwale zapisały się na kartach włoskiej historii. Mimo, że każda z nich była jedyna w swoim rodzaju łączyło je jedno – wszystkie uznane zostały za postaci niezwykle kontrowersyjne w swoich czasach. W tym miejscu trzeba wspomnieć o tym, że ta różnorodność to „znak rozpoznawczy” lektury. W książce Macieja Brzozowskiego znajdziemy opis życia córki Mussoliniego – Eddy , super modelki i pierwszej damy Francji – Carli Bruni Sarkozy czy Katarzyny Medycejskiej. Każdy rozdział, poświęcony konkretnej bohaterce, dostarcza czytelnikowi ciekawostek, subiektywnych wtrąceń autora i przede wszystkim rzetelny przebieg zdarzeń (pan Maciej w dużej mierze opiera się na osobistych zapiskach swoich Boskich oraz innych ich biografiach).
„Zamknięcie” historii dziesięciu kobiet na trochę ponad trzystu stronach sprawiło, że zagadnienie z pewnością nie zostało wyczerpany w całości. Na każdą postać wypada zaledwie niecałe 30 stron, a jak do tego dojdą jeszcze zdjęcia to sam życiorys wypada bardzo ubogo. Z jednej strony rozumiem, że autowi mógł sprawić trudność wybór "najważniejszych/najciekawszych/najbardziej zasługujących na wyróżnienie” postaci, ale z drugiej strony zbicie wszystkich historii w jeden zbiór zaledwie uszczypnęło cały temat. Ja wychodzę z założenia, że lepiej pójść na jakość niż na ilość – zająć się szczegółowo mniejszą ilością bohaterek, ale za to przedstawić ich bogaty życiorys; niż do książki włożyć dziesięć historii, ale każdą z nich przedstawić bardzo pobieżnie.
Sam warsztat autora mnie oczarował. Barwne, bardzo plastyczne opisy bez wątpienia ułatwiły mi szybkie przyswojenie sobie lektury. Na dobrą sprawą, aby przeczytać całą książkę wystarczy nie więcej niż dwa wieczory.
Już sama okładka niezwykle przyciąga wzrok, a to tylko przedsmak tego co czytelnik znajdzie w środku – wiele niezwykle ciekawych portretów, zdjęć i obrazów. „Slajdy życia boskich” uchwycone przez najlepszych fotografów czy artystów ich czasów z pewnością są miłe dla oka.
Niestety można zauważyć, że Pan Maciej ma ogromną słabość do swoich bohaterek i przez to czasem je zbyt bardzo gloryfikuje, a to niekoniecznie przypadło mi do gustu.
Reasumując, „Boskie. Włoszki, które uwiodły świat” to kolejna dobra biografia, z którą miałam okazję się zapoznać. Dobry warsztat pozwala przypuszczać, że następne pozycje autora będą równie warte uwagi jak ta. Ze swoją strony książkę Pana Brzozowskiego mogę śmiało polecić zarówno tym, których wszystko co włoskie fascynuje, jak i tym, którzy szukają po prostu dawki dobrej literatury.
Gdyby jeszcze w zeszłym roku ktoś powiedział mi, że w 2016 bardzo duży odsetek książek, które przeczytam będzie biografiami z pewnością wyśmiałabym go. Jakoś nigdy nie przepadałam zbytnio za tego typu literaturą, a tymczasem okazało się, że „Boskie. Włoszki, które uwiodły świat” to moja dziewiąta biografia w tym roku! Nieprawdopodobne? A jednak! Najważniejszy jest jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Ostatnio zauważyłam, że coraz częściej sięgam po biografie. Ten konkretny gatunek literatury nigdy jakoś nie należał do moich ulubionych, ale tylko w roku 2016 sięgnęłam już do czterech pozycji z tej właśnie kategorii. Powoli zaczynam się do nich przekonywać, a takie książki jak „Elżbieta II. O czym nie mówi królowa?” Marka Rybarczyka tylko te zadanie mi ułatwiają.
Elżbieta II, będąca córką króla Jerzego VI i Elżbiety Bowes-Lyon zwanej Królową-Matką, jest jak na razie najdłużej panującym monarchą Wielkiej Brytanii, tym samym pobiła rekord swojej prababki królowej Wiktorii, która zasiadała na tronie 63 lata 7 miesięcy i 2 dni. Elżbieta od dziecka miała wszystko, o czym tylko marzyła. Wychowana w pięknych wnętrzach pałacu miała pod sobą cały tabor służby na każde swoje skinienie. Przeciętnemu człowiekowi wydawać się może, że takie życie to bajka, nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, w jakim ogromnym jest błędzie. Elżbieta II na dobrą sprawę nie doczekała się jednego… szczęśliwego życia.
Pierwsze stwierdzenie, które nasuwa mi się po przeczytaniu książki Marka Rybarczyka to - odważna pozycja. Cieszę się, że autor nie starał się pokazać dynastii Windsorów ani okiem zagorzałego konserwatysty, ani nowoczesnego republikanina. „Elżbieta II. O czym nie mówi królowa?” jest publikacją pomiędzy – można tutaj spotkać stanowiska reprezentowane przez obie strony i tym samym wyrobić sobie własną opinię na podejmowany w książce kwestie.
Tytuł lektury mówi, czego możemy spodziewać się w środku. Królowa Wielkiej Brytanii rzeczywiście jest stawiana w centrum, niemniej jednak można dowiedzieć się sporo o innych członkach rodziny królewskiej. Przyznam się szczerze, że mi osobiście najlepiej czytało się te rozdziały, które poruszały temat małżeństwa Karola i Diany. Z ogromnym zainteresowaniem zapoznawałam się z wszystkimi teoriami/sensacjami/faktami dotyczącymi tego burzliwego związku. Być może moja mała „fascynacja” tym konkretnym okresem życia brytyjskiej Royal Family, spowodowana jest tym, że sama pamiętam, chociaż jak przez mgłę, jakieś migawki z wiadomości z sierpnia 1997 roku.
Zapoznając się z historią Elżbiety II najzwyczajniej w świecie było mi jej żal. Od dziecka izolowana i trzymana w złotej klatce nie miała szans na normalne życie. Funkcjonowała pod dyktando innych, zawsze robiła to, co od niej wymagano i nigdy na dobrą sprawę nie podjęła decyzji samodzielnie. Okazało się nawet, że jej wielka miłość od początku do końca była idealnie skonstruowaną intrygą. To wszystko, poczynając od zepsutego dzieciństwa po małżeńską farsę, miało swój udział w postępowaniu monarchini względem jej własnych dzieci. Rodzina królewska najładniej wychodzi na zdjęciu, poza fleszami reporterskich aparatów okazuje się być jednym, wielkim kłębowiskiem zdrad, intryg i przereklamowanych ambicji.
Książkę Marka Rybarczyka czytało mi się niezwykle szybko i przyjemnie. Z pewnością swój wkład miały w tym krótkie rozdziały wzbogacone o dodatkowe ciekawostki umieszczone w szarych ramkach. Sam warsztat autora również można pochwalić. Mimo, że zdecydował się na sfabularyzowanie pisanej przez siebie biografii Elżbiety II, nie starał się nachalnie wchodzić w psychikę samej monarchini, a raczej przedstawiał jak widzą/widzieli ją ludzie z jej najbliższego otoczenia.
Jak już wspomniałam wcześniej „Elżbieta II. O czym nie mówi królowa” to publikacja dość odważna, w której Marek Rybarczyk nie wzbraniał się od przytaczania różnych niewygodnych faktów z życia królewskiej rodziny czy też wielu teorii spiskowych. Żałowałam, że autor nie zdecydował się na dodawanie przypisów na „świeżo”, zaraz na dole strony. Co prawda wszystkie wykorzystane źródła zostały przedstawione w bibliografii na samym końcu książki, ale brak podania źródła zaraz po przytoczeniu jakieś sytuacji czy rozmowy w niektórych przypadkach sprawiał mi trudność rozszyfrowania, czy można uznać to za fakt czy są to jedynie przypuszczenia.
Słówko szepnę również o okładce – prosta, minimalistyczna, jak dla mnie idealna!
Reasumując, publikację Marka Rybarczyka uważam za bardzo udaną. Styl autora jest z pewnością ogromnym plusem. Mimo, ze nie jestem fanką fabularyzowania biografii, w tym konkretnym przypadku wyszło to bardzo zgrabnie i przystępnie. Dobrym posunięciem była również próba przedstawienia dwóch sprzecznych stosunków do królewskiej rodziny. Nie znajdziemy tutaj ślepego uwielbiania dynastią Windsorów, jak również całkowicie krytycznego podejścia do wszystkiego co królewskie. „Elżbieta II. O czym nie mówi królowa?” jest czymś pomiędzy – znajdziemy tutaj przekonania zarówno jednej jak i drugiej strony. Minusem natomiast jest brak przypisów dolnych, który w niektórych momentach sprawia trudności w zorientowaniu się czy ma się odczyniania z faktem czy jedynie domniemaniem.
Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Ostatnio zauważyłam, że coraz częściej sięgam po biografie. Ten konkretny gatunek literatury nigdy jakoś nie należał do moich ulubionych, ale tylko w roku 2016 sięgnęłam już do czterech pozycji z tej właśnie kategorii. Powoli zaczynam się do nich przekonywać, a takie książki jak „Elżbieta II. O...
Recenzja pojawiła/pojawi się na www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
W sumie sama nie wiem jak do tego doszło, ale „Wykolejony” był dopiero pierwszym kryminałem, z którym zapoznałam się z w nowym, 2016 roku. Nieprawdopodobne? A jednak! Zanim usiadłam do tej książki już trochę się o niej naczytałam i przyznam się szczerze, że miałam co do niej duże wymagania… i chyba to mnie niestety zgubiło. Jednak nim przejdę do samej recenzji muszę wspomnieć, że lektura „Wykolejonego” zbiegła się w czasie razem z dosyć intensywnym okresem w moim życiu i to chyba też trochę zaważyło na ogólnej ocenie.
Ludzka egzystencja nigdy nie jest łatwa. Człowiek codziennie staje przed zadaniami, kolejnymi wyzwaniami i tysiącami decyzji, które mogą zmienić całe jego życie. Czasem jednym błędem może przekreślić wszystko, co do tej pory sobie zbudował, a czasami to inne osoby swoim postępowaniem sprawiają, że zbacza z własnego „toru” i staje się wykolejonym. Zarówno policjant Thomas "Ravn" Ravnsholdt jak i Masza coś na ten temat wiedzą. Nie do końca ze swojej winy znaleźli się w samym centrum wydarzeń, które przewróciły ich życie do góry nogami. Po śmierci żony Thomas kompletnie się załamuje i zaczyna pić, na domiar złego zostaje wysłany w pracy na przymusowy urlop. Każdy kolejny dzień w jego wykonaniu wygląda tak samo – wstaje z ogromnym kacem, który musi zapić… i tak dzień w dzień. Dopiero nietypowa prośba przyjaciela, dotycząca odnalezienia Maszy - zaginionej córki znajomej, trochę modyfikuje jego dzienną rozpiskę. Początkowo sceptycznie nastawiony do całej sprawy Ravnsholdt w końcu coraz bardziej zaczyna się zagłębiać w całą sprawę, jednocześnie wyciągając na jaw bardzo brudne interesy. Jednak czas okazuje się być największym wrogiem Thomasa - w mieście grasuje seryjny morderca, którego ofiarami padają prostytutki i wszystko wskazuje na to, że na jego „celowniku” znalazła się również Masza.
Autor w swojej książce poruszył i bardzo skrupulatnie przedstawił temat prostytucji i handlu ludźmi. Cieszę się, że zajmując się tymi konkretnymi problemami Michael Katz Krefeld nie poszedł na łatwiznę i rzeczywiście bardzo dokładnie je opisał. Wykreowany przez niego świat, w którym wszystko jest na sprzedaż był przerażający w swojej realności.
Niemniej jednak rozdziały w całości poświęcone głównemu bohaterowi miały już zupełnie inną dynamikę – akcja w nich toczyła się bardzo powoli i przez ponad połowę lektury można było zapoznać się z dokładnym planem jego dnia, co niestety początkowo kręciło się w większości wokół pijackich wypraw i ekscesów Thomasa. Dopiero pod koniec wszystko nabrało rumieńców, a akcja toczyła się prawie jak w najnowszej części Jamesa Bonda.
Z racji tego, że jestem 100% babą to polubienie męskich postaci w czytanych lekturach raczej przychodzi mi z łatwością, ale w „Wykolejonym” ogromną trudność sprawiało mi obdarzenie głównego bohatera, chociaż odrobinką sympatii. Ravn był dla mnie egocentrykiem, który zupełnie gdzieś miał wszystkich swoich najbliższych. Można zrozumieć, że przeżył tragedię, że był załamany, ale w paru miejscach miałach ochotę „wysadzić” go z książki i mocno nim potrząsnąć! Na szczęście pod koniec już trochę się poprawił, co wydaje się być dobrym znakiem przed lekturą drugiego tomu serii.
