-
ArtykułySpecjalnie dla pisarzy ta księgarnia otwiera się już o 5 rano. Dobry pomysł?Anna Sierant59
-
ArtykułyKeith Richards, „Życie”: wyznanie człowieka, który niczego sobie nie odmawiałLukasz Kaminski2
-
ArtykułySzczepan Twardoch pisze do prezydenta. Olga Tokarczuk wśród sygnatariuszyKonrad Wrzesiński26
-
ArtykułySkandynawski kryminał trzyma się solidnie. Michael Katz Krefeld o „Wykolejonym”Ewa Cieślik2
Biblioteczka
2024-04-07
2024-04-03
Wenecja to miejsce tak klimatyczne, że niemal samo prosi się, aby umieścić je w książce o charakterze kryminalnym. Te wszystkie stare budynki i niezliczone kanały mają niesamowitą duszę.
I nie trzeba tego sprawdzać osobiście, bo wystarczy pooglądać zdjęcia czy filmy, by wyobraźnia pracowała na wysokich obrotach. I jak na złość, niesamowicie rzadko trafia mi się powieść z Wenecją w tle. Na szczęście ostatnio los się do mnie uśmiechnął, bo postawił na mej drodze „Cmentarz w Wenecji” Matteo Strukul.
Canaletto, a właściwie Giovanni Antonio Canal, to główny bohater, który niespodziewanie dostaje zlecenie śledzenia pewnego mężczyzny. Nie zna jego tożsamości, tak samo jak czytelnik i jako amator nie czuje się z tym dobrze. Mało tego, nie może odmówić. Kiedy więc rozpoczyna swoją misję, nie spodziewa się, co go czeka ani co odkryje. Nieświadomie brnie w niebezpieczeństwo, narażając nie tylko siebie.
„Cmentarz w Wenecji” to książka, która do łatwych nie należy. Jeśli ktoś spodziewa się wartkiej akcji, może się niemiło rozczarować. Przede wszystkim przez detale, które pojawiają się już od pierwszych stron. Opis miejsc, kwestii malarskich czy sytuacji. Nie sposób uciec również od nazw tytułów i nazwisk, które pojawiają się dość często. Najprościej mówiąc, to taka lektura szkolna z dawnych lat – książka stawiająca opór. Z czasem człowiek się przyzwyczaja i jest bezboleśnie, ale nie jest to coś, przez co się pędzi.
Porównanie do lektury szkolnej odnosi się również stricte do samego stylu autora. „Cmentarz w Wenecji” to jeden wielki drobiazgowy opis, okraszony nieco wyniosłymi dialogami. Nie są to słowa obce, ale na co dzień nie konstruujemy zdań w taki sposób, jak czynią to bohaterowie. Oczywiście mam na uwadze, że w dużej mierze jest to kwestia czasów, bo akcja dzieje się w XVIII-wiecznej Wenecji. Nie zmienia to jednak faktu, że w naturalny sposób ma to wpływ na odbiór treści.
Jednak, aby zamieszać jeszcze bardziej, zdradzę, iż autor pokusił się o wplecenie w fabułę wątków pobocznych, takich jak na przykład historia Szabetaja Cewi, który ogłosił się mesjaszem. Nie on jest jednak najważniejszy, a Żydzi mieszkający obok Wenecjan. To oni odgrywają tutaj znaczącą rolę i to oni od początku oskarżani są o najgorsze. Czy słusznie? Tego nie zdradzę. Fakty są jednak takie, że mieszkają w izolacji, płacą niebotyczne czynsze i posiadają wiele ograniczeń. Powodów do złości nie brakuje. I muszę powiedzieć, że wątek ten bardzo mnie zaskoczył. Niewinne zlecenie głównego bohatera stopniowo zataczało coraz większe kręgi, ujawniając mroczną stronę mieszkańców.
