rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Trupia Farma. Nowe śledztwa Bill Bass, Jon Jefferson
Ocena 7,4
Trupia Farma. ... Bill Bass, Jon Jeff...

Na półkach:

Antropologia sądowa to jedna z tych dziedzin nauki, które zawsze ogromnie mnie interesowały. Mimo, że nigdy nie wiązałam z tym swojej zawodowej przyszłości to jednak bardzo często sięgałam po różnego rodzaju publikacje czy dokumentu, które dostarczały mi nowych informacji na ten temat. Nie zdziwi Was zatem fakt, że w momencie gdy Wydawnictwo Znak zaproponowało mi możliwość zrecenzowania książki Trupia Farma. Nowe śledztwa musiałam się na nią skusić.

W Knoxville w amerykańskim stanie Tennessee znajduje się pewne niezwykłe miejsce, które zarazem przeraża jak i fascynuje. Na wyodrębnionym, ogrodzonym i zabezpieczonym terenie znajdują się setki ludzkich ciał w różnych fazach rozkładu, które są "polem nauki" dla antropologów sądowych. Zwłoki są pozostawione na powierzchni i poddawane naturalnym warunkom atmosferycznym, zanurzone w wodzie, pozostawione we wrakach, podpalane czy zakopywane na różnej głębokości. Brzmi makabrycznie, prawda? Mimo to, osoby które zgodziły się aby po śmierci ich ciało zostały wykorzystane w celach naukowych przyczyniają się do poszerzenia wiedzy, a co za tym idzie szybszym i prężniejszym rozwojem antropologii sądowej.

Trupia Farma. Nowe śledztwa to zbiór trzynastu spraw, w których udział brał Bill Bass. Autor przenosi czytelnika w swój świat, złożony przede wszystkim z ludzkich szczątków. Ze szwajcarską wręcz dokładnością Bass przekazuje te najciekawsze i najdziwniejsze przypadki, z którymi miał styczność w przeciągu swojej wieloletniej pracy zawodowej. To naprawdę fascynujące z jaką pamięcią do szczegółów antropolog przedstawia wyzwania, z którymi przyszło mu się zmierzyć.

Książkę czyta się jak wciągający thriller, a przecież mamy do czynienia z literaturą faktu. Dzięki właśnie takim pozycjom coraz bardziej przekonuje się do tego typu lektur. Drobiazgowe opisy wykonywanych czynności, wykorzystywanie nowych metod czy obserwacja naturalnych czynników mających wpływ na rozkład zwłok uzmysławia czytelnikowi jak bardzo trudnym i wymagającym ogromnej cierpliwości oraz dokładności jest antropologia sądowa. Każda z trzynastu opisanych spraw, w jakimś stopniu, przyczyniła się do poszerzenia wiedzy w tej arcyciekawej dziedzinie.

Dodatkowym "bonusem" dla czytelnika jest umieszczenie na końcowych stronach aneksów z przekrojem całego ludzkiego szkieletu wzbogaconym nazwami kości oraz z indeksem specjalistycznej terminologii.

Na rynku wydawniczym w Polsce ukazała się również książka Trupia Farma. Sekrety legendarnego laboratorium sądowego, gdzie zmarli opowiadają swoje historie, która poprzedza recenzowaną pozycję, a ja z pewnością nadrobię jej lekturę.

Trupia farma. Nowe śledztwa bardzo ciekawa i wciągająca pozycja. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że nie jest to książka dla wszystkich. Zwolennicy literatury faktu oraz fani takich seriali jak "Kości" czy "CSI. Kryminalne zagadki Miami" powinni być usatysfakcjonowani. Dla mnie lektura jest naprawdę warta przeczytania i polecenia.

Antropologia sądowa to jedna z tych dziedzin nauki, które zawsze ogromnie mnie interesowały. Mimo, że nigdy nie wiązałam z tym swojej zawodowej przyszłości to jednak bardzo często sięgałam po różnego rodzaju publikacje czy dokumentu, które dostarczały mi nowych informacji na ten temat. Nie zdziwi Was zatem fakt, że w momencie gdy Wydawnictwo Znak zaproponowało mi możliwość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lubię kryminały. Po ostatnio skończonej kryminalnej serii z Sebastianem Bergmanem w roli głównej nadal nie mogę przyjąć do wiadomości, że autorzy zdecydowali się zakończyć piątą część w takim momencie, a na horyzoncie nadal nie widać kontynuacji! Muszę się jednak przyznać, że bardzo ciężko mnie czymkolwiek zaskoczyć, niemniej cały czas daję szansę i poszukuję w tym gatunku powiewu świeżości. Moja literacka „podróż” po Skazie Zbigniewa Zborowskiego była bardzo ciekawym przeżyciem, ale niestety nie wbiła mnie w fotel.

Podkomisarz Bartosz Konecki, po traumatycznych przeżyciach, próbuje wrócić do normalnego funkcjonowania i pracy. Powoli zaczyna wychodzić na prostą, a duża w tym zasługa jego kolegi z pracy – Zdzisława Zaprawy, który postanowił dać mu szansę i „przygarną” pod swoją opiekę. W międzyczasie w Warszawie dochodzi do brutalnego zabójstwa doktorantki Zakładu Fizyki Jądrowej. Obrażenia ciała wskazują, że młoda kobieta musiała przed śmiercią zostać poddana brutalnym torturom. Policja chce rozwiązać zagadkę jej morderstwa jak najszybciej, jednak z każdym dniem na jaw wychodzą nowe fakty… a trup ścielę się gęsto.

Zbigniew Zborowski zdecydował się na poprowadzenie akcji swojego kryminały z dwóch płaszczyzn czasowych. Pierwsza zaczyna się w roku 1934 i „ciągnąc” się przez ponad osiemdziesiąt lat przedstawia losy kolejnych członków rodu Kochańskich i ich rodzinnej „pamiątki” – niepozornego z wyglądu notesie, którego właścicielem był Bolo Kochański (uzdolniony student fizyki). Zawarte w zeszycie informacje są na tyle ważne, że chcący dorwać go w swoje ręce ludzie nie cofnął się przed niczym, aby dopiąć swego. Druga płaszczyzna to czasy ówczesne i prowadzone przez Stołeczną Policje śledztwo w sprawie serii zabójstw, których dopuszczono się na terenie Warszawy. Te dwa wątki, mimo, że z początku wydają się być zupełnie ze sobą niepowiązane, w końcu łączą się w jedną zgrabną i spójną całość. O ile sama fabuła i poprowadzenie akcji jest dosyć ciekawe - czytelnik nie może narzekać na brak dynamiki i w sumie na każdej stronie dzieje się coś nowego i godnego uwagi – o tyle mnie osobiście strasznie drażnił dwie rzeczy.

Po pierwsze, miałam wrażenie, że w całej historii jest pewna nieścisłość. Autor zdecydował się poruszyć bardzo aktualny temat, jakim są uchodźcy, a jednocześnie skupił całą uwagę na niepozornym zeszycie z zapiskami sprzed ponad 80 lat, które miały mieć ogromne znaczenie w ówczesnym świecie! Należy jednak pamiętać, że od 1934 roku świat, a co za tym idzie również Polska, niezwykle się zmienił. Wiedza Bolo Kochańskiego może i była przełomowa przed II wojną światową, ale ówcześnie, przy tak szybko rozwijającej się technologii, ktoś musiał wpaść na podobne wnioski.

Po drugie, czy tylko ja miałam wrażenie, że policja została przedstawiona jako banda patałachów, u których niekoniecznie dobrze z umiejętnością łączenia faktów? Tytułowemu bohaterowi serii niby coś tam świtało i biło w głowie na alarm, ale kiedy tylko widział na horyzoncie jakąś ładną kobietę od razy „naciskał” w mózgu przycisk off i myślał inną, wiadomą częścią ciała (no może nie dosłownie, ale tak to ja odbierałam). Być może autor właśnie tak chciał przedstawić policjantów, ale ja osobiście jakoś nie kupiłam tego.

Ogólnie jak już wspomniałam o komisarzu to warto byłoby pociągnąć jego temat. Szkoda, że pan Zbigniew nie spróbował czegoś nowego i wręcz wcisnął swojego bohatera w tak utarty schemat, że to aż bolało. Oczywiście Bartosz Konecki, jak na „prawdziwego” policjanta, przystało to człowiek po przejściach. Przeżył ogromną traumę, nie ułożyło mu się w małżeństwie, a i w pracy wszystko idzie pod górkę. Znajome? No pewnie! Przecież takich podkomisarzy w kryminałach na pęczki! Z przyjemnością przeczytałabym w końcu o gliniarzu, który wiedzie w miarę normalne życie, nie ma problemu alkoholowego i nie ma na swoim koncie strasznych, rodzinnych przeżyć. Bartoszowi mówię więc nie, ale za to jestem bardzo miło zaskoczona kreacją Nadijji Kochańskiej – dobrze wykreowana, ostro zarysowana i mająca mocny charakter kobieta z krwi i kości! Oby więcej takich pełnokrwistych bohaterek.

Sam styl autora również można zaliczyć na plus. Prosty, zrozumiały, ułatwiający szybkie zapoznanie się z lekturą. Czasem jedynie zdrobnienia jakiś słów wywoływało na moich ustach lekki grymas, ale na szczęście nie było to nagminne, więc mogę na to przymknąć oko.

Muszę jeszcze słówko szepnąć o samym tytule. Kilka razy spotkałam się z opinią, że może być powiązany z uchodźcami i z tym, że sam status uchodźcy ich naznacza, w ten jakże nieprzychylny sposób. Ja jakoś nie jestem skłonna „przypiąć się” do tej interpretacji. Dla mnie tytułowa skaza to nic innego jak rodzinna „pamiątka” rodu Kochańskich, która naznacza kolejnych członków rodziny śmiertelnym wręcz „piętnem”.

Kryminał Zbigniewa Zborowskiego nie jest złą lekturą. Spędziłam przy nim parę miłych wieczorów i myślę, że sam pomysł na połączenie dwóch, z pozoru różnych wątków, w jedno wyszło autorowi niezwykle ciekawie. Żałuję tylko, że pan Zbigniew stworzył tak stereotypowego głównego bohatera, mam jednak nadzieję, że w kolejnych częściach serii będzie już tylko lepiej!

Lubię kryminały. Po ostatnio skończonej kryminalnej serii z Sebastianem Bergmanem w roli głównej nadal nie mogę przyjąć do wiadomości, że autorzy zdecydowali się zakończyć piątą część w takim momencie, a na horyzoncie nadal nie widać kontynuacji! Muszę się jednak przyznać, że bardzo ciężko mnie czymkolwiek zaskoczyć, niemniej cały czas daję szansę i poszukuję w tym gatunku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do tej pory nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z pierwszą książką pani Magdy Stachuli, Idealną, o której słyszałam same dobre opinie. Dlatego też bardzo ucieszyłam się z faktu, że Wydawnictwo Znak Literanowa zaproponowało mi zrecenzowanie najnowszej pozycji autorki, zatytułowanej Trzecia. Byłam ogromnie ciekawa tej „literackiej uczty”, jaką mogłaby mi zaserwować pani Magda… i chyba niestety, dlatego moja poprzeczka powędrowała bardzo, bardzo wysoko.

Eliza ma za sobą ciężkie chwile. Przyłapała swojego narzeczonego na zdradzie i od tego czasu próbuje wszystkim naokoło, i przede wszystkim samej sobie, udowodnić, że jest w stanie sobie z tym wszystkim poradzić. Jako psycholrapeutka spotka się na codzień z różnego rodzaju chorobami psychicznymi czy fobiami. Pewnego dnia, jednak sama przeżywa coś niezwykłego – ma wrażenie, że ktoś ją śledzi. Na początku zaczyna się „niewinnie” od przeświadczenia z tyłu głowy, że coś nie tak. Następnie jest błysk flesza, dziwne odgłosy w mieszkaniu i fakt, że ktoś za nią chodzi. W tym samym czasie Eliza poznaje Borysa – mężczyznę, który jest dla niej uosobieniem bezpieczeństwa i spokoju. Nie podejrzewa jednak, jak bardzo może się mylić…

Sam zarys fabuły jest niezwykle interesujący i co tego nie można mieć żadnych pretensji. Niemniej jednak z czasem czytelnik zaczyna się na dobrą sprawę gubić, o co chodzi z tą tytułową Trzecią. Czy jest to nawiązanie do listy Borysa, „głównego” mężczyzny, czy jednak odnosi się do Lilianny, bohaterki, której wątek nagle mocno wysuwa się na pierwszy plan? I o ile nawet taka niepewność jest całkiem interesująca, to jednak z czasem cała historia zaczyna być bardzo przewidywalna, a same zachowania bohaterów nie pozostawiają żadnych złudzeń i ciągnął do jednego – rozwikłania całej „zagadki”.