Podobało mi się natomiast to, że Michael Katz Krefeld zdecydował się na prowadzenie akcji na trzech płaszczyznach – dalszej przeszłości, niedawnej przeszłości i teraźniejszości – i jednocześnie mimo narracji w trzeciej osobie poznawało się trzy postacie – mordercę, Maszę oraz naszego głównego bohatera. Szczególnie interesujące okazały się te rozdziały, których akcji działa się najdawniej i dotyczyła właśnie mordercy. Czytelnik mógł zobaczyć jak „rodziło” się jego wynaturzenie, jak zaczynała kiełkować w nim zabójcza natura. Ubolewałam jedynie nad tym, że ten konkretny wątek nie został opisany bardziej szczegółowo. Mamy tutaj mordercę – jeszcze jako małego chłopca oraz już w pełni „ukształtowanego” na maszynkę do zabijania, nic więcej, żadnego „pomiędzy”.
Sam warsztat autora jak najbardziej zasługuję na pochwałę. Język jest bardzo prosty i przejrzysty w odbiorze, co ułatwiało szybkie zapoznanie się z lekturą. W tym konkretnym punkcie nie mogę mieć naprawdę żadnego ale.
Wątpliwości mogę mieć za to do zakończenia, które mocno mnie rozczarowało. W moim odczuciu było zbyt przesadzone, a przez to miałam wrażenie, że cała książka wydała mi się lekko oderwana od rzeczywistości. Szkoda, bo sam pomysł na zajęcie się prostytucją i handlem ludźmi uważam za bardzo dobry wybór.
Reasumując, „Wykolejony” jest kryminałem, który można uznać za dobry, ale na pewno nie za wybitny. Poruszone w książce kwestie prostytucji i handlu ludźmi zostały bardzo szczegółowo opracowane i to się ceni. Niemniej jednak zabrakło mi tutaj większej dynamiki, a przede wszystkim dobrze wykreowanego głównego bohatera, który byłby idealnym spoiwem całej historii. Thomas "Ravn" Ravnsholdt raz był tytułowym Wykolejonym, aby pod koniec stać się ciutnie nowym Jamesem Bondem, nie było żadnego pomiędzy – albo czarne albo białe. Rozczarowało mnie również zakończenie, które w moim odczuciu było zdecydowanie przerysowane i przejaskrawione.
Recenzja pojawiła/pojawi się na www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
W sumie sama nie wiem jak do tego doszło, ale „Wykolejony” był dopiero pierwszym kryminałem, z którym zapoznałam się z w nowym, 2016 roku. Nieprawdopodobne? A jednak! Zanim usiadłam do tej książki już trochę się o niej naczytałam i przyznam się szczerze, że miałam co do niej duże wymagania… i chyba to...
Opinia pojawiła/pojawi się na www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Temat Żołnierzy Wyklętych ostatnimi czasy jest bardzo nagłaśniany. W tej kwestii można usłyszeć dwa głosy – jeden mówiący o żołnierzach antykomunistycznego podziemia niepodległościowego jak o bohaterów; drugi głośno przekonujący o tym, że byli oni zwyczajnumi bandytami. Nie będę przytaczać teraz argumentów zwolenników zarówno jednej jak i drugiej strony. Dla mnie Żołnierze Wyklęci są ikonami walki o wolną, niepodległą żadnemu innemu państwu Polskę… dla mnie są bohaterami.
Książka pani Joanny to zbiór trzydziestu dwóch historii wojowników, którzy walczyli za wolną Polskę i udzielali się w oddziałach konspiracyjnych. Kiedy Sowieci „wyzwolili” nasz kraj potyczka zaczęła się od nowa. Większość żołnierzy, nie mając możliwości utworzenia prawdziwej, polskiej armii, niepodległej obcym rządom, wybrała partyzanckie życie. Jednak nie tylko mężczyźni byli w stanie porzucić wszystko i rozpocząć leśną egzystencje, również kobiety zostawiały rodziny, dom, prace, aby pomagać w walce o suwerenność swojego kraju. W lekturze „Żołnierzy Wyklętych. Niezłomnych bohaterów” przybliżony został życiorys jednej z tych kobiet – Inki.
Zasiadając do lektury trochę obawiałam się, że autorka, podobnie jak Szymon Nowak w „Dziewczynach Wyklętych”, posunie się do sfabularyzowania swojej książki. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Pani Joanna postawiła na autentyczność, nie próbowała historii tak wspaniałych ludzi zniszczyć tworząc z nich jakieś ckliwe powiastki. Czytelnik znajdzie na stronach „Żołnierzy Wyklętych. Niezłomnych bohaterów” wiele cytatów – nie tylko słowa samych bohaterów, ale również świadków tamtych wydarzeń - co tylko jeszcze bardziej daje poczucie rzetelności. Niemniej jednak nie podobało mi się to, że wszystkie źródła zostały podane dopiero na samym końcu. To chyba jakieś moje „zboczenie” ale zdecydowanie bardziej wolę, jak w takich publikacjach przypisy są dodawane „na świeżo”, czyli zaraz na dole.
Kolejną kwestią, która niestety nie przypadła mi do gustu była mnogość postaci. Historie trzydziestu dwóch osób umieszczone na niespełna pięciuset stronach z pewnością nie mówią nam za dużo o samych bohaterach. Na każdego z wymienionych żołnierzy przypada raptem piętnaście - dwadzieścia stron, a jak do tego dojdą jeszcze zdjęcia czy skany jakiś dokumentów to sam życiorys wypada bardzo ubogo. Z jednej strony rozumiem, że autorce mógł sprawić trudność wybór „najważniejszych/najciekawszych/najbardziej zasługujących na wyróżnienie” postaci, ale z drugiej strony zbicie wszystkich historii w jeden zbiór zaledwie uszczypnęło cały temat. Ja wychodzę z założenia, że lepiej pójść na jakość niż na ilość – zająć się szczegółowo mniejszą ilością żołnierzy, ale za to przedstawić ich bogaty życiorys; niż do książki włożyć kilkadziesiąt historii, ale każdą z nich przedstawić bardzo pobieżnie.
Cieszy mnie z kolei fakt, że Żołnierze Wyklęci mogą w końcu zająć miejsce w historii Polski, które przecież tak im się należy. Czytając jak Sowieci chcieli całkowicie wymazać ich z pamięci rodaków, jak manipulowali opinią publiczną, do jakiej propagandy się uciekali i co gorsza jak byli pozbawieni jakiegokolwiek szacunku do zmarłego włos jeżył mi się na całym ciele, w gardle rosła wielka gula i z trudem powstrzymywałam swoje emocje. Nawet nie wiem, jakich słów mogłabym użyć, żeby zobrazować swoje odczucia – to było coś niewyobrażalnie strasznego. Na szczęście Polska upomniała się o swoich bohaterów i teraz można czytać o nich książki, słuchać wykładów, oglądać filmy; z czego ja osobiście niezwykle się cieszę.
Styl, którym posługuje się autorka jest bardzo prosty i przystępny, co tylko ułatwia szybkie zapoznawanie się z lekturą. Czasem przesadny patos jest naprawdę zbędny i „Żołnierze Wyklęci. Niezłomni bohaterowie” są tego najlepszym przykładem.
No i jestem trochę w kropce. Książka należy do dobrych biografii, ale do naprawdę wybitnych jeszcze sporo jej brakuje. Żałuję, że w jednym zbiorze znalazło się aż tyle życiorysów na raz. Z pewnością mniejsza ich ilość pozwoliłaby na dokładniejsze przyjrzenie się poszczególnym bohaterom. Niemniej jednak nie odradzam lektury. Uważam, że jest dobrym wstępem do zapoznania się z tematem Żołnierzy Wyklętych, a z racji bardzo przystępnego języka mogłaby być nawet wykorzystana do kształcenia młodzieży. Wiem, że ja na tej publikacji nie zakończę i dalej będę szukała książek właśnie o tej tematyce.
Opinia pojawiła/pojawi się na www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Temat Żołnierzy Wyklętych ostatnimi czasy jest bardzo nagłaśniany. W tej kwestii można usłyszeć dwa głosy – jeden mówiący o żołnierzach antykomunistycznego podziemia niepodległościowego jak o bohaterów; drugi głośno przekonujący o tym, że byli oni zwyczajnumi bandytami. Nie będę przytaczać teraz...
Recenzja pojawiła/pojawi się na www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Po serii dobrych, ale dosyć ciężkich w odbiorze lektur postanowiłam się ciutkę zrelaksować i przeczytać coś lekkiego, przyjemnego i łatwego w odbiorze - ot, naszła mnie ochota na jakieś miłe czytadło. Kiedy wybierałam coś odpowiedniego z domowej biblioteczki mój wzrok padł na książkę Elizabeth Ross „Belle époque” i wszystko było już jasne – to miała być moja lektura na reset.
Autorka nie ukrywa, że podczas pisania swojej książki inspirowała się opowiadaniem Émile Zoli "Les Repourssoirs". Akcja „Belle époque” rozgrywa się w Paryżu u schyłku XIX wieku. Maude Pichon, dowiadując się, że ojciec chce ją wydać za mąż za podstarzałego sąsiada postanawia wziąć życie w swoje ręce! Uciekając z rodzinnej wioski do Paryża ma nadzieję, że w końcu zacznie żyć tak jak zawsze chciała… tymczasem rzeczywistość okazuje się być bardzo brutalna. Nienależąca do ślicznotek oraz niemająca konkretnego fachu w rękach Maude ma twardy orzech do zgryzienia – z odnalezieniem dobrze płatnej pracy ciężko, a paryskie życie kosztuje bardzo dużo. Zdesperowana postanawia skorzystać z dosyć osobliwego ogłoszenia, a nowe zatrudnienie wywraca cały jej świat do góry nogami.
Przy lekturze „Belle époque” miałam się po prostu odprężyć. Potrzebowałam lektury niewymagającej i muszę się przyznać, że ta rzeczywiście taka była. Przeleciałam przez nią dosyć szybko i jakoś głęboko jej nie analizowałam, jednak nie mogę powiedzieć, że książka była dla mnie samą przyjemnością.
Akcja toczyła się bardzo powoli, na dobrą sprawę nie działo się nic godnego uwagi, a przedstawiony w książce obraz Paryża w epoce belle époque wydawał mi się być potraktowany bardzo po łebkach. Jakby tego było mało lektura jest strasznie przewidywalna i banalna. Jedyną rzeczą, która mi się podobała był nienachlany wątek prawie miłosny. Czemu napisałam „prawie”, ponieważ nie jest to dosłownie powiedziane i w sumie przez większą część powieści czytelnik może jedynie przypuszczać jego obecność.
Jaka jest nasza Maude Pichon? Jednym słowem – koszmarna! Boże co to za dziewuszysko! Egocentryczka, zazdrośnica, mściwa materialistka. Naprawdę! Ile ja się nairytowałam czytając jej szczeniackie rozważania - wszystko jej nie pasowało i ciągle miała do wszystkiego jakieś ale. Z pewnością nie będzie moją ulubioną żeńską postacią.
O ile mogłam mieć wątpliwości co do przedstawienia Paryża o tyle Maude wydaje się być ucieleśnieniem wszystkich poglądów ówczesnej „nowoczesnej” ery – pozbawiona jakiś większych wartości „sprzedaje” samą siebie, chociaż gdzieś tam w głębi jeszcze tli się trochę przyzwoitości.
Muszę się przyznać, ze w ogóle miałam problem z polubieniem jakiejkolwiek wykreowanej przez Elizabeth Ross postaci. Oprócz Isabell wszyscy wydawali mi się strasznie płytcy i nieciekawi.
Wspomnę jeszcze słówko o języku. Autorka używa bardzo prostego warsztatu, ale w niektórych momentach chciała urozmaicić to wstawkami w języku francuskim.
Wszystko ładnie pięknie, ale było to troszeczkę rozpraszające, biorąc pod uwagę fakt, że nierzadko można było się spotkać z bardzo współczesnymi rozmowami. Jedyny plus jest taki, że wydawca zadbał o tłumaczenia wyrażeń w języku obcym.
Samo zakończenie jest… złe. Niczym nie zaskakuje, niczym nie dziwi i niestety niczym nie zachwyca. Ot, takie samo jak tysiąc innych.
Reasumując, mimo tego, że „Belle époque” to książka lekka, jest pełna wad, miejscami nawet niedopracowana. Zapomnę o niej równie szybko jak przez nią przebrnęłam.
Recenzja pojawiła/pojawi się na www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Po serii dobrych, ale dosyć ciężkich w odbiorze lektur postanowiłam się ciutkę zrelaksować i przeczytać coś lekkiego, przyjemnego i łatwego w odbiorze - ot, naszła mnie ochota na jakieś miłe czytadło. Kiedy wybierałam coś odpowiedniego z domowej biblioteczki mój wzrok padł na książkę Elizabeth Ross...
Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Chyba nie ma pomiędzy nami osoby, która chociaż raz nie słyszałaby o Witoldzie Pileckim. Moja wiedza o rotmistrzu opierała się przede wszystkim na suchych faktach, więc z ogromną ciekawością przystąpiłam do zapoznania się z książką Adama Cyry „Rotmistrz Pilecki. Ochotnik do Auschwitz”.
Witold Pilecki urodził się 13 maja 1901 roku w Ołońcu. Był rotmistrzem kawalerii Wojska Polskiego, współzałożycielem Tajnej Armii Polskiej, żołnierzem Armii Krajowej oraz dobrowolny więźniem obozu koncentracyjnego Auschwitz. Po ucieczce z Oświęcimia brał udział w Powstaniu Warszawskim. W latach 1944–1945 przebywał w niewoli niemieckiej w stalagu 344 Lamsdorf. Po wyzwoleniu obozu Murnau Witold Pilecki otrzymał przydział do 2 Korpusu Polskiego generała Władysława Andersa. Powrót do Polski nie był dla rotmistrza szczęśliwy. Witold Pilecki został aresztowany 8 maja 1947 pod zarzutem szpiegostwa dla obcego mocarstwa. Niespełna rok później, po pokazowym śledztwie, rotmistrza skazano na karę śmierci. Wyrok został wykonany 25 maja 1948 roku w mokotowskim więzieniu. Witold Pilecki miał 47 lat.
Książka Adama Cyry na dobrą sprawę składa się z dwóch części – biografii oraz ponad 160-stronnicowego Raportu rotmistrza Witolda Pileckiego z 1945 roku.
Nie jestem wielką zwolenniczką bibliografii, ale muszę przyznać, że dawno nie miałam okazji przeczytać tak dobrze opracowanego materiału. Autor nie starał się na siłę wchodzić w postać rotmistrza i przypuszczać jak czuł czy zachowywał się w danej sytuacji – tutaj nie ma gdybania, wszystko oparte jest na rzetelnych dokumentach, a w głównej mierze na zapiskach samego rotmistrza. Nie spotkamy się tutaj z fabularyzowaniem i chwała autorowi za to. Mamy za to kawał świetnej publikacji, z której śmiało można byłoby zrobić materiał do nauki w szkołach.
O ile już podczas zapoznawania się z częścią bibliograficzną książki trudno było trzymać emocje na wodzy, o tyle czytanie Raportu rotmistrza Witolda Pileckiego z 1945 roku było już prawdziwą przeprawą przez cały wachlarz przeżyć. Z pewnością raport daleki jest od suchego sprawozdania. Czytając kolejne kartki miejscami z ogromną trudnością powstrzymywałam łzy i miałam wrażenie, że to nie mogło się zdarzyć naprawdę – przecież człowiekiem nie może być aż taką bestią… ale jak wszyscy doskonale wiemy to nie żaden fikcyjny obraz, to prawda… straszna, przygnębiająca, makabryczna, ale nadal prawda. Zapoznając się z lekturą nie sposób nie oddać się dłużej refleksji. Przyznam się szczerze, że czytając książkę sama miałam sobie za złe, że czasem z jakieś błahostki robię problem na miarę ogromnej katastrofy. Takie publikacje, z pewnością pozwalają nam, żyjącym teraz, docenić to, co mamy i bardziej szanować takie wartości jak Ojczyzna, wolność… życie.
Cieszy fakt, że wreszcie historia nie jest zakłamywana, a wszyscy mogą poznać postać Witolda Pileckiego. Był wielkim, odważnym człowiekiem, dla którego sentencja „Bóg, honor, ojczyzna” była całym życiem.
Straszne za to jest to, że Sowietom nie wystarczyło zabicie rotmistrza. Oni chcieli czegoś więcej – chcieli Go oczernić, zhańbić, obedrzeć z godności – jakby pozbawienie życia miałoby być zbyt niską karą. Oficjalne oczyszczenie Witolda Pileckiego ze wszystkich postawionych zarzutów nastąpiło dopiero w 1990 roku – 42 lata po Jego śmierci!
Jedynym minusem książki są przypisy, które autor umieścił na końcu każdego rozdziału. Czasem na jeden stronie potrafiłoby być ich kilka i za każdym razem trzeba było skakać, aby dowiedzieć się o co dokładnie chodzi.
„Rotmistrz Pilecki. Ochotnik do Auschwitz” to najrzetelniejsza bibliografia, z którą do tej pory się spotkałam. Mocna, napisana bardzo dobrym stylem i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Uzupełnienie pozycji o Raport Witolda Pileckiego z 1945 roku nadał całej publikacji jeszcze bardziej wyrazistego kształtu. Opis oświęcimskiego obozu widziany oczami rotmistrza daleki jest od suchego, pozbawionego emocji sprawozdania. Podczas czytania całej książki nie sposób nie oddać się dłużej refleksji i trzymać emocje na wodzy. Tytuł obowiązkowy dla każdego!
Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Chyba nie ma pomiędzy nami osoby, która chociaż raz nie słyszałaby o Witoldzie Pileckim. Moja wiedza o rotmistrzu opierała się przede wszystkim na suchych faktach, więc z ogromną ciekawością przystąpiłam do zapoznania się z książką Adama Cyry „Rotmistrz Pilecki. Ochotnik do Auschwitz”.
Witold...
Recenzja będzie/jest dostępna na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Zgodnie ze swoją obietnicą powoli nadrabiam wszystkie klasyki, zarówno literatury polskiej jak i zagranicznej, które posiadam w swojej domowej biblioteczce. Na początku postanowiłam zmierzyć się z całym Sienkiewiczem. Po świetnej Trylogii przyszedł czas na jedną z nielicznych w dorobku autora, powieści obyczajowych – „Rodzinę Połanieckich”.
Jak już zdążyłam napomknąć „Rodzina Połanieckich” to jedna z niewielu utworów obyczajowych napisanych przez Henryka Sienkiewicza. Autor, który jest przede wszystkim utożsamiany z powieściami historycznymi, pokazuje nam się tutaj od troszkę innej strony jednocześnie obrazując nam realia współczesnych dla siebie czasów.
Stanisław Połaniecki, właściciel domu towarowego w Warszawie, przyjeżdża do Krzemiania, aby upomnieć się o należną sobie kwotę. Okazuje się jednak, że właściciel Krzemienia – pan Pławicki, ma więcej długów niż pieniędzy. Jednocześnie Stach poznaje córkę dłużnika – pannę Marynie, do której od razu czuje sympatię. Niestety kłótnia z Pławickim rozpoczyna cały szereg zdarzeń, które doprowadzają do znacznego oziębienia stosunków między panem Połanieckim a Marynią. Niemniej, życie jest pełnie niespodzianek i losy tej dwójki znów się krzyżują.
Fabuła „Rodziny Połanieckich” osadzona jest w końcówce XIX wieku. Oczywiście głównym wątkiem jest tutaj miłosna historia dwójki głównych bohaterów – Stacha oraz Maryni. Jednak oprócz miłości w książce znajdziemy intrygi, zdrady i codzienne życie elit współczesnego świata. Podczas zapoznawania się z poszczególnymi zdarzeniami można było znaleźć parę ekscytujących momentów, niemniej jednak zdarzały się również takie, które mnie nużyły i z niecierpliwością czekałam na ich koniec.
Miejscami miałam wrażenie, że mało jest rodziny Połanieckich w „Rodzinie Połanieckich”. Sienkiewicz stworzył cały wachlarz postaci oraz wątków, które odwracały uwagę od głównych bohaterów. Nie można, co prawda zarzucić, że losy innych postaci pojawiały się niewiadomo skąd i kończyły w dziwnych momentach – wszystkie zostały poprowadzone od początku do końca, uważam jednak, że połowa z nich była zbędna i na dobrą sprawę nie wnosiła nic do lektury.
Sam Stanisław Połaniecki w ogóle nie przypomina sienkiewiczowskich, wyidealizowanych postaci takich jak Jan Skrzetuski czy Michał Wołodyjowski. Trochę narwany, inteligentny, mający własne przekonania i wartości, którym jest wierny. Ku mojej ogromnej radości autor nie bał się tchnąć w Stacha trochę wątpliwości, trochę pożądania niekoniecznie względem własnej żony i charakteru – to sprawiło, że pan Połaniecki wydawał się być bardziej … ludzki, realniejszy niż bohaterowie bez żadnej skazy. Co prawda potem się zmienił, ale w głównym rozrachunku nie wypada źle.
Niestety sytuacja ta nie miała już miejsca u Maryni. Dziewczyna jest prawda, sprawiedliwa, wrażliwa, piękna… i tak dalej, i tym podobne. Miejscami jej naiwność mnie porażała i doprowadzała do szału. Samo jej poczucie obowiązku, chociaż będące na porządku dziennym w tamtym okresie, niemiłosiernie mnie irytowało.
Ogólnie jakoś nie mogłam zapałać sympatią do żadnej kobiety w „Rodzinie Połanieckich”… a pani Broniczowa – o matuchno, co to za paskudne babsko! No tak jak mnie ona irytowała, to już mnie dawno nikt nie irytował! Najchętniej wręczyłabym jej bilet na samotny rejs dookoła świata trwający do czasów ostatecznych i o całą wieczność dłużej!
Teraz wypadałoby szepnąć słówko o języku. Przy okazji recenzji Trylogii zwróciłam uwagę na trudności, jakie sprawiały mi początki zapoznawania się ze stylem Sienkiewicza. Na szczęście tutaj nic takiego nie miało miejsca. Język wydała mi bardzo przystępny, a bogate i wyczerpujące opisy pozwalały mi stać się niemal naocznym świadkiem całej historii.
Książki ze Złotej Serii mają niestety w sobie jedną wadę – wydawca chyba zupełnie nie pomyślał o większej interlinii! Drobny druczek w połączeniu z niewielkimi odstępami pomiędzy linijkami, były dla moich oczu prawdziwą męczarnią. Na szczęście tym razem nie zabrakło tłumaczeń słów zapożyczonych z innych języków, więc to można zapisać na plus.
Reasumując, „Rodzina Połanieckich” nie jest złą książką. Umiejętność wnikliwego przedstawienia bohaterów przez Henryka Sienkiewicza naprawdę przypadła mi do gustu, chociaż same postaci jakoś nie zdołały zawładnąć moim czytelniczym sercem. Przy lekturze spędziłam kilka miłych chwil, jednak wolę autora w historycznym wydaniu.
Recenzja będzie/jest dostępna na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Zgodnie ze swoją obietnicą powoli nadrabiam wszystkie klasyki, zarówno literatury polskiej jak i zagranicznej, które posiadam w swojej domowej biblioteczce. Na początku postanowiłam zmierzyć się z całym Sienkiewiczem. Po świetnej Trylogii przyszedł czas na jedną z nielicznych w dorobku autora,...
Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Cykl „Delirium” jest moim pierwszym spotkaniem z dystopią. Nieprawdopodobne? A jednak! O ile wcześniej już raz przeczytałam dwie pierwsze części serii, o tyle tom trzeci jak i dodatek w postaci opowiadań są jeszcze przede mną. Chcąc przed ich lekturą odświeżyć sobie początek historii powróciłam do Delirium i wiecie co się okazało? Mam jednak serce!
Wyobrażacie sobie świat bez miłości? Miejsce na Ziemi, w którym ludzie nie tyle żyją, co wegetują pozbawieni jakikolwiek uczuć? Gdzie potrzeby ludzi zostały zdewaluowane do tych najbardziej prymitywnych, gadzich? Jakby tego było mało wszyscy żyją w przeświadczeniu, że właśnie tak powinno być. Cały system społeczny został tak podporządkowany, że ludzie, którzy na dobrą sprawę zostali zniewoleni, oszukani i pozbawieni najpiękniejszego uczucia – miłości, w każdej jej postaci: małżeńskiej, rodzicielskiej, przyjacielskiej – czują się wolni. Właśnie w takim świecie przyszło dorastać Lenie. Jako sierota, wychowana od 6 roku życia przez ciotkę doskonale wpisywała się w rolę „zombie” i z nadzieją czekała na dzień zaaplikowania jej remedium, a następnie sprawowania z kandydatem wybranym przez specjalną komisję. Przecież tak trzeba, prawda? Jednak, kiedy jej drogi krzyżują się z drogami Alexa, cały jej dotychczasowy świat staje na głowie.
Muszę się Wam szczerze przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczona książką! Nigdy nie sądziłam, że lektura, której głównym motywem będzie wątek miłosny tak przypadnie mi do gustu. Naprawdę! Czytając Delirium nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autorka bardzo skrupulatnie i w przemyślany sposób wyłożyła czytelnikom swój pomysł na przedstawienie historii Leny i Alexa. Mimo tego, że cała akcja rozwija się bardzo powoli, to im dalej w las tym treść nabiera tempa, by sama końcówka wręcz gnała.
