-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika
Ile cierpień może znieść jeden człowiek? Wydawałoby się, że w pewnym momencie każde kolejne jest już niemożliwe. A jednak... Fatum na Magdalenie zdaje się ciążyć od pokoleń, choć ona o swoich przodkach właściwie nic nie wie.
Wszystko zaczyna się od powrotu z wakacji na Islandii. Magda razem z synkiem Piotrusiem udają się do Warszawy. Do mieszkania Konrada. Jej męża, jego taty. Choć mieszkają na stałe w Katowicach, ona ma swoje mieszkanie właśnie w stolicy. Od lat z niego korzysta, uciekając przed codziennymi troskami. A tych życie rodzinie Kostrzewskich nie szczędzi. Najpierw ciężka choroba ich córeczki Sary, potem jej śmierć. Konrad zdaje się zupełnie sobie z tym nie radzić, wypiera ze świadomości te wydarzenia. Teraz jest gdzieś w Ameryce. Kiedy wróci, nie wiadomo. Magda dojrzewa do poważnej rozmowy z mężem, bo dociera do niej, że tak dalej żyć nie można. Rodzina powinna być razem.
Do tych wniosków doszła na Islandii, w domu na skale. W domu dziadka Einara. Niespokrewnionego z nią człowieka, który otoczył ją opieką. Pojechała tam w towarzystwie jego wnuka, Michała. Takie wakacje zorganizował im Konrad. Z tym że Magda zaczyna czuć coś do Michała, coś, czego się boi, czego nie rozumie, a co jednak sprawia, że w innym świetle zaczyna widzieć swoje małżeństwo. Na Islandii wiele sobie poukładała. Zaczęła dostrzegać siebie jako jednostkę. Szukać swojego miejsca w świecie. To w tym mroźnym, dzikim kraju, gdzie ludzie żyją znacznie bliżej Natury, Magda odnalazła spokój i chęć do zrobienia czegoś ze sobą.
Mieszkanie Konrada jest wspaniałe, a jednak ona czuje się w nim obco (Piotruś jest zachwycony i mieszkaniem i samą Warszawą). Nie tylko dlatego, że nigdy wcześniej, będąc jego żoną, w nim nie była. To miejsce jest takie dopieszczone, takie inne od ich wspólnego lokum, takie eleganckie. I nie ma w nim żadnych zdjęć Sary, czego Magda nie potrafi pojąć ani wybaczyć. Jakby Konrad zupełnie wymazał córkę z ich życia. Są jednak liczne zdjęcia, pamiątki z wielu podróży, bibeloty, filmiki nagrywane w czasie wyjazdów. Wszystko to, co potwierdza, jak wiele Konrad w życiu osiągnął. A jednak zupełnie kłóci się to z tym, co zawsze mówił – że pamiątki nie mają znaczenia, że przeszłość się nie liczy, że ważna jest tylko rodzina i to, co się robi teraz. Magda nie potrafi rozgryźć męża.
Cała recenzja dostępna na Dune Fairytales pod adresem: https://dune-fairytales.blogspot.com/
Ile cierpień może znieść jeden człowiek? Wydawałoby się, że w pewnym momencie każde kolejne jest już niemożliwe. A jednak... Fatum na Magdalenie zdaje się ciążyć od pokoleń, choć ona o swoich przodkach właściwie nic nie wie.
Wszystko zaczyna się od powrotu z wakacji na Islandii. Magda razem z synkiem Piotrusiem udają się do Warszawy. Do mieszkania Konrada. Jej męża, jego...
Chciałoby się napisać, że to doskonała kontynuacja pierwszego tomu. Jednak gwoli poprawności tak nie napiszę, jako że to żadna kontynuacja. Wyjaśniłam już w poprzedniej recenzji, że "Malowany człowiek" został przez Fabrykę słów sztucznie podzielony na dwa tomy. Teraz więc mam za sobą lekturę po prostu... dalszych rozdziałów pierwszego tomu powieści "Painted Man". Nie zaprzeczę jednak, że czyta się je wyśmienicie.
Mija kilka lat. Arlen jest Posłańcem i często bywa w Krasji, jedynym miejscu na świecie, w którym ludzie podejmują wojnę z otchłańcami. Ma więc szansę wykazać się odwagą i zręcznością w walce z demonami, które atakują co noc i zbierają całkiem pokaźne żniwo. Nie zaprzestaje też poszukiwań legendarnych run wojennych. Mocno wierzy, że uda mu się je odnaleźć i wykorzystać w celu... wybawienia ludzi. Jedno wydarzenie pociągnie za sobą cały szereg udręk i bólu, a Arlen przestanie być tym samym człowiekiem, którego poznaliśmy wcześniej.
Leesha wciąż przebywa w Angiers, gdzie osiąga wiele jako Zielarka. Jest ceniona, rozpoznawalna, szanowana. Nadal samotna. Choć obiecała, że pewnego dnia powróci do Zakątka Drwali, wciąż nie potrafi tego zrobić, znajdując całe mnóstwo powodów i wykrętów, dla których bardziej potrzebna jest w mieście. Czy jest ktoś albo coś, co sprawi, że zmieni zdanie?
Rojera życie nadal nie rozpieszcza. Choć na pierwszy rzut oka zdawać się może, że wiedzie mu się całkiem dobrze, to myli się czytelnik, który tak myśli. Zdrady, śmierć i ból staną się dla niego niemal chlebem powszednim.
Wiele się wydarzy, zanim bohaterowie spotkają się w jednym miejscu i zaczną wzajemnie poznawać. Czy polubią się od razu? Och, toż to nie bajka dla dzieci, a oni są tak od siebie różni. Szczególnie Arlen, który czasem sam zastanawia się nad tym, ile człowieka w nim zostało.
Samotny jeździec, Naznaczony oraz Zielarka i minstrel. Co się stanie, kiedy ta trójka zjednoczy swe siły i stanie przeciw otchłańcom? Jakie tajemne moce, o których nikomu się nie śniło, posiadają?
W drugiej księdze "Malowanego człowieka" sporo napatrzymy się na walki z otchłańcami. Napatrzymy to słowo idealnie pasujące do sytuacji, bowiem Brett tak plastycznie opisuje te chwile, że właściwie widzimy atakujące, wrzeszczące, bijące i gryzące demony oraz stawiających im czoło ludzi.
W powieści pojawią się też nowi bohaterowie, szczególnie podczas pobytu Arlena w Krasji. To niesamowite miasto kryje w swych zakamarkach wiele obłudy i kłamstwa, a także tradycje i zwyczaje, których człowiek "spoza" nie jest w stanie pojąć. Choć pozornie przyjęty jako dobry wojownik, Arlen na zawsze pozostanie dla Krasjan obcym, chin.
Brett buduje świat ostrożnie, dawkując nam przyjemność. Choć początkowo wydawało się, że rzucił nas na głęboką wodę, teraz zaczynamy rozumieć, że to był jedynie przedsmak tego, co się dzieje dalej. Krasja okazuje się niesamowitym światem, zupełnie nieprzystającym do tych miejsc, które czytelnik już poznał. Cały jej społeczny ustrój, zbudowany na kastach, nierówności ludzi i conocnej walce z otchłańcami z jednej strony zachwyca, a z drugiej przeraża. Z pewnością Wam się to spodoba.
Cała recenzja dostępna na Dune Fairytales pod adresem: http://dune-fairytales.blogspot.com/
Chciałoby się napisać, że to doskonała kontynuacja pierwszego tomu. Jednak gwoli poprawności tak nie napiszę, jako że to żadna kontynuacja. Wyjaśniłam już w poprzedniej recenzji, że "Malowany człowiek" został przez Fabrykę słów sztucznie podzielony na dwa tomy. Teraz więc mam za sobą lekturę po prostu... dalszych rozdziałów pierwszego tomu powieści "Painted Man". Nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Już pierwszy rozdział sprawia, że czujemy się zauroczeni poetyką języka, którym posługuje się Autorka. Jednocześnie zostajemy wciągnięci w wir wydarzeń tak niesamowitych, że od razu chcielibyśmy wiedzieć, jak do tego w ogóle mogło dojść i... co będzie dalej. Interesuje nas natychmiast zarówno przeszłość bohaterów, jak i ich przyszłość.
Sonja Yoerg pokazuje nam niejako dwa światy. Jeden to ten, który doskonale znamy z codzienności – samochody, komputery, lodówki, równo przystrzyżone trawniki, dzieciaki w szkole, rodzice zagonieni codzienną pracą. W tym przypadku akurat dość bogate małżeństwo mieszkające na przedmieściach. On ciężko pracuje w nieruchomościach i osiąga sukcesy. Ma swój cel i jest bliski jego osiągnięcia. Ona zajmuje się domem, nastoletnimi dziećmi, organizowaniem spotkań w szkole, klubie sportowym, eventów charytatywnych. Oboje strasznie zabiegani, nie mają czasu na nic. Dzieciaki się uczą. Córka jest popularna w szkole, najważniejszy dla niej jest wygląd i życie w mediach społecznościowych. Syn, wycofany nieco buddysta, chce mieć spokój i odciąć się od materialistycznego podejścia do życia, które reprezentuje jego rodzina, szczególnie ojciec. Ojciec nie dogaduje się z synem, matka nie umie już trafić do córki. Do tego jeszcze jej rodzice – apodyktyczna babcia, która uważa, że najważniejsze jest "dobre towarzystwo" i to, żeby mąż zajmował się pracą, a żona mężem i dziećmi. Nagle w ich życiu pojawia się dziewczyna... z tego drugiego świata. Iris, która od szesnastu lat mieszka w lesie. Od trzech lat sama, jest już sierotą. Wcześniej mieszkała tam z rodzicami, którzy swoich dzieci strzegli przez zgubnym życiem, które może zaoferować współczesny świat. Umie zapolować, przemykać się cichcem, przyzwyczajona jest do spania pośród liści i traw, kocha las, rozumie zachowania zwierząt. Nagle trafia do świata nie tylko zupełnie jej obcego, ale takiego, przed którym przestrzegli rodzice. Nie rozumie podstawowych zasad, nie widzi sensu w codziennych zachowaniach i działaniach otaczających ją osób. Choć jest bardzo inteligentna, oczytana to nie potrafi się dopasować do tej "szklanej pułapki".