Ale najlepsze w tym wszystkim jest to, że książka mi się podobała! Nie przeszkadzały mi opisy, nazwiska, detale ani nijakość głównego bohatera, który według mnie był równie barwny, co biała kartka papieru. Za każdym razem, kiedy robiłam sobie przerwę w czytaniu, moje myśli mimowolnie wracały do Wenecji, która skrywała nie tylko sekrety, ale również poważne problemy. I choć wydaje mi się, że autor chciał złapać wiele srok za ogon, próbując skupić się na wszystkim naraz, to mimo wszystko wyszło mu to całkiem zgrabnie. Niejako rozgościłam się w jego wizji i z ciekawością obserwowałam, co będzie się działo.
Ten historyczno-przygodowy kryminał to kawał drobiazgowo rozbudowanego świata, który mógłby mieć bardzo ciekawą ekranizację… Stare miasto, architektura, nietuzinkowi mieszkańcy, rozpusta, a wszystkiemu przygląda się niejeden łotr, który zgrabnie umyka od niechcianych spojrzeń. Polecam, ale ostrzegam, że nad tą książką trzeba się skupić, aby przeczytać ze zrozumieniem. Ale warto.
Wenecja to miejsce tak klimatyczne, że niemal samo prosi się, aby umieścić je w książce o charakterze kryminalnym. Te wszystkie stare budynki i niezliczone kanały mają niesamowitą duszę.
I nie trzeba tego sprawdzać osobiście, bo wystarczy pooglądać zdjęcia czy filmy, by wyobraźnia pracowała na wysokich obrotach. I jak na złość, niesamowicie rzadko trafia mi się powieść z...
2024-02-23
2024-02-12
„Gogglebox” to program telewizyjny, w którym uczestnicy komentują inne programy telewizyjne. Brzmi trochę bez sensu, ale sama z chęcią oglądam i bardzo dobrze się przy tym bawię. To taka chwila relaksu, która ma wprawić w dobry nastrój.
Ale nie ukrywam, że mam swoich ulubionych komentujących i do jednych z nich zalicza się Izabela Zeiske, autorka książki „Nigdy nie jest za późno na siebie”. Jaka jest Iza? Prawdziwa. Ma dystans. Dlatego też zdecydowałam się na lekturę jej książki. Ciekawa byłam, co chciała przekazać.
W wieku 62 lat Iza przeszła udar. Paradoksalnie wydarzenie to przyniosło coś dobrego, bo kobieta poczuła chrapkę na nowe doświadczenia. Jakby jakaś siła wyższa szepnęła jej na ucho, aby zmieniła swoje dotychczasowe życie. Iza zaczęła kreślić plany i realizować je sukcesywnie, jeden za drugim. Ale jak w tym wszystkim odnalazł się mąż? Czy Zdzisław, domator, powiedział stanowcze: nie?! Czy Iza poczuła się spełniona?
Kiedy sięgałam po tę książkę, spodziewałam się czegoś zupełnie innego. I choć całość liczy sobie lekko ponad 200 stron, to nie potrafiłam czytać ciągiem zbyt długo. Dlaczego? Powodów jest kilka, a jednym z nich jest życie erotyczne głównej bohaterki i autorki zarazem. I nie żeby to był temat, który mnie onieśmiela, ale nie miałam ochoty czytać, co dzieje się w jej sypialni. Wręcz szkoda mi było Zdzisława. Przepraszam, ale nie rozwinę dalej tej myśli.
Następny zarzut to charakter Izy. Przepraszam po raz kolejny, ale nie moja bajka. Ba, teraz wręcz będę odbierać ją zupełnie inaczej! Przedstawiła się bowiem jako nieznosząca sprzeciwu kobieta, która zawsze musi mieć kontrolę, a sprzeciw traktuje jak policzek. Zazdrość? Owszem! Jednocześnie nie rozumiem i podziwiam Zdzisława. Zwłaszcza, że ich osobowości można by porównać do nocy i dnia, a powiedzenie, że przeciwieństwa się przyciągają, w tym wypadku według mnie nie ma prawa zadziałać.