Muszę się przyznać, że naprawdę poczułam się zawiedziona. Nie mogę powiedzieć, że historia od góry do dołu była zła. Co to, to nie! Widać, że autorka miała do wykorzystania naprawdę ogromny potencjał, ale w pewnym momencie chyba trochę przestraszyła się puścić wodzę fantazji i wszystko pobiegło utartym szlakiem. Tak więc thriller, może i był… ale na pewno nie taki, jakiego można byłoby się spodziewać.

Sami bohaterowie jakoś też nie do końca mnie kupili. Po pierwsze mamy Elizę. Psychoterapeutkę, która zauważa, że w jej otoczeniu dochodzi do dziwnych wydarzeń. Mi – studiującej pięć lat psychologię osobie – zawsze w wmawiano, że chcąc być dobrym psychoterapeutą trzeba przejść terapię i indywidualną i grupową, żeby móc być wiarygodnym. Tymczasem Eliza, nie przechodząc ani tego, ani tego, żyje w przeświadczeniu, że jest swoim najlepszym terapeutą – a w rzeczywistości, ma prosty masę własnych, nieprzepracowanych problem. O ile również na początku nasza bohaterka naprawdę wydaję się być kobietą pewną siebie, o tyle z czasem jej zachowanie zaczyna być dla czytelnika trochę niezrozumiałe i najzwyczajniej w świecie niedorzeczne. Sam Borys – mimo, że autorka próbuje kreować go na niebezpiecznego bad boya – w moim odczuciu wypada dość słabo.
Jedynie motyw Lilianny naprawdę ciekawi i aż żal, że pani Magda nie postanowiła więcej miejsca poznaczyć tej właśnie bohaterce.

Język jest dla mnie najlepszym punktem całej książki. Prosty, przejrzysty, a jednocześnie niezwykle plastyczny. Autorka sprawiła, że czytelnik naprawdę może oddać się chwili zapomnienia i zatracić się w stworzonym przez nią świecie. Z kolei krótkie rozdziały pozwalają na wręcz rekordowe zapoznanie się z całą pozycją.

Jest mi źle. Naprawdę, żle się czuję, że muszę wystawić pani Stachuli taką, a nie inną ocenę, ale nie mogę inaczej. Chyba postawiłam autorce zbyt wysokie wymagania. Co prawda nie mogę powiedzieć, że Trzecia to zła historia. Widać naprawdę ogromny potencjał i świetny styl, ale tym razem czegoś mi zabrakło – może tego wielkiego wow, szybciej bijącego serca, albo zmrożenia krwi? Moja intuicja mi jednak podpowiada, że autorka jeszcze nie odkryła wszystkich swoich kart i niebawem pokaże nam, na co tak naprawdę ją stać.

Do tej pory nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z pierwszą książką pani Magdy Stachuli, Idealną, o której słyszałam same dobre opinie. Dlatego też bardzo ucieszyłam się z faktu, że Wydawnictwo Znak Literanowa zaproponowało mi zrecenzowanie najnowszej pozycji autorki, zatytułowanej Trzecia. Byłam ogromnie ciekawa tej „literackiej uczty”, jaką mogłaby mi zaserwować pani...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnio w literaturze można zauważyć „trend” na arabskie klimaty. Powstają kolejne powieści, pojawia się coraz więcej reportaży oraz książek historycznych na ten temat. Do tej pory nie miałam okazji na własnej, czytelniczej skórze przekonać się czy również i ja poddam się tej modzie, dlatego z wielką przyjemnością przyjęłam propozycję od Wydawnictwa Znak zrecenzowania pozycji autorstwa Johnego Freely.

Imperium Osmańskie zawsze było kojarzone z ogromnym przepychem, bogactwem… i owianym woalem tajemniczości haremem. Czy nikt nie zastanawiał jak ponad pięćset lat temu rozumiany był luksus, w którym żyli kolejni sułtani? A może interesowaliście się tym w czyich rękach spoczywała faktyczna władza, kto był tak zwaną szarą eminencją na sułtańskim dworze? Jeśli tak, koniecznie musicie zajrzeć do pozycji Johnego Freely!

Prywatne życie sułtanów to przygotowana z niezwykłą dbałością o detale, lekcja historii. Autor skrupulatnie przedstawił czytelnikom całą linię władców z dynastii Osmanów, zaczynając na Osmanie I (XII-XIV wiek), a kończąc na Abdülmecid II (lata .20 XX wieku). John Freely przedstawił wszystkie intrygi, z którymi musieli się mierzyć bądź w których uczestniczyli kolejni władcy Imperium Osmańskiego; zapoznał czytelnika z upodobaniami poszczególnych sułtanów oraz przybliżył wielkie miłosne uniesienia, które miały miejsca na sułtańskim dworze.

Przelanie ponad 800 lat tureckiej historii na niespełna 400 stronach książki to nie lada wyzwanie. Nic więc dziwnego, że niektóre wątki wręcz prosiły się o jakieś rozwinięcie. Nie mniej jednak przedstawienie władającej w Imperium dynastii jest na tyle dobrze skonstruowane, że może dać dość dokładne pojęcie tego egzotycznego świata. W lekturze występuje tak dużo imion, że łatwo można pogubić się w tych zawiłych powiązaniach – kto jest bratem tego, a kto wnukiem takiego – dlatego na końcu znajduje się zgrabne drzewo genealogiczne Osmanów, które pozwala czytelnikowi na szybkie ułożenie sobie wszystkiego. Podobnie sprawa przedstawia się z wyrazami i terminami tureckimi – ich objaśnienie można znaleźć w słowniczku na końcu. Szkoda, że przypisy nie pojawiały się na tej samej stronie, wtedy nie trzeba byłoby „latać” po całej książce.

Tytuł książki daje możliwość przypuszczać, że w środku czeka nas spotkanie z sułtanami „prywatnie”, niestety w większości lektury przytaczane są polityczne zagrywki, więc poznajemy władców od tej drugiej, „zawodowej” strony.

Sam warsztat autora można jak najbardziej ocenić na plus, tym bardziej, że nie starał się w żaden sposób fabularyzować, ani wchodzić w psychikę przedstawianych przez siebie postaci. Ponadto nie oceniał ich czynów, dając czytelnikowi pole do własnych przemyśleń i opinii.

Moje pierwsze spotkanie z „arabskim” światem uważam za jak najbardziej udane. Nie jestem pewna czy odnalazłabym się z powieści w tych klimatach, ale za to literatura faktu i książki historyczne jak najbardziej za mną przemawiają. Z pewnością dalej będę poszukiwać takich pozycji i mam nadzieję, że te przyszłe spotkania będę tak samo owocne jak te z Prywatnym życiem sułtanów.

Ostatnio w literaturze można zauważyć „trend” na arabskie klimaty. Powstają kolejne powieści, pojawia się coraz więcej reportaży oraz książek historycznych na ten temat. Do tej pory nie miałam okazji na własnej, czytelniczej skórze przekonać się czy również i ja poddam się tej modzie, dlatego z wielką przyjemnością przyjęłam propozycję od Wydawnictwa Znak zrecenzowania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Literatura faktu to dla mnie nowy gatunek. Do tej pory jakoś nie miałam okazji zapoznać się z jakąkolwiek pozycją, którą oscylowałaby w tych klimatach. Kiedy dostałam propozycję od wydawnictwa ZNAK odnośnie reportażu Michaela Hastingsa pomyślałam, że czemu by nie spróbować. Słowo „wstrząsający” na okładce oraz wzmianka o tragicznym wypadku autora, którego okoliczności nie zostały do końca wyjaśnione jeszcze bardziej wzbudziły mój czytelniczy apetyt. Jak już zacząć przygodę z literaturą faktu to od razu z grubej rury.

Michael Hastings pracuje dla magazynu Rolling Stones. Zostaje wyznaczone przed nim „zadanie bojowe” – ma udać się do Francji i przeprowadzić tam wywiad z dowódcą wojsk Stanów Zjednoczonych stacjonujących w Afganistanie, generałem Stanem McChrystalem. Początkowo wydawało się, że to będzie tak zwana „szybka piłka” – umówiony wywiad i szybki powrót do domy. Jednak, nie można przewidzieć wszystkiego. Wielka chmura pyłu po wybuchu wulkanu w Islandii sparaliżowała ruch lotniczy w całej Europie. Jednorazowe „zlecenie” przeciągnęło się do prawie miesięcznej wyprawy zaczynając od Paryża, przez Berlin na Kabulu kończąc. Przez kilka tygodni Michael Hastings przebywa w najbliższym otoczeniu generała. Towarzyszy mu podczas oficjalnych wizyt i towarzyskich spotkań. Przenika do świata McChrystala stając się jego częścią. Jako dziennikarz skrupulatnie notuje wszystko, aby przekazać wszystkim wstrząsający obraz elit USA.

Prawdę mówiąc pierwsze dwie części książki były dla mnie dosyć ciężkie. Trudno było mi wbić się w zasady panujące w literaturze faktu, ale co gorsza czułam się oszukana – liczyłam na straszne kontrowersje, a tutaj nic takiego nie dostałam. Niemniej jednak dobrze, że się przełamałam i czytałam dalej, po kolejne strony były rzeczywiście wstrząsające. To co dzieje się „na górze” może przerażać. Zapoznając się z tak porażającymi informacjami człowiek przestaje w wierzyć w to, że w dzisiejszych czasach liczy się coś innego niż tylko pieniądze i władza.

Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wojna na Dalekim Wschodzie jest traktowana jak jakaś chora gra planszowa. Wszystkie chwyty dozwolone, a wygrany zgarnie ogromne pieniądze. Po trupach do celu nabiera tutaj całkiem innego, zdecydowanie bardziej przerażającego wymiaru. Najgorsze jednak jest to, że wiele śmierci wydaje się być tam naprawdę bezcelowych i niepotrzebnych.

Autor z dokładnością szwajcarskiego zegarmistrza oddał całą otoczkę generalskiego świata. Nic nie ubarwiał, nic nie przypudrował i co najważniejsze niczego nie ukrywał – oddał rzeczywistość taką jaką poznał w obozie McChrystala. Jego odważny reportaż z pewnością nie przejednał do niego Waszyngtonu, ale za to pokazał obłudę, zakłamanie i hipokryzję amerykańskich elit.

Cała książka składa się z czterech głównych części, a w każdej z nich znajdą się mniejsze objętościowo rozdziały. Taki schemat pozwalał na dosyć sprawne zapoznanie się z całą lekturą. Sam styl również można uznać za plus. Autor pisze tak, że treść jest przystępna nawet dla kompletnego laika, jakim ja bez zwątpienia jestem.

Dużym błędem było dla mnie z kolei umieszczenie przypisów na końcu książki. Kiedy chciałam się dowiedzieć skąd Michael Hastings zaczerpnął informacji musiałam „skakać” na sam koniec i znowu wracać do zaczętej strony. Po co na siłę utrudniać sobie życie, skoro można było umieścić wyjaśnienia zaraz pod spodem?

Moje pierwsze spotkanie z literaturą faktu było dosyć ciekawym przeżyciem. Być może trochę trudnym, ale za to dającym do myślenia i wartościowym. Myślę, jednak, że „Wszyscy ludzie generała” nie jest książką dla wszystkich. Jeśli ktoś całkowicie nie interesuje się polityką może sobie odpuścić ten tytuł. Co do pozostałych uważam, że nie powinni czuć się zawiedzeni reportażem, a już z pewnością zostaną nim porażeni i wstrząśnięci.