Zestawienie tych dwóch światów, dwóch zupełnie innych światopoglądów i sposobów życia nie jest jednak banalne. Autorka daleka jest od oceniania, który z nich jest lepszy. Czy to Iris powinna się dopasować, czy może Suzanne i Whit z dziećmi powinni przejąć część jej zachowań? Właściwie wszyscy bohaterowie oddziaływują na siebie non stop, jak to w prawdziwym życiu bywa. I to jeden z największych plusów tej powieści – jest do bólu autentyczna. Nie ma w niej jakichś złotych myśli, które można sobie wypisać i powiesić nad łóżkiem. Nie ma rad, jak żyć. Jest po prostu życie. W całym swoim pięknie, w całym swoim brudzie. Przyjaźń, miłość, uzależnienie, strach, pogarda, poszukiwanie siebie, zależność od drugiego człowieka, niezagojone rany z przeszłości, marzenia... Wszystko to, i znacznie więcej, znajdziecie w "Naszym miejscu".
Cała recenzja dostępna na blogu Dune Fairytales pod adresem: https://dune-fairytales.blogspot.com/
Już pierwszy rozdział sprawia, że czujemy się zauroczeni poetyką języka, którym posługuje się Autorka. Jednocześnie zostajemy wciągnięci w wir wydarzeń tak niesamowitych, że od razu chcielibyśmy wiedzieć, jak do tego w ogóle mogło dojść i... co będzie dalej. Interesuje nas natychmiast zarówno przeszłość bohaterów, jak i ich przyszłość.
Sonja Yoerg pokazuje nam niejako dwa...
Dzisiaj premierowo. Wydawnictwo Wilga właśnie dzisiejszego dnia proponuje nam wszystkim trzeci tom opowiadań o rezolutnej Natce, która ma całą masę pomysłów i której wydaje się, że doskonale rozumie świat dorosłych. Szkoda, że oni nie rozumieją jej.
W tomie znajdują się trzy opowiadania. W pierwszym nasza młoda bohaterka, niezwykle pomysłowa i charakterna dziewczynka ma świetny humor. Wszak wszystko dokoła wprowadza ją w świąteczny nastrój. Nawet nauczyciel, pan Goniec, daje się mu ponieść. Nic więc dziwnego że ubrana choinka, a pod nią cała góra pięknie opakowanych prezentów spowodują nie lada zamieszanie w życiu kilkulatki. Szczególnie, że we wszystko wmiesza się pewien niesforny elf, który niczym rajski wąż będzie kusił – chcącą przecież dobrze – Natkę do zrobienia czegoś, co mogłoby położyć na szali całe rodzinne świętowanie.
Akcja drugiego opowiadania rozgrywa się w szkole. Natka jest pierwszoklasistką i postrzega świat bardziej chyba jeszcze oczami przedszkolaka niż ucznia szkoły. Ta jawi jej się jako miejsce nudne, bo powtarzalne. Na nic zdają się jej zabiegi, by nieco tę sztywną atmosferę rozluźnić. Kiedy więc do klasy dochodzi nowy kolega, widzi w tym szansę dla siebie, okazję do złamania rutyny. Bardzo sili się na to, by nowy chłopiec zwrócił na nią uwagę. Skończy się to wszystko stłuczonym łokciem włożonym w temblak, ale Natki wcale to nie zniechęca. Przecież ona całe życie marzyła o tym, by mieć rękę w temblaku! Czyż to nie fantastyczne?
Trzecie opowiadanie to prawdziwa płachta na byka dla rodziców małych dzieci. Natka i jej siostra, Nina, mają się zaopiekować swoim małym kuzynem. Chłopiec dopiero zaczyna mówić i choć nie jest już niemowlakiem jest przy nim całkiem sporo pracy. A zostanie w ich domu na noc. Natka, co oczywiste, pali się do zadania. Widzi oczami wyobraźni to wszystko, co będzie mogła robić z małym Wiktorem.
Cała recenzja dostępna jest na Dune Fairytales pod adresem: https://dune-fairytales.blogspot.com/
Dzisiaj premierowo. Wydawnictwo Wilga właśnie dzisiejszego dnia proponuje nam wszystkim trzeci tom opowiadań o rezolutnej Natce, która ma całą masę pomysłów i której wydaje się, że doskonale rozumie świat dorosłych. Szkoda, że oni nie rozumieją jej.
W tomie znajdują się trzy opowiadania. W pierwszym nasza młoda bohaterka, niezwykle pomysłowa i charakterna dziewczynka ma...
Wzruszająca, bolesna, trudna, piękna, dotykająca za serce... Można by tak dalej wymieniać, a i tak nie odda się wszystkich uczuć, jakie targają czytelnikiem, kiedy wyrusza w sentymentalną podróż z Ludmiła, Barbarą i Heleną. Oparta na prawdziwych życiorysach, najnowsza książka Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol na długo zapada w pamięć.
Wszystko zaczęło się w pociągu z ZSRR do Polski... Nie, zaraz, zaczęło się znacznie wcześniej, trzy dekady wcześniej, a pociąg jechał dokładnie w drugą stronę i w bydlęcych wagonach wywoził Polaków na Wschód. Wśród tych zsyłanych na katorgę były trzy siostry i ich matka. Ta ostatnia nie doczekała amnestii z 1941 roku, jej dzieci natomiast spotkał bardzo różny los. Nierozłączne dotąd, dziewczęta zostały wystawione na wiele prób, a sama wojna okazała się li tylko jednym z etapów ich długoletniej i bolesnej podróży. Czy uda im się po latach spotkać i odbudować więź, która została przerwana, kiedy były jeszcze młodziutkie? Czy dorosłe kobiety z doświadczeniem będą potrafiły się odnaleźć i to nie tylko w sensie geograficznym, ale przede wszystkim mentalnym i emocjonalnym?
Miłość Barbary zaskakuje siostry cieszące się z amnestii. One marzą o powrocie do ukochanej Polski i o walce o jej odzyskanie. Ona kocha Rosjanina, wroga, waha się, co począć. Zostaje – ponieważ on kocha swoją ojczyznę. Helena i Ludmiła wyruszają w podróż, by przyłączyć się do armii generała Andersa i dalej walczyć o Polskę. Jednak i im przyjdzie się rozdzielić, a zanim znów się spotkają ich losy skomplikują się jeszcze bardziej.
Wojna się skończy, przyjdzie upragniony pokój, który jednak daleki jest od tego, o czym młode dziewczęta marzyły. Życie pisze własne scenariusze. Miłość, zazdrość, samotność. Przyjaźń, zawód, próba znalezienia swego miejsca na świecie. Szukanie własnej tożsamości, kariery, wychowywanie dzieci. Niby zwyczajne, a jednak tak trudne. W Afryce, w Kanadzie, w Związku Radzieckim – na każdym kroku przeszkody. Różne, to oczywiste, ale wciąż są. Czasem stawia je los, czasem inni ludzie, czasem sami kopiemy dołki pod sobą. Nie uniknęły tego również tytułowe siostry.
Autorka już wcześniej przekonała mnie do tego, że warto sięgać po jej książki. Jej pozycja umocniła się po "Siostrach" i dzisiaj wiem, że sięgnę również po te powieści Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol, których dotąd nie czytałam.
Opis losów dziewcząt/kobiet jest poruszający do głębi. Trudności, z jakimi się im przyszło zmagać czasem okrutne. Wszystko zaś przedstawione bardzo plastycznie i emocjonalnie, a jednocześnie prosto. Nie ma tu zbędnego patosu. Jest po prostu życie. I głęboki rys charakterologiczny bohaterek, co jest olbrzymim plusem tej książki.
Nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. Powieść "Siostry" to literatura z najwyższej półki, którą każdemu mogę z serca polecić. Ostrzegam jednak, że nie jest to tekst przyjemny, nie wprawi Was w pozytywny nastrój i na pewien czas będzie drążył w Was korytarze emocji i przemyśleń.
http://dune-fairytales.blogspot.com/
Wzruszająca, bolesna, trudna, piękna, dotykająca za serce... Można by tak dalej wymieniać, a i tak nie odda się wszystkich uczuć, jakie targają czytelnikiem, kiedy wyrusza w sentymentalną podróż z Ludmiła, Barbarą i Heleną. Oparta na prawdziwych życiorysach, najnowsza książka Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol na długo zapada w pamięć.
Wszystko zaczęło się w pociągu z ZSRR do...
Sześćdziesiąty pierwszy... Rozstrzelano sześćdziesięciu. 5 sierpnia 1944 roku na Woli. On, cudem, uszedł z życiem. Jeden, jedyny (choć później okazało się, że jeszcze był ktoś)...
Dla mnie 5 sierpnia kojarzy się z poznaniem mojego Męża, a także z zaręczynami. Poznaliśmy się równo sześćdziesiąt lat po tamtym tragicznym dniu, kiedy mały Wiesiu z Woli stracił najbliższych. Dla mnie ta data kojarzy się ze szczęściem, dla Wiesława Kępińskiego na zawsze pozostanie wspomnieniem tamtej tragedii, choć również... początku nowego życia. Bo bez wątpienia dostał drugą szansę i dobrze ją wykorzystał, choć nie obyło się bez wielkiej pomocy ze strony osób trzecich.
Książka nie zaczyna się jednak od roku 1944, ale od opowieści o przedwojennej Woli, na której zamieszkiwali państwo Kępińscy. Niewiele tych najwcześniejszych wspomnień, bo przecież Autor był zaledwie siedmioletnim podlotkiem, gdy Niemcy zaatakowały Polskę. Choć rozdział jest krótki, czytelnik bardzo wczuwa się w tę opowieść.
U Kępińskich nigdy się nie przelewało, a czasy okupacyjne zmusiły ich do jeszcze większego zaciśnięcia pasa. Jednak rodzina radziła sobie, mogła też polegać na sąsiadach, z którymi zawsze żyła w zgodzie. Starsze rodzeństwo małego Wiesia założyło własne rodziny, a on biegał po podwórkach i zajmował się najmłodszym braciszkiem. Życie w okupowanej Warszawie było ciężkie, ale wzajemna miłość, życzliwość i pomoc pozwalały je przetrwać. Aż nadszedł tamten dzień. Piąty dzień powstania... dzień, w którym dla Wiesia skończył się stary świat.