Kolejna sprawa to pióro Izy, którego lekkość i żartobliwość doprowadzała mnie do szału. Ja rozumiem, że książki pisane żartobliwym tonem czyta się szybko i z przyjemnością, ale niekiedy było za mocno. Było mi o tyle ciężej, że znam niektórych bohaterów, a wspominana już kwestia charakteru Izy, dolewała jedynie oliwy do ognia. Najbardziej było mi szkoda męża, bo został opisany trochę jako ofiara losu. Iza wykreowała się na pewnego rodzaju terrorystę, bo narzucała i wymuszała zmiany. Staram się do tego podchodzić z dystansem, bo wiele rzeczy mogło zostać wyolbrzymionych na potrzeby książki, jednak znając nieco sposób bycia Izy, jestem w stanie wyobrazić ją sobie w akcji.
Nie wiem, co mogłabym napisać więcej, bo książka w dużym skrócie opisuje walkę Izy o małżeństwo. Związek, który według mnie sama stłamsiła i który próbowała ożywić w totalnie niewłaściwy sposób. To jak uczyć kogoś pływania poprzez wrzucenie go do wody. I to do takiej głębokiej, w nocy i bez instrukcji. Krótka piłka – wypłyniesz albo utoniesz.
Jedyny – niewielki – plusik, to przesłanie, że trzeba żyć. Że nie warto zamykać się w domu, bo na zewnątrz czekają wspaniałe rzeczy. Ale z kolei nie każdy potrzebuje jechać do Wenecji, by doświadczać nowego. Dla niektórych może to być wyjazd na kajaki albo kurs tańca. Gdyby na tym skupiła się autorka, byłoby okej. Ona jednak uparcie opisywała swoje życie małżeńskie i to w męczący dla mnie sposób. Nie chciałabym spotkać jej na żywo. Ba, na wstępie napisałam, że to jedna z moich ulubionych uczestniczek programu telewizyjnego. Otóż już nie. Niestety, ale Iza zraziła mnie do siebie.
https://naszerecenzje.wordpress.com/
„Gogglebox” to program telewizyjny, w którym uczestnicy komentują inne programy telewizyjne. Brzmi trochę bez sensu, ale sama z chęcią oglądam i bardzo dobrze się przy tym bawię. To taka chwila relaksu, która ma wprawić w dobry nastrój.
Ale nie ukrywam, że mam swoich ulubionych komentujących i do jednych z nich zalicza się Izabela Zeiske, autorka książki „Nigdy nie jest za...
2023-12-20
Czy lubicie antologie? Czy przepadacie za XIX-wieczną Anglią? I czy znane wam jest nazwisko Bridgerton? Jeśli na wszystkie pytania odpowiedź brzmi: tak, mam do zaproponowania książkę, która spełnia wszystkie powyższe kryteria.
„Kronika Towarzyska Lady Whistledown” to 4 niezależne historie, czterech autorek: Julii Quinn, Suzanne Enoch, Karen Hawkins oraz Mii Ryan. Co istotne, powieści niezależne, ale dziejące się w środowisku słynnego i licznego rodzeństwa, które cieszy się dużym szacunkiem. Oczywiście mowa o Bridgertonach.
Myślę, że nie ma sensu, abym kreśliła teraz, na czym dokładnie opiera się każda z historii, bo nie jest tajemnicą, że w każdej z nich chodzi o wątek miłosny. W każdej z powieści jest on i jest również ona. Są motyle w brzuchu i spojrzenia największych plotkar. Jest zatem wszystko to, do czego przyzwyczaiła nas Julia Quinn. Dlatego skupię się stricte na odbiorze. Sama zadam sobie pytania, których odpowiedzi według mnie mogą was zainteresować. Gotowi?
Czy coś łączy wszystkie historie?