Lena, a w sumie to Magdalena, jest dziewczyną bardzo zamkniętą w sobie, zakompleksioną i niepewną własnych umiejętności. Początkowo jej zachowanie troszeczkę mnie irytowało – miałam wrażenie, że w dzisiejszych czasach autorzy stawiają albo na zakompleksione nastolatki, albo na idealne, wspaniałe superheroski – na szczęście im dalej brnęłam w lekturę tym bardziej zauważałam takie niewielkie zmiany, które zachodziły w Lenie. Takie kiełkujące poczucie własnej wartości, co mnie niezmiernie cieszyło. Po okresie długich lat wegetacji, zaczęła wychodzić ze skorupy, w której „umieścił” ją system. Polubiłam ją, naprawdę ją polubiłam i przez całą książkę niezwykle jej dopingowałam!
Mamy również Alexa, który przez pewien czas jest postacią bardzo tajemniczą i intrygującą, jednak później stopniowo nam się odsłania. Co prawda miejscami autorka za bardzo starała się go idealizować, ale w ogólnym odczuciu również on skradł moją sympatie. No i do tego ta końcówka! Wyjdę na romantyczną, ale no - ach, Alex…
Uważam, że największym atutem w Delirium jest styl autorki. Język jest bardzo prosty w odbiorze, jednak nie brakuje mu takiej wysublimowanej elegancji i gracji. Cieszę się, że pani Oliver zdecydowała się również na dłuższe opisy, które pozwoliły mi wejść w przedstawione przez nią postacie i zacząć doszukiwać się swoich cech w bohaterach. Mam wrażenie, że ta kwestia jest bardzo często pomijana przez autorów, a w tej konkretnej pozycji obecność tego zabiegu umożliwiła mi przeżywanie całej historii razem z Leną i Alexem.
Podsumowując, Delirium to kawał świetnego warsztatu autorki. Styl prezentowany przez Lauren Oliver jest naprawdę niezwykły w swej prostocie i sprawił, że ja – zawsze stroniąca od lektur z wielką miłością w tle – zanurzyłam się w książce bez reszty. Gdy do tego, co wymieniłam dodamy jeszcze akcję, która mimo początkowego przestoju później rozkręca się w raz z przerzucanymi stronami wychodzi nam naprawdę dobre czytadło – nie za ciężkie w odbiorze, ale jednak zmuszające do refleksji.
Paradoksalnie, mimo tego, że książkę wręcz wchłonęłam, to pisanie recenzji szło mi strasznie mozolnie, co niestety widać. Wybaczcie.
Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Cykl „Delirium” jest moim pierwszym spotkaniem z dystopią. Nieprawdopodobne? A jednak! O ile wcześniej już raz przeczytałam dwie pierwsze części serii, o tyle tom trzeci jak i dodatek w postaci opowiadań są jeszcze przede mną. Chcąc przed ich lekturą odświeżyć sobie początek historii powróciłam...
Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Kończąc zwiedzanie Muzeum Powstania Warszawskiego nie mogłam oprzeć się pokusie, aby nie zaopatrzyć się w egzemplarz książki Szymona Nowaka pod tytułem „Dziewczyny wyklęte”. Same wycieczka do tego miejsca była dla mnie bardzo dużym przeżyciem i uważam, że każdy, kto chce dokładnie poznać historię tego heroicznego i niestety bardzo tragicznego dla Polaków wydarzenia, powinien zasięgnąć wiedzy właśnie u „źródła”. Ale wracając do książki – grzecznie czekała na swoją kolej, no i w końcu się doczekała.
„Dziewczyny wyklęte” to zbiór szesnastu historii kobiet i młodych dziewcząt, które walczyły za wolną Polskę i udzielały się w oddziałach konspiracyjnych. Kiedy Sowieci „wyzwolili” nasz kraj potyczka zaczęła się od nowa. Większość żołnierzy, nie mając możliwości utworzenia prawdziwej, polskiej armii, niepodległej obcym rządom, wybrała partyzanckie życie. Jednak nie tylko mężczyźni byli w stanie porzucić wszystko i rozpocząć leśną egzystencje, również kobiety zostawiały rodziny, dom, prace, aby pomagać w walce o suwerenność swojego kraju.
Muszę się przyznać, że po lekturze „Dziewczyn wyklętych” mam bardzo mieszane uczucia. Sam temat uważam za niezwykle ciekawy, intrygujący i wart poświęcemu mu czasu, niemniej odniosłam wrażenie, że autor zniszczył pozycję na całej linii. Zapytacie się dlaczego? Otóż rozpoczynając „spotkanie” z twórczością Szymona Nowaka liczyłam na dobrze opracowane, rzetelne podanie autentycznych historii, a co dostałam? Próbę stworzenia formy fabularyzowanej. Dodam, że dość nieudaną próbą. Momentami czułam się tak, jakby autor próbował zrobić z życiorysów tak wspaniałych i wyjątkowych bohaterów jakieś ckliwe romansidło, gdzie sama działalność konspiracyjna i udział dziewcząt wyklętych w walce o wolną Polskę, są spychane na dalszy tor.
O ile już sama forma tego przedstawienia lektury wzbudzać może kontrowersje, to autor zrobił coś, co w moim odczuciu jest wręcz karygodne! Mianowicie próbował wejść w psychikę bohaterów. Na moje oko był to raczej zabieg bardzo podobny do przeniesienia – autor starał się „wlać” w opisywane postacie takie reakcje, jakich on sam doświadczyłby w podobnej sytuacji. Tutaj również się nie popisał, a ja czytając o tym, co dana bohaterka myślała tuż przed egzekucją załamywałam ręce.
Jak już zdążyłam napomnieć wszystkie szesnaście dziewcząt wyklętych to wyjątkowe postacie. Każda z nich ryzykowała wszystko, aby walczyć o wolną Polskę na siebie i dla nas. Cieszy fakt, że wreszcie historia nie jest zakłamywana, a wszyscy mogą poznać Inkę (Danuta Siedzikówna) czy Sarenkę(Danuta Janiczak).
Tytuł książki Szymona Nowaka daje jasno do zrozumienia czego można spodziewać się w środku. Niestety, w niektórych życiorysach miałam wrażenie, że tytułowe „Dziewczyny wyklęte” nie są umiejscowione w środku opowieści, a stanowią raczej tło dla mężczyzn. Nie mówię, że wszystkie szesnaście historii zostało tak przedstawionych, ale śmiało w połowie z nich pierwsze skrzypce nie należały do partyzantek.
No i jestem w kropce. Uważam, że sam temat kobiet w działalności konspiracyjnej jest bardzo interesujący i zasługuje na rzetelne przestawienie. Niemniej jednak czytając „Dziewczyny wyklęte” miałam wrażenie, że bardziej zapoznaje się z próbami stworzenia przez autora powieści fabularnej niż z historią wspaniałych, młodych kobiet walczących o wolną Polskę. Przyznam się szczerze, że zupełnie nie wiem, dlaczego autor zdecydował się właśnie na taką formę przekazu. Jeśli chciał czytelnikom przybliżyć postacie to niestety w moim odczuciu, ale bardziej je spłycał, a to naprawdę karygodne posunięcie. Ocena nie za wysoka, jednak jest podyktowana głównie warsztatem autora – miejscami trochę infantylnym i przesadzonym.
Czy odradzam lekturę „Dziewczyn wyklętych”? Z pewnością nie – bohaterki zasługują na pamięć, jednak proszę się uzbroić w ogromne pokłady cierpliwości dla formy wybranej przez autora i jego stylu.
Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Kończąc zwiedzanie Muzeum Powstania Warszawskiego nie mogłam oprzeć się pokusie, aby nie zaopatrzyć się w egzemplarz książki Szymona Nowaka pod tytułem „Dziewczyny wyklęte”. Same wycieczka do tego miejsca była dla mnie bardzo dużym przeżyciem i uważam, że każdy, kto chce dokładnie poznać...
Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Po dwóch, naprawdę świetnych , częściach Trylogii Sienkiewicza przyszedł czas na zapoznanie się z ostatnim, trzecim tomem serii – Panem Wołodyjowskim. Jako, że przy okazji czytania Ogniem i mieczem oraz Potopu naprawdę polubiłam postać małego rycerza z nieukrywaną radością zasiadłam do lektury kończącej cykl Henryka Sienkiewicza. Mimo początkowej niemocy wczucia się w książkę, w końcu, po któreś stronie, ku mojej ogromnej radości, miało to miejsce! Żałuję tylko jednego – niestety za późno zdecydowałam się na zapoznanie się z klasyką polskiej literatury.
Michał Wołodyjowski przeżywa swoją własną tragedię. Nagle umiera jego narzeczona Anusia. Przytłoczony i zrozpaczony rycerz postanawia resztę życia spędzić w zakonie – z dala od przyjaciół, przelotnych miłostek i wojen. Taka kolej rzeczy nie podoba się jego bliskim, którzy uważają, że klasztorne życie nie jest dla Wołodyjowskiego. Na „ratunek” wyrusza Zagłoba, który podstępem sprawia, że Michał opuszcza mury zakonu. Mniej więcej w tym samym czasie, do Rzeczpospolitej przybywa siostra małego szermierza wraz z dwiema towarzyszkami – Krzysią i Basią. Znany ze słabości do płci pięknej Wołodyjowski również tym razem poddaje się strzałom Amora.
Pan Wołodyjowski różni się trochę od pozostałych części. O ile we wcześniejszych tomach to „losy” ojczyzny były na pierwszym planie, o tyle tutaj autor skupia się na samych bohaterach i ich perypetiach, a walki o kraj „zepchnięte” są ciutnie na dalszy plan. Co prawda ja się bitew nie boję, a wszechobecna krew nie robi na mnie wrażenia, ale nie powiedziałabym, żeby brak relacji z pola bitwy bardzo mi zawadzał. Chyba naprawdę się starzeję! Początkowo przeszkadzał mi fakt, że mało była Pana Wołodyjowskiego w Panu Wołodyjowskim. Na jakiś czas postać małego rycerza w ogóle zniknęła ze sceny, a jej obecność można było „dostrzec” jedynie w przemyśleniach innych postaci czy w toczonych rozmowach. Sam wątek miłosny głównego bohatera, z początku trochę mnie irytował, na szczęście później udało mi się jakoś tak w to wejść, że nawet z niemałym uśmiechem zapoznawałam się z miłosnymi perypetiami pana Michała.
Sam Wołodyjowski, mimo tego że miał mały „kryzys” własnej tożsamości, nadal pozostał prawym, sprawiedliwym rycerzem służącym ojczyźnie. Jako, że również trzecia część trylogii była pisana ku pokrzepieniu serc, łatwo się domyślić, że mały rycerz musi być idealny pod każdym względem – w końcu jego postawa miała być wzorem dla innych! Dlatego też nikogo nie zdziwi, że tytułowy bohater jest prawdziwym patriotą, kochającym i wspaniałym mężem oraz cieszącym się powszechnym szacunkiem przywódcą. Co prawda ja nie przepadam za tak wyidealizowanymi postaciami, ale w przypadku Michała Wołodyjowskiego już od pierwszego „spotkania” w Ogniem i mieczem zapałałam do niego sympatią. No lubię go i cóż na to poradzę?
Kluczową „aktorką” dla powieści jest Barbara Jeziorkowska. Młoda, piękna, śmiała i z miejsca zjednująca sobie innych ludzi. Miejscami, co prawda uważałam jej zachowanie za strasznie infantylne, ale mimo wszystko Basia również zdobyła moją sympatię. Taka dziewczyna w gorącej wodzie kąpana – to stwierdzenie idealnie ją opisuję i jak najbardziej mieści się w kategorii „Hajduczka” .
Został nam już tylko język. Przy okazji recenzji Ogniem i mieczem zwróciłam uwagę na trudności, jakie sprawiało mi przestawienie się na staropolską mowę, w Panu Wołodyjowskim miałam wrażenie, że język jest o niebo przystępniejszy niż w pierwszej części. Oczywiście, również tutaj można było napotkać wyrazy, które wyszły z „obiegu” już dawno temu, ale to nie zaważało na całościowym odbiorze lektury.
Książki ze Złotej Serii mają niestety w sobie jedną wadę – wydawca chyba zupełnie nie pomyślał o większej interlinii! Drobny druczek w połączeniu z niewielkimi odstępami pomiędzy linijkami, były dla moich oczu prawdziwą męczarnią.
Na sam koniec wspomnę o zakończeniu, które było zupełnie inne niż w pozostałych dwóch częściach trylogii. Mnie, kobiecie bez serca, łza w oczu się zakręciła! Naprawdę się wzruszyłam, a wywołać u mnie takie uczucia wcale nie jest tak łatwo. To właśnie te kilka ostatnich stron zaważyło na mojej ocenie i z 7 podniosłam ją do 8.