Życie miało jednak swój plan względem chłopca. Tułaczka zakończyła się w lutym 1947 roku. Wiesio razem ze starszą siostrą dotarł na Stawisko. Dzięki interwencji redaktor "Ekspresu Wieczornego", pani Karoliny Beylin, znaleźli się ludzie, którzy postanowili przyjąć go do swego domu, traktować jak syna, kochać, wychowywać i łożyć na jego wykształcenie. Tymi ludźmi okazali się Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie.
Życie na Stawisku okazało się diametralnie różne od tego, które chłopiec poznał do tej pory. Choć początkowo trudno było mu się przyzwyczaić, okazał się nad wyraz dobrze wychowany, elokwentny i ambitny, a przy tym wszystkim z wdzięcznością odpłacał się za okazane mu dobro. Stał się częścią rodziny, dzięki której zaznał nie tylko wiele miłości, ale miał również okazję poznać wiele wybitnych osobistości.
Autor przez czterdzieści lat pracował w Telewizji Polskiej i w swym długim życiu przyszło mu spotkać się z wieloma ludźmi sławnymi. Sam jednak w duszy pozostał małym Wiesiem z Woli. Takie miałam przynajmniej wrażenie, kiedy czytałam książkę. Historia jest bardzo wzruszająca i dotyka do głębi. Dodatkowo opatrzona jest fotografiami, nielicznymi z okresu przed zamieszkaniem na Stawisku, bo zdjęcia rodzinne się właściwie nie zachowały. Ściska za gardło opowieść o "okrywaniu" osoby matki i uświadamia, jak wiele dzieci w czasie wojny straciło nie tylko opiekę rodziców i ich miłość, ale również tożsamość, ponieważ za mali byli, by o rodzicach wiedzieć coś więcej ponad to, że byli. Nie dane im było poznać ani matki, ani ojca, a później... później było już za późno.
Naprawdę polecam Wam tę niedługą książkę, będącą wzruszającym świadectwem osoby, która przeżyła własną śmierć.
Gwoli dokładności dodam jedynie, że co do wydania nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń.
Recenzja pochodzi z bloga http://dune-fairytales.blogspot.com/
Sześćdziesiąty pierwszy... Rozstrzelano sześćdziesięciu. 5 sierpnia 1944 roku na Woli. On, cudem, uszedł z życiem. Jeden, jedyny (choć później okazało się, że jeszcze był ktoś)...
Dla mnie 5 sierpnia kojarzy się z poznaniem mojego Męża, a także z zaręczynami. Poznaliśmy się równo sześćdziesiąt lat po tamtym tragicznym dniu, kiedy mały Wiesiu z Woli stracił najbliższych. Dla...
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że przed dwoma dniami zakończyliśmy okres Bożego Narodzenia. Mogę się tłumaczyć różnymi powodami, dla których z recenzją „Tajemnicy Bożego Narodzenia” Josteina Gaardera przychodzę do Was dopiero dzisiaj. Prawda jest jednak taka, że to jest naprawdę genialna książka i bardzo chciałam o niej napisać, a wcześniej nie było kiedy. Natomiast czekanie do kolejnego grudnia, czy choćby listopada, uznałam za stratę czasu. Wszak, jak mawiała Matka Teresa z Kalkuty: Boże Narodzenie jest zawsze, ilekroć uśmiechasz się do swojego brata i wyciągasz do niego ręce, kiedy milkniesz, aby wysłuchać, kiedy dajesz odrobinę nadziei więźniom, kiedy rozpoznajesz w pokorze, jak bardzo znikome są twoje możliwości i jak wielka jest twoja słabość, ilekroć pozwolisz by Bóg pokochał innych przez ciebie.
Ta książka to to swoisty kalendarz bożonarodzeniowy (choć adwent na ogół rozpoczyna się już w ostatnich dniach listopada), jakże jednak inny od tych, do których przywykliśmy. Zresztą nie tylko my, bo i bohaterowie powieści oswojeni są z czekoladowymi wkładkami kalendarzy i dziwią się tym, który trafia w ich ręce.
Książki będące kalendarzami adwentowymi są w ostatnich latach dość popularne. Co roku przynajmniej kilka wydawnictw wypuszcza na rynek coś nowego, głównie dla dzieci. „Tajemnica Bożego Narodzenia” nie jest jednak książką nową. Ma już 30 lat. Nie jest też typową literaturą dla dzieci. Raczej dla młodzieży. Choć moje niespełna sześciolatki świetnie sobie z nią poradziły i z ogromnym zainteresowaniem słuchały kolejnych rozdziałów.
Tych jest 24. Tyle ile dni od początku grudnia do Wigilii Bożego Narodzenia włącznie. Historia rozpoczyna się od gorączkowego poszukiwania kalendarza. Joachim i jego ojciec trafiają do niewielkiego, nieco staroświeckiego sklepiku, gdzie na jednej z półek znajdują wyblakły, spłowiały w słońcu stary kalendarz, z którego istnienia nie zdawał sobie sprawy nawet właściciel tego przybytku. Już na pierwszy rzut oka widać, że kalendarz jest inny niż wszystkie, jakie dotąd widzieli. Kryje w sobie jednak znacznie więcej tajemnic, a ich odkrywaniem zajmie się Joachim przez kolejne 3,5 tygodnia. Będzie to doprawdy niewiarygodna historia, podróż z Norwegii do Betlejem, ze współczesności do tej cichej, spokojnej nocy, kiedy aniołowie obwieścili pastuszkom radosną wieść, że oto narodził się im Zbawiciel. Podróż, w którą wyruszymy z Elisabet Hansen, aniołem Efirielem i barankiem, który uciekł z domu towarowego, „bo nie miał już siły wysłuchiwać brzęku aparatów kasowych”. Dołączą do nich na przestrzeni czasu pastuszkowie i aniołowie, przyłączą się do tej niezwykłej gromady mędrcy, namiestnik Syrii, cesarz imperium rzymskiego i właściciel gospody oraz całkiem milutka gromadka owieczek.
Cała recenzja dostępna na Dune Farytaes pod adresem: https://dune-fairytales.blogspot.com
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że przed dwoma dniami zakończyliśmy okres Bożego Narodzenia. Mogę się tłumaczyć różnymi powodami, dla których z recenzją „Tajemnicy Bożego Narodzenia” Josteina Gaardera przychodzę do Was dopiero dzisiaj. Prawda jest jednak taka, że to jest naprawdę genialna książka i bardzo chciałam o niej napisać, a wcześniej nie było kiedy. Natomiast...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie znałam dotąd twórczości Anny Sakowicz, choć z tego, co widzę, napisała już naprawdę sporo książek. Co zatem powodowało mną, że zapragnęłam poznać właśnie tę najnowszą? Oczywiście, moja miłość do sag! "Czas grzechu" jest bowiem pierwszym tomem "Jaśminowej sagi", a ja, mogę to zdradzić już teraz, wprost nie mogę się doczekać dalszej części opowieści o siostrach Jaśmińskich.
Razem z bohaterami powieści przenosimy się do Danzig. Trwa Wielka wojna, a portowe miasto wciąż leży w granicach zaboru pruskiego. Właściciel introligatorni, Antoni Jaśmiński marzy o wolnej Polsce, ale na marzeniach się kończy, Niedawno wrócił z frontu i teraz zajmuje się domem i pracą. Marzyć sobie może, ale na pierwszy plan wysuwa się wydanie za mąż najstarszej córki, Katarzyny. Szczególnie, że dopiero co stracił syna, który miał odziedziczyć po nim interes Czas zatem zabrać się za zadbanie o rodzinne interesy.
Ktoś kiedyś powiedział (napisał?), że dla ojca ważniejsze są córki, ponieważ wydając je za mąż, prowadzi niejako interesy. Zapewnia swojej rodzinie dostatek właśnie poprzez koligacje wynikające z zamążpójścia córki (czyżby to było z którejś powieści E. Cherezińskiej?). Tak, Katarzyna jest niejako towarem. Z tym, że wcale jej niespieszno do małżeństwa. O, jej młodsza siostra, Stasia, marzy o mężu, własnym domu i własnych ładnych meblach Kasia jednak chce być samodzielna, pracować na własne utrzymanie, sama stanowić o sobie To nie spodoba się rodzinie, która stoi na stanowisku, że "dziewucha" powinna słuchać ojca (a potem męża) i robić co Pan Bóg nakazał. Być posłuszną, cichą i pracowitą – przy czym ta pracowitość ma się ograniczyć do rodzenia i wychowywania dzieci, stania przy garach, prania, zakupów itp.
Wybrany przez ojca kandydat na małżonka wcale się Kasi nie podoba i to nie tylko dlatego, że jest Niemcem. Programowo, małżeństwo nie jest jej w głowie, Próbuje się buntować, tłumaczyć, zdobywa nawet pracę w gazecie, rodzice są jednak nieustępliwi Gdyby tylko wiedzieli, jak dalej potoczy się życie ich najstarszej córki... Nie mogli tego jednak wiedzieć, więc naciskali.
Tymczasem Stasia dorasta, wciąż marząc o zamążpójściu. Jednocześnie pracuje w introligatorni. Jak się okazuje, ma wielki talent, który doprowadzi ją do spotkania gdańskiego Żyda, Josepha Hirsza. Ich losy splatać się będą jeszcze prze długie lata, a i z pewnością w kolejnych tomach to ich pierwsze spotkanie nie pozostanie bez echa. Jednak ojciec postanawia wydać ją za syna rzeźnika. Sąsiada, który jest w połowie polskiego pochodzenia, co nie pozostaje bez znaczenia dla Antoniego. Cóż, kiedy w Wolnym Mieście Gdańsku antypolskie podejście jest coraz częściej odczuwalne, a proniemieckie manifestacje stają się powoli codziennością.
