rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Trafia się w czytelniczym życiu na takie książki, które również trafiają, ale w nas – całkiem nieoczekiwanie i w nasze najwrażliwsze struny. Poruszają uśpione na co dzień emocje [a czasami i przeżycia], zmuszając je do wyjścia na zewnątrz – często pod postacią wilgotnych oczu. Tak właśnie jest z powieścią Genki Kawamury „Sto kwiatów”.

Ale po kolei:
Zaczyna się jak u Hitchcocka, najpierw jest wstrząs, a później tylko napięcie rośnie. Zostajemy bowiem wrzuceni na głęboką wodę – doświadczamy przebłysków mającej zgasnąć Yuriko. Niby nic takiego się nie dzieje: spodziewa się przyjazdu syna i chce mu przygotować kolację…

Chwilę później rzeczywiście zjawia się oczekiwany syn, Izumi. Matki jednak nie ma w domu. Zastaje on za to nieporządek, chaos i chłód. Coś się nie zgadza….

***
„Sto kwiatów” przeprowadzają – i poniekąd doświadczają – nas, Czytelniczki i Czytelników przez obraz choroby alzheimera. Ta, początkowo jakby umyślnie niezauważona, sączy się powoli. I gdy w końcu symptomy wzbierają już na tyle, że nie sposób ich dłużej negować, dochodzi do ujawnienia – nie tyle diagnozy, co po prostu wyroku.

„Słowo „alzheimer” jakoś nie łączyło mu się z jego matką. Brzmiało jak coś bardzo odległego, nierealnego, istniejącego tylko w świecie mitycznych przypowieści.” ~ „Sto kwiatów,” Genki Kawamura, tł. Wiktor Marczyk, s. 85.

Poza obrazem choroby, Kawamura porusza – często do bólu szczerze – temat rodzicielstwa, czy wchodzenia w nowe role. Poznajemy odczucia i dylematy targające postaciami, którym przychodzi być kimś, kim do tej pory nie byli: ojcem, matką, czy choćby opiekunem.

Przy tym wszystkim, „Sto kwiatów” to powieść niesłychanie lekka stylistycznie: przez nią niemal się płynie, a forma idealnie gra tu z treścią.

Zachwyt.❤ Serdecznie polecam.👍

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawcy w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/sto-kwiatow-genki-kawamura-recenzja/

Trafia się w czytelniczym życiu na takie książki, które również trafiają, ale w nas – całkiem nieoczekiwanie i w nasze najwrażliwsze struny. Poruszają uśpione na co dzień emocje [a czasami i przeżycia], zmuszając je do wyjścia na zewnątrz – często pod postacią wilgotnych oczu. Tak właśnie jest z powieścią Genki Kawamury „Sto kwiatów”.

Ale po kolei:
Zaczyna się jak u...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Ponad religią. Etyka dla wszystkich” Dalajlamy to ten typ głęboko humanistycznej publikacji, który powinien przeczytać każdy. Mądrego zawsze warto posłuchać, a w tym przypadku – poczytać.

W swojej książce Dalajlama pisze o etyce świeckiej, która rozumiana jest jako coś, co może istnieć obok religii, być jej uzupełnieniem lub zastępstwem [ale nigdy jej nie neguje!]. Tego typu podejście, możliwe jest do zastosowania przez każdego: niezależnie od wyznania, czy jego braku.

Skąd w ogóle pomysł, by ktoś taki jak Dalajlama – człowiek wysoce uduchowiony – napisał książkę o etyce zsekularyzowanej? Pierwszym powodem jest dostrzegana przez Autora rosnąca złożoność przemieszanego kulturowo i religijnie świata, w którym trudno o ustalenie wspólnych standardów etycznych. Takich, w których współczucie, tolerancja i szacunek dla drugiego człowieka są na pierwszym miejscu – nie ze względu na coś, ale bez względu. Drugi powód, być może bardziej prozaiczny, brzmi: "Nie przemawiam tu więc jako nauczyciel ani wyznawca buddyzmu, tylko jeden z ponad siedmiu miliardów ludzi, któremu leży na sercu los ludzkości i chciałby coś dla niej zrobić.” [„Ponad religią. Etyka dla wszystkich”, Dalajlama, tł. Adam Kozieł, Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024, s. 31].