Nie czytaliście jeszcze Trylogii Sienkiewicza? Szybciutko nadrabiacie, bo naprawdę warto!
Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Po dwóch, naprawdę świetnych , częściach Trylogii Sienkiewicza przyszedł czas na zapoznanie się z ostatnim, trzecim tomem serii – Panem Wołodyjowskim. Jako, że przy okazji czytania Ogniem i mieczem oraz Potopu naprawdę polubiłam postać małego rycerza z nieukrywaną radością zasiadłam do lektury...
Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Kończąc czytać jakąkolwiek serię, zawsze towarzyszą mi przeróżne emocje. Czasem odczuwam smutek, że kończy się moja przygoda z obdarzonymi sympatią bohaterami; radość, ponieważ zakończenie jest idealnie dobrane; zaskoczenie, gdy autor na sam koniec po prostu wbija mnie w fotel, tak, że sama nie wiem, co mam o tym wszystkim sądzić. A co towarzyszy mi po odłożeniu cyklu o Wiktorii Biankowskiej? Ulga! Ogromna, gigantyczna ulga, że wreszcie moje męczarnie zostały zakończone!
Wiktoria umiera… znowu! Niemniej jednak tym razem jej zabójstwo jest nieszczęśliwym wypadkiem. Dosłownie – pojawiła się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiedniej porze, co prawda uratowała życie Piotrusiowi, ale sam zapłaciła za to bardzo wysoką cenę. Jakby sam fakt, że „wskoczyła” zamiast Piotrka Śmierci pod topór nie był już wystarczającym problem to okazuje się, że dzięki machlojkom diabła Beletha, Wiki ląduje w Tartarze – miejscu wiecznego potępienia, do którego trafiają najgorsi mordercy i zbrodniarze. Szansę ucieczki są równe zeru, ale przecież Wiktoria to Wiktoria! Dziewczyna próbuję wydostać się z Tartaru a pomaga jej w tym Beleth, który w międzyczasie z diabła stał się… dżinem. Ich zamiary jak zwykle niosą za sobą straszne konsekwencje! Tym razem zagrożona jest Ziemia i wszystkie zaświaty!
Ech, no i co tu napisać? Po drugiej części miałam nadzieję, że w trzecim tomie akcja będzie przynajmniej stwarzać pozory jakiegoś uporządkowanego bytu. Niestety, przeliczyłam się, po raz kolejny! „Ja, potępiona” to ponownie jazda bez trzymanki kolejką górską. Wszystko dzieje się bardzo szybko, a kolejne wydarzenia pędzą na łeb na szyję. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic do dynamiki fabuły, musi być w każdej dobrej książce! Niemniej jednak, kiedy ten element jest niedopracowany i czasem nawet sama autorka gubi się w całej historii to chyba coś jest nie tak, prawda?
Znów wyhaczyłam pewne sprzeczności i niedociągnięcia. Nie chcę dodawać spoilerów, ale niektóre rzeczy naprawdę, o ironio, wołały o pomstę do nieba! Ponadto wydawało mi się, że w całym cyklu nie było konsekwencji prowadzenia historii. To, co w jednym tomie nie było problemem w innym stawało się, z zupełnie nierozumianych przeze mnie przyczyn, czymś awykonalnym!
Przez chwilę sama zastanawiałam się co jest gorsze – niezgodność w prowadzeniu niektórych akcji, czy usilne próbowanie wplecenia w całą powieść lekkiego erotyku. Żeby to, chociaż było subtelne, żeby to chociaż było takie przyjemne w odbiorze – dla mnie wyglądało to miejscami śmiesznie, miejscami żałosne… no i jeszcze te wyszeptywane przez bohaterów słówka. Możecie mi wierzyć – niezliczoną ilość razy przewracałam teatralnie oczami i wzdychałam z irytacji. Czy naprawdę w dzisiejszych czasach wszyscy myślą, że tani seks zawsze się sprzeda. W gwoli uściślenia ta konkretna uwaga dotyczy całej serii, nie tylko ostatniej części.
Paradoksalnie, najbardziej wciągały mnie te wątki, w których nasza Wiktoria albo nie występowała, albo zupełnie się nie udzielała! Jak już tylko bohaterka zaczynała się wtrącać to wiedziałam, że będzie źle. No i cóż, przynajmniej w tej kwestii się nie pomyliłam.
Po zapoznaniu się z trzecim tomem cyklu o pannie Biankowskiej nadal podtrzymuje zdanie, że Wiki jest po prostu głupia. Irracjonalność jej niektórych zachowań po prostu mnie porażała, a tematy głębokich rozmyślań sprawiały, że zaczynałam wątpić w całą ludzkość. No, ale poza tym bez zmian – Wiktoria nadal boska, cudowna, wszechmocna, wspaniała, inteligentna i tak dalej, i tak dalej. Boże, widzisz i nie grzmisz!
Powtórzę się, ale jeśli chodzi o język nadal nie można było odczuć żadnej poprawy. Styl autorki owszem jest przejrzysty, niemniej wciąż jest również przeciętny. Dłuższych opisów niestety też się nie doczekałam! Ach, marna moja dola! No, ale przynajmniej szybko się czyta.
Reasumując, „Ja, potępiona” to najgorsza część całej serii. Co prawda została oceniona przeze mnie na 2, podobnie jak „Ja, diablica”, ale taką cyferkę dałam tylko, dlatego, że na samym końcu nawet trochę się wciągnęłam. To jednak nie zmienia faktu, że trzecia część cyklu to książka pełna sprzeczności, niedociągnięć i irracjonalnych postaw wszystkich bohaterów. Cieszę się, że to już koniec!
Cykl „Wiktoria Biankowska”, w moim odczuciu, jest bardzo słaby. Jedynym i niezaprzeczalnym plusem było to, że naprawdę sprawnie szło zapoznawanie się z kolejnymi kartkami historii. Myślę, że ogólna ocena cyklu mówi sama za siebie. Czytacie na własną odpowiedzialność.
Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Kończąc czytać jakąkolwiek serię, zawsze towarzyszą mi przeróżne emocje. Czasem odczuwam smutek, że kończy się moja przygoda z obdarzonymi sympatią bohaterami; radość, ponieważ zakończenie jest idealnie dobrane; zaskoczenie, gdy autor na sam koniec po prostu wbija mnie w fotel, tak, że sama nie...
Recenzja pojawiła się/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Po bardzo słabej pierwszej części cyklu o Wiktorii Biankowskiej naszedł czas na zapoznanie się z kolejnym tomem jej przygód. Przyznam się szczerze, że zasiadając do czytania książki „Ja, anielica” miałam tylko jedno marzenie – abym tym razem przynajmniej troszeczkę mniej się irytowała. Po lekturze śmiało mogę powiedzieć, że w porównaniu do „Ja, diablica” druga część wypada ociupinkę lepiej, chociaż szału nadal nie ma.
Wiktoria wiedzie spokojne, nieświadome życie na Ziemi u boku Piotrka, który w tym momencie jest całym jej światem. Dzięki wyrokowi Lucyfera i Gabriela z pamięci Biankowskiej wymazane zostały wszystkie wspomnienia związane z jej diabolicznym „wcieleniem”. Mimo tego, że Wiki zapomniała o Piekle, Piekło nie zapomniało o niej, a konkretniej pewien przystojny i nieokrzesany diabeł o imieniu Beleth. Dzięki sieci intryg i układów zawieranych przez zaświaty Wiktoria po raz kolejny zostaje obdarzona piekielnymi mocami, z tą tylko różnicą, że tym razem trafia do Nieba. Jeśli ktoś myśli, że czeka ją spokojne życie w Arkadii, jest w ogromnym błędzie! Biankowska również w Raju wplątuje się w niemałe kłopoty.
Próbowałam! Naprawdę wierzcie, że próbowałam spojrzeć na książkę przychylniejszym okiem. Starałam się tak szybko nie irytować, dawać szansę bohaterom na lepsze zapoznanie się z nimi… no ale nie mogłam! Po raz kolejny szukając odpowiedzi na pytanie „jak można taki pomysł tak sknocić” wychodziłam z siebie i nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Co prawda w drugim tomie przygód niepokornej Wiki zdawało mi się, że tym razem autorka bardziej starała się skupić wszystko w jedną, spójną całość. Nie odnosiłam już wrażenia jakoby książka była stworzona z luźno połączonych ze sobą fragmentów, bez żadnego ładu i składu. Chwała Bogu za to! Również cała akcja wydawała się przebiegać spokojniej niż wcześniej, bardziej przemyślanie. Mimo tego autorka nie wyrzekła się jednak wielu sprzeczności, a cała historia wciąż była niezwykle przewidywalna i miejscami wręcz irytująco męcząca.
Wielkiej zmiany nie ma również w języku. Styl autorki nadal jest prosty, przejrzysty i niestety przeciętny. Dłuższe opisy pojawiały się jedynie w momentach odniesienia się do pierwszego tomu cyklu, a poza tym ze świecą szukać głębszych przemyśleń bohaterów, podkreślam głębszych – rozhisterowanych wywodów Wiktorii kogo ma wybrać: przystojnego diabła, czy czarującego Piotrusia do tego nie zaliczam.
Zajmijmy się naszymi bohaterami! O ile wcześniej sądziłam, że Wiktoria jest dziecinna, o tyle po książce „Ja, anielica” jestem już pewna, że nasza pannica jest po prostu głupia. Pomijam już fakt wymienionych wyżej „strasznistych dylematów!”, ale ponadto czytając o tym jak sama na własne życzenie pakuje się w tarapaty miałam ochotę wziąć i solidne nią potrząsnąć! Wciąż dziecinna, irytująca i męcząca. Autorka książki miała jednak zupełnie inną od mojej charakterystykę tej postaci – w jej odczuciu ta jest wszechmocna, wspaniała, cudowna, po prostu najlepsza – cud, że za życia nie wynieśli jej na ołtarze!
Muszę jeszcze przynajmniej wspomnieć o dwóch męskich postaciach. Na początku parę słów o Belethcie – zboczony, poprany, erotoman. W każdej sytuacji, w każdym momencie myśli tylko o tym, aby zaciągnąć Wiktorię do łóżka. Dwuznaczność jego wypowiedzi jest porażająca, a ja zupełnie nie mam pojęcia, o co autorce chodziło. Gdyby takie subtelne (chociaż w przypadku Beletha o subtelności mówić nie można), erotyczne podteksty zdarzały się raz na jakiś czas to byłoby jeszcze okej, ale w zbyt dużej dawce nie są zabawne a irytujące, prostackie i prymitywne. No i jeszcze szepnę dosłownie słówko o Piotrusiu – mdły, mało interesujący i trochę zagubiony we własnym świecie ot co!
Przyznam się szczerze, że przez chwilę pomyślałam, żeby dać książce 4. Mimo tych wszystkich wymienionych wad, uważam, że „Ja, anielica” jest ociupinkę lepszą lekturą od pierwszego tomu serii - przez pewien czas historii denerwującego diabła w ogóle nie było, a na dodatek nadal bardzo szybko się ją czyta. Już byłam pewna, że czwórka będzie odpowiednia – w zakończeniu nawet fajna akcja, wszystko okej, i wtedy autorka daje ni z gruchy ni z pietruchy jeden z tych swoich dwuznacznych tekstów, no i umarł w butach! Trzy! Trzy i ani stopnia wyżej!
Recenzja pojawiła się/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Po bardzo słabej pierwszej części cyklu o Wiktorii Biankowskiej naszedł czas na zapoznanie się z kolejnym tomem jej przygód. Przyznam się szczerze, że zasiadając do czytania książki „Ja, anielica” miałam tylko jedno marzenie – abym tym razem przynajmniej troszeczkę mniej się irytowała. Po...
Recenzja pojawiła się na stronie kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Na całą serię o Wiktorii Biankowskiej natrafiłam podczas jakieś wyprzedaży na stronie Empiku. Wówczas wszystkie części cyklu kupiłam za naprawdę śmiesznie małe pieniądze i od tego czasu grzecznie czekały na swoją kolej. Początek nowego roku, w moim mniemaniu, był idealnym momentem, aby zapoznać się z książkami Katarzyny Bereniki Miszczuk.