Najmłodsza z córek, Julka, wpada w oko uczniowi Jaśmińsiego, Maćkowi. Można by powiedzieć, dobra jej, bo – w odróżnieniu od sióstr, które charakteryzują się wielką pięknością – jest raczej nieatrakcyjna. Na szczęście Maciej jest w stanie dojrzeć w niej coś znacznie ważnieszego, niż tylko urodę. Czy jednak będzie mogła wyjść za "gołodupca", który jeszcze nawet zawodu nie ma, o żadnym majątku nie wspominając? Czy Antoni zrozumie, że świat się zmienia, a kobieta jest człowiekiem w takim samym stopniu, jak mężczyzna?
cała recenzja dostępna na Dune Fairytales pod adresem: https://dune-fairytales.blogspot.com/
Nie znałam dotąd twórczości Anny Sakowicz, choć z tego, co widzę, napisała już naprawdę sporo książek. Co zatem powodowało mną, że zapragnęłam poznać właśnie tę najnowszą? Oczywiście, moja miłość do sag! "Czas grzechu" jest bowiem pierwszym tomem "Jaśminowej sagi", a ja, mogę to zdradzić już teraz, wprost nie mogę się doczekać dalszej części opowieści o siostrach...
więcej mniej Pokaż mimo to
Twórczość Ałbeny Grabowskiej poznałam, kiedy napisała drugi tom "Stulecia Winnych". Wówczas też miałam przyjemność i zaszczyt przeprowadzić z nią wywiad (możecie go znaleźć tu). Od tego czasu śledzę jej literackie poczynania, kilkakrotnie udało nam się również spotkać i porozmawiać. Oczywiście oglądam serial na podstawie jej bestsellerowej sagi i, choć podoba mi się, zdecydowanie wolę wersję książkową. Nic więc dziwnego, że kiedy tylko dotarła do mnie wieść, że Ałbena Grabowska zaczyna kolejny cykl, od razu chciałam się z nim zapoznać. Zatem przedstawiam Wam "Doktora Bogumiła", książkę bardzo ważną dla samej autorki, traktującą o lekarzach,bo i ona jest z wykształcenia i wieloletniej praktyki lekarzem.
Autorka świetnie poradziła sobie oddając klimat XIX-wiecznej Polski (tak, wiem, że Polski nie było wówczas na mapach). Pięknie opisała nie tylko światek medyczny, ale i inne grupy społeczne. Jednak klimat wyczuwalny jest nie tylko na poziomie fabuły, charakterystyk bohaterów, czy opisów miejsc, ale również w języku i kompozycji powieści. Rozdziały są długie, mają około 50-60 stron. Cała powieść ma 500 stron i zaledwie siedem rozdziałów. Choć nie do końca. Ponieważ pomiędzy nimi są jeszcze "krótsze" przerywniki, o których za chwilę. Poczułam się trochę jak przy lekturze "Ziemi obiecanej" Reymonta, którą kończę, a która niesamowicie mi się podoba. Do tego dochodzą jeszcze opisy, czego w danym rozdziale czytelnik się dowie. Rewelacja, jak w starych powieściach z XIX i początków XX stulecia! To naprawdę nadaje klimat lekturze. Niby drobiazg. a tak wiele zmienia.
Język samej powieści nie jest sztucznie archaizowany, ale bardzo literacki, ładny. To nie jest współczesne romansidło pisane przez grafomankę, ale literatura z wyższej półki, którą należy smakować. Wspomniałam o przerywnikach. Ciekawym elementem kompozycyjnym powieści jest to, że pomiędzy rozdziałami mówiącymi o perypetiach głównych bohaterów możemy poczytać o realnych lekarzach, którzy kładli podwaliny pod nowoczesną medycynę. Takich pionierów w tej dziedzinie. Zarówno takich, którzy w swoim czasie zostali uznani, jak i takich, którzy zakończyli życie jako przegrani, czasem z poczuciem, że to oni przysporzyli pacjentom cierpienia, albo przyczyniali się do śmierci dziesiątek ludzi działaniem, które miało ich uleczyć.
Przejdźmy do głównej części powieści, czyli do opowieści o tytułowym doktorze Bogumile i jego otoczeniu. Bogumił Korzyński pochodził ze wsi, "cudem" otrzymał spadek po zmarłej ciotce, co pozwoliło mu na kształcenie się na Uniwersytecie Wileńskim. Tam właśnie został lekarzem. Niestety, z Wilna musiał uciekać (dlaczego, nie zdradzę, żeby nie psuć Wam przyjemności czytania) i w ten oto sposób zastajemy go w Warszawie. Właściwie poznajemy go w Krakowie,do którego udał się na pokazową sekcję zwłok. Tak, tak! Pokazowe sekcje zwłok dla lekarzy w tamtych czasach to mogło być naprawdę coś! Smród, brud, robaki podgryzające wnętrzności, latające wokoło muchy, krew i fragmenty ludzkich tkanek na ubraniach i butach lekarzy...Brrr! Poczujecie się jak w prawdziwej mordowni!
Po powrocie do domu Bogumił zostaje po raz trzeci ojcem (znowu dziewczynki!) i otrzymuje pracę w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Wydawałoby się, że spełnia się właśnie większość jego marzeń, ale... przed nim jeszcze wiele trudności, jak to w życiu. Będzie musiał poradzić sobie z nowymi współpracownikami, irytującą rodziną żony, bratem-nierobem, który pakuje się ciągle w nowe problemy, pewną staruszką, której tożsamości nie mogę teraz zdradzić... Czekają go nowe badania, nowe odkrycia, kilku ciekawych pacjentów i spotkania z równie intrygującymi lekarzami. Bogumił skrywa wiele tajemnic ze swej przeszłości, spróbuje również zrozumieć, co powodowało niedoszłym teściem jego żony, że spowodował wielki skandal, w którym oczernił Domicelę i niemalże zniszczył jej reputację, co w ostateczności doprowadziło do jej ślubu z Bogumiłem.
Cała recenzja dostępna na Dune Fairytales pod adresem: https://dune-fairytales.blogspot.com/2020/08/doktor-bogumi-abena-grabowska.html
Twórczość Ałbeny Grabowskiej poznałam, kiedy napisała drugi tom "Stulecia Winnych". Wówczas też miałam przyjemność i zaszczyt przeprowadzić z nią wywiad (możecie go znaleźć tu). Od tego czasu śledzę jej literackie poczynania, kilkakrotnie udało nam się również spotkać i porozmawiać. Oczywiście oglądam serial na podstawie jej bestsellerowej sagi i, choć podoba mi się,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Widziałam dużo "reklam" tej książki w Internecie. Wyświetlały mi się w różnych miejscach. Przeczytałam więc krótki opis i pomyślałam, że bardzo chciałabym ją mieć. Zbeletryzowana biografia wojennej lekarki. Na dodatek napisana na podstawie jej pamiętników. Brzmiało bardzo zachęcająco.
Myślałam, że jest to powieść raczej luźno inspirowana postacią Ireny Ćwiertni, tymczasem okazało się, że dość dokładnie bazuje na jej pamiętnikach oraz opowieściach jej syna. Co jednak na końcu "wstrząsnęło" mną najbardziej to jej zdjęcie. Nie to, o którym w posłowiu wspomina Katarzyna Droga. Owszem, chciałam zobaczyć fotografię, która spowodowała, że Autorka zainteresowała się postacią pani doktor. Jednak pierwszym wynikiem poszukiwania było zdjęcie Ireny Ćwiertni w bardzo już podeszłym wieku (zmarła w grudniu 2018 roku, mając 98 lat). Zdjęcie, które doskonale kojarzę z Muzeum Powstania Warszawskiego. Wówczas uświadomiłam sobie, że słuchałam jej wypowiedzi, że znam jej głos. I, szczerze mówiąc, strasznie żałuję, że tego posłowia nie przeczytałam na początku. Jakże ciekawsze musiałoby być czytanie powieści z taką świadomością...
Zresztą lektura i bez tego była niezmiernie ciekawa. Choć na tylnej okładce pogrubioną czcionką zaznaczono, że "wojna to najgorszy czas na miłość", to jednak ta miłość zawarta jest już w samym tytule książki. Wyraża ją również jedno z najbardziej znanych zdjęć czasu powstania warszawskiego, fotografia ze ślubu Alicji i Bolesława Biegów. Nie liczcie jednak na rzewne romansidło. Co to, to nie. To książka o ludziach z krwi i kości. Dlatego też poza walką, partyzantką, małym sabotażem, tajnym nauczaniem, czy zwyczajnych schodzeniem Niemcom z drogi i staraniom o przeżycie jest w niej miejsce na radość i śmiech, które – na co zwraca uwagę sama Irka – towarzyszyły jej bohaterom każdego dnia.
Akcja rozpoczyna się w 1990 roku, na szpitalnym korytarzu. Doktor Ćwiertnia zostaje wezwana do jednego ze swych pacjentów. Biegnąc do niego upuszcza na podłogę książkę, którą podnosi pielęgniarka Joasia. Zaczyna rozumieć smutek i zadumanie doktor Ireny. Teraz, po zmianie ustrojowej, wszyscy już wiedzą, że była w powstaniu. Wcześniej o tym nie mówiła, wcześniej unikała tematu. Jak wielu, którzy w tamtych dniach oddawali swe życie, zarówno w służbie, jak i we krwi. Irena zaczyna opowiadać Joasi swoją wojenną historię. Historię, w której kluczowe miejsce ma jej ukochany, Jerzy.
W ten oto sposób cofamy się do 1941 roku, kiedy to, pod przykrywką zawodowej szkoły, Fachschule Zaorskiego, powstaje w ramach tajnego nauczania Wydział medyczny Uniwersytetu Warszawskiego. Na liście przyjętych znajduje się również nazwisko Irki. Będzie się uczyła na lekarza, choć Niemcy nie pozwalają na to Polakom. Ci mogą zostać co najwyżej sanitariuszami, pomocami medycznymi, masażystami. Jednak Polacy, zaprawieni w stawianiu pozytywistycznego oporu, wszak mają za sobą ponad wiek zaborów, potrafią obejść i te ograniczenia. Nie bez wyrzeczeń, rzecz jasna. Tajne nauczanie wiąże się z wieloma niebezpieczeństwami, nawet w formie nauki indywidualnej, a co dopiero przy powołaniu całego wydziału. Przecież to nie tylko studenci i wykładowcy, ale również sale wykładowe, pomoce naukowe, a w przypadku lekarzy, żywi ludzie, których się bada, leczy, operuje... Nie sposób w tym miejscu nie pomyśleć, na jak wielkie trudności napotykali nasi przodkowie, kiedy chcieli się kształcić. W XX wieku, w środku Europy, w cywilizowanym świecie przecież. A dzisiaj? Przyszła pandemia, trzy miesiące zdalnego nauczania i wielki horror! Co będzie we wrześniu, bo przecież rodzice mają dość siedzenia w domu z dziećmi... Dla takich marudnych ludzi powinno się jako lektury obowiązkowe ustanowić książki o tajnym nauczaniu.