Teatr i spotkania towarzyskie. Muszę przyznać, że to był bardzo przyjemny zabieg, by wszystkich bohaterów skupić w jednym miejscu i tym samym czytać o nich z różnych perspektyw. Tylko czekałam, kiedy pojawi się tajemniczy mężczyzna i kim będzie. Albo jak do znanych mi bohaterów odniesie się kolejna autorka, bo takie zabiegi również się zdarzały. Na plus.
Jak wypadła krótka forma?
Pozytywnie. Wydawało mi się, że autorki nie zdołają jakoś specjalnie zbudować napięcia i wkręcić mnie w swoje wizje, ale zostałam pozytywnie zaskoczona. W każdej historii było coś innego i każda była na swój sposób wyjątkowa – mam tu na myśli bohaterów, a właściwie bohaterki, bo to głównie im zaglądałam przez ramię. Wracając jednak do długości formy, jest ona świetnym zabiegiem, aby pochłonąć po jednej opowieści przed snem, a potem z uśmiechem przytulić się do poduszki.
Która historia przemówiła do mnie najbardziej?
Zdecydowanie ta od Julii Quinn, ponieważ jej autorka była najbardziej powściągliwa. Pozostałe opowiadania cechowały się dość swobodnym podejściem do tematu, choć to może być kwestia wizji tamtych czasów. Mam w głowie obraz absolutnego stawiania na reputację, a tutaj podejście do niej w trzech historiach niekiedy było dość… nonszalanckie. Owszem, dodawało to smaczku, ale jednocześnie trochę mnie uwierało. Muszę jednak wyraźnie podkreślić, że to moja subiektywna ocena i przypuszczam, iż pozostali czytelnicy mogą się do tej małej pikanterii odnieść bardzo pozytywnie. Czego zresztą bardzo im życzę
Czy polecam?
Zdecydowanie tak. Choć Bridgertonowie nie uznali za stosowne, by pojawić się chociaż na chwilkę, to czas, który spędziłam z lekturą, był odprężający. Treść nie wymagała ode mnie zbyt wiele, ale wcale tego od niej nie oczekiwałam. To miały być lekkie i przyjemne historie i takie właśnie były.
Gdyby Lady Whistledown postanowiła napisać coś jeszcze, z pewnością chciałabym poznać jej przemyślenia. Troszkę stałam się jedną z tych pań w drogich sukniach, bo tak jak one, pokochałam jej pióro. Lekkość, inteligentny dowcip, a także przenikliwość. Postać tajemnicza i szalenie niedoceniona. Ale kto wie, może los szykuje dla niej coś ekstra?!
Czy lubicie antologie? Czy przepadacie za XIX-wieczną Anglią? I czy znane wam jest nazwisko Bridgerton? Jeśli na wszystkie pytania odpowiedź brzmi: tak, mam do zaproponowania książkę, która spełnia wszystkie powyższe kryteria.
„Kronika Towarzyska Lady Whistledown” to 4 niezależne historie, czterech autorek: Julii Quinn, Suzanne Enoch, Karen Hawkins oraz Mii Ryan. Co...
2021-12-03
Tajemniczo brzmiący tytuł „Missus” E. L. James to kontynuacja losów niewinnej Alessi oraz wyzwolonego angielskiego hrabiego, Maxima. Tak, tak, pseudo autorki jak najbardziej może być wam znane, bo pisarka jakiś czas temu zasłynęła z powieści erotycznej „Pięćdziesiąt twarzy Greya”.
Książki, która wyskakiwała z lodówki, pralki, szafy… mogę tak bez końca. Wróćmy więc do „Missus”, która kazała na siebie czekać aż cztery lata. Długo. Ale jeśli mam być szczera, jak tylko zobaczyłam jej okładkę, od razu przypomniały mi się urywki fabuły z pierwszej części. I choć miała ona w sobie kilka rzeczy, które mnie irytowały, to chętnie poznam dalsze losy tej nietuzinkowej parki. Bo w pełni zasługuje ona na ten tytuł. Ale do brzegu!