Wiktoria Biankowska miała raptem 20 lat, gdy została zamordowana. Jej życie, na dobrą sprawę, skończyło się zanim jeszcze tak naprawdę się zaczęło. Dziewczyna jakoś nigdy nie była zbyt religijna, ale mniej więcej się „orientowała”, że jak się jest dobrym to idzie się do Nieba, a jak jest się złym to do Piekła. Podczas targu o jej duszę pomiędzy aniołem a diabłem to ten drugi wygrał i zabrał Wiki do Piekła. Ale tam okazuje się, że Piekło wcale nie przypomina tego, którym księża straszą z ambony ludzi. Wychodzi na jaw, że Piekło jest… rajem, dosłownie – ma się dom jaki tylko się ze chce, nie chodzi się do pracy, nie potrzeba pieniędzy, wszystko jest ogólnie dostępne – no prawdziwy Eden, z tym wyjątkiem, że jednak się nie żyje. Panna Biankowska, co prawda rozpacza z powodu swojej przedwczesnej śmierci, ale okazuje się, że los ma dla niej jeszcze jedną niespodziankę – nie będzie zwykłą mieszkanką Piekła, stanie się prawdziwą diablicą! Wybraną, jedną z dwóch, silną, posiadającą moce, mogącą wrócić na ziemię i udawać, że nadal żyje. Super, nie? Ale to jeszcze nie koniec rewelacji – Wiktoria ma ważne zadanie, a wkrótce dowiaduję się, że jej śmierć nie była wcale przypadkiem.
Doskonale wiecie, że uwielbiam fantasy, prawda? A jeśli w lekturze mamy jeszcze przedstawiony świat aniołów i demonów – o matulu, tego właśnie mi trzeba! Strasznie kręcą mnie takie klimaty. Dlatego też z nieukrywanym entuzjazmem zasiadłam do czytania, no i cóż… mój zapał spadał proporcjonalnie do przerzucanych kartek. Ja się pytam – co to miało być?! Jak można było taki fajny pomysł, tak bardzo sknocić!
Zacznę od tego, że zagłębiając się w „Ja, diablica” coraz dalej nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że książka najzwyczajniej w świecie jest niedopracowana. Miejscami miałam wrażenie, że czytam zlepek kilkunastu fragmentów, które dawniej leżały sobie w jakieś szufladzie i potem zostały bez żadnego ładu i składu ze sobą połączone. Akcja pędziła na łeb na szyję, ale momentami zdawało mi się, że autorka sama nie wiedziała, którą opcję wyjścia z danej sytuacji wybrać i łączyła wszystkie możliwe. Taki misz-masz. Wszystko na raz, poplątane z pomieszanym, że już nie wspomnę o banalności wątku miłosnego i ogólnej przewidywalności historii. Jakby tego było mało, to „Ja, diablica” jest szeregiem sprzeczności! Nie chcę dodawać spoilerów, ale niektóre rzeczy naprawdę, o ironio, wołały o pomstę do nieba!
Nadszedł czas na bohaterów! Oczywiście najważniejsza w całej opowieści jest Wiktoria Biankowska. A jaka może być główna żeńska postać w takiej historii? No oczywiście, że idealna – piękna, bystra, pociągająca, sprytna i tak dalej… Och, jak ja nie znoszę takiego wyidealizowania! Jak dla mnie Wiki była strasznie infantylna! Myślała wciąż jak zakochana na zabój trzynastolatka i nie robiła nic, żebym mogła zapałać do niej sympatią. Jakby jednej irytującej postaci było mało, to w pierwszej części cyklu o Biankowskiej mamy ich prawdziwy wyspy. Z tego wszystkiego, chyba jedynie postać Lucyfera, o zgrozo, wydawała mi się najbardziej przystępna. W sumie wszyscy „aktorzy” zostali strasznie spłyceni i nie kierowało nimi nic więcej jak tylko chęć dominacji i jeszcze większa potrzeba kopulacji. No serio?!
Sam język jest bardzo prosty, chociaż miejscami, czytając jakieś tandetne i banalne odzywki, zirytowana przewracałam oczami. Niestety, ale zabrakło mi w książce dłuższych opisów, dzięki którym mogłabym poznać bliżej bohaterów, a nie tylko tak powierzchownie ich zlustrować.
Reasumując, „Ja, diablica” była dla mnie drogą przez mękę! Książka jest pełna sprzeczności, niedociągnięć, a płytcy bohaterowie w niczym nie pomagali. Jednym plusem jest to, że naprawdę szybko się ją czyta. Jak dla mnie lektura jest typowym odmóżdżaczem, na pewno długo nie zostanie w mojej pamięci. Mam jednak nadzieję, że pozostałe części cyklu będą, chociaż trochę lepsze.
Recenzja pojawiła się na stronie kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Na całą serię o Wiktorii Biankowskiej natrafiłam podczas jakieś wyprzedaży na stronie Empiku. Wówczas wszystkie części cyklu kupiłam za naprawdę śmiesznie małe pieniądze i od tego czasu grzecznie czekały na swoją kolej. Początek nowego roku, w moim mniemaniu, był idealnym momentem, aby zapoznać się z...
Recenzja pojawiła się na stronie kreatywna-alternatywa.blogspot.com
W sumie, mając w głowie to, z czym zdążyłam się zapoznać wcześniej, do samej lektury Dwóch szczęść do wyboru nie miałam jakiś większych oczekiwań. Ostatnie dwa miesiące są dla mnie naprawdę bardzo intensywne i szczerze się przyznam, że niezmiernie się cieszę, iż w końcu rok 2015 zbliża się końca! No, ale odbiegam od tematu! Z racji pełnego zawirowań życia postanowiłam postawić na książkę niezobowiązującą, łatwą i lekką. Dwa szczęścia do wyboru idealnie wpisywały się we wszystkie te kategorię.
Hannah znalazła się w takim momencie swojego życia, że potrzebuje zmiany. Ma 28 lat i podczas gdy jej rówieśniczki już od dawna mają mężów i dzieci, ona nie ma nic – wciąż się przeprowadza, nie ma stałej pracy i właśnie rozstała się ze swoim partnerem, który okazał się być żonatym gościem. Świetna historia do melodramatu prawda? Hannah postanawia coś zrobić – na początku wraca do Los Angeles, w którym spędziła swoje młodzieńcze lata. Tam znów spotyka Ethana – swoją pierwszą miłość. Po pewnej imprezie kobieta staje przed wyborem z kim wrócić do domu – z przyjaciółką, czy mężczyzną, który kiedyś był całym jej światem. Musi zdecydować się na jedną opcję… ale czy na pewno?
O ile na samym początku historia toczy się jednym torem, o tyle po kilkudziesięciu stronach Taylor Jenkins Reid zaczyna prowadzić dwie fabuły. Każda z nich wiedzie niby przez inne zdarzenia, jednak uczucia, które towarzyszą bohaterce są niemal takie same. Cóż, sam pomysł nie byłby taki zły jakby autorka zdecydowała się na coś w rodzaju samoświadomości Hannah – gdyby ta pamiętała, że już raz stawała przed takim wyborem i podjęła wówczas inną decyzję to miałoby jakiś sens. A tak? Dwie historie, które na dobrą sprawę zupełnie nie mają ze sobą powiązania. Taylor Jenkins Reid oddziela fabuły posługując się niezbyt długimi rozdziałami. Niemniej jednak samo zakończenia, które również powinny być różne, bo jednak mamy w nich małe rozróżnienie w bohaterach, łączą się w jeden fragment! Nie wiadomo skąd nagle postacie się zamieniają – sama byłam tym wszystkim tak zdziwiona, że sprawdzałam czy aby na pewno nie przeoczyłam czegoś, ale nie! W moim odczuciu, taki zabiegł był czymś niedopuszczalnym i zrobionym na siłę!
Dwa szczęścia do wyboru to powieść obyczajowa, a ten typ literatury rządzi się własnymi prawami. Nie mamy tutaj akcji, która pędziłaby z szybkością światła. Wszystko toczy się swoimi prawami – nieśpieszne, jednak również nie rozwlekając się. Nikomu nie jest obce, że jestem zwolenniczką trochę innych kategorii, niemniej jednak tutaj z tym wszystkim nie było tak źle. Nie zanudziłam się na śmierć czytając, więc mogę to odebrać jako plus.
Słowem, które najlepiej opisuje Hannah jest niedojrzałość. Tak, to idealnie
oddaje, co czułam czytając jej rozważania. Oj, nairytowałam ja się przy niej, nairytowałam! Miałam wrażenie, że czasem na siłę starała się robić z siebie ofiarę, a jej rozmyślania na temat życia momentami sprawiały, iż dostawałam gęsiej skórki – 28 lat i takie zachowania?! Och, ale wiecie, co w tym wszystkim jest najgorsze? Że takich Hannah w dzisiejszych czasach jest na pęczki! „Wierzę, że to jest mi przeznaczone, więc nie będę się starała bo i tak będzie tak jak jest napisane w gwiazdach” - no serio?! Wychodzę z założenia, że każdy jest kowalem swojego losu i do mnie takie infantylne tłumaczenia nie trafiają. Jestem pewna, że Hannah nie zostanie moją ulubioną, książkową bohaterką.
Na sam koniec wspomnę jeszcze oczywiście o języku. Sam w sobie nie jest zły,
bo czyta się wszystko dosyć szybko i płynnie. Niemniej jednak, był jeden element, który doprowadzał mnie do szału. Cóż to takiego było? Powtórzenia! Czy tłumacząc książkę bądź przeprowadzając korektę naprawdę nie można była pododawać synonimów? Najbardziej rażące, w moim odczuciu, było w każdym dialogu używanie słowa „mówić” – „on mówi/ ona mówi” i co najgorsze „ja mówię”! Jeśli dialog składał się z szczęściu wypowiedzi w pięciu można było przeczytać właśnie takie kwiatki.
Dwa szczęścia do wyboru, nie zaliczę do książek dobrych. Lektura jest przeciętna, bardzo przeciętna. Niemniej jednak w tym momencie właśnie czegoś takie potrzebowałam – niczego zobowiązującego, ambitnego i zmuszającego do głębszych refleksji. Książkę odkładam na półkę i sama już do niej nie wrócę, a czy polecam? Zostawię to do Waszego przemyślenia – jeśli potrzebujecie czegoś lekkiego i nie będziecie się zrażać infantylną Hannah oraz słówkiem „mówić” powtórzonym z milion razy to droga wolna. Jeśli natomiast powieści obyczajowe nie są Waszą bajką to pozycję Taylor Jenkins Reid śmiało sobie odpuście!
Recenzja pojawiła się na stronie kreatywna-alternatywa.blogspot.com
W sumie, mając w głowie to, z czym zdążyłam się zapoznać wcześniej, do samej lektury Dwóch szczęść do wyboru nie miałam jakiś większych oczekiwań. Ostatnie dwa miesiące są dla mnie naprawdę bardzo intensywne i szczerze się przyznam, że niezmiernie się cieszę, iż w końcu rok 2015 zbliża się końca! No, ale...
Recenzja pojawiła się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Jest coś, co być może jeszcze o mnie nie wiedzie. To, że studiuję psychologię i że jestem książkoholiczką jest dla wszystkich znane… ale pewnie tylko niektórzy z Was nasi Drodzy wiedzą, że Tea jest również siatkówkomaniaczką! Tak, tak! Siatkówka zajmuję ważne miejsce w moim życiu i nie wyobrażam sobie, że mogłabym nie kibicować – że zabrakłoby mnie nie być na meczu otwarcia zeszłorocznego mundialu (Lady Spark, Martitta – pamiętacie? Chcemy tego jeszcze raz!), że zamiast wstać o 3 w nocy, aby zobaczyć mecz reprezentacji smacznie bym sobie spała, czy żebym całym serduchem nie była za PGE Skrą Bełchatów (wiecie: „mamy żółte serca, w których płynie czarna krew! Bo to Skra Bełchatów, bo to Skra Bełchatów jest!”). Nie zdziwi Was, zatem fakt, że kiedy tylko Paweł Zagumny – w moim subiektywnym odczuciu najlepszy polski rozgrywający oraz całkowita czołówka światowego rankingu – wydał swoją autobiografię, po prostu musiałam ją mieć u siebie!
Tak jak już przed chwilą wspomniałam autor książki Życie to mecz, zdecydowanie zalicza się do kategorii „zawodnicy wszechczasów”. Na swojej pozycji jest świetny i jestem przekonana, że minie jeszcze dużo czasu, zanim na polskich parkietach pojawi się godny jego zastępca. Nie miejcie mi za złe tych słów. Oczywiście, mamy świetnych, młodych rozgrywających, ale Paweł Zagumny to klasa sama w sobie.
A teraz tytuł - który jest po prostu idealnie dobrany. Pan Paweł ze spotem związany był… od zawsze! Pochodzi z bardzo sportowej rodziny, nic dziwnego, że również siatkówką zaczął się interesować na poważnie w bardzo młodym wieku. Przez ponad dwadzieścia lat swojej kariery rozegrał tyle spotkań, że spokojnie może powiedzieć, iż jego życie to właśnie jeden, wielki mecz!