Było ciężko. Śmierć groziła za tak wiele "przewinień". Nikt nie wiedział, czy wychodząc rano z domu, wróci jeszcze do niego. Ginęli żołnierze, ale i cywile. Każdego dnia. Z głodu, zmęczenia, wyziębienia w zimie, braku wody, z chorób, na które nie było leków, od niemieckich kul, zrzucanych bomb, wybuchów... A jednak był to też czas na miłość. Był to też czas na śmiech. Był to też czas na radość, na przyjaźń. Nawet w czasie powstania ludzie się zakochiwali, pobierali, rodziły się dzieci. I o tym życiu w obliczu śmierci jest właśnie ta powieść. O pełni życia, niemalże wbrew wszystkiemu i wszystkim. O potrzebie posiadania nadziei i celu. Bo kiedy nadejdzie upragniona wolność... Bo kiedy staniemy przed ołtarzem... Bo kiedy i my zatańczymy na weselu... Bo kiedy... Ta nadzieja na lepszy świat napędzała ówczesnych ludzi. Również do wytężonej pracy. Bo w wolnej Polsce będą potrzebni lekarze. Jak się okazało, byli potrzebni znacznie wcześniej. I w czasie warszawskiego zrywu dali z siebie wszystko.
Nie zapominajmy jednak, że wojna (podobnie jak pandemia) jest w stanie wycisnąć z każdego człowieka jego prawdziwe ja. Nawet wśród Niemców byli tacy, którzy nieśli pomoc Polakom. Nawet wśród polskich lekarzy byli tacy, którzy, nieraz z najniższych pobudek, donosili na Gestapo. Irka i jej najbliżsi spotkali na swej drodze i jednych i drugich. Każdy stawał przed trudnymi wyborami, każdy mógł nieść pomoc, każdy mógł przyłożyć rękę do czyjejś śmierci. Chcąc, nie chcąc. Różnie bywało. I ta świadomość pozostawała we wszystkich, nieraz w bardzo mocny sposób zmieniając, a nawet kończąc, ich życie. W jaki sposób? Przekonajcie się sami, bo takich historii jest w tej powieści kilka.
Cała recenzja dostępna na Dune Fairytales, pod adresem: https://dune-fairytales.blogspot.com/
Widziałam dużo "reklam" tej książki w Internecie. Wyświetlały mi się w różnych miejscach. Przeczytałam więc krótki opis i pomyślałam, że bardzo chciałabym ją mieć. Zbeletryzowana biografia wojennej lekarki. Na dodatek napisana na podstawie jej pamiętników. Brzmiało bardzo zachęcająco.
Myślałam, że jest to powieść raczej luźno inspirowana postacią Ireny Ćwiertni, tymczasem...
Z pojęciem dybuka spotkałam się w zeszłym roku, w czasie lektury drugiego tomu "Oka Jelenia" Pilipiuka (chyba bowiem w pierwszym tomie pojęcie to nie występowało). Bardzo się tym zagadnieniem zainteresowałam i zamierzałam bliżej się z nim zapoznać, jednak czasu wciąż mało i nie zdążyłam. Kiedy więc zobaczyłam, że na polskim rynku wydawniczym pojawiła się książka o tym właśnie tytule, postanowiłam dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Krótka notka okładkowa i kilka słów o Autorze, którego powieść "Bestia" (debiut literacki) w 2007 roku została uznana przez Rzeczpospolitą za najlepszą powieść roku sprawiły, że nie miałam już wątpliwości... Chcę i koniec. Udało się.
Przyznam, że miałam pewne wyobrażenia o tym, za co się zabieram. Jakieś oczekiwania. "Dybuk" ich nie spełnił... Zaoferował mi coś kompletnie innego, niż się spodziewałam i... chwała mu za to! Na co liczyłam, to już zostawię sobie. Dostałam jednak coś znacznie lepszego, znacznie ważniejszego, coś, co chyba do końca życia gdzieś tam we mnie pozostanie... Historię mądrą, przerażającą, trzymającą w napięciu i... na wskroś prawdziwą, choć chciałoby się wierzyć, że rzeczywistość wyglądała choć odrobinę bardziej kolorowo.
Rzecz dzieje się w Polsce w roku 1946. Działania wojenne zakończyły się mniej więcej przed rokiem. Niemcy przegrali, po polskiej ziemi paradują radzieccy zwycięzcy, tu i tam można napotkać grupę czerwonoarmijców. Do władzy dobrali się komuniści i nie zamierzają odpuścić. Ani Niemcom, ani AKowcom, ani Żydom. Nikomu. Jednym z tych, którzy staną na ich drodze jest Rem Sosnkowski, były żołnierz AK, urodzony morderca, nożownik, skazany na śmierć. Dostanie jednak szansę i ponownie wyjdzie na wolność. Zadanie, które mu powierzono nie jest jednak łatwe i przyjemne, a Rem – choć zawodowiec – nie ma najmniejszego pojęcia, w jakie bagno się pakuje...
Czym jest tytułowy dybuk, zapytacie.Podaję dokładnie za Wikipedią: "W mistycyzmie i folklorze żydowskim zjawisko zawładnięcia ciałem żywego człowieka przez ducha zmarłej osoby. Dybukiem nazywa się też samego ducha, duszę zmarłego, która nie może zaznać spoczynku (...) z powodu popełnionych grzechów, i szuka osoby żyjącej, aby wtargnąć w jej ciało." To właśnie zadanie otrzymał Rem – wytropić i zniszczyć (czyli zabić) dybuka. Nie jest to jednak praca samodzielna. Niczym Frodo, Rem ma przy sobie mniej lub bardziej zgraną, dziwaczną na pierwszy rzut oka kompanię, której skład w trakcie podróży ulega zmianom (in plus i in minus). Poznamy więc nie tylko Sosnkowskiego, ale też Ślązaka/Niemca Sigismunda von Horna, Cygana Melkiadesa, a później Żyda Barucha i piękną, młodziutką Żydówkę Judytę. Oto nasza drużyna pierścienia. W poczet bohaterów zaliczyć trzeba jeszcze samego poszukiwanego, czyli Aarona Stallmana (vel doktora von Treppfa), czy Singera, który to całą akcją zarządza.
Link do całej recenzji: http://dune-fairytales.blogspot.com/2014/02/dybuk-marek-swierczek.html
Z pojęciem dybuka spotkałam się w zeszłym roku, w czasie lektury drugiego tomu "Oka Jelenia" Pilipiuka (chyba bowiem w pierwszym tomie pojęcie to nie występowało). Bardzo się tym zagadnieniem zainteresowałam i zamierzałam bliżej się z nim zapoznać, jednak czasu wciąż mało i nie zdążyłam. Kiedy więc zobaczyłam, że na polskim rynku wydawniczym pojawiła się książka o tym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Żywoty świętych to nudne opowieści, w których ludzie nie przypominają ludzi tylko jakieś rozanielone postaci, którym nie można dorównać? Opowieści o świętych nie są dla dzieci, które potrzebują książek o przygodach? Książki o świętych zilustrowane są sztampowo i nijak odpowiadają współczesnym gustom młodych czytelników? Nic bardziej mylnego, przekonajcie się sami.
Przedstawiam Wam "Opowieści o świętych. Inspirujące przygody pełne łaski i odwagi" Carey Wallace i Nicka Thornborrowa, które waśnie ukazały się nakładem wydawnictwa Nowa Baśń. Wydawnictwa, które przecież specjalizuje się w literaturze przeznaczonej dla młodszych moli książkowych. Serie o kocich wojownikach, psach ze sfory, czy o sowich strażnikach na dobre zagościły już na polskim rynku książki. Nowa Baśń ma na swoim koncie również "Ostatniego jednorożca", "Bambi", czy "Rumcajsa". Gołym okiem widać, że wychodzi naprzeciw dzieciom i młodzieży. Przyszedł więc czas na książkę zdecydowanie bardziej uduchowioną, a jednak opisującą przygody "nie z tej ziemi".
"Opowieści o świętych..." od pierwszej do ostatniej strony trzymają w napięciu. Przedstawiają ponad siedemdziesięciu świętych, w kolejności chronologicznej, co pozwala również na śledzenie otaczającego ich świata, postępu, a czasem cofnięcia w rozwoju w różnych dziedzinach. Począwszy od prześladowań pierwszych chrześcijan, którzy na modlitwę gromadzić musieli się w rzymskich katakumbach po współczesność. Od opisywanych w Dziejach Apostolskich Perpetuy i Felicyty poprzez starożytnych świętego Mikołaja, świętą Łucję i świętego Marcina. Przez średniowiecznych świętego Hieronima, świętego Benedykta z Nursji, czy (tak "modną" ostatnio) świętą Hildegardę. I dalej przez świętego Jana od Krzyża, świętego Wincentego a Paulo, świętego Dominika Savio, aż do współczesnych nam: świętej Tereski, świętego Maksymiliana Kolbego i świętej Teresy z Kalkuty.
A każda z tych opowieści, krótkich na zaledwie kilka stron, opowiada o losach ludzi zwyczajnych, a jednocześnie niezwykłych Ludzi, którzy byli jak my. Mieli swoje słabości, ot choćby święty Hieronim czy święty Augustyn. Swoje krzyże i swoje wory grzechów. A jednak, przynajmniej w pewnym momencie swego życia, na pierwszym miejscu postawili Jezusa Chrystusa. Jedni czuli powołanie od dziecka, inni nawracali się na łożu śmierci, ale swym słowem, a przede wszystkim czynem oddawali się służbie Najwyższemu. Przemierzali lądy i morza, ziemie przyjazne i wrogie. Umierali w samotności, w tłumie, na stosie. Docenieni przez współczesnych albo zupełnie przez nich niezrozumiali, wyśmiewani, poniżani, skazywani na okrutną śmierć. Przezywali mniejsze i większe przygody, rozmawiali z Jezusem i Maryją, którzy im się nieraz ukazywali. Z biednych lepianek trafiali na dwór papieski. Inni oddawali swe bogactwa i porzucając pałace, zamieszkiwali na pustyni, a nawet na wysokich palach, po to tylko, by w całości oddać się Bogu.