Literatura faktu to dla mnie nowy gatunek. Do tej pory jakoś nie miałam okazji zapoznać się z jakąkolwiek pozycją, którą oscylowałaby w tych klimatach. Kiedy dostałam propozycję od wydawnictwa ZNAK odnośnie reportażu Michaela Hastingsa pomyślałam, że czemu by nie spróbować. Słowo „wstrząsający” na okładce oraz wzmianka o tragicznym wypadku autora, którego okoliczności nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Stażysta w magazynie plotkarskim; fotograf, który dla dobrego ujęcia zrobi wszystko; popularny aktor; niedoszła gwiazda, która chce zaistnieć w wielkim świecie show biznesu bynajmniej nie dzięki talentowi czy inteligencji; do tego kilku najważniejszych polityków w państwie; były mafioso i młody narkoman. Towarzystwo, które z reguły wydaje się być tak zupełnie różne łączy jedno – wszyscy z nich chcą władzy, sławy oraz pieniędzy i zrobią wszystko, żeby dojść do celu. Wszystkie chwyty dozwolone, a nieczyste zagrania i intrygi oplatają wszystkich coraz mocniej.

Jeśli ktoś szuka lektury łatwej i przyjemnej, przy której spędzi dwa-trzy miłe wieczory powinien omijać Fak maj lajf szerokim łukiem. Debiutancka powieść Marcina Kąckiego to książka, która zabiera czytelnika w świat iście rynsztokowy. Zagrania bohaterów wydają się „wystawać z lektury” i zostawiać po sobie brudne ślady, których nie tak łatwo się pozbyć. Nie można przejść obok pozycji zaserwowanej przez pana Marcina obojętnie. Historia stworzona przez autora to obraz bardzo dosadny, wulgarny i niestety tak bardzo realny.

Postacie wykreowane przez Kąckiego posiadają wszystkie najgorsze ludzkie cechy. Są podli, brutalni, pozbawieni empatii idą po trupach do celu i nie mają żadnych skrupułów, żeby bogacić się cudzym kosztem. Trudno pałać do nich jakąkolwiek sympatią, ale z drugiej strony nie sposób oddać się chwili refleksji – do czego może posunąć się człowiek w walce o władze i pieniądze.

Autor zwrócił uwagę na jeszcze jedną, bardzo ważną kwestie, mianowicie moc jaką w dzisiejszych czasach mają media. Każdy z nas przynajmniej raz w życiu czytał jakieś typowo plotkarski artykuł/magazyn/stronę. Już same tytuły potrafią wywołać uśmiech na naszych ustach, ale większość z tych historii to bujda na resorach. Nie jest istotne czy to prawda czy nie, najważniejsze, żeby się sprzedawało a co najlepiej się rozchodzi – najbardziej absurdalne, pikantne i osobiste sprawy. Czytelnik się pośmieje, ale rzadko kiedy pomyśli o konsekwencjach dla „bohatera” takich durnych artykulików. Złamane życie, „zepsuta” psychika, zniszczone rodziny, wykluczenie... Niestety, w XXI wieku bardzo łatwo wszystkim oceniać innych, nie zastanawiając się nad tym kim my tak naprawdę jesteśmy, żeby potępiać, piętnować czy oczerniać.

Styl autora jest prosty i jak najbardziej adekwatny do treści. Tutaj nie ma miejsca na zbędne upiększanie, tuszowanie czy pudrowanie – kawa na ławę. Dlatego też Kącki nie boi się używać wulgaryzmów czy umieszczać brutalnych scen. Nie znajdziemy tutaj rozwodzenia się nad psychologicznymi motywami popełnionych zbrodni czy skonstruowanych intryg. Mimo, że pan Marcin nie skupia się na rozbudowanych opisach, podczas lektury nie ma się wrażenia „suchości”. Na dostrzeżenie zasługuje również konsekwencja w spolszczaniu obcojęzycznych słówek. Czasem autorzy raz stosują polonizację, a za kilka kartek wplątują angielski wyraz, co jest w moim odczuciu jest po prostu zaniedbaniem i z ich strony i ze strony wydawnictwa. Na szczęście tutaj nic takiego nie miało miejsca.

Fak maj lajf nie jest lekturą dla wszystkich. To książka brudna, brutalna, oddająca szarą rzeczywistość, ale przy tym wszystkim jest naprawdę dobra. Marcin Kącki wykreował bohaterów mocnych, wyrazistych, którzy są zobrazowaniem najgorszych ludzkich cech i pobudek. Jeśli nie boisz się pobrudzić, to koniecznie daj szansę debiutanckiej powieści autora!

Stażysta w magazynie plotkarskim; fotograf, który dla dobrego ujęcia zrobi wszystko; popularny aktor; niedoszła gwiazda, która chce zaistnieć w wielkim świecie show biznesu bynajmniej nie dzięki talentowi czy inteligencji; do tego kilku najważniejszych polityków w państwie; były mafioso i młody narkoman. Towarzystwo, które z reguły wydaje się być tak zupełnie różne łączy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(Ocena została dodana tylko dlatego, żeby nie zaniżyć ogólnej oceny książki. W moim odczuciu pozycja nie powinna być brana pod jakąkolwiek skalę oceniania, to po prostu lektura obowiązkowa!)

Niedawno miałam możliwość przeczytania wywiadu rzeki przeprowadzonego przez Michała Wójcika z Panią Zofią Posmysz – pisarką, dziennikarką oraz więźniarką Auschwitz. Po lekturze Królestwa za mgłą obiecałam sobie, że zapoznam się z pozycjami autorki. Okazja ku temu pojawiła się bardzo szybko. Kiedy tylko dostałam propozycje zrecenzowania Wakacji nad Adriatykiem nie wahałam się ani minuty. I mimo, że kolejne spotkanie z panią Zofią nie należało do łatwych, prostych czy przyjemnych nie żałuję spędzonego czasu. Razem z Autorką wybrałam się w niezwykłą podróż, pełną prawdziwych emocjonalnych burz, poruszających każdą, nawet najcieńszą strunę duszy.

Nasza bohaterka/narratorka, której imienia nie poznajemy, spędza z ukochanym mężem wakacje nad Adriatykiem. Piękna pogoda, ciepły piasek, czysta woda… czy tak wygląda raj? I nagle w tym całym plażowym gwarze przedzierają się słowa, w języku, którego nieznajomość dawniej groziła nawet śmiercią… w języku, który zburzył bezpieczny mur zapomnienia i z powrotem skierował bohaterkę na trasę do miejsca, z którego tyle tysięcy osób już nie wróciło… do Auschwitz.

Już sama okładka przykuwa uwagę. Gdyby oglądać ją z daleka wydaje się być naprawdę piękna – czarny ptak siedzący na gałązce z jakimiś pięknymi kwiatami. Nie sposób przejść obok niej obojętnie, ale wystarczy podejść bliżej, żeby zobaczyć, jak bardzo było się w błędzie. Ptak nadal jest, tylko, że jego szpon nie spoczywa na żadnej gałązce, a jest uwięziony w drucie, z kolei kwiaty, z daleka tak zachęcające to tak naprawdę ususzone zwiędłe płatki. Porażające prawda? Jednak mimo wszystko czytelnik nie jest już w stanie odłożyć książki i zaczyna się w niej zagłębiać… i wtedy dochodzi do jeszcze jednego wniosku… zarówno ptak jak i kwiat z okładki symbolizują główne bohaterki Wakacji nad Adriatykiem.

Książka Pani Zofii Posmysz, jak już wcześniej pisałam nie należy do lektur przyjemnych, o której zapominamy zaraz po przeczytaniu. Ta powieść, pisana zresztą w oparciu o obozowe doświadczenia Autorki, to prawdziwa paleta emocji, które kumulując się w czytelniku budują napięcie i niepozwalaną nawet na chwilę oderwać się od pozycji. Razem z Bohaterką przemierzamy główną Ulice Auschwitz, towarzyszymy jej podczas robót, przeżywamy choroby i w końcu chcemy uratować Ptaszkę, obozową siostrę Narratorki. Przeżycia byłych więźniów obozów koncentracyjnych nie należą do łatwych pozycji, szczególnie kiedy autorzy oddają rzeczywisty obraz tamtejszej codzienności – to jest na tyle przerażające, że nie potrzeba tutaj żadnych, przepraszam za wyrażenie, „ulepszaczy”. Pani Zofia Posmysz nie ubarwia niczego, co więcej nie ocenia nikogo i przez to cała lektura jeszcze bardziej oddziałuje na odbiorców.

Mamy tutaj dwie głównej postacie. Obie kobiety. Obie znalazły się w tym samym miejscu, w obozie. Obie młode… ale w sumie na tym ich podobieństwo się kończy. Bohaterka ma w sobie tyle wewnętrznej siły, żeby się nie poddać i walczyć o życie… Ptaszka biernie poddała się sytuacji i straciła nadzieje. Mimo wszystko obie połączyła więź znacznie trwalsza od przyjaźni… stały się swoimi obozowymi siostrami, a to zobowiązuje. Narratorka wzięła pod swoje skrzydła Ptaszkę i postanowiła, że nie pozwoli jej umrzeć, że będzie wierzyć za nią i że kiedyś ten koszmar się wreszcie skończy… tylko „czy można uratować kogoś, kto sam wydał na siebie wyrok”**?

Tak jak wspomniałam już wcześniej okładka w tym przypadku jest niezwykle symboliczna. Dla mnie uschnięty kwiat to Ptaszka. Ptak z kolei to Bohaterka, która mimo wyzwolenia obozu i próby podjęcia normalnego życia wciąż nie może uwolnić się od Królestwa Trupiej Czaszki***, na co wskazuje uwięziony w drucie szpon.

Wakacje nad Adriatykiem to lektura wymagająca. Narracja, prowadzona w pierwszej osobie, przeskakuje w czasie i można się w tym troszeczkę pogubić, ale to tylko chwilowe. Po przeczytaniu większej ilości stron można zauważyć pewną zależność – fragmenty odnoszące się do obozowej rzeczywistości to czasem jedno zdanie zajmujące całą stronę, z kolei teraźniejszość to zdania krótsze, poprawniejsze. Ta „przeszłość” tylko z pozoru wydaje się być chaotycznym zlepkiem myśli… bo przecież właśnie tak wyglądają nasze własne podróże w czasie – nieułożone, nieuporządkowane, ale przez to chyba jeszcze bardziej dające do myślenia.

Postanowiłam, że po raz kolejny nie będę posiłkowała się skalą punktową. Uważam, że Wakacje nad Adriatykiem to pozycja, którą zasługuję na poświęcony jej czas, uwagę i w żadnym wypadku nie powinna była być brana pod jakąkolwiek skalę. To książka, którą trzeba przeczytać po to, żeby nie zapomnieć…

(Ocena została dodana tylko dlatego, żeby nie zaniżyć ogólnej oceny książki. W moim odczuciu pozycja nie powinna być brana pod jakąkolwiek skalę oceniania, to po prostu lektura obowiązkowa!)

Niedawno miałam możliwość przeczytania wywiadu rzeki przeprowadzonego przez Michała Wójcika z Panią Zofią Posmysz – pisarką, dziennikarką oraz więźniarką Auschwitz. Po lekturze...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Królestwo za mgłą Zofia Posmysz, Michał Wójcik
Ocena 8,1
Królestwo za mgłą Zofia Posmysz, Mich...

Na półkach:

(Ocena została dodana tylko dlatego, żeby nie zaniżyć ogólnej oceny książki. W moim odczuciu pozycja nie powinna być brana pod jakąkolwiek skalę oceniania, to po prostu lektura obowiązkowa!)

Są takie książki, obok których nie da się przejść obojętnie. Są takie osoby, które opowiadając o swoim życiu pokazują czytelnikowi coś znaczenie więcej niż zwyczajne „być” i właśnie do tego bardzo wąskiego grona zalicza się Zofia Posmysz.

Okres II wojny światowej to straszny czas. Właśnie w tym okresie faszyści wprowadzili do swojej polityki tak zwaną „czystość rasy”. Tylko prawdziwi Aryjczycy mogli żyć, reszta nacji była uważana za podludzi. Tacy nie mieli szans na życie i powinni zostać wyeliminowani i temu właśnie celowi miały służyć takie obozy, takie jak ten w Auschwitz.

Zofia Posmysz znalazła się w Oświęcimiu tylko dlatego, że była o niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Życie w Polsce podczas II wojny światowej było czymś koszmarnym, jednak nikt nawet w najgorszych snach nie myślał, że trafi do takiego miejsca jak Auschwitz. A tymczasem dziewiętnastoletnia Zofia znajduje się właśnie tam… w „królestwie mgły” gdzie rządzą zupełnie inne prawa, a każde, najmniejsze nawet wykroczenie, może zostać ukarane karą śmierci. To nie jest dobre miejsce dla nikogo, a tymczasem młodziutka Zosia musi próbować żyć tutaj, funkcjonować i po prostu ocaleć…


Królestwo za mgłą to wywiad rzeka z Zofią Posmysz, byłą więźniarką obozu w Auschwitz, po wojnie pracowała w Polskim Radiu, jest autorką książek takich jak Wakacje nad Adriatykiem czy Pasażerki, w których opisywała własne obozowe doświadczenia. Jednak dla mnie to swoistego rodzaju świadectwo. Bycie w Oświęcimiu, bo życiem trudno to nazwać, było prawdziwa droga przez mękę. To opis wydarzeń upokarzających, hańbiących, a jednak mimo wszystko pokazujących, że w tych bestialskich czasach można było pozostać człowiekiem. Pani Zofia niesie ze sobą ważną lekcję - można odczuwać emocję mimo, że jest się w otoczeniu gdzie wszyscy chcą sprowadzić ludzi do poziomu zwierząt.

Pani Zofia nie ocenia, wręcz przeciwnie stara się również w swoich oprawcach dostrzegać nawet znikomą iskierkę człowieczeństwa… ot ktoś się uśmiechnął, ktoś dał troszkę więcej zupy, albo przymknął oko na jakieś odstępstwo od łagrowego regulaminy. Szczególnie to ostatnie było niezwykle ważne mając na uwadze to, że czasem naprawdę coś niezwykle nieistotnego było karane śmiercią.

Od wyzwolenia Auschwitz minęło 72 lata. 72 lata – wydawać się może, że to czas w którym można już zapomnieć o tym co się działo wówczas, ale pani Zofia pamięta wszystko dokładnie. Jej przeżycia są nadal żywe i mimo, że nauczyła się z tym żyć nam nie wolno o tym zapomnieć. To co wydarzyło się to coś strasznego, coś co nigdy w nie powinno było się wydarzyć i my, żyjący teraz w czasach rzekomego spokoju i równowagi musimy pamiętać po to, żeby znów nie powtórzyć tego błędu. Historia, w tym konkretnym przypadku nie może zatoczyć koła. Jesteśmy tylko i aż ludźmi i pamiętajmy o tym…

W tej konkretnej recenzji postanowiłam, że nie będę posiłkowała się skalą punktową. Uważam, że Królestwo za mgłą jest pozycją, którą zasługuję na poświęcony jej czas, uwagę i w żadnym wypadku nie powinna była być brana pod jakąkolwiek skalę. To książka, którą trzeba przeczytać po to, żeby nie zapomnieć…

(Ocena została dodana tylko dlatego, żeby nie zaniżyć ogólnej oceny książki. W moim odczuciu pozycja nie powinna być brana pod jakąkolwiek skalę oceniania, to po prostu lektura obowiązkowa!)

Są takie książki, obok których nie da się przejść obojętnie. Są takie osoby, które opowiadając o swoim życiu pokazują czytelnikowi coś znaczenie więcej niż zwyczajne „być” i właśnie do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Żyjemy w takich czasach, w których dostęp do Internetu ma prawie każdy. W dużych centrach handlowych, na dworcach czy w pociągach możemy śmiało korzystać z wi-fi i potrzebujemy do tego na dobrą sprawę jedynie telefonu, który teraz jest nieodłącznym elementem naszego życia. Nic więc dziwnego, że w dobie wszech otaczającej nas elektroniki wiele ludzi spełnia się i jednocześnie zarabia na tym. Do takich osób zalicza się również Martin Stankiewicz, młody youtuber, który postanowił podzielić się z widzami swoją pasją do filmowania umieszczając na wiadomej platformie krótkie, śmieszne filmiki.

Na początku muszę to powiedzieć – przyznaję, że byłam przekonana, że Martin to nie imię, a pseudonim. A tutaj taki zonk! Martin ma naprawdę na imię Martin – rodzice już od początku wiedzieli co robią, dając synowi imię takie, które idealnie będzie nadawało się na nick!

Jako, że Pan Stankiewicz robi filmy, w których nie brakuje humoru, to nikogo nie zdziwi fakt, że również i napisanej przez niego książce nie może tego elementu zabraknąć. Przez to lekturę czyta się niezwykle szybko i przyjemnie… chociaż miejscami miałam wrażenie, że trochę stonowania nie zaszkodziłoby. W myśl zasady, że co za dużo to nie zdrowo myślę, że nie zawsze trzeba na siłę udowadniać, że jest się kimś z poczuciem humoru.

Śmieszek. Cierpienia młodego youtubera to nic innego jak autobiografia. Czytelnik może poznać Martina z każdej strony, a sam nasz bohater jest w swoich wyznaniach szczery i kreuje się na osobę ciepłą i pozytywną, ale jednocześnie bardzo krytyczką w stosunku do siebie i nieśmiałą. Takie ciekawe połączenia, patrząc na to, że jego kanał na Youtubie subskrybuje ponad 800 tysięcy widzów!

Jednak, żeby nie było zbyt kolorowo, muszę powiedzieć o tym co mi się nie podobało. Po pierwsze byłam bardzo ciekawa czy książce uda się wyjść z kategorii „napisana, bo jestem sławny i mam swoje pięć minut”. Z przykrością muszę stwierdzić, że niestety, ale tkwi w tym po uszy. Okej czyta się szybko i przyjemnie, ale równie szybko się o niej zapomina.


Po drugie tytuł – jak dla mnie, co prawda chwytliwy, ale trochę nijak mający się do lektury. Chłopak jest młody, cały świat stoi przed nim otworem, a z przedstawionych informacji wcale nie można odnieść wrażenia, że jest cierpiętnikiem. Co więcej niektórzy naprawdę daliby sporo, żeby chociaż na chwilę zamienić się z naszym bohaterem miejscami.

Po trzecie – brak konsekwencji. A uściślając, pan Stankiewicz miejscami sam sobie zaprzeczał. Dla przykładu, podśmiewywał się z młodych studentów, którzy biorą „kieszonkowe” od rodziców, a za kilka stron wspomniał o tym, że sam na dobry start w akademickim życiu dostał swoje własne mieszkanie.

Reasumując, nie można powiedzieć, że Śmieszek. Cierpienia młodego youtubera to zła pozycja – humor i otwartość Martina pozytywnie nastrajają i sprawiają, że lekturę czyta się bardzo szybko. Niestety nie można również powiedzieć, że książka jest dobra – autobiografia w tak młodym wieku to niekoniecznie dobry pomysł. Fajnie, że autor pokazuje, że o marzenia trzeba walczyć, ale to nie zmienia faktu, że lektura jest średnia i nie jest dla każdego. Fani youtubera nie powinni czuć się zawiedzeni, podobnie jak i młodsi czytelnicy znajdą tutaj coś dla siebie.

Żyjemy w takich czasach, w których dostęp do Internetu ma prawie każdy. W dużych centrach handlowych, na dworcach czy w pociągach możemy śmiało korzystać z wi-fi i potrzebujemy do tego na dobrą sprawę jedynie telefonu, który teraz jest nieodłącznym elementem naszego życia. Nic więc dziwnego, że w dobie wszech otaczającej nas elektroniki wiele ludzi spełnia się i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mogę się założyć, że prawie wszyscy znają Roberta Janowskiego. Jeśli nawet w pierwszym momencie ktoś nie będzie kojarzył, wystarczy tylko powiedzieć „Jaka to melodia”, a wszystko staje się jasne. Dla większości z pewnością pan Robert to tylko i wyłącznie „ten pan od melodii”, ale dla mnie to przede wszystkim Janek z Metra i właśnie dla tej kreacji zdecydowałam się na zapoznanie się z jedną z najnowszych pozycji wydawnictwa Znak, mianowicie z książka Przypadki. Robert Janowski, jakiego nie znacie, w szczerej rozmowie z Marią Szabłowską.

Sam tytuł nie jest bez przeczyny. Świeżo po lekturze nie mogłam pozbyć się wrażenia jakby życie pana Roberta naprawdę składa się z przypadków, które w większości szczęśliwym zbiegiem okoliczności zawsze wychodzą naszemu „bohaterowi” na dobre. Muszę się przyznać, że podczas czytania raz czy dwa razy głośno westchnęłam szepcąc pod nosem: „ja też bym tak chciała”.

Książka to typowy wywiad-rzeka. Po raz pierwszy miałam okazję zapoznać się z taką formą i w sumie jak na pierwsze spotkanie to oceniam je dobrze. Myślałam, że trudności sprawi przestawienie na właśnie taką skonstruowaną lekturę, ale naprawdę całkiem miło się to czytało. Być może to zasługa samego pana Roberta, który w bardzo przystępny sposób przybliżył czytelnikom swoją historię. Słowa uznania należą się również pani Marii, która poważnie podeszła do wyboru pytań, nadając całemu wywiadowi jedną logiczną ciągłość.

Jak już wcześniej wspomniałam pan Robert zawsze będzie dla mnie Jankiem z Metra i zawsze będę miała do niego ogromny sentyment. W tym momencie pozwolę sobie na małą prywatę. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji obejrzeć tego musicalu, czy to na żywo, czy w Interncie, to koniecznie nadrabiajcie! To naprawdę wspaniała, polska produkcja, której nie powinniśmy się wstydzić; którą śmiało możemy się chwalić i która miała ogromną szansę stać się światowym hitem, wystawiana była w końcu na samym Broadway’u (a żeby dowiedzieć się dlaczego tak się nie stało musicie zajrzeć do recenzowanej książki). Ja miałam przyjemność być na spektaklu gdzie Janka grał świetny Jan Traczyk, ale mimo wszystko pozostanę wierna pierwszej obsadzie z fantastycznym Robertem Janowskim, genialną Edytą Górniak i zjawiskową Kasią Groniec.

Z lektury wyłania nam się obraz niezwykle pozytywnego, ciepłego i skromnego artysty, który próbuje w każdym z podejmowanych projektów dać z siebie 150%. Mimo, że można odnieść wrażenie, że w życiu wszystko łatwo do niego przychodziło, to jednak pan Robert ma spory bagaż również tych niezbyt przyjemnych doświadczeń – wychowywał się bez ojca, ma za sobą dwa rozwody, walkę o dzieci w sądzie i rozprawy przeciwko plotkarskim gazetom.

W moim odczuciu krzywdzące jest patrzenie na Jankowskiego jedynie przez pryzmat programu „Jaka to melodia”, ponieważ to naprawdę utalentowany artysta, który ma na swoim koncie całkiem pokaźny dorobek artystyczny – płyty, role teatralne i liczne recitale.

Przypadki. Robert Janowski, jakiego nie znacie, w szczerej rozmowie z Marią Szabłowską to pozycja dobra na jesienny wieczór z książką, kocem i kubkiem herbaty. Książkę czyta się naprawdę bardzo szybko, a sam język i konstrukcja lektury to tylko ułatwia. Jeśli ktoś chce bliżej poznać pana Roberta to zdecydowanie polecam, ale jeśli ktoś szuka czegoś niezobowiązującego i lekkiego to również nie powinien być zawiedziony. Ja sama będę miło wspominała moje spotkanie z Przypadkami…, ale osobiście wolę jednak inną literaturę i stąd też taka, a nie inna ocena.

Mogę się założyć, że prawie wszyscy znają Roberta Janowskiego. Jeśli nawet w pierwszym momencie ktoś nie będzie kojarzył, wystarczy tylko powiedzieć „Jaka to melodia”, a wszystko staje się jasne. Dla większości z pewnością pan Robert to tylko i wyłącznie „ten pan od melodii”, ale dla mnie to przede wszystkim Janek z Metra i właśnie dla tej kreacji zdecydowałam się na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pojawiła się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

Przyznaję się bez bicia – jestem okładkową blacharą! Lubię, kiedy książka kusi nie tylko wnętrzem, ale również pozwala na miłe zawieszenie oka na ładnym wydaniu. Jeśli do wyżej wymienionego zestawu dołożymy jeszcze interesujący tytuł to wówczas trudno przejść mi koło książki obojętnie. Dlatego też bardzo ucieszyłam się, kiedy dostałam możliwość zrecenzowania Zdobywców oddechu Przemysława Piotra Kłosowskiego.

Wiktor, Piotr i Zbigniew to trzech facetów, którzy mimo iż się nie znają mają ze sobą wiele wspólnego. Początkowo może to wydać się wręcz nieprawdopodobne, przecież oprócz tego, że wszyscy mieszkają w Krakowie nic innego ich nie łączy – jeden jest głową rodziny, który musi utrzymać żonę i dwójkę synów, w tym jednego z zespołem Downa; drugi to gej, który szukając miłości nadal nie może otrząsnąć się z przeszłości, trzeci jest samotnym mężczyzną, który nie umie zawalczyć o samego siebie. Pozornie tak różni, grają w tej samej grze – każdego dnia muszą być tytułowymi zdobywcami oddechu. Wydaje się, że oddychanie to przecież tak prosta, intuicyjna czynność. Tylko, że u naszych bohaterów przypomina to codzienną walkę z piętrzącymi się problemami, uczuciem pustki czy przysłaniającymi świat kompleksami. Dla nich to prawdziwa walka… starcie z samym sobą…

Zdobywcy oddechu to w głównej mierze fragmenty przemyśleń głównych bohaterów. Nie ma tutaj dynamicznych zwrotów akcji, a tempo przypomina raczej spokojny spacer brzegiem morza niż emocjonujący wyścig Formuły 1. Na dobrą sprawę wiemy bardzo niewiele o tym jakim czynnościom oddają się tytułowi zdobywcy oddechu, za to głęboko wchodzimy w świat ich wewnętrznych przeżyć. Poznając ich myśli, w pewnym momencie zaczynamy dostrzegać, że w sumie podobnie jak oni również i my codziennie podejmujemy tą samą walkę – bijemy się z własnymi niepowodzeniami, czasami dajemy się przytłoczyć słabościom i sprawiamy, że zaczerpnięcie głębokiego oddechu wydaje się być czymś niewykonalnym.

Autor w sposób bardzo poważny, powiedziałabym, że wręcz filozoficzny, przedstawił problem, który na dobrą sprawę dotyczy nas wszystkich. Bo czy nikt z nas w pewnym momencie nie miał tak po prostu wszystkiego dość? Nie marzył, żeby wszystkie problemy zniknęły jak za pomocą czarodziejskiej różdżki? Może miejscami to wszystko było aż za bardzo wyolbrzymione, ale w sumie my Polacy tak właśnie robimy, więc coś z tą naszą mentalnością jest.

Pan Przemysław włożył bardzo dużo wysiłku, żeby stworzyć dokładne portrety psychologiczne swoich bohaterów. Mimo, że nie są oni materiałem do obdarzenia sympatią, każdy czytelnik znajdzie w nich coś z siebie. Ja osobiście poczułam największą więź z Leną, a zasadzie z Magdaleną (przyjaciółką Piotra) mimo, że nie grała pierwszych skrzypiec w powieści, miejscami miałam wrażenie, że „patrzę” na siebie.

Język zaserwowany przez autora jest specyficzny i niełatwy w odbiorze. Niemniej jednak dla mnie styl był dużym plusem, chociaż oczywiście zdaje sobie sprawę z tego, że książka nie jest przez to przeznaczona dla wszystkich. Jeśli ktoś szuka czegoś łatwego, przyjemnego i niezobowiązującego to w Zdobywcach oddechu tego nie znajdzie. Tutaj każde zdanie zostawia po sobie trwały znak w umyśle czytającego, zmuszając do refleksji i zastanowienia się nad własnymi uczuciami.

Zdobywcy oddechu w moim odczuciu to naprawdę dobra pozycja, którą śmiało mogę polecić wszystkim tym czytelnikom, którzy nie boją się zaangażować w powieść. Lektura na początku pozwala się „zdobywać”, poznawać strona po stronie, żeby za chwilę wręcz „zaatakować” nas przekazem – to książka dla nas i o nas. Język nienależny do najłatwiejszych, to fakt, ale z pewnością treść zasługuje na poświęcony czas i uwagę.

Jakiś czas temu miałam przyjemność zapoznania się z wywiadem z panem Przemysławem Piotrem Kłosowiczem u Doroty. Wówczas autor ujął mnie swoją wypowiedzią na temat adoptowanej kotki, wtedy to też skomentowałam ów rozmowę następującym komentarzem: „Swoją odpowiedzią na ostatnie pytanie pan Przemysław całkowicie mnie oczarował! Człowiek, który ma współczucie dla zwierząt i im pomaga, jest dobrym człowiekiem! A jeśli jest tak samo dobrym pisarzem jak człowiekiem to prawdziwa bomba!”. Teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć – jest bomba!

Recenzja pojawiła się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

Przyznaję się bez bicia – jestem okładkową blacharą! Lubię, kiedy książka kusi nie tylko wnętrzem, ale również pozwala na miłe zawieszenie oka na ładnym wydaniu. Jeśli do wyżej wymienionego zestawu dołożymy jeszcze interesujący tytuł to wówczas trudno przejść mi koło książki obojętnie. Dlatego też...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdyby jeszcze w zeszłym roku ktoś powiedział mi, że w 2016 bardzo duży odsetek książek, które przeczytam będzie biografiami z pewnością wyśmiałabym go. Jakoś nigdy nie przepadałam zbytnio za tego typu literaturą, a tymczasem okazało się, że „Boskie. Włoszki, które uwiodły świat” to moja dziewiąta biografia w tym roku! Nieprawdopodobne? A jednak! Najważniejszy jest jednak fakt, że książka Macieja A. Brzozowskiego to niezwykle ciekawa i wciągająca pozycja!

Autor w swojej publikacji zamieścił życiorys dziesięciu kobiet, Włoszek i nie tylko, które trwale zapisały się na kartach włoskiej historii. Mimo, że każda z nich była jedyna w swoim rodzaju łączyło je jedno – wszystkie uznane zostały za postaci niezwykle kontrowersyjne w swoich czasach. W tym miejscu trzeba wspomnieć o tym, że ta różnorodność to „znak rozpoznawczy” lektury. W książce Macieja Brzozowskiego znajdziemy opis życia córki Mussoliniego – Eddy , super modelki i pierwszej damy Francji – Carli Bruni Sarkozy czy Katarzyny Medycejskiej. Każdy rozdział, poświęcony konkretnej bohaterce, dostarcza czytelnikowi ciekawostek, subiektywnych wtrąceń autora i przede wszystkim rzetelny przebieg zdarzeń (pan Maciej w dużej mierze opiera się na osobistych zapiskach swoich Boskich oraz innych ich biografiach).

„Zamknięcie” historii dziesięciu kobiet na trochę ponad trzystu stronach sprawiło, że zagadnienie z pewnością nie zostało wyczerpany w całości. Na każdą postać wypada zaledwie niecałe 30 stron, a jak do tego dojdą jeszcze zdjęcia to sam życiorys wypada bardzo ubogo. Z jednej strony rozumiem, że autowi mógł sprawić trudność wybór "najważniejszych/najciekawszych/najbardziej zasługujących na wyróżnienie” postaci, ale z drugiej strony zbicie wszystkich historii w jeden zbiór zaledwie uszczypnęło cały temat. Ja wychodzę z założenia, że lepiej pójść na jakość niż na ilość – zająć się szczegółowo mniejszą ilością bohaterek, ale za to przedstawić ich bogaty życiorys; niż do książki włożyć dziesięć historii, ale każdą z nich przedstawić bardzo pobieżnie.

Sam warsztat autora mnie oczarował. Barwne, bardzo plastyczne opisy bez wątpienia ułatwiły mi szybkie przyswojenie sobie lektury. Na dobrą sprawą, aby przeczytać całą książkę wystarczy nie więcej niż dwa wieczory.

Już sama okładka niezwykle przyciąga wzrok, a to tylko przedsmak tego co czytelnik znajdzie w środku – wiele niezwykle ciekawych portretów, zdjęć i obrazów. „Slajdy życia boskich” uchwycone przez najlepszych fotografów czy artystów ich czasów z pewnością są miłe dla oka.

Niestety można zauważyć, że Pan Maciej ma ogromną słabość do swoich bohaterek i przez to czasem je zbyt bardzo gloryfikuje, a to niekoniecznie przypadło mi do gustu.

Reasumując, „Boskie. Włoszki, które uwiodły świat” to kolejna dobra biografia, z którą miałam okazję się zapoznać. Dobry warsztat pozwala przypuszczać, że następne pozycje autora będą równie warte uwagi jak ta. Ze swoją strony książkę Pana Brzozowskiego mogę śmiało polecić zarówno tym, których wszystko co włoskie fascynuje, jak i tym, którzy szukają po prostu dawki dobrej literatury.

Gdyby jeszcze w zeszłym roku ktoś powiedział mi, że w 2016 bardzo duży odsetek książek, które przeczytam będzie biografiami z pewnością wyśmiałabym go. Jakoś nigdy nie przepadałam zbytnio za tego typu literaturą, a tymczasem okazało się, że „Boskie. Włoszki, które uwiodły świat” to moja dziewiąta biografia w tym roku! Nieprawdopodobne? A jednak! Najważniejszy jest jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

Ostatnio zauważyłam, że coraz częściej sięgam po biografie. Ten konkretny gatunek literatury nigdy jakoś nie należał do moich ulubionych, ale tylko w roku 2016 sięgnęłam już do czterech pozycji z tej właśnie kategorii. Powoli zaczynam się do nich przekonywać, a takie książki jak „Elżbieta II. O czym nie mówi królowa?” Marka Rybarczyka tylko te zadanie mi ułatwiają.

Elżbieta II, będąca córką króla Jerzego VI i Elżbiety Bowes-Lyon zwanej Królową-Matką, jest jak na razie najdłużej panującym monarchą Wielkiej Brytanii, tym samym pobiła rekord swojej prababki królowej Wiktorii, która zasiadała na tronie 63 lata 7 miesięcy i 2 dni. Elżbieta od dziecka miała wszystko, o czym tylko marzyła. Wychowana w pięknych wnętrzach pałacu miała pod sobą cały tabor służby na każde swoje skinienie. Przeciętnemu człowiekowi wydawać się może, że takie życie to bajka, nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, w jakim ogromnym jest błędzie. Elżbieta II na dobrą sprawę nie doczekała się jednego… szczęśliwego życia.

Pierwsze stwierdzenie, które nasuwa mi się po przeczytaniu książki Marka Rybarczyka to - odważna pozycja. Cieszę się, że autor nie starał się pokazać dynastii Windsorów ani okiem zagorzałego konserwatysty, ani nowoczesnego republikanina. „Elżbieta II. O czym nie mówi królowa?” jest publikacją pomiędzy – można tutaj spotkać stanowiska reprezentowane przez obie strony i tym samym wyrobić sobie własną opinię na podejmowany w książce kwestie.

Tytuł lektury mówi, czego możemy spodziewać się w środku. Królowa Wielkiej Brytanii rzeczywiście jest stawiana w centrum, niemniej jednak można dowiedzieć się sporo o innych członkach rodziny królewskiej. Przyznam się szczerze, że mi osobiście najlepiej czytało się te rozdziały, które poruszały temat małżeństwa Karola i Diany. Z ogromnym zainteresowaniem zapoznawałam się z wszystkimi teoriami/sensacjami/faktami dotyczącymi tego burzliwego związku. Być może moja mała „fascynacja” tym konkretnym okresem życia brytyjskiej Royal Family, spowodowana jest tym, że sama pamiętam, chociaż jak przez mgłę, jakieś migawki z wiadomości z sierpnia 1997 roku.

Zapoznając się z historią Elżbiety II najzwyczajniej w świecie było mi jej żal. Od dziecka izolowana i trzymana w złotej klatce nie miała szans na normalne życie. Funkcjonowała pod dyktando innych, zawsze robiła to, co od niej wymagano i nigdy na dobrą sprawę nie podjęła decyzji samodzielnie. Okazało się nawet, że jej wielka miłość od początku do końca była idealnie skonstruowaną intrygą. To wszystko, poczynając od zepsutego dzieciństwa po małżeńską farsę, miało swój udział w postępowaniu monarchini względem jej własnych dzieci. Rodzina królewska najładniej wychodzi na zdjęciu, poza fleszami reporterskich aparatów okazuje się być jednym, wielkim kłębowiskiem zdrad, intryg i przereklamowanych ambicji.

Książkę Marka Rybarczyka czytało mi się niezwykle szybko i przyjemnie. Z pewnością swój wkład miały w tym krótkie rozdziały wzbogacone o dodatkowe ciekawostki umieszczone w szarych ramkach. Sam warsztat autora również można pochwalić. Mimo, że zdecydował się na sfabularyzowanie pisanej przez siebie biografii Elżbiety II, nie starał się nachalnie wchodzić w psychikę samej monarchini, a raczej przedstawiał jak widzą/widzieli ją ludzie z jej najbliższego otoczenia.

Jak już wspomniałam wcześniej „Elżbieta II. O czym nie mówi królowa” to publikacja dość odważna, w której Marek Rybarczyk nie wzbraniał się od przytaczania różnych niewygodnych faktów z życia królewskiej rodziny czy też wielu teorii spiskowych. Żałowałam, że autor nie zdecydował się na dodawanie przypisów na „świeżo”, zaraz na dole strony. Co prawda wszystkie wykorzystane źródła zostały przedstawione w bibliografii na samym końcu książki, ale brak podania źródła zaraz po przytoczeniu jakieś sytuacji czy rozmowy w niektórych przypadkach sprawiał mi trudność rozszyfrowania, czy można uznać to za fakt czy są to jedynie przypuszczenia.

Słówko szepnę również o okładce – prosta, minimalistyczna, jak dla mnie idealna!

Reasumując, publikację Marka Rybarczyka uważam za bardzo udaną. Styl autora jest z pewnością ogromnym plusem. Mimo, ze nie jestem fanką fabularyzowania biografii, w tym konkretnym przypadku wyszło to bardzo zgrabnie i przystępnie. Dobrym posunięciem była również próba przedstawienia dwóch sprzecznych stosunków do królewskiej rodziny. Nie znajdziemy tutaj ślepego uwielbiania dynastią Windsorów, jak również całkowicie krytycznego podejścia do wszystkiego co królewskie. „Elżbieta II. O czym nie mówi królowa?” jest czymś pomiędzy – znajdziemy tutaj przekonania zarówno jednej jak i drugiej strony. Minusem natomiast jest brak przypisów dolnych, który w niektórych momentach sprawia trudności w zorientowaniu się czy ma się odczyniania z faktem czy jedynie domniemaniem.

Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

Ostatnio zauważyłam, że coraz częściej sięgam po biografie. Ten konkretny gatunek literatury nigdy jakoś nie należał do moich ulubionych, ale tylko w roku 2016 sięgnęłam już do czterech pozycji z tej właśnie kategorii. Powoli zaczynam się do nich przekonywać, a takie książki jak „Elżbieta II. O...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja pojawiła/pojawi się na www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com


W sumie sama nie wiem jak do tego doszło, ale „Wykolejony” był dopiero pierwszym kryminałem, z którym zapoznałam się z w nowym, 2016 roku. Nieprawdopodobne? A jednak! Zanim usiadłam do tej książki już trochę się o niej naczytałam i przyznam się szczerze, że miałam co do niej duże wymagania… i chyba to mnie niestety zgubiło. Jednak nim przejdę do samej recenzji muszę wspomnieć, że lektura „Wykolejonego” zbiegła się w czasie razem z dosyć intensywnym okresem w moim życiu i to chyba też trochę zaważyło na ogólnej ocenie.

Ludzka egzystencja nigdy nie jest łatwa. Człowiek codziennie staje przed zadaniami, kolejnymi wyzwaniami i tysiącami decyzji, które mogą zmienić całe jego życie. Czasem jednym błędem może przekreślić wszystko, co do tej pory sobie zbudował, a czasami to inne osoby swoim postępowaniem sprawiają, że zbacza z własnego „toru” i staje się wykolejonym. Zarówno policjant Thomas "Ravn" Ravnsholdt jak i Masza coś na ten temat wiedzą. Nie do końca ze swojej winy znaleźli się w samym centrum wydarzeń, które przewróciły ich życie do góry nogami. Po śmierci żony Thomas kompletnie się załamuje i zaczyna pić, na domiar złego zostaje wysłany w pracy na przymusowy urlop. Każdy kolejny dzień w jego wykonaniu wygląda tak samo – wstaje z ogromnym kacem, który musi zapić… i tak dzień w dzień. Dopiero nietypowa prośba przyjaciela, dotycząca odnalezienia Maszy - zaginionej córki znajomej, trochę modyfikuje jego dzienną rozpiskę. Początkowo sceptycznie nastawiony do całej sprawy Ravnsholdt w końcu coraz bardziej zaczyna się zagłębiać w całą sprawę, jednocześnie wyciągając na jaw bardzo brudne interesy. Jednak czas okazuje się być największym wrogiem Thomasa - w mieście grasuje seryjny morderca, którego ofiarami padają prostytutki i wszystko wskazuje na to, że na jego „celowniku” znalazła się również Masza.

Autor w swojej książce poruszył i bardzo skrupulatnie przedstawił temat prostytucji i handlu ludźmi. Cieszę się, że zajmując się tymi konkretnymi problemami Michael Katz Krefeld nie poszedł na łatwiznę i rzeczywiście bardzo dokładnie je opisał. Wykreowany przez niego świat, w którym wszystko jest na sprzedaż był przerażający w swojej realności.
Niemniej jednak rozdziały w całości poświęcone głównemu bohaterowi miały już zupełnie inną dynamikę – akcja w nich toczyła się bardzo powoli i przez ponad połowę lektury można było zapoznać się z dokładnym planem jego dnia, co niestety początkowo kręciło się w większości wokół pijackich wypraw i ekscesów Thomasa. Dopiero pod koniec wszystko nabrało rumieńców, a akcja toczyła się prawie jak w najnowszej części Jamesa Bonda.

Z racji tego, że jestem 100% babą to polubienie męskich postaci w czytanych lekturach raczej przychodzi mi z łatwością, ale w „Wykolejonym” ogromną trudność sprawiało mi obdarzenie głównego bohatera, chociaż odrobinką sympatii. Ravn był dla mnie egocentrykiem, który zupełnie gdzieś miał wszystkich swoich najbliższych. Można zrozumieć, że przeżył tragedię, że był załamany, ale w paru miejscach miałach ochotę „wysadzić” go z książki i mocno nim potrząsnąć! Na szczęście pod koniec już trochę się poprawił, co wydaje się być dobrym znakiem przed lekturą drugiego tomu serii.

Podobało mi się natomiast to, że Michael Katz Krefeld zdecydował się na prowadzenie akcji na trzech płaszczyznach – dalszej przeszłości, niedawnej przeszłości i teraźniejszości – i jednocześnie mimo narracji w trzeciej osobie poznawało się trzy postacie – mordercę, Maszę oraz naszego głównego bohatera. Szczególnie interesujące okazały się te rozdziały, których akcji działa się najdawniej i dotyczyła właśnie mordercy. Czytelnik mógł zobaczyć jak „rodziło” się jego wynaturzenie, jak zaczynała kiełkować w nim zabójcza natura. Ubolewałam jedynie nad tym, że ten konkretny wątek nie został opisany bardziej szczegółowo. Mamy tutaj mordercę – jeszcze jako małego chłopca oraz już w pełni „ukształtowanego” na maszynkę do zabijania, nic więcej, żadnego „pomiędzy”.

Sam warsztat autora jak najbardziej zasługuję na pochwałę. Język jest bardzo prosty i przejrzysty w odbiorze, co ułatwiało szybkie zapoznanie się z lekturą. W tym konkretnym punkcie nie mogę mieć naprawdę żadnego ale.

Wątpliwości mogę mieć za to do zakończenia, które mocno mnie rozczarowało. W moim odczuciu było zbyt przesadzone, a przez to miałam wrażenie, że cała książka wydała mi się lekko oderwana od rzeczywistości. Szkoda, bo sam pomysł na zajęcie się prostytucją i handlem ludźmi uważam za bardzo dobry wybór.

Reasumując, „Wykolejony” jest kryminałem, który można uznać za dobry, ale na pewno nie za wybitny. Poruszone w książce kwestie prostytucji i handlu ludźmi zostały bardzo szczegółowo opracowane i to się ceni. Niemniej jednak zabrakło mi tutaj większej dynamiki, a przede wszystkim dobrze wykreowanego głównego bohatera, który byłby idealnym spoiwem całej historii. Thomas "Ravn" Ravnsholdt raz był tytułowym Wykolejonym, aby pod koniec stać się ciutnie nowym Jamesem Bondem, nie było żadnego pomiędzy – albo czarne albo białe. Rozczarowało mnie również zakończenie, które w moim odczuciu było zdecydowanie przerysowane i przejaskrawione.

Recenzja pojawiła/pojawi się na www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com


W sumie sama nie wiem jak do tego doszło, ale „Wykolejony” był dopiero pierwszym kryminałem, z którym zapoznałam się z w nowym, 2016 roku. Nieprawdopodobne? A jednak! Zanim usiadłam do tej książki już trochę się o niej naczytałam i przyznam się szczerze, że miałam co do niej duże wymagania… i chyba to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Opinia pojawiła/pojawi się na www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

Temat Żołnierzy Wyklętych ostatnimi czasy jest bardzo nagłaśniany. W tej kwestii można usłyszeć dwa głosy – jeden mówiący o żołnierzach antykomunistycznego podziemia niepodległościowego jak o bohaterów; drugi głośno przekonujący o tym, że byli oni zwyczajnumi bandytami. Nie będę przytaczać teraz argumentów zwolenników zarówno jednej jak i drugiej strony. Dla mnie Żołnierze Wyklęci są ikonami walki o wolną, niepodległą żadnemu innemu państwu Polskę… dla mnie są bohaterami.

Książka pani Joanny to zbiór trzydziestu dwóch historii wojowników, którzy walczyli za wolną Polskę i udzielali się w oddziałach konspiracyjnych. Kiedy Sowieci „wyzwolili” nasz kraj potyczka zaczęła się od nowa. Większość żołnierzy, nie mając możliwości utworzenia prawdziwej, polskiej armii, niepodległej obcym rządom, wybrała partyzanckie życie. Jednak nie tylko mężczyźni byli w stanie porzucić wszystko i rozpocząć leśną egzystencje, również kobiety zostawiały rodziny, dom, prace, aby pomagać w walce o suwerenność swojego kraju. W lekturze „Żołnierzy Wyklętych. Niezłomnych bohaterów” przybliżony został życiorys jednej z tych kobiet – Inki.

Zasiadając do lektury trochę obawiałam się, że autorka, podobnie jak Szymon Nowak w „Dziewczynach Wyklętych”, posunie się do sfabularyzowania swojej książki. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Pani Joanna postawiła na autentyczność, nie próbowała historii tak wspaniałych ludzi zniszczyć tworząc z nich jakieś ckliwe powiastki. Czytelnik znajdzie na stronach „Żołnierzy Wyklętych. Niezłomnych bohaterów” wiele cytatów – nie tylko słowa samych bohaterów, ale również świadków tamtych wydarzeń - co tylko jeszcze bardziej daje poczucie rzetelności. Niemniej jednak nie podobało mi się to, że wszystkie źródła zostały podane dopiero na samym końcu. To chyba jakieś moje „zboczenie” ale zdecydowanie bardziej wolę, jak w takich publikacjach przypisy są dodawane „na świeżo”, czyli zaraz na dole.

Kolejną kwestią, która niestety nie przypadła mi do gustu była mnogość postaci. Historie trzydziestu dwóch osób umieszczone na niespełna pięciuset stronach z pewnością nie mówią nam za dużo o samych bohaterach. Na każdego z wymienionych żołnierzy przypada raptem piętnaście - dwadzieścia stron, a jak do tego dojdą jeszcze zdjęcia czy skany jakiś dokumentów to sam życiorys wypada bardzo ubogo. Z jednej strony rozumiem, że autorce mógł sprawić trudność wybór „najważniejszych/najciekawszych/najbardziej zasługujących na wyróżnienie” postaci, ale z drugiej strony zbicie wszystkich historii w jeden zbiór zaledwie uszczypnęło cały temat. Ja wychodzę z założenia, że lepiej pójść na jakość niż na ilość – zająć się szczegółowo mniejszą ilością żołnierzy, ale za to przedstawić ich bogaty życiorys; niż do książki włożyć kilkadziesiąt historii, ale każdą z nich przedstawić bardzo pobieżnie.

Cieszy mnie z kolei fakt, że Żołnierze Wyklęci mogą w końcu zająć miejsce w historii Polski, które przecież tak im się należy. Czytając jak Sowieci chcieli całkowicie wymazać ich z pamięci rodaków, jak manipulowali opinią publiczną, do jakiej propagandy się uciekali i co gorsza jak byli pozbawieni jakiegokolwiek szacunku do zmarłego włos jeżył mi się na całym ciele, w gardle rosła wielka gula i z trudem powstrzymywałam swoje emocje. Nawet nie wiem, jakich słów mogłabym użyć, żeby zobrazować swoje odczucia – to było coś niewyobrażalnie strasznego. Na szczęście Polska upomniała się o swoich bohaterów i teraz można czytać o nich książki, słuchać wykładów, oglądać filmy; z czego ja osobiście niezwykle się cieszę.

Styl, którym posługuje się autorka jest bardzo prosty i przystępny, co tylko ułatwia szybkie zapoznawanie się z lekturą. Czasem przesadny patos jest naprawdę zbędny i „Żołnierze Wyklęci. Niezłomni bohaterowie” są tego najlepszym przykładem.

No i jestem trochę w kropce. Książka należy do dobrych biografii, ale do naprawdę wybitnych jeszcze sporo jej brakuje. Żałuję, że w jednym zbiorze znalazło się aż tyle życiorysów na raz. Z pewnością mniejsza ich ilość pozwoliłaby na dokładniejsze przyjrzenie się poszczególnym bohaterom. Niemniej jednak nie odradzam lektury. Uważam, że jest dobrym wstępem do zapoznania się z tematem Żołnierzy Wyklętych, a z racji bardzo przystępnego języka mogłaby być nawet wykorzystana do kształcenia młodzieży. Wiem, że ja na tej publikacji nie zakończę i dalej będę szukała książek właśnie o tej tematyce.

Opinia pojawiła/pojawi się na www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

Temat Żołnierzy Wyklętych ostatnimi czasy jest bardzo nagłaśniany. W tej kwestii można usłyszeć dwa głosy – jeden mówiący o żołnierzach antykomunistycznego podziemia niepodległościowego jak o bohaterów; drugi głośno przekonujący o tym, że byli oni zwyczajnumi bandytami. Nie będę przytaczać teraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja pojawiła/pojawi się na www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

Po serii dobrych, ale dosyć ciężkich w odbiorze lektur postanowiłam się ciutkę zrelaksować i przeczytać coś lekkiego, przyjemnego i łatwego w odbiorze - ot, naszła mnie ochota na jakieś miłe czytadło. Kiedy wybierałam coś odpowiedniego z domowej biblioteczki mój wzrok padł na książkę Elizabeth Ross „Belle époque” i wszystko było już jasne – to miała być moja lektura na reset.

Autorka nie ukrywa, że podczas pisania swojej książki inspirowała się opowiadaniem Émile Zoli "Les Repourssoirs". Akcja „Belle époque” rozgrywa się w Paryżu u schyłku XIX wieku. Maude Pichon, dowiadując się, że ojciec chce ją wydać za mąż za podstarzałego sąsiada postanawia wziąć życie w swoje ręce! Uciekając z rodzinnej wioski do Paryża ma nadzieję, że w końcu zacznie żyć tak jak zawsze chciała… tymczasem rzeczywistość okazuje się być bardzo brutalna. Nienależąca do ślicznotek oraz niemająca konkretnego fachu w rękach Maude ma twardy orzech do zgryzienia – z odnalezieniem dobrze płatnej pracy ciężko, a paryskie życie kosztuje bardzo dużo. Zdesperowana postanawia skorzystać z dosyć osobliwego ogłoszenia, a nowe zatrudnienie wywraca cały jej świat do góry nogami.

Przy lekturze „Belle époque” miałam się po prostu odprężyć. Potrzebowałam lektury niewymagającej i muszę się przyznać, że ta rzeczywiście taka była. Przeleciałam przez nią dosyć szybko i jakoś głęboko jej nie analizowałam, jednak nie mogę powiedzieć, że książka była dla mnie samą przyjemnością.

Akcja toczyła się bardzo powoli, na dobrą sprawę nie działo się nic godnego uwagi, a przedstawiony w książce obraz Paryża w epoce belle époque wydawał mi się być potraktowany bardzo po łebkach. Jakby tego było mało lektura jest strasznie przewidywalna i banalna. Jedyną rzeczą, która mi się podobała był nienachlany wątek prawie miłosny. Czemu napisałam „prawie”, ponieważ nie jest to dosłownie powiedziane i w sumie przez większą część powieści czytelnik może jedynie przypuszczać jego obecność.

Jaka jest nasza Maude Pichon? Jednym słowem – koszmarna! Boże co to za dziewuszysko! Egocentryczka, zazdrośnica, mściwa materialistka. Naprawdę! Ile ja się nairytowałam czytając jej szczeniackie rozważania - wszystko jej nie pasowało i ciągle miała do wszystkiego jakieś ale. Z pewnością nie będzie moją ulubioną żeńską postacią.

O ile mogłam mieć wątpliwości co do przedstawienia Paryża o tyle Maude wydaje się być ucieleśnieniem wszystkich poglądów ówczesnej „nowoczesnej” ery – pozbawiona jakiś większych wartości „sprzedaje” samą siebie, chociaż gdzieś tam w głębi jeszcze tli się trochę przyzwoitości.

Muszę się przyznać, ze w ogóle miałam problem z polubieniem jakiejkolwiek wykreowanej przez Elizabeth Ross postaci. Oprócz Isabell wszyscy wydawali mi się strasznie płytcy i nieciekawi.

Wspomnę jeszcze słówko o języku. Autorka używa bardzo prostego warsztatu, ale w niektórych momentach chciała urozmaicić to wstawkami w języku francuskim.
Wszystko ładnie pięknie, ale było to troszeczkę rozpraszające, biorąc pod uwagę fakt, że nierzadko można było się spotkać z bardzo współczesnymi rozmowami. Jedyny plus jest taki, że wydawca zadbał o tłumaczenia wyrażeń w języku obcym.

Samo zakończenie jest… złe. Niczym nie zaskakuje, niczym nie dziwi i niestety niczym nie zachwyca. Ot, takie samo jak tysiąc innych.

Reasumując, mimo tego, że „Belle époque” to książka lekka, jest pełna wad, miejscami nawet niedopracowana. Zapomnę o niej równie szybko jak przez nią przebrnęłam.

Recenzja pojawiła/pojawi się na www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

Po serii dobrych, ale dosyć ciężkich w odbiorze lektur postanowiłam się ciutkę zrelaksować i przeczytać coś lekkiego, przyjemnego i łatwego w odbiorze - ot, naszła mnie ochota na jakieś miłe czytadło. Kiedy wybierałam coś odpowiedniego z domowej biblioteczki mój wzrok padł na książkę Elizabeth Ross...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

Chyba nie ma pomiędzy nami osoby, która chociaż raz nie słyszałaby o Witoldzie Pileckim. Moja wiedza o rotmistrzu opierała się przede wszystkim na suchych faktach, więc z ogromną ciekawością przystąpiłam do zapoznania się z książką Adama Cyry „Rotmistrz Pilecki. Ochotnik do Auschwitz”.

Witold Pilecki urodził się 13 maja 1901 roku w Ołońcu. Był rotmistrzem kawalerii Wojska Polskiego, współzałożycielem Tajnej Armii Polskiej, żołnierzem Armii Krajowej oraz dobrowolny więźniem obozu koncentracyjnego Auschwitz. Po ucieczce z Oświęcimia brał udział w Powstaniu Warszawskim. W latach 1944–1945 przebywał w niewoli niemieckiej w stalagu 344 Lamsdorf. Po wyzwoleniu obozu Murnau Witold Pilecki otrzymał przydział do 2 Korpusu Polskiego generała Władysława Andersa. Powrót do Polski nie był dla rotmistrza szczęśliwy. Witold Pilecki został aresztowany 8 maja 1947 pod zarzutem szpiegostwa dla obcego mocarstwa. Niespełna rok później, po pokazowym śledztwie, rotmistrza skazano na karę śmierci. Wyrok został wykonany 25 maja 1948 roku w mokotowskim więzieniu. Witold Pilecki miał 47 lat.

Książka Adama Cyry na dobrą sprawę składa się z dwóch części – biografii oraz ponad 160-stronnicowego Raportu rotmistrza Witolda Pileckiego z 1945 roku.
Nie jestem wielką zwolenniczką bibliografii, ale muszę przyznać, że dawno nie miałam okazji przeczytać tak dobrze opracowanego materiału. Autor nie starał się na siłę wchodzić w postać rotmistrza i przypuszczać jak czuł czy zachowywał się w danej sytuacji – tutaj nie ma gdybania, wszystko oparte jest na rzetelnych dokumentach, a w głównej mierze na zapiskach samego rotmistrza. Nie spotkamy się tutaj z fabularyzowaniem i chwała autorowi za to. Mamy za to kawał świetnej publikacji, z której śmiało można byłoby zrobić materiał do nauki w szkołach.

O ile już podczas zapoznawania się z częścią bibliograficzną książki trudno było trzymać emocje na wodzy, o tyle czytanie Raportu rotmistrza Witolda Pileckiego z 1945 roku było już prawdziwą przeprawą przez cały wachlarz przeżyć. Z pewnością raport daleki jest od suchego sprawozdania. Czytając kolejne kartki miejscami z ogromną trudnością powstrzymywałam łzy i miałam wrażenie, że to nie mogło się zdarzyć naprawdę – przecież człowiekiem nie może być aż taką bestią… ale jak wszyscy doskonale wiemy to nie żaden fikcyjny obraz, to prawda… straszna, przygnębiająca, makabryczna, ale nadal prawda. Zapoznając się z lekturą nie sposób nie oddać się dłużej refleksji. Przyznam się szczerze, że czytając książkę sama miałam sobie za złe, że czasem z jakieś błahostki robię problem na miarę ogromnej katastrofy. Takie publikacje, z pewnością pozwalają nam, żyjącym teraz, docenić to, co mamy i bardziej szanować takie wartości jak Ojczyzna, wolność… życie.

Cieszy fakt, że wreszcie historia nie jest zakłamywana, a wszyscy mogą poznać postać Witolda Pileckiego. Był wielkim, odważnym człowiekiem, dla którego sentencja „Bóg, honor, ojczyzna” była całym życiem.

Straszne za to jest to, że Sowietom nie wystarczyło zabicie rotmistrza. Oni chcieli czegoś więcej – chcieli Go oczernić, zhańbić, obedrzeć z godności – jakby pozbawienie życia miałoby być zbyt niską karą. Oficjalne oczyszczenie Witolda Pileckiego ze wszystkich postawionych zarzutów nastąpiło dopiero w 1990 roku – 42 lata po Jego śmierci!

Jedynym minusem książki są przypisy, które autor umieścił na końcu każdego rozdziału. Czasem na jeden stronie potrafiłoby być ich kilka i za każdym razem trzeba było skakać, aby dowiedzieć się o co dokładnie chodzi.

„Rotmistrz Pilecki. Ochotnik do Auschwitz” to najrzetelniejsza bibliografia, z którą do tej pory się spotkałam. Mocna, napisana bardzo dobrym stylem i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Uzupełnienie pozycji o Raport Witolda Pileckiego z 1945 roku nadał całej publikacji jeszcze bardziej wyrazistego kształtu. Opis oświęcimskiego obozu widziany oczami rotmistrza daleki jest od suchego, pozbawionego emocji sprawozdania. Podczas czytania całej książki nie sposób nie oddać się dłużej refleksji i trzymać emocje na wodzy. Tytuł obowiązkowy dla każdego!

Recenzja pojawiła/pojawi się na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

Chyba nie ma pomiędzy nami osoby, która chociaż raz nie słyszałaby o Witoldzie Pileckim. Moja wiedza o rotmistrzu opierała się przede wszystkim na suchych faktach, więc z ogromną ciekawością przystąpiłam do zapoznania się z książką Adama Cyry „Rotmistrz Pilecki. Ochotnik do Auschwitz”.

Witold...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja będzie/jest dostępna na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

Zgodnie ze swoją obietnicą powoli nadrabiam wszystkie klasyki, zarówno literatury polskiej jak i zagranicznej, które posiadam w swojej domowej biblioteczce. Na początku postanowiłam zmierzyć się z całym Sienkiewiczem. Po świetnej Trylogii przyszedł czas na jedną z nielicznych w dorobku autora, powieści obyczajowych – „Rodzinę Połanieckich”.

Jak już zdążyłam napomknąć „Rodzina Połanieckich” to jedna z niewielu utworów obyczajowych napisanych przez Henryka Sienkiewicza. Autor, który jest przede wszystkim utożsamiany z powieściami historycznymi, pokazuje nam się tutaj od troszkę innej strony jednocześnie obrazując nam realia współczesnych dla siebie czasów.