Alessi i Maxim znów są razem. Przebywają w północnej Albanii, u rodziców dziewczyny, gdzie lada dzień mają wziąć albański ślub, na który nalega ojciec przyszłej panny młodej. I choć są razem, Maxim ma wrażenie, że coś jest nie tak. Obawia się, że jego przyszły teść coś ukrywa. Mało tego, niespodziewanie u drzwi staje były narzeczony Alessi, na widok którego uginają się jej nogi. Jak śmiał pojawić się po tym, co jej zrobił? Podobne pytanie zadaje sobie dziewczyna, ale ostatecznie zamieniają kilka zdań. Jakie będą tego konsekwencje? Czy ze ślubem faktycznie jest coś nie tak?
Ależ to była przyjemna lektura! Tak, tak. Styl autorki szalenie mnie zrelaksował i to do tego stopnia, że bardziej skupiałam się na nim, niż na treści. Czy to normalne? Nie wiem, ale tak właśnie było. Uwielbiam go! Troszkę boli, że tak rzadko zdarza mi się trafić na tak dobrze zbudowany świat, na tak dobry dobór słów i na tak dobry klimat. Ale koniec zachwytów nad stylem, bo wypadałoby pochylić się nad konkretami. A zatem…
W pierwszej kolejności odniosę się do bohaterów, których bardzo miło było znów spotkać. Szczególnie, że autorka przedstawiła różnice kulturowe, które dzieli ogromna przepaść. Albania i Wielka Brytania. Traktowanie kobiet jak służące kontra całkowite wyzwolenie. Muszę przyznać, że z nieskrywaną przyjemnością czytałam o rodzinie Alessi, a także całej otoczce towarzyszącej przygotowaniom do ślubu w Albanii. Było to coś, co zaostrzyło mi apetyt i jednocześnie przypomniało, dlaczego tak dobrze wspominam pierwszy tom – ten cudowny styl. Ale również rodzina Maxima, która – jak na Brytyjczyków przystało – jest dość specyficzna. I trzeba pamiętać, że to arystokracja! Także tego. Działo się!
Ale działo się również na płaszczyźnie fabuły. Pech, jaki towarzyszył Maximowi był po troszę śmieszny, ale z drugiej strony prawdopodobny. Co rusz przeszłość wyciągała po niego swe rączki, a on co rusz musiał się tłumaczyć. Nie wiem, jak zachowałabym się na miejscu jego ukochanej, ale chyba nie miałabym tyle wyrozumiałości co ona. Czyniło to Alessi nijaką jako postać i strasznie mnie to raziło.
Ale raziło mnie coś jeszcze i tym czymś była niepohamowana rządza. Na szczęście nie zdominowała całości, ale były takie momenty, że przewracałam oczami, bo tyle tego było koło siebie. Tak, tak, pamiętam, kto to napisał i z czego zasłynął. Ale duży plus za kreatywność! Sytuacje były naprawdę przeróżne, a opisy z dużym smakiem. Brawa również dla trzech pań, które tłumaczyły, czyli Katarzyny Peteckiej-Jurek, Anny Sznajder oraz Aleksandry Guzik-Kobieli. Świetna robota!
Czy czegoś mi zabrakło? W sumie nie. Prędzej bym czegoś odjęła. Jednakże książka spełniła moje oczekiwania i dała to, czego oczekiwałam – zrelaksowała. Jeśli zatem komuś spodobał się tom pierwszy, gorąco zachęcam sięgnąć po kolejny. Czyta się go równie przyjemnie, a pod względem treści jest znacznie bogatszy. I co ważne, historia Alexa oraz Alessi raczej nie doczeka się trzeciej części. Nie ma więc obaw, że trzeba będzie czekać niecierpliwie na kontynuację. A zatem, raz jeszcze: Polecam!
Tajemniczo brzmiący tytuł „Missus” E. L. James to kontynuacja losów niewinnej Alessi oraz wyzwolonego angielskiego hrabiego, Maxima. Tak, tak, pseudo autorki jak najbardziej może być wam znane, bo pisarka jakiś czas temu zasłynęła z powieści erotycznej „Pięćdziesiąt twarzy Greya”.