Cała recenzja dostępna jest na Dune Fairytales pod adresem http://dune-fairytales.blogspot.com/
Żywoty świętych to nudne opowieści, w których ludzie nie przypominają ludzi tylko jakieś rozanielone postaci, którym nie można dorównać? Opowieści o świętych nie są dla dzieci, które potrzebują książek o przygodach? Książki o świętych zilustrowane są sztampowo i nijak odpowiadają współczesnym gustom młodych czytelników? Nic bardziej mylnego, przekonajcie się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Chyba już Wam kiedyś wspominałam, że jestem Christmas freakiem. Wszystko, co bożonarodzeniowe budzi we mnie jakiegoś szalonego elfa i powoduje pikawkę. Jednym z moich największych życiowych marzeń jest mieć dom ozdobiony jak na amerykańskich filmach. Wiecie, choinka, kolejka, całe świąteczne miasteczko, na zewnątrz przystrojone lampkami chojny... Co roku coraz bliżej ziszczenia tego marzenia!
Tymczasem powróćmy do książek. Zaczynamy recenzje zimowo-świątecznych lektur dla dużych i małych czytelników. Na początek coś dla dzieci, ale nieco starszych, raczej już szkolnych, więc na razie przeczytałam jedynie ja. Moje Córeczki są jeszcze za małe. Dlaczego? Czytajcie dalej, wszystko wyjaśnię.
Przyznam szczerze, że okłada, którą widzicie powyżej nie oddaje rzeczywistości. Średnio mi się podoba. Na szczęście naprawdę wygląda dużo lepiej. Jest przepiękna. Byłam urzeczona, kiedy wyjmowałam ją z paczki. Od razu poczułam zapach świerków i drobiny mrozu na palcach. I tak już pozostało do końca lektury, bo od pierwszej do ostatniej strony jest doprawdy zimowo.
"Zimowa magia" to zbiór 10 opowiadań i jednego wiersza stworzony przez uznanych i popularnych autorów literatury dziecięcej, zebranych przez Abi Elphinstone, autorkę "Podniebnej pieśni". Teksty są bardzo różnorodne, napisane w różnych konwencjach, poruszające przeróżne tematy. Jedne podobały mi się bardziej, inne mniej, nie potrafię jednak powiedzieć, który jest moim faworytem. Wśród opowiadań znajdziecie baśnie, fantastykę, opowieści grozy (oczywiście odpowiednie dla dzieci), kryminał... Sami widzicie, że będzie się działo i trudno się przy takim wyborze nudzić.
W pierwszym opowiadaniu, "Noc na Lodowym Jarmarku" przenosimy się w czasie. Wszystko zaczyna się zwyczajnie i dość smutno, a potem główną bohaterkę czeka niesamowita przygoda, której skutki mogą zaważyć na czyimś życiu. Czy kawałek starego piernika może odmienić czyjeś losy? Czy zamarznięta Tamiza okaże się naprawdę bajkowym miejscem? I jak wydostać się z mroźnego XVIII-wiecznego Londynu do współczesności? Razem z przygodą i ściganym młodym chłopcem, Maya odkryje pewne tajemnice, które nie pozostaną bez wpływu na jej codzienne życie. Opowieść jest piękna i bardzo mądra, porusza temat pozostawienia ukochanej babci w domu opieki, niezrozumienia starszych ludzi, nadgorliwego dbania o chore dziecko. To nie tylko przygoda dla przygody, sztuka dla sztuki. To kawałek świetnej literatury, z którego młody czytelnik może się sporo nauczyć.
W "Magii zimowego przesilenia" razem z księżniczką Evelyn i jej przyjaciółką Samanthą odwiedzamy elfy ze Smalandu. Nie, nie, nie ma tu żadnego słodkiego elfiego brokatu, pyłu, czy czegoś tam. Jest... epidemia śmiertelnej choroby i, jak się okazuje, jedynie Samantha ma szansę ją pokonać. Musi jednak najpierw uwierzyć w siebie i co nieco pokombinować. Czy uda jej się uratować święto i całą elfią rasę? Możecie się domyślić, wszak to opowieść dla dzieci, ale znajdziecie w opowiadaniu niejedną niespodziankę.
"Głos pośród śniegu" jest częścią powieści "The Other Alice" i tym tekstem, który zrobił na mnie najsłabsze wrażenie. Do połowy zupełnie nie widziałam, o czym czytam, zasnęłam nawet kilka razy. Potem było lepiej, a zakończenie było całkiem dobre i zaskakujące, ale kiepskie wrażenie pozostało. Może Wam spodoba się bardziej.
"Zimne serce" jest tym opowiadaniem, przy lekturze którego zdałam sobie sprawę, że moje Dziewczynki poczekają na tę książkę jeszcze kilka dobrych lat. To naprawdę opowiadanie grozy i może zbyt młodego czytelnika przerazić. Jest piękne, nadaje całemu zbiorowi niesamowitego charakteru, to taki tekst z pazurem, ale naprawdę nie dla maluchów. Żyjący od niemal tysiąca lat pod ziemią, ludzie, którzy nie widzieli słońca i są od pokoleń przekonani, że takie życie to kara za radość... Naprawdę prejmujące wrażenie.
"Casse-Noisette" to opowieść o pierwszym wystawieniu na scenie "Dziadka do orzechów" Piotra Czajkowskiego. Dzisiaj to jeden z najbardziej znanych i cenionych baletów, ale początkowo nie spotkał się z pozytywnym odbiorem i o tym jest ta historia. Historia napisana przepięknie, z prawdziwie świątecznym klimatem godnym carskiego Petersburga. To także opowieść o spełnianiu się świątecznych marzeń, o miłości siostrzanej i pomocnej dłoni, która nieraz daje znacznie więcej, niż wskazywałby nominał banknotu. Daje nadzieję.
Cała recenzja dostępna jest na blogu Dune Fairytales pod adresem: https://dune-fairytales.blogspot.com
Chyba już Wam kiedyś wspominałam, że jestem Christmas freakiem. Wszystko, co bożonarodzeniowe budzi we mnie jakiegoś szalonego elfa i powoduje pikawkę. Jednym z moich największych życiowych marzeń jest mieć dom ozdobiony jak na amerykańskich filmach. Wiecie, choinka, kolejka, całe świąteczne miasteczko, na zewnątrz przystrojone lampkami chojny... Co roku coraz bliżej...
więcej mniej Pokaż mimo to
Będzie to jedna z najcięższych recenzji, do jakich usiadłam w ostatnim czasie. Ta niepozorna ze względu na swą objętość (przecież zaledwie 300 stron właściwego tekstu) powieść spowodowała u mnie prawdziwą lawinę przemyśleń. Zarówno w sferze filozoficznej, jak i językowej. Dawno już nie zdarzyło się, bym tak drobiazgowo podeszła do jakiejkolwiek lektury i zrobiła sobie w czasie czytania tyle notatek. Czy to dobrze? Przekonajcie się sami.
Autorka ma już na koncie trzy powieści, a za "Duszę" zdobyła na zeszłorocznym Falkonie II nagrodę literacką Nautilius. Jest wielką fanką Star Treka i... to widać w jej powieści, o czym jeszcze wspomnę. Szczególnie, że widoczne to jest w zupełnie innych sferach, niż można by się spodziewać. "Dzieci planety Ziemia" nie mają właściwie wiele wspólnego ze space operą. Przypuszczam jednak, że gdyby miały – też, jako fanka serii – byłabym ukontentowana. Luiza Dobrzyńska idzie jednak o krok dalej i jest to dość duży krok.
Nie sądź książki po okładce? Dlaczego nie? Okładka powieści – o dziwo – bardzo mi się podoba. Z reguły wolę spokojniejsze, a jednak coś w niej jest. Zaproszenie do poznania tego nowego świata, planety Patris, na którą przybyli ludzie z dalekiej Ziemi? Chyba tak, zaproszenie to dobre słowo. Zastrzeżenia? Mało wyróżniający się tytuł. Wolałabym, by był zapisany czarną czcionką, jak nazwisko Autorki.
Przejdźmy do treści. Wspomniałam już, że rzecz się dzieje na planecie Patris. Ludzie przybywają tam w nie do końca jasnych dla mnie okolicznościach. Wiemy, że na Ziemi miała miejsce katastrofa ekologiczna i w związku z tym od lat prowadzony jest program kosmiczny mający na celu znalezienie miejsc, które staną się nowymi domami ludzkości. Dlaczego jednak na wyprawę udali się ci konkretni bohaterowie, nie wiemy. W niektórych miejscach wydaje się to zupełnie logiczne, aż tu nagle okazuje się, że wybudzona pasażerka w ogóle nie wiedziała, że wysłano ją w podróż kosmiczną. Innym razem znów wybudzony zostaje kryminalista, a przecież wiadomo, że tacy są w ziemskim społeczeństwie usuwani. Cóż... na amen, że tak kolokwialnie powiem. Takie maleńkie niekonsekwencje są do wychwycenia przy uważnym czytaniu, choć mimo wszystko nie przeszkadzają za bardzo. Chciałabym... przeczytać jakieś opowiadanie nawiązujące do tej powieści, które wytłumaczyłoby mi, jak wyglądał wybór tej załogi i pasażerów. Być może takie wyjaśnienie znajduje się w trzech wcześniejszych powieściach Autorki. Chyba się na nie skuszę ;)
"Dzieci planety Ziemia" to przygodówka, obyczajówka, kryminał, sf i romans w jednym. Pewnie jeszcze o jakimś gatunku zapomniałam, ponieważ powieść porusza tak wiele zagadnień i tak pięknie je łączy w spójną całość, że chylę czoła przed Luiza Dobrzyńską. Już samo to, że zaskakiwała mnie właściwie na każdej stronie jest wielkim sukcesem. Co prawda przewidziałam ostatnia scenę... chyba jest do przewidzenia dla wnikliwej czytelniczki. Tak, czytelniczki. Myślę, że mężczyźni mogą się nie domyślić. Jednakże jeśli chodzi o pozostałe strony – ciągle byłam zaskoczona. W pewnym momencie przestałam już nawet próbować zgadnąć, co się będzie dalej dziać. I tak bym nie zgadła, tyle tu niesamowitych niespodzianek. Rzeczywiście czułam się, jakbym wraz z kapitanem Kirkiem Willnerem, Estrellą Solis i resztą bohaterów trafiła na tę niesamowitą, pełną tajemnic planetę.