„Ponad religią” składa się z dwóch części. Pierwsza z nich to niejako teoria – czym jest etyka świecka, dlaczego warto ją wprowadzić i co może ona przynieść ludzkości. Zmiany jednak zawsze należy dokonywać najpierw w sobie, stąd w drugiej części – stricte „praktycznej” - Dalajlama daje wskazówki dotyczące medytacji i uważności. Samorozwój w tym wydaniu to nie pusty slogan, ale rzeczywisty, czasochłonny, wymagający cierpliwości i regularności proces, dzięki któremu wzmocnimy swoje dobre strony.

Potrzeba takich książek. Gorąco polecam. 👍

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawcy w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/ponad-religia-etyka-dla-wszystkich-dalajlama-recenzja/

„Ponad religią. Etyka dla wszystkich” Dalajlamy to ten typ głęboko humanistycznej publikacji, który powinien przeczytać każdy. Mądrego zawsze warto posłuchać, a w tym przypadku – poczytać.

W swojej książce Dalajlama pisze o etyce świeckiej, która rozumiana jest jako coś, co może istnieć obok religii, być jej uzupełnieniem lub zastępstwem [ale nigdy jej nie neguje!]. Tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Istnieje pewien projekt – zabieg, który może odmienić życie. Zgłasza się do niego [a może zostaje zgłoszony?] Larsen. Cel jest prosty: osiągnięcie spokoju i szeroko rozumianego szczęścia. Operacji[?] ma dokonać Pan Spolik, ktoś w rodzaju doktora [czy tylko naukowca-eksperymentatora?]. Nie wszystko idzie jednak zgodnie z planem [a może właśnie idzie?]…

Jak widzicie choćby po powyższym, lakonicznym wstępie, wiele w „Nowej kolonii” Grzegorza Wróblewskiego niewiadomych. Równie trudno powiedzieć coś o samych postaciach – z dramatu można jedynie wywnioskować ich role społeczne, miejsce w hierarchii i wzajemne relacje interpersonalne czy relacje władzy.

Sprawy nie ułatwiają dialogi, które są bardzo oszczędne [nigdy nie wychodzą poza jeden wers]. Postaci rozmijają się w nich, by tylko od czasu do czasu znaleźć wspólny język. Ktoś coś od kogoś chce, ale czego – tego dokładnie nigdy nie wiadomo.

Bo choć wszyscy tutaj mówią w języku zrozumiałym dla nas i prawdopodobnie dla siebie nawzajem, o tyle zdaje się, jakby słowa posiadały inne znaczenia, a przekaz miejscami mógł być zakodowany. Dochodzi raczej do komunikowania niż do komunikacji.

Gdybym miał powiedzieć o czym „Nowa kolonia” jest, powiedziałbym, że przede wszystkim o władzy rozpatrywanej przez pryzmat instytucji totalnych, a także o goffmanowskim człowieku, któremu nie pozostaje nic innego, jak odgrywać role w teatrze życia codziennego. A może Wróblewski serwuje nam dramat o lobotomii z czasów, gdy uznawano ją za coś dobrego? A być może to wszystko jedynie moje nadinterpretacje i nietrafione przypuszczenia? Nie wiem.

„Nowa kolonia” to niejasny, trudny w odbiorze, ale i bogaty w interpretacje dramat, w którym można doszukiwać się zarówno głębi, jak i całkowicie je przegapić.

Jeśli szukacie czegoś wymagającego i specyficznego, to serdecznie polecam.

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawcy w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja - oraz więcej