Książka zaczyna się od wspomnienia katowickiego finału Mistrzostw Świata 2015. Raptem kilka stron, a były idealnym początkiem, który świetnie nastroił mnie do dalszego czytania autobiografii Zagumnego. Kolejne rozdziały były już ułożone chronologicznie, a Pan Paweł użył bardzo fajny trik, który jeszcze bardziej ułatwił czytanie, mianowicie kolejne części lektury zostały podzielone na epizody reprezentacyjne oraz ligowe. Uważam, że dzięki takiemu rozróżnieniu podczas zapoznawania się z książką nie było sytuacji, w której można byłoby się zagubić, a same przejścia w tych rozdziałach – z jednego klubu do drugiego, czy z jednej imprezy reprezentacyjnej na drugą - było bardzo płynne.
Podczas lektury byłam w szoku! Paweł Zagumny ma naprawdę świetną pamięć! Wydawało mi się, że opisywanie nawet odległych wydarzeń nie sprawiało rozgrywającemu najmniejszego problemu. Ponadto, autor starał się bardzo szczegółowo opisywać swoje relacje z poszczególnymi trenerami, z którymi podczas swojej kariery współpracował. Nie słodził, nie starał się na siłę bronić racji danego szkoleniowca – w sposób bezpośredni mówił nie tylko o tych dobrych rzeczach, ale również o tych, które mu się nie podobały. Trzeba jednak przyznać, że jego krytyka była konstruktywna i „okraszona” dużą porcją racjonalnych argumentów.
Życie to mecz pokazuje ile wyrzeczeń wiąże się z zawodowym uprawianiem jakiegokolwiek sportu. Trofea, sława, wyróżnienia są wspaniałe i to o nich się mówi, podczas gdy sprawy wyczerpujących treningów, długich rozstań z bliskimi, zawężenia kontaktów towarzyskich oraz przede wszystkim kontuzji są zazwyczaj przemilczane. Paweł Zagumny otwarcie mówi obu stronach medalu, zarówno tej jasnej, jak i ciemnej.
Mimo, że książka wydaje się być naprawdę przemyślana, to jednak podczas czytania miałam wrażenie, że niektóre sytuacje zostały potraktowane bardzo powierzchownie. Być może taka była decyzja autora, a być może to mi, jako siatkarskiej maniaczce, było najzwyczajniej w świecie mało? Wszakże, o siatkówce mogła być czytać, czytać, czytać i czytać…
Na sam koniec zostawiłam sobie coś, co w moim odczuciu niestety, ale książkę spaprało, czyli korektę! Niestety, w lekturze nagminnie pojawiało się: „chłopaki grały/były/chodziły”. Ja wiem, że taka forma jest dopuszczalna, ale ja jej całkowicie nie uznaje – fatalnie wygląda, a mnie osobiście strasznie irytuję. Na miejscu korektorów zmieniłabym to na milszą dla oka formę.
Życie to mecz było dla mnie fantastyczną, siatkarską przygodą! Zapoznając się z historią najlepszego polskiego rozgrywającego śmiałam się, smuciłam i na nowo przeżywałam wspaniałe wydarzenia, jak chociażby ostatnie, złote dla reprezentacji Polski Mistrzostwa Świata! Myślę, że książka Pawła Zagumnego, jest obowiązkową pozycją dla każdego fana siatkówki, a ja sama jeszcze nie raz do niej wrócę.
Recenzja pojawiła się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Jest coś, co być może jeszcze o mnie nie wiedzie. To, że studiuję psychologię i że jestem książkoholiczką jest dla wszystkich znane… ale pewnie tylko niektórzy z Was nasi Drodzy wiedzą, że Tea jest również siatkówkomaniaczką! Tak, tak! Siatkówka zajmuję ważne miejsce w moim życiu i nie wyobrażam sobie,...
Recenzja pojawiła się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Przyznam się szczerze, że do tej pory bardzo rzadko (żeby nie powiedzieć, że praktycznie wcale!) sięgałam po powieści epistolarne. W sumie, sama nie wiem, czym to było spowodowane, ale jakoś niezbyt ciągnęło mnie do tego rodzaju literatury. Jestem święcie przekonana, że gdyby nie fakt, iż potrzebowałam właśnie takiej książki do swojego czytelniczego wyzwania na rok 2015, Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek nigdy nie przykułoby mojej uwagi. Co prawda, tytuł ze względu na swoją konstrukcję jest bardzo interesujący i to przede wszystkim dla tego zaopatrzyłam swoją domową biblioteczkę w egzemplarz tej książki. No, ale żeby zbytnio się nie rozwodzić – po lekturę sięgnęłam i ku mojej ucieszę, wcale nie było tak źle.
Jest rok 1946. Wojna skończyła się już rok temu, jednak nadal gołym okiem widać jej wyniszczające skutki – zniszczone budynki, wyczerpani ludzie. Mimo, że najgorsze już minęło okazało się, że wrócenie do normalności po trwającym niespełna sześć lat piekle wcale nie jest łatwe. Juliet Ashton młoda pisarka, obecnie zamieszczająca swoje felietony w gazecie, ku pokrzepieniu serc londyńczyków próbuje w sposób żartobliwy przedstawić rzeczywistość. Taka forma pracy do pewnego czasu jej wystarczała, jednak w końcu kobieta znów zapragnęła stworzyć coś większego, jakąś wspaniałą historię, która podbije serca tysiącom czytelników. Były chęci, była motywacja, nie było tylko jednego… pomysłu. Jednak wówczas, losy panny Ashton listownie krzyżują się z mieszkańcem urokliwej wyspy Guernsey – Dawsey’em Adamsem, członkiem Stowarzyszenia Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Pomiędzy nimi zaczyna się rodzić pewna dosyć niecodzienna relacja, która z czasem przekształca się w bardzo mocną, chociaż nadal niezwykłą, więź. No i tutaj się zatrzymamy. Przyznam się szczerze, że sięgając po Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek miałam pewne obawy – w końcu powieść można zaliczyć do obyczajowych, a nie od dzisiaj wiadomo, że ja za takimi niezbyt przepadam. Do tego jeszcze forma przedstawienia historii - podejrzewałam, że listy nie do końca się tutaj sprawdzą. Na szczęście okazało się, że się myliłam i ku mojej uciesze śmiało mogę po raz kolejny powiedzieć, że „nie taka powieść obyczajowa straszna, jak ją maluję”. Autorki w ciekawy sposób przedstawiły powojenną rzeczywistość, nadając całej historii bardzo interesujący wydźwięk. Co prawda, jeśli chodzi o samą akcję, nie można powiedzieć, że ta pędzi tutaj jak szalona – jednak w tym konkretnym przypadku wcale mi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie! Cieszyłam się, że w spokoju mogę przenieść się na Guernsey i razem z mieszkańcami wyspy przeżywać wszystkie sytuacje, które im się przytrafiały, a te były naprawdę różne – śmieszne; smutne; przywracające wiarę w ludzi bądź wręcz przeciwnie sprawiające, że czytelnik zastanawia się, jaką bestią trzeba być, żeby swojemu bliźniemu zgotować taki los. No i moi drodzy w książce mamy również wątek miłosny i tutaj muszę Wam się do czegoś przyznać – nie doceniłam autorek! Byłam święcie przekonana, że w tej konkretnej kategorii pójdą na łatwiznę i historia miłości będzie tak przewidywalna jak to, że Bella i Edward będą razem! A tutaj mam zonk! Naprawdę byłam lekko zdziwiona poprowadzenia wątku, ale te zaskoczenie jest jak najbardziej na plus!
Muszę również wspomnieć jeszcze o tej listowej formie przedstawienia historii, która przypadła mi do gustu. Czytając poszczególne listy nie mogłam oprzeć się poczuciu przyjemnego ciepła, które rozchodziło się po całym moim ciele. Autorki włożyły w stworzenie takiego obrazu naprawdę ogromną część swoich ser duch i to widać jak na dłoni!
Sami bohaterowie również są bardzo interesujący. W powieści mamy cały wachlarz różnych osobowości i myślę, że każdy czytelnik znajdzie kogoś, kto przypadnie mu do gusty – moim faworytem jest Dawsey Adams. Co prawda daleko mu do moich książkowych ideałów – bad boy to niego żaden – ale jakoś urzekł mnie na tyle, że nie sposób go nie polubić. Taki spokojny, bardzo skryty, tajemniczy, ale przez to tak niezwykle intrygujący! No zdecydowanie mój number one, czemu sama się bardzo mocno dziwię.
Został nam już tylko styl. Bardzo przyjemny w odbiorze, lekki, świetnie przedstawiający obraz Guernsey. Naprawdę nie mogę się do niczego przyczepić.
Reasumując, Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek to naprawdę bardzo urocza powieść. Z jej kartek przelewa się morze emocji i ciepła, chociaż przecież akcja dzieje się w bardzo ciężkich, powojennych czasach. Polubiłam mieszkańców wysypy, a główna bohaterka o dziwo w moim odczuciu była nawet przystępna. Mimo, że nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czego mi w tej książce zabrakło, to po jej lekturze odczuwam jakiś lekki niedosyt. Chyba po prostu jestem zbyt marudna i na siłę czasem szukam dziury w całym. Niemniej jednak, książka otrzymuje u mnie mocne 7!
„Byłoby dla niej lepiej, gdyby nie miała tak wielkiego serca.” ~ Mary Ann Shaffer i Annie Barrows, Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek, Warszawa 2010, s. 204
Recenzja pojawiła się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Przyznam się szczerze, że do tej pory bardzo rzadko (żeby nie powiedzieć, że praktycznie wcale!) sięgałam po powieści epistolarne. W sumie, sama nie wiem, czym to było spowodowane, ale jakoś niezbyt ciągnęło mnie do tego rodzaju literatury. Jestem święcie przekonana, że gdyby nie fakt, iż potrzebowałam...
Recenzja pojawiła się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Jak wspominałam przy okazji recenzji „Wołania Kukułki”, nie należę do potteromaniaków, a nazwisko pani Rowling do pewnego czasu kojarzyło mi się tylko i wyłącznie z tym młodym czarodziejem. Nie sądziłam, że napisane przez nią kryminały mogą się okazać tak dobre. Teraz, z ręką na sercu, mogę przyznać, że seria o Cormoranie Strike’u to naprawdę kawał dobrej, pisarskiej roboty, która powinna się spodobać nie tylko fanom twórczości „matki” Harrego Pottera.
Prywatny detektyw, który jeszcze nie tak dawno był biedny jak mysz kościelna, a nad jego głową wisiało fatum długów, teraz przeżywa swój zawodowy rozkwit. Rozwiązanie sprawy morderstwa supermodelki dało Cormoranowi sławę i ogromny zastrzyk gotówki. Drzwi niewielkiego biura praktycznie się nie zamykają, a konto bankowe powoli zapełnia się pieniążkami. Pośród błahych spraw o wykrycie małżeńskiej zdrady zdarza się jednak dosyć specyficzne śledztwo – do Strika przychodzi żona mało znanego pisarza Owen Quine, aby poprosić detektywa o odnalezienie zaginionego męża. Przesłuchując kolejnych świadków i zapoznając się z ostatnią książką zaginionego Cormoran zdaje sobie sprawę z tego, że „jego” pisarz jest bardzo specyficzny i posiada niewąskie grono nieprzyjaciół. Z początku wydaje się, że zaginięcie Quine to po prostu ucieczka od marudzącej żony i szarej rzeczywistości, być może w ramiona jakieś kolejnej, młodej kochanki. Niemniej jednak, kiedy w końcu niewierny mąż zostaje znaleziony martwy wszystko się komplikuje. W sprawę wtrąca się policja, której bardzo w niesmak jest panoszący się obok ich dochodzenia prywatny detektyw. Strike po raz kolejny musi w pewien sposób rywalizować ze stróżami prawa, aby przez ich lenistwo i niekompetencje do więzienia nie trafiła niewinna kobieta! A więc tak sprawa ma się z fabułą. Historia jest bardzo dobra i ja sama przerabiałam chyba wszystkie możliwe scenariusze śmierci pisarza oraz całe spektrum możliwych morderców i ich motywy! Autor (przyjmijmy, że podobnie jak w recenzji „Wołania Kukułki” będę trzymała się męskiej strony pani Rowling) przedstawił czytelnikom kolejną ciekawą i niebanalną zbrodnie, serwując do niej cały wachlarz podejrzanych. Pomimo tego, że naprawdę sprawa jest wciągająca i oryginalna, to jednak miałam wrażenie, że ta część jest troszeczkę słabsza od pierwszego tomu. Niewiele, ale jednak coś.
Ku mojej uciesze, nadal nie było tutaj wyrazistego wątku miłosnego głównego bohatera, chociaż bywały momenty, w których myślałam, że w końcu coś tam zaiskrzy. Na szczęście byłam w błędzie! Jeśli chodzi o Cormorana to nadal podtrzymuję opinie, że to bardzo nietuzinkowy bohater, który dodaje całej historii sporo pikanterii. Ale… mam jedno ale. W tej części miałam wrażenie, że Strike momentami przypomina superherosa – silny, bardzo dobrze skoordynowany i szybki – nawet poruszanie się o kulach z piekielnie bolącą nogą połową nogi (bo trzeba dodać, że nasz bohater jest inwalidą – podczas służby w Afganistanie stracił połowę nogi) nie przeszkadzało detektywowi w obezwładnieniu napastnika! No come on! Trochę fikcji nie zaszkodzi, ale co za dużo to niezdrowo!
Podobnie jak w „Wołaniu Kukułki” również i w „Jedwabniku” mamy język łatwy w obiorze, przejrzysty i nie sprawiający większych problemów. Rozdziały także nie są nie wiadomo jak długie, a całą książkę czyta się bardzo szybko i przyjemnie.
Lekturę oczywiście polecam! Mimo, że uzyskała o jeden stopień niższą ocenę niż pierwsza część to wcale nie oznacza, że trzeba ją odpuścić! Wręcz przeciwnie – sięgnij po „Jedwabnika” i sam przekonaj się czy moja recenzja będzie w jakimś stopniu pokrywać się z Twoją!
Akcja drugiego tomu przygód prywatnego detektywa powinna usatysfakcjonować czytelników lubujących się w kryminałach. Nie znajdziemy tutaj nużących opisów czy niepotrzebnych wątków. Wszystko jest ładnie wyważone i wszystkiego jest dokładnie tyle ile potrzeba, aby stworzyć lekturę ciekawą i niebanalną.
Recenzja pojawiła się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Jak wspominałam przy okazji recenzji „Wołania Kukułki”, nie należę do potteromaniaków, a nazwisko pani Rowling do pewnego czasu kojarzyło mi się tylko i wyłącznie z tym młodym czarodziejem. Nie sądziłam, że napisane przez nią kryminały mogą się okazać tak dobre. Teraz, z ręką na sercu, mogę przyznać,...
Recenzja pojawiła się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Nie jestem fanką Harrego Potera, Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, nie zdołałam przebić się przez pierwszy tom przygód o młodym czarodzieju (wiem, wiem – proszę mnie tylko nie bić w szczepionkę!). Pomimo wiec, że „Wołanie Kukułki” byłoby moim pierwszym spotkaniem z autorką, już od pewnego czasu miałam ochotę zapoznać się z tym konkretnym kryminałem. Po ostatniej wizycie w bibliotece książka grzecznie czekała na swoją kolej, jednak kiedy pod choinkę dostałam drugą część przygód Cormorana Strike’a postanowiłam niezwłocznie zapoznać się z początkiem historii! Jako, że lektura została napisana przez J. K. Rowling pod pseudonimem, również i ja w swojej recenzji będę trzymała się jej męskiego wydania.
Można powiedzieć, że kryminał Roberta Galbraith’a zaczyna się bardzo banalnie. Ot, supermodelka Lula Landry, mająca problemy psychiczne i będąca cały czas pod „ostrzałem” wścibskich paparazzi, nie wytrzymuje presji i u szczytu swojej sławy postanawia ze sobą skończyć. W mroźną, styczniową noc piękna dziewczyna wyskakuje z balkonu swojego londyńskiego apartamentu. Prasa ma nową „pożywkę” – zewsząd atakuje londyńczyków nagłówkami o samobójstwie modeliki, która przecież miała wszystko – urodę, sławę, pieniądze i uwielbienie tłumów. Artykuły, telewizyjne wiadomości i absencja policji, jeśli chodzi o wnikliwsze przeprowadzenie śledztwa, sprawia, że wszyscy wierzą iż Lula Landry, naprawdę postanowiła się zbić, tym bardziej, że oprócz zeznań sąsiadki – uzależnionej od narkotyków – nie ma żadnych dowodów, przemawiających za tym, że było inaczej. Niemniej jednak przyrodni brat supermodelki - John Bristow, nie wierzy, aby jego siostra była skłonna posunąć się do tak drastyczngo kroku, tym bardziej, że miała przed sobą niezwykle interesujący kontrakt i możliwość nawiązania znajomości z piosenkarzem, który był oczarowany jej urodą. Ze swoimi wątpliwościami Bristow zgłasza się do prywatnego detektywa - Cormorana Strike’a, nieślubnego syna znanego rokowego artysty. Detektyw, który na tłumy klientów nie narzeka, postanawia przyjąć dobrze płatne zlecenie, z początku zupełnie nie podejrzewając, że śmierć supermodelki mogłaby być morderstwem. Niemniej jednak, coraz bardziej zagłębiając się w śledztwie i przesłuchując kolejnych świadków Strike zaczyna składać wszystko w jedną, logiczną całość, a to co wcześniej było nie możliwe staje się faktem – Lula Landry została zamordowana.
Skoro troszeczkę dowiedzieliśmy się o samej fabule, należałoby teraz przybliżyć postać głównego bohatera. Cormorana Strike’a jest inny niż wszyscy. Z ulgą przyjęłam fakt, że tym razem nie spotkałam się ciutnie bogiem. Cormoran, w swojej zwyczajności, jest bardzo oryginalny. Nie jest przystojny, nie jest bogaty, jego związek należy do przeszłości, długi z każdym dniem rosną, a funkcje domu pełni mały gabinet, w którym od czasu do czasu przyjmuje nielicznych klientów. Jako były żołnierz jest odważny, nie boi się wyzwań, ale przy tym wszystkim, co może dziwić, jest niemal tak samo roztrzepany jak ja! Nie stać go nawet na sekretarkę, więc gdy w jego biurze zjawia się młoda, rudowłosa Robin, przysłana do niego z firmy „Tymczasowych Rozwiązań”, detektyw doskonale wie, że nie stać go na nią. Dziewczyna jednak nie zraża się mrukliwością swojego szefa i okazuję się być naprawdę bystrą i pomocną sekretarką. Co prawda można odnieść wrażenie, że Robin jest troszkę wyidealizowana, jakby autor chciał tak zrekompensować wszystkie defekty głównego bohatera, niemniej jednak mało jest rozdziałów poświęconej w całości rudej, więc ta jej idealność zbyt mocno w oczy się nie rzuca.
Początkowo w stylu pisania Roberta Galbraith’a można było wyczuć trochę kobiecego „pierwiastku”. Na szczęście, im dalej w książkę tym lepiej! Autor pisze w sposób lekki, przyjemny i ciekawy, co pozwala na bardzo szybkie zapoznanie się z całością. Podejrzewam, że każdy czytelnik powinien być bardzo zadowolony z lektury.
„Wołanie Kukułki” to naprawdę dobrze skonstruowany kryminał, który przedstawia londyński świat gwiazd – w świetle jupiterów, ze szpiegującymi wszędzie paparazzi, celebryci zmuszeni są przyodziewać maski, zgodne z upodobaniami tłumu. Robert Galbraith idealnie przekazał nam realia codziennego życia sławnych ludzi, a przy okazji zapoznał z postacią nietuzinkowego detektywa. Nie przedłużając, daję 8 i biorę się za „Jedwabnika”!
Recenzja pojawiła się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Nie jestem fanką Harrego Potera, Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, nie zdołałam przebić się przez pierwszy tom przygód o młodym czarodzieju (wiem, wiem – proszę mnie tylko nie bić w szczepionkę!). Pomimo wiec, że „Wołanie Kukułki” byłoby moim pierwszym spotkaniem z autorką, już od pewnego czasu miałam...
Recenzja pojawiła się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
Przyznaję się bez bicia – jestem okładkową blacharą! Lubię, kiedy książka kusi nie tylko wnętrzem, ale również pozwala na miłe zawieszenie oka na ładnym wydaniu. Jeśli do wyżej wymienionego zestawu dołożymy jeszcze interesujący tytuł to wówczas trudno przejść mi koło książki obojętnie. Dlatego też bardzo ucieszyłam się, kiedy dostałam możliwość zrecenzowania Zdobywców oddechu Przemysława Piotra Kłosowskiego.
Wiktor, Piotr i Zbigniew to trzech facetów, którzy mimo iż się nie znają mają ze sobą wiele wspólnego. Początkowo może to wydać się wręcz nieprawdopodobne, przecież oprócz tego, że wszyscy mieszkają w Krakowie nic innego ich nie łączy – jeden jest głową rodziny, który musi utrzymać żonę i dwójkę synów, w tym jednego z zespołem Downa; drugi to gej, który szukając miłości nadal nie może otrząsnąć się z przeszłości, trzeci jest samotnym mężczyzną, który nie umie zawalczyć o samego siebie. Pozornie tak różni, grają w tej samej grze – każdego dnia muszą być tytułowymi zdobywcami oddechu. Wydaje się, że oddychanie to przecież tak prosta, intuicyjna czynność. Tylko, że u naszych bohaterów przypomina to codzienną walkę z piętrzącymi się problemami, uczuciem pustki czy przysłaniającymi świat kompleksami. Dla nich to prawdziwa walka… starcie z samym sobą…
Zdobywcy oddechu to w głównej mierze fragmenty przemyśleń głównych bohaterów. Nie ma tutaj dynamicznych zwrotów akcji, a tempo przypomina raczej spokojny spacer brzegiem morza niż emocjonujący wyścig Formuły 1. Na dobrą sprawę wiemy bardzo niewiele o tym jakim czynnościom oddają się tytułowi zdobywcy oddechu, za to głęboko wchodzimy w świat ich wewnętrznych przeżyć. Poznając ich myśli, w pewnym momencie zaczynamy dostrzegać, że w sumie podobnie jak oni również i my codziennie podejmujemy tą samą walkę – bijemy się z własnymi niepowodzeniami, czasami dajemy się przytłoczyć słabościom i sprawiamy, że zaczerpnięcie głębokiego oddechu wydaje się być czymś niewykonalnym.
Autor w sposób bardzo poważny, powiedziałabym, że wręcz filozoficzny, przedstawił problem, który na dobrą sprawę dotyczy nas wszystkich. Bo czy nikt z nas w pewnym momencie nie miał tak po prostu wszystkiego dość? Nie marzył, żeby wszystkie problemy zniknęły jak za pomocą czarodziejskiej różdżki? Może miejscami to wszystko było aż za bardzo wyolbrzymione, ale w sumie my Polacy tak właśnie robimy, więc coś z tą naszą mentalnością jest.
Pan Przemysław włożył bardzo dużo wysiłku, żeby stworzyć dokładne portrety psychologiczne swoich bohaterów. Mimo, że nie są oni materiałem do obdarzenia sympatią, każdy czytelnik znajdzie w nich coś z siebie. Ja osobiście poczułam największą więź z Leną, a zasadzie z Magdaleną (przyjaciółką Piotra) mimo, że nie grała pierwszych skrzypiec w powieści, miejscami miałam wrażenie, że „patrzę” na siebie.
Język zaserwowany przez autora jest specyficzny i niełatwy w odbiorze. Niemniej jednak dla mnie styl był dużym plusem, chociaż oczywiście zdaje sobie sprawę z tego, że książka nie jest przez to przeznaczona dla wszystkich. Jeśli ktoś szuka czegoś łatwego, przyjemnego i niezobowiązującego to w Zdobywcach oddechu tego nie znajdzie. Tutaj każde zdanie zostawia po sobie trwały znak w umyśle czytającego, zmuszając do refleksji i zastanowienia się nad własnymi uczuciami.
Zdobywcy oddechu w moim odczuciu to naprawdę dobra pozycja, którą śmiało mogę polecić wszystkim tym czytelnikom, którzy nie boją się zaangażować w powieść. Lektura na początku pozwala się „zdobywać”, poznawać strona po stronie, żeby za chwilę wręcz „zaatakować” nas przekazem – to książka dla nas i o nas. Język nienależny do najłatwiejszych, to fakt, ale z pewnością treść zasługuje na poświęcony czas i uwagę.
Jakiś czas temu miałam przyjemność zapoznania się z wywiadem z panem Przemysławem Piotrem Kłosowiczem u Doroty. Wówczas autor ujął mnie swoją wypowiedzią na temat adoptowanej kotki, wtedy to też skomentowałam ów rozmowę następującym komentarzem: „Swoją odpowiedzią na ostatnie pytanie pan Przemysław całkowicie mnie oczarował! Człowiek, który ma współczucie dla zwierząt i im pomaga, jest dobrym człowiekiem! A jeśli jest tak samo dobrym pisarzem jak człowiekiem to prawdziwa bomba!”. Teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć – jest bomba!
Recenzja pojawiła się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com
więcej Pokaż mimo toPrzyznaję się bez bicia – jestem okładkową blacharą! Lubię, kiedy książka kusi nie tylko wnętrzem, ale również pozwala na miłe zawieszenie oka na ładnym wydaniu. Jeśli do wyżej wymienionego zestawu dołożymy jeszcze interesujący tytuł to wówczas trudno przejść mi koło książki obojętnie. Dlatego też...