Patris wydawała się być niemalże rajem dla osób, które pamiętają jedynie miasta i nieliczne tereny ekologiczne, do których wstęp mieli tylko wybrańcy. To prawdziwa kraina mlekiem i miodem płynąca. Zieleń, mnóstwo przydatnych kopalin, zwierzęta, które w większości (poza harpoidami) zdają się nie być dla człowieka groźne, a stanowić mogą całkiem dobry pokarm. Szczególnie w porównaniu z chemicznymi zamiennikami jedzenia, do których załoga już przywykła. Owszem, zbudowanie całej infrastruktury, nowego świata właściwie, to nie jest coś prostego i zdają sobie z tego sprawę. Szczególnie teraz, kiedy utracili kontakt z rodzinną planetą i nawet nie wiedzą, czy ona jeszcze istnieje. Patris zdaje się oddawać im wszystko, co ma w sobie najlepszego. Czy jednak na pewno nie jest niebezpieczna? W końcu już wcześniej próbowano ją skolonizować, ale wieści o załodze Hawkinga przepadły. Jakby... stało się coś złego.
Świat, który opisuje Dobrzyńska jest zupełnie inny od tego, ktory znamy dzisiaj. A jednak... Tak łatwo uwierzyć, że do tego właśnie nieuchronnie zmierzamy. Czy "Dzieci planety Ziemia" mają być dla nas przestrogą? Swego rodzaju drogowskazem? Wszakże wiele już takich dzieł powstało, które to miały nas wystraszyć przed zgubnym zapatrzeniem w technologię, grzebaniem w ludzkim DNA czy próbami stworzenia sztucznej inteligencji... Przestrzegały, opisywały straszliwe skutki, my czytaliśmy, rozmawialiśmy, zastanawialiśmy się i... dalej przecież robimy swoje. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że zamiast pisać teraz recenzję go gazety, siedzę na blogu. Jak daleko posunie się ludzkość, by ułatwić sobie codzienne życie? Czy powróci do programów eugenicznych, nad którymi przecież pracowano w hitlerowskich Niemczech? Czy spartańska zasada porzucania kalekich znów powróci do łask? Czy być może normalnym stanie się, że światem rządzić będzie wojsko, utrzymując pokój swą żelazną ręką, ręką naprawdę świetnie uzbrojoną? Co się stanie, jeśli naukowcom uda się stworzyć prawdziwe androidy, niczym Data ze Star Treka, czy Raul z powieści? Czym jest tak naprawdę człowiek, co sprawia, że jesteśmy gatunkiem wyróżniającym się spośród innych istot? Na te i wiele innych pytań Dobrzyńska stara się odpowiedzieć w swej najnowszej powieści. Choć chyba odpowiedzieć to złe słowo. Stara się nas naprowadzić, skierować nasz tok myśli na te problemy. Odpowiedzieć musimy sobie sami. A potem... już tylko działać, albo znów zapomnieć...
Muszę tu również pochwalić, że bohaterowie tej historii próbują naprawdę zrozumieć otaczający ich świat. I to nie tylko naukowo. Autorka świetnie pokazuje relatywizm ocen. To, czy coś jest dobre, czy złe. Wystarczy czasami jedno pokolenie, by zupełnie odwróciły się wartości, którymi ludzie się kierują. Kilkaset lat to prawdziwa przepaść i nieraz aż trudno pojąć, że o takiej jednej pewnej przecież rzeczy można było w ogóle myśleć w inny sposób. Bo jakże to? A jednak. Takie ukazanie zmian w świadomości społeczeństw bardzo podwyższa ocenę tej powieści.
No to jeszcze kilka plusów. Autorka zdecydowanie wie, o czym pisze. Jej wiedza w zakresie biologii, chemii, biochemii musi być olbrzymia. Wie także dużo na temat kształtowania się planet, życia na nich, kolejnych faz ewolucji. "Dzieci planety Ziemia" to naprawdę dobra powieść science fiction, a nie tylko fiction. Nagromadzenie danych jednak tak ładnie wplecione zostało w fabułę, że absolutnie nie razi. Zresztą na końcu książki znajduje się jeszcze słowniczek wyjaśniający niektóre trudne pojęcia oraz te, które Autorka stworzyła na potrzeby tego konkretnego tekstu. Niektóre hasła znalazły się tam – moim zdaniem – niepotrzebnie, być może jednak mniej zaznajomionemu z sf czytelnikowi się przydadzą.
Bardzo ładnie komponują się z całością wyjątki z kroniki prowadzonej przez Estrellę, czyli Ettę. Być może wiecie już, że zawsze lubię takie dodatki, pokazujące zdarzenia z perspektywy danej osoby... pamiętniki, listy, zapiski wszelakie. Te akurat tworzą oficjalną i publiczną kronikę, a nie są jedynie zdaniami pisanymi do poduchy, ale i tak bardzo dobrze uzupełniają treść, przy okazji w żaden sposób nie zdradzając, co się za chwilę stanie.
Zanim dojdę do ostatniego plusa, zapoznajcie się z kilkoma negatywnymi uwagami. Przede wszystkim przecinki. Czasami postawione są w dziwnych miejscach, co dezorientowało mnie w czytaniu. To jest, niestety, największy minus całej książki. Trochę za często też pojawiały się w początkowej fazie wyrażenia w cudzysłowie. Nie pojmowałam tego zapisu, na szczęście około setnej strony Autorka przestała ich używać. Denerwowały mnie krótkie łączniki zamiast długich myślników, które powinny być używane w dialogach.
W jednym miejscu nastąpiła swego rodzaju konsternacja. Cały akapit został powtórzony słowo w słowo i już myślałam, że to błąd i jakieś fragmenty wydrukowano dwukrotnie. Okazało się, że jednak nie. Rozumiem, że zadano jedno i to samo pytanie dwa razy, w związku z czym udzielono takiej samej odpowiedzi. Jednak użyłabym innych słów, a nie przepisywała całą odpowiedź, jak wykutą na pamięć regułkę, szczególnie, że udzielał jej człowiek, a nie android, którego można by o takie powtórzenie posądzić.
Moje ostatnie "ale". Powieść napisana jest dojrzale, szczególnie w warstwie merytorycznej. Powiedziałabym nawet, że bardzo dojrzale. Dlatego dziwią w niektórych momentach frazy, które wyglądają, jakby wyszły prosto z wypracowania gimnazjalisty. Przypadków takich było, na szczęście, tylko kilka i można je pominąć, ale dziwiły bardzo, ponieważ reszta jest napisana na dość wysokim poziomie (pomijając nieszczęsne przecinki).
Ostatni plusik na zakończenie. Autorka puszcza oczko do fanów Star Treka. Jakie oczko? Ano takie, że niektórych swych bohaterów nazwała... trekowo. Np. jeden z nich to Rod Denberry (dla tych, którzy nie wiedzą, twórca kultowej serii to Gene Roddenberry), a kapitan ma na imię Kirk (nazwisko kapitana z oryginalnej serii ST). Ponadto pojawia się w powieści również doktor Derkacz, a kim w rzeczywistości jest Piotr Derkacz, fandom polski doskonale wie.
Podsumowanie? Cieszę się, że nie wprowadziłam systemu oceniania typu ileś punktów na ileś, bo wówczas – za te nieszczęsne przecinki – ocena mogła by okazać się znacznie zaniżona. Jeśli kogoś takie rzeczy nie denerwują, to koniecznie po tę powieść musi sięgnąć. Właściwie, nawet jeśli denerwują, to musi, ponieważ "Dzieci planety Ziemia" to historia niebagatelna, mądra, dobrze przemyślana, wciągająca... Po prostu naprawdę bardzo, bardzo dobra. Ma dużą szansę, by znaleźć się wśród najlepszych w tym roku, choć wiadomo – mamy dopiero styczeń. W każdym razie gorąco ją Wam polecam, a sama niedługo zorientuję się w kwestii zakupienia wcześniejszych pozycji autorstwa Luizy Dobrzyńskiej.
Będzie to jedna z najcięższych recenzji, do jakich usiadłam w ostatnim czasie. Ta niepozorna ze względu na swą objętość (przecież zaledwie 300 stron właściwego tekstu) powieść spowodowała u mnie prawdziwą lawinę przemyśleń. Zarówno w sferze filozoficznej, jak i językowej. Dawno już nie zdarzyło się, bym tak drobiazgowo podeszła do jakiejkolwiek lektury i zrobiła sobie w...
więcej mniej Pokaż mimo to
W 1926 roku Artur Oppman (pseudonim Or-Ot) napisał wierszowaną historię Polski. Kolejne wydanie "Abecadła wolnych dzieci" pojawiło się właśnie na rynku. Czy młodopolska poezja jest w stanie nadal zauroczyć i przekazać ważne, patriotyczne wartości? Jak odbiera współczesny czytelnik tę wierszowaną historię, w której – z logicznych powodów – ani słowem nie wspomina się o bohaterach walczących o Westerplatte i Monte Cassino?
Jako dorosły człowiek i dosyć dojrzały czytelnik przyznaję, że "Abecadło..." zrobiło na mnie wrażenie. Nie potrafię powiedzieć, jak będą je odbierać dzieci, choć myślę, że niedługie wiersze powinny im się spodobać. Zarówno młode pokolenie, jak i czytelnicy starsi docenią rytmikę i przyjemny ton poezji Oppmana. Niebagatelną rolę odgrywa również aspekt edukacyjny, który był przecież głównym powodem do stworzenia tego niedużego "elementarza o polskich dziejach". Na stronach "Abecadła..." przewiną się m.in. król Władysław Łokietek, Napoleon Bonaparte, książę Józef Poniatowski, Jan Henryk Dąbrowski. Są też wiersze o ułanach, o polskim Białym Orle i o bitwie pod Racławicami. Jakby tego było mało, nawet o Raszynie Oppman wspomina (pod literą J, sprawdźcie sami). Przyznam bez bicia, że choć historia jest moją pasją od małego, to znalazłam w "Abecadle..." fragmenty, które wzbudziły we mnie zainteresowanie. Zanim zacznę czytać te wiersze dzieciom, najpierw dokładnie się im przyjrzę i uzupełnię swoją wiedzę, szczególnie że Poeta przynajmniej raz doradza, by dopytać o szczegóły historyczne... mamę.