Stanisław Połaniecki, właściciel domu towarowego w Warszawie, przyjeżdża do Krzemiania, aby upomnieć się o należną sobie kwotę. Okazuje się jednak, że właściciel Krzemienia – pan Pławicki, ma więcej długów niż pieniędzy. Jednocześnie Stach poznaje córkę dłużnika – pannę Marynie, do której od razu czuje sympatię. Niestety kłótnia z Pławickim rozpoczyna cały szereg zdarzeń, które doprowadzają do znacznego oziębienia stosunków między panem Połanieckim a Marynią. Niemniej, życie jest pełnie niespodzianek i losy tej dwójki znów się krzyżują.

Fabuła „Rodziny Połanieckich” osadzona jest w końcówce XIX wieku. Oczywiście głównym wątkiem jest tutaj miłosna historia dwójki głównych bohaterów – Stacha oraz Maryni. Jednak oprócz miłości w książce znajdziemy intrygi, zdrady i codzienne życie elit współczesnego świata. Podczas zapoznawania się z poszczególnymi zdarzeniami można było znaleźć parę ekscytujących momentów, niemniej jednak zdarzały się również takie, które mnie nużyły i z niecierpliwością czekałam na ich koniec.

Miejscami miałam wrażenie, że mało jest rodziny Połanieckich w „Rodzinie Połanieckich”. Sienkiewicz stworzył cały wachlarz postaci oraz wątków, które odwracały uwagę od głównych bohaterów. Nie można, co prawda zarzucić, że losy innych postaci pojawiały się niewiadomo skąd i kończyły w dziwnych momentach – wszystkie zostały poprowadzone od początku do końca, uważam jednak, że połowa z nich była zbędna i na dobrą sprawę nie wnosiła nic do lektury.

Sam Stanisław Połaniecki w ogóle nie przypomina sienkiewiczowskich, wyidealizowanych postaci takich jak Jan Skrzetuski czy Michał Wołodyjowski. Trochę narwany, inteligentny, mający własne przekonania i wartości, którym jest wierny. Ku mojej ogromnej radości autor nie bał się tchnąć w Stacha trochę wątpliwości, trochę pożądania niekoniecznie względem własnej żony i charakteru – to sprawiło, że pan Połaniecki wydawał się być bardziej … ludzki, realniejszy niż bohaterowie bez żadnej skazy. Co prawda potem się zmienił, ale w głównym rozrachunku nie wypada źle.

Niestety sytuacja ta nie miała już miejsca u Maryni. Dziewczyna jest prawda, sprawiedliwa, wrażliwa, piękna… i tak dalej, i tym podobne. Miejscami jej naiwność mnie porażała i doprowadzała do szału. Samo jej poczucie obowiązku, chociaż będące na porządku dziennym w tamtym okresie, niemiłosiernie mnie irytowało.

Ogólnie jakoś nie mogłam zapałać sympatią do żadnej kobiety w „Rodzinie Połanieckich”… a pani Broniczowa – o matuchno, co to za paskudne babsko! No tak jak mnie ona irytowała, to już mnie dawno nikt nie irytował! Najchętniej wręczyłabym jej bilet na samotny rejs dookoła świata trwający do czasów ostatecznych i o całą wieczność dłużej!

Teraz wypadałoby szepnąć słówko o języku. Przy okazji recenzji Trylogii zwróciłam uwagę na trudności, jakie sprawiały mi początki zapoznawania się ze stylem Sienkiewicza. Na szczęście tutaj nic takiego nie miało miejsca. Język wydała mi bardzo przystępny, a bogate i wyczerpujące opisy pozwalały mi stać się niemal naocznym świadkiem całej historii.

Książki ze Złotej Serii mają niestety w sobie jedną wadę – wydawca chyba zupełnie nie pomyślał o większej interlinii! Drobny druczek w połączeniu z niewielkimi odstępami pomiędzy linijkami, były dla moich oczu prawdziwą męczarnią. Na szczęście tym razem nie zabrakło tłumaczeń słów zapożyczonych z innych języków, więc to można zapisać na plus.

Reasumując, „Rodzina Połanieckich” nie jest złą książką. Umiejętność wnikliwego przedstawienia bohaterów przez Henryka Sienkiewicza naprawdę przypadła mi do gustu, chociaż same postaci jakoś nie zdołały zawładnąć moim czytelniczym sercem. Przy lekturze spędziłam kilka miłych chwil, jednak wolę autora w historycznym wydaniu.

Recenzja będzie/jest dostępna na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

Zgodnie ze swoją obietnicą powoli nadrabiam wszystkie klasyki, zarówno literatury polskiej jak i zagranicznej, które posiadam w swojej domowej biblioteczce. Na początku postanowiłam zmierzyć się z całym Sienkiewiczem. Po świetnej Trylogii przyszedł czas na jedną z nielicznych w dorobku autora,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pojawiła się/pojawi na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

„Delirium. Opowiadania” to bonus dołączony do serii Delirium Lauren Oliver. Po trzech świetnych częściach cyklu do tej ostatniej książki podchodziłam z niemałym smutkiem, wszakże moja przygoda z Leną, Aleksem i Julianem dobiegała końca. Polubiłam ich, a teraz nastał czas pożegnań. Niemniej zaczęłam czytać i wicie co? Jestem w kropce. Totalnej, wielkiej kropce!
„Delirium. Opowiadania”, jak sam tytuł pozwala przypuszczać, to zbiór czterech opowiadań. Każde z nich przedstawia losy innego bohatera. Na łamach tej bardzo krótkiej, liczącej raptem 200 stron książeczki, możemy przeczytać historię Hany, Annabel, Raven oraz Aleksa. Każdą z tych postaci można było można było mniej lub bardziej poznać w poprzednich częściach serii. Jednak autorka zdecydowała się, że to właśnie oni będą grać w ostatnim tomie pierwsze skrzypce.
Po lekturze tego zbioru mam bardzo mieszane uczucia. O ile trzy wcześniejsze książki mnie oczarowały i z ogromnym zainteresowaniem przerzucałam kolejne kartki, o tyle podczas czytania „Delirium.Opowidania” trochę się wynudziłam. Miałam wrażenie, że cała ta książka została napisana trochę na siłę – ponieważ pozostałe części cieszą się dużą popularnością to warto iść za ciosem i dodać taki mały bonus.
Sam dobór bohaterów, moim zdaniem, też nie był najtrafniejszy. Zapytacie dlaczego? Otóż zacznę od początku – historia Hany. Na dobrą sprawę, wystarczyło dodać jakieś 20-30 stron do „Requiem” i zawrzeć to, na co zdecydowała się autorka w „Delirium.Opowiadania”. Kolejna bohaterka – Annabel. Jej życiorys wydawał się być naprawdę bardzo ciekawy, niestety został potraktowany trochę po macoszemu. Te najbardziej intrygujące wątki zostały niestety pominięte i bardzo nad tym faktem ubolewam! Najciekawszym rozdziałem książki był ten, który dotyczył Raven. Cieszę się, że mogłam ją bliżej poznać i bardzo żałuję, że kwestia poruszona w lekturze, nie została jakoś zaznaczona w poprzedniej części. No i został nam Alex. W sumie jego wątek też jakoś wybitnie mnie =nie zaciekawił i podejrzewam, ze gdyby zamiast niego w zbiorze pojawiłby się Julian, byłabym bardziej usatysfakcjonowana.
Jedno się jednak nie zmieniło, mianowicie styl autorki. Język to z pewnością najjaśniejszy element nie tylko tej lektury, ale również całej serii. Z jednej strony prosty, ale z drugiej pełny elegancji. Klarowny, ale na tyle barwny, że może oczarować.
„Delirium. Opowiadania” nie jest złym zbiorem, ale z drugiej strony ani mnie nie zaciekawił, ani nie wywarł na mnie jakiegoś ogromnego wrażenia. Poruszane przez autorkę wątki poszczególnych bohaterów, z wyjątkiem historii Raven, sprawiały niestety wrażenie niedopracowanych. Co prawda warsztat Lauren Olivier nadal jest bardzo dobry, ale niestety ten bonus, w porównaniu z poprzednimi tomami serii, wypada słabiej.

Recenzja pojawiła się/pojawi na stronie www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

„Delirium. Opowiadania” to bonus dołączony do serii Delirium Lauren Oliver. Po trzech świetnych częściach cyklu do tej ostatniej książki podchodziłam z niemałym smutkiem, wszakże moja przygoda z Leną, Aleksem i Julianem dobiegała końca. Polubiłam ich, a teraz nastał czas pożegnań. Niemniej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pojawiła/pojawi się na www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

Jako, że wszystko co dobre zawsze się kończy, również moja przygoda z cyklem
Delirium powoli zmierza ku zakończeniu. Po dwóch świetnych częściach przyszedł czas na zapoznanie się z trzecim tomem, czyli „Requiem”. Jak tym razem wypadła pozycja spod „pióra” Lauren Olivier? Dowiecie się oczywiście z recenzji. Od razu zaznaczam, że w mojej opinii mogą pojawić się spojlery.
Lena nadal nie może uwierzyć w to, co się stało! Alex, jej Alex, którego już dawno pochowała znowu tu był. Niemniej jednak wszystkie wydarzenia, które miały miejsce w ostatnich miesiącach odbiły na nich swoje piętno. Mimo, że fizycznie byli tak blisko, żadne nie przypominało już siebie z przed tygodni. Zmienili się, przeżyli własne tragedie i teraz pomiędzy nimi „wyrósł” mur, który bardzo trudno zburzyć. Na dodatek jest również Julian. Życie całej trójki mocno się komplikuje, a tymczasem okazuje się, że Głusza nie jest już tak bezpieczna jak dawniej… wielka wojna wisi w powietrzu.
W „Requiem” narracja prowadzona jest przed dwie osoby – Lenę oraz Hanę. Bardzo cieszę się, że autorka zdecydowała się zaprezentować w tej części historię Hany. W „Delirium” była bardzo ciekawie wykreowaną postacią i żałowałam, że w drugim tomie pojawiła się jedynie w przemyśleniach głównej bohaterki. Po zapoznaniu się z lekturą kończącą trylogię nadal podtrzymuję swoje zdanie, że Hana jest postacią bardzo interesującą i wartą poświęcenia jej czasu. W ogóle, odnosząc się do całej serii, muszę przyznać, że Pani Oliver udało się stworzyć naprawdę dobrych bohaterów – każdy miał w sobie coś niepowtarzalnego, coś co wyróżniało go z tłumu. Bardzo często zapoznając się z jakąś książką mam wrażenie, że autor po macoszemu zajmuje się swoimi postaciami, tutaj z pewnością nie można tego zarzucić autorce!
Podobnie jak w drugim tomie również i w trzecim nie można narzekać na brak nudy. Oba wątki, zarówno Leny jak i Hany, prowadzone są bardzo dynamicznie i sprawnie. Poza tym mam wrażenie, że każdy, nawet tak wybredny czytelnik jak ja, znajdzie tutaj coś dla siebie. Mamy akcje, mamy konflikt, mamy sekrety, mamy miłość, mamy zazdrość. Naprawdę do wyboru do koloru!
Za pewne się powtórzę, ale nadal jestem wręcz oczarowana stylem jaki zaserwowała mi Lauren Olivier. Jest naprawdę fantastyczny! Wspaniały! Taki prosty w odbiorze, a jednocześnie tak wyjątkowy! Taki przejrzysty, a tak barwny, że całą książkę czyta się bardzo szybko i co najważniejsze z ogromną przyjemnością!
Reasumując – ja jestem na tak! Zapoznając się z „Requiem” znów dałam się zabrać w świat, gdzie miłość jest zakazana. Świetny styl autorki oraz bardzo dobrze wykreowani bohaterowie tylko ułatwili mi moja podróż w stworzoną przez Lauren Oliver rzeczywistość. Do przeczytania został mi już jedynie mały bonus w postaci zbioru opowiadań i wiecie co Wam powiem? Smutno mi z tego powodu, że już tylko jednak książka cyklu przede mną.

Recenzja pojawiła/pojawi się na www.kreatywna-alternatywa.blogspot.com

Jako, że wszystko co dobre zawsze się kończy, również moja przygoda z cyklem
Delirium powoli zmierza ku zakończeniu. Po dwóch świetnych częściach przyszedł czas na zapoznanie się z trzecim tomem, czyli „Requiem”. Jak tym razem wypadła pozycja spod „pióra” Lauren Olivier? Dowiecie się oczywiście z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to