Książki, która wyskakiwała z lodówki, pralki, szafy… mogę tak bez końca. Wróćmy więc do...
2023-10-06
2023-09-25
2023-09-21
2023-09-17
2023-09-07
2023-09-01
2023-07-24
2023-07-07
2023-06-15
2023-06-10
2023-06-07
2023-04-26
„Ślubny skandal” Julii Quinn to już ósme spotkanie z rodzeństwem Bridgertonów. Sympatycy tego cyklu doskonale wiedzą, kto tym razem będzie grał pierwsze skrzypce. Otóż będzie to Gregory; najmłodszy z braci. Dla mnie? Postać, która kompletnie nie zapadła mi w pamięci, gdyby ktoś kazał mi się odnieść do poprzednich części. Ale to nie ma żadnego znaczenia, bo nie o to w tym chodzi. A trzeba wam wiedzieć, że historia Gregory’ego zaczyna się z przytupem.
Niektórzy powiadają, że najważniejszy jest początek. Tutaj autorka zaczęła z wysokiego C, opisując w prologu bieg głównego bohatera w stronę kościoła. Pomijając fakt, że tak nie wypada, myślę, iż można mu wybaczyć, ponieważ biegł, by przerwać ceremonię zaślubin miłości swego życia. Bardzo to filmowe, powiecie, i macie rację, ale właśnie dla takich historii sięgamy po książki Julii Quinn. Jak zareagowała jego ukochana? Tego nie dowiadujemy się od razu, gdyż autorka cofa nas w czasie o 2 dwa miesiące, rozpoczynając właściwą akcję.
„Gregory był typowym londyńczykiem. Miał pewne dochody, chociaż niewysokie. Otaczali go przyjaciele i dobrze wiedział, o jakie stawki może grać w karty. Uważany był za niezłą partię, choć nie za jednego z czołowych kandydatów do ożenku (czwarty syn nigdy nie miał szczególnego wzięcia na rynku matrymonialnym)”
Fenomenem każdej książki cyklu jest to, że po którą bym nie sięgnęła, wszystkie są do siebie bardzo podobne, jeśli chodzi o klimat. Czuję pewnego rodzaju komfort, odwiedzając Bridgertonów. To jak z dobrymi znajomymi, których widuje się raz, góra dwa razy do roku. I dokładnie tak odbieram każde spotkanie z tym słynnym rodzeństwem. Jeśli podobały wam się poprzednie tomy, do tego powinniście podejść z równie wielkim sentymentem.
„Gregory Bridgerton, w przeciwieństwie do większości znanych mu mężczyzn, wierzył w prawdziwą miłość”
Jeśli chodzi o głównego bohatera, sam w sobie nie jawił się jako samiec alfa. Owszem, nie dawał sobie w kaszę dmuchać, ale miał duszę romantyka, co w czasach wszelakiej etykiety, nie uchodziło za coś oczywistego u mężczyzny. Mało tego, nie uchodziło również przyznawanie się do słabości, co Gregory również potrafił uczynić. To już dwa argumenty, by zwrócić na niego uwagę. Ale czy można go polubić? Początkowo był postacią, która minimalnie działała mi na nerwy, ale to dość szybko uległo zmianie. A wybranka jego serca? Tutaj od samego początku aż do samego końca miałam zastrzeżenia. Bohaterka niby pozytywna, ale jej poprawność prowokowała mnie do przewracania oczami. Nie warto być zbyt grzecznym.
„Jeśli chodziło o tę niezwykłą, wspaniałą i nieistniejącą na razie kobietę, wiedział tylko tyle, że gdy ją spotka, to bez wątpienia wszystkiego się o niej dowie”
W historii przedstawionej w tym tomie nie dzieje się nic, co diametralnie zmienia jej bieg. Jest natomiast idealna dla pragnących porządnej dawki romantyzmu. Wszystko dzieje się według schematu… Początkowy brak świadomości przeradza się w zauroczenie, aż w końcu w namiętne uczucie, dla którego warto przenosić góry. Dla mnie bomba. Zupełnie nie przeszkadzała mi przewidywalność, której nie sposób uniknąć w przypadku romansów. Wiadomo. Bawiłam się świetnie, choć jest mi smutno, że każde z rodzeństwa odnalazło swoją drugą połówkę. Ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by za jakiś czas powrócić do książek i przeczytać je raz jeszcze.
„Ślubny skandal” to ostania część cyklu. Tak jak poprzednie, bawi lekkim piórem autorki i przyjemną historią miłosną. Spędziłam z nią trzy wieczory i każdy pozwolił mi się odprężyć. Gorąco polecam, jeśli potrzebujecie zanurzyć się w świecie pełnym nie tylko wyszukanych rozmów, ale i nieśmiałych spojrzeń. A zresztą… Jeśli darzycie sympatią poprzednie 7 tomów, ten z pewnością również pokochacie. Bo kto polubił Bridgertonów, będzie z nimi do samego końca.
„Ślubny skandal” Julii Quinn to już ósme spotkanie z rodzeństwem Bridgertonów. Sympatycy tego cyklu doskonale wiedzą, kto tym razem będzie grał pierwsze skrzypce. Otóż będzie to Gregory; najmłodszy z braci. Dla mnie? Postać, która kompletnie nie zapadła mi w pamięci, gdyby ktoś kazał mi się odnieść do poprzednich części. Ale to nie ma żadnego znaczenia, bo nie o to w tym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Święta Bożego Narodzenia to coś, co kojarzy się pozytywnie. Puszysty śnieg, kolorowe lampki, prezenty pod choinką, śmieszne sweterki, a także gorące potrawy na stole. To takie najważniejsze elementy, szczególnie w przestrzeni filmowej, która bardzo często ociera się o bajkę. Przestrzeń słowa pisanego bywa zupełnie inna.
Przykładem może być „Poświąteczne morderstwo” Ruperta Latimera. Choć na pierwszy rzut oka okładka sugeruje przytulne miejsce, tak pierwsze strony weryfikują wszystko.
Sir Willoughby Keene-Cotton to bardzo majętny człowiek, który cieszy się największą antypatią pod słońcem. Gdzie okiem nie rzucić, tam znajdzie się ktoś, kto chciałby skrócić jego pobyt wśród żywych lub wykorzystać. Mało tego, są tacy, którzy w ogóle się z tym nie kryją. Co na to sam zainteresowany? Zdaje się o wszystkim wiedzieć i niczym nie przejmować. Jednak święta Bożeno Narodzenia zmusiły go do zamieszkania wraz z rodziną, a zatem obcowania z osobami, które go znają i nie przepadają za nim. Tym razem Willie nie miał szczęścia. Te święta okazały się dla niego ostatnimi. Ale chwilkę… Kto mu „pomógł”? Do domu zjechało bardzo dużo ludzi. Jak odnaleźć sprawcę? A może było ich kilku?
To jedna z tych książek, w których morderstwa trzeba wypatrywać. Jest bowiem długi wstęp, a dopiero potem pojawia się przyszły denat, który dopiero po jakimś czasie zamyka oczy na wieczność. Tym samym ostrzegam osoby, które lubią akcję już od pierwszej strony; będziecie musieli poczekać. Jednocześnie zaznaczam, że oczekiwanie nie należy do najłatwiejszych. I to wina nie tyle stylu autora, co bohaterów, których charakteryzuje przede wszystkim wyniosłość i mnogość. Zasadzają się oni w myślach na przyszłego denata jak sępy, co jest w sumie nudne. To jest coś, co bardzo mnie bolało, bo ile można czytać, że ktoś chętnie by go zabił, bo to czy tamto… Po chwili pojawiał się ktoś inny i schemat się powtarzał. Ja rozumiem, że ktoś mógłby napomknąć, że pragnie czyjejś śmierci, ale na Boga, wszyscy? Owszem, utrudnia to szukanie sprawcy, ale mimo wszystko jest bardzo irytujące. Tym samym czułam pewnego rodzaju wstręt do bohaterów. W każdej rodzinie może pojawić się ktoś, kto irytuje resztę, ale nie wyobrażam sobie, żebym chodziła i fantazjowała, jak pozbawić go życia. Albo że robi to ktoś z moich bliskich. Tu już jest coś mocno nie tak z psychiką.
Pojawił się również motyw mało ogarniętego przełożonego i dość bystrych podwładnych – mam tu oczywiście na myśli służby prowadzące śledztwo. I choć na tej płaszczyźnie akcja przebiegała całkiem sprawnie, tak początkowo nie mogłam się nadziwić komunikacji, która wyglądała nienaturalnie. I mam tu na myśli dialogi wszystkich bohaterów, nie tylko mundurowych. Ale tutaj wyjaśnieniem jest czas pisania książki, gdyż po raz pierwszy opublikowana została w 1944 roku. Zrozumiałe zatem, że styl pisarski był wówczas nieco inny. Mało tego, akcja książki rozgrywa się w Anglii, a w tle jest II wojna światowa. Gdy połączyłam kropki, treść nagle stała się dla mnie zupełnie inna. Piszę o tym, bo jest wielu, takich jak ja, którym może to umknąć, a którzy niesłusznie mogą zacząć odbierać „Poświąteczne morderstwo” jako coś ciężkostrawnego czy niedopracowanego. Jeśli znajdzie się choć jedna osoba, która dzięki mojej opinii zwróci na to uwagę jeszcze przed rozpoczęciem czytania, i będzie to robiła z właściwym nastawieniem, to warto było o tym wspomnieć.
Z mojego punktu widzenia, książka ta wybrzmiewa bardzo nienaturalnie i mogłabym to podkreślać bez końca. Jest w niej tyle niedorzeczności jak na kryminał, że moja głowa wciąż nie potrafi tego ogarnąć. Jeśli kiedyś pisano w tak naiwny i sztuczny sposób, to śmiem twierdzić, że gdyby dane mi było żyć sto lat wcześniej, to czytanie z pewnością nie należałoby do moich ulubionych zajęć. Bo gdzie tu logika, kiedy ktoś przyznaje się do zbrodni, a śledczy bardzo kulturalnie zaprzecza, że to na pewno pomyłka. Albo wystarczy jedno zdanie, by ten sam śledczy ot tak patrzył na kogoś jako na niewinnego. No gdzie tu sens?
Ale mimo wielu absurdów „Poświąteczne morderstwo” na swój pokręcony sposób ma swój urok. Nie będę ukrywać, iż byłam ciekawa, jak to w końcu pożegnał się z życiem sławny wujaszek, bo były momenty, gdzie łapałam się za głowę; tyle było wariantów. I nie ukrywam też, że były momenty, kiedy czytało mi się naprawdę dobrze; głównie od połowy. Koniec końców oswoiłam się z piórem autora oraz nieporadnością kilku bohaterów. Ale czy chciałabym po raz drugi zanurzać się w takim świecie? Raczej nie. Uwielbiam kryminały, ale zdecydowanie nie tego typu. Niemniej polecam przeczytać, by zrozumieć, co dokładnie mam na myśli, ale przede wszystkim by zobaczyć, jak kiedyś pisano. To naprawdę ciekawe doświadczenie!
Święta Bożego Narodzenia to coś, co kojarzy się pozytywnie. Puszysty śnieg, kolorowe lampki, prezenty pod choinką, śmieszne sweterki, a także gorące potrawy na stole. To takie najważniejsze elementy, szczególnie w przestrzeni filmowej, która bardzo często ociera się o bajkę. Przestrzeń słowa pisanego bywa zupełnie inna.
więcej Pokaż mimo toPrzykładem może być „Poświąteczne morderstwo” Ruperta...