Każdy wiersz ma trochę inną rytmikę, choć wszystkie są czterozwrotkowcami. Spodobała mi się ta różnorodność. Dzięki niej nie ma monotonności, a to jest dość istotne, jeśli zamierza się z tą książką zapoznawać dzieci, co przecież jest chyba głównym założeniem.
Przypadła mi do gustu również oprawa graficzna książki. Współczesne ilustracje wykonane przez Andrzeja Graniaka będą znacznie bliższe młodemu pokoleniu niż te wykonane dawniej przez Bogdana Nowakowskiego (choć mam do nich słabość – chyba dlatego, że pamiętam je z z dzieciństwa), co może dodatkowo zachęcić je do lektury i poznawania polskiej historii. Mam tylko jedno zastrzeżenie – dlaczego przy haśle Warszawa przedstawiono koszmarny Stadion Narodowy zamiast choćby Łazienek, czy pomnika Syrenki? Nie pojmę do końca życia.
Książka jest pięknie wydana, w twardej oprawie, na grubym kartach. Naprawdę warto ją mieć i się z nią zapoznać.
Dzisiaj krótko, ponieważ trudno mi napisać więcej o 24-stronicowej pozycji.
Recenzja pochodzi z bloga Dune Fairytales (http://dune-fairytales.blogspot.com/)
W 1926 roku Artur Oppman (pseudonim Or-Ot) napisał wierszowaną historię Polski. Kolejne wydanie "Abecadła wolnych dzieci" pojawiło się właśnie na rynku. Czy młodopolska poezja jest w stanie nadal zauroczyć i przekazać ważne, patriotyczne wartości? Jak odbiera współczesny czytelnik tę wierszowaną historię, w której – z logicznych powodów – ani słowem nie wspomina się o...
więcej mniej Pokaż mimo to
Transmutacja ołowiu w złoto, diabeł Łakota i podróże w czasie – przepraszam: chronoportacja – tego możecie oczekiwać po "Alchemiku z Hagi". Wartka akcja, ciekawe postaci, ładnie zarysowane tło. Czy można jednak powieść nazwać historyczną? Zadajcie sobie to pytanie po przeczytaniu całej recenzji, a później... sięgnijcie koniecznie po książkę.
Alchemik Dirk nie miał szczęścia do sąsiadów. Z jakichś powodów nie podobały im się jego eksperymenty, nie rozumieli wagi odkryć, które pewnego dnia mógł poczynić, przeszkadzał im smród dobywający się z jego pracowni. Pożary, które w niej czasami wybuchały również nie przysporzyły mu wielbicieli. Zawzięli się na niego nawet włodarze miejscy i w ten oto sposób zmuszony został do spakowania manatek i przeprowadzki. Trafił do tytułowej Hagi, która wówczas była nawet nie miastem, a miejscowością i w której miały go spotkać niebagatelne przygody.
Wszystko zaczęło się w sylwestrową noc, kiedy ludzkości witała nie tylko nowy rok, ale i nowe stulecie. Dirk, a właściwie Theodoricus van Woensdrecht, z pewnością nie spodziewał się, że w jednym z wiszących w jego domostwie obrazów zamieszkuje pewien sprytny diabeł, który na domiar złego posiadł tajemnicę kamienia filozoficznego. Zresztą, kamień kamieniem, złoto złotem, ale podpisanie cyrografu raczej bywa niebezpieczne. Toteż Dirk bronić się będzie zawzięcie, a Łakota kusić go będzie, przygotowując nader przyjemną "ofertę handlową".
Ciekawe postaci pierwszo- i drugoplanowe przedstawione są na barwnym tle XVII-wiecznej Holandii, która toczy wojny na wielu frontach, a jednocześnie nie przeszkadza jej to prowadzić interesów raz z jednym, raz z drugim wrogiem. Bohaterowie wypowiadają się trochę stylizowanym językiem, co widoczne jest przede wszystkim bliżej końca, gdy dochodzi do zetknięcia osób z XVII i XXI wieku. Wielki plus dla Autora, że udało mu się tak zgrabnie z tego wybrnąć.
Cała recenzja na Dune Fairytales: http://dune-fairytales.blogspot.com/
Transmutacja ołowiu w złoto, diabeł Łakota i podróże w czasie – przepraszam: chronoportacja – tego możecie oczekiwać po "Alchemiku z Hagi". Wartka akcja, ciekawe postaci, ładnie zarysowane tło. Czy można jednak powieść nazwać historyczną? Zadajcie sobie to pytanie po przeczytaniu całej recenzji, a później... sięgnijcie koniecznie po książkę.
Alchemik Dirk nie miał szczęścia...
Kiedy zaproponowano mi tę książkę, miałam wątpliwości. Czy zdążę przy dzieciach przeczytać kolejną pozycję i jeszcze napisać dla Was kilka słów o niej? Przekonałam się jednak dość szybko. Posiadam dwie inne książki Anny Borkowskiej – nie powieści, ale książki naukowe. Jest ona bowiem nie tylko benedyktynką (tak, zakonnicą piszącą fantasy), ale również naukowcem, ma tytuł doctor honoris causa KUL i wydała kilkadziesiąt książek. "Gar'Ingawi. Wyspa szczęśliwa" to jej fantastyczne dzieło spisane w stanie wojennym. Aktualne tak samo dzisiaj, jak wówczas. Kultowe i na szczęście wznowione. Podzielone tym razem na trzy tomy i już teraz mogę Wam zdradzić, że z wielką niecierpliwością czekam na kontynuację.
W wielkim skrócie jest to powieść przede wszystkim o wielkiej tęsknocie człowieka do boga (Boga?). To jednak naprawdę ogromny skrót, bo na tych niecałych 200 stronach, które już za mną (a to przecież dopiero jedna trzecia powieści) dzieje się naprawdę wiele. Przyznam, że pierwsze 20-30 stron nie było przyjemnością. Nie mogłam się zupełnie połapać kto jest kim. Takie wrzucenie trochę na głęboką wodę, bo świat, o którym czytamy jest stworzony przez Autorkę od podstaw i trzeba się z nim zapoznać. Trochę pomagają mapki i bardzo cieszę się, że zostały w książce zamieszczone. Bez nich chyba dłużej zajęłoby mi ogarnięcie całego terenu, na którym rozgrywają się szalone i fascynujące przygody głównych bohaterów.
Wyspa szczęśliwa... Mieszkający na niej lud żyje w spokoju i (podtytułowym) oczekiwaniu. Choć właściwie powinnam napisać Oczekiwaniu. Na kogo czekają? Na tajemniczego Ora, który mniej więcej raz na cztery, pięć pokoleń przemierza wyspę wszerz. Kim jest? Skąd pochodzi? Co właściwie robi i dlaczego przybywa właśnie na Gar'Ingawi? Tego wszystkiego mam nadzieję dowiedzieć się w kolejnych tomach powieści. Na razie wiemy jedynie, że wszyscy na niego czekają i są po prostu szczęśliwi. Niczym się nie przejmują, niczego właściwie nie boją. Nie znają pojęć takich jak kara czy zabójstwo, nie pragną władzy. Czekają na mityczną postać, na swoistego zbawcę. Raz po raz na wyspę przybywają przedstawiciele innych ludów, podbijają ją, wprowadzają jakieś swoje zwyczaje, ale... nigdy nie zabijają wiary, nie potrafią zwyciężyć z Oczekiwaniem. Aż do czasu, kiedy pojawia się... Or. Czy jest prawdziwy? My, czytelnicy, od razu wiemy, że nie. Mieszkańcy wyspy, przynajmniej niektórzy, też się o tym przekonają. Większość jednak uwierzy w przybycie Ora i to wówczas zacznie się prawdziwa przemiana Gar'Ingawi i wielka przygoda, która wyśle nas na inne lądy i na rozległe morza i każe nam razem z nastoletnim Tagunem poszukiwać bliskości z bogiem. Zaprowadzi nas też do pięknego, cudownego Larri, w którym sama chciałabym zamieszkać, gdyby tylko było rzeczywiste. Do Larri, które mnie całkowicie urzekło, choć droga do niego to prawdziwa droga krzyżowa...
"Gar'Ingawi. Wyspa szczęśliwa" to niesamowita, pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji i wyrazistych postaci powieść, na której wznowienie warto było czekać. Ja nie czekałam, bo wcześniej się z tym tytułem nie spotkałam, ale po poruszeniu w Sieci, jakie zauważyłam, było trochę osób, które... oczekiwały. Książkę mogę z czystym sercem polecić miłośnikom fantastyki, ale także tym, którzy wcześniej niespecjalnie ten gatunek lubili. To powieść o poszukiwaniu, o głębokiej wierze, o strachu, o misji i powołaniu i odwiecznej walce dobra ze złem. Z pewnością znajdą w niej coś dla siebie osoby wierzące i poszukujące. Oraz takie, które po prostu lubią literaturę z najwyższej półki – napisaną pięknym językiem (właściwie językami, bo Borkowska stworzyła własne języki na potrzeby powieści) historię tratującą o ważnych dla każdego sprawach. Rzeczywiście ci, którzy porównują Borkowską do Tolkiena mają dużo racji. Polecam gorąco.
Kilka literówek znalazłam, ale nie było źle. Ostatnio mam szczęście do książek, które są naprawdę porządnie wydane.
Recenzja pochodzi z bloga Dune Fairytales (http://dune-fairytales.blogspot.com/)
Kiedy zaproponowano mi tę książkę, miałam wątpliwości. Czy zdążę przy dzieciach przeczytać kolejną pozycję i jeszcze napisać dla Was kilka słów o niej? Przekonałam się jednak dość szybko. Posiadam dwie inne książki Anny Borkowskiej – nie powieści, ale książki naukowe. Jest ona bowiem nie tylko benedyktynką (tak, zakonnicą piszącą fantasy), ale również naukowcem, ma tytuł...
więcej Pokaż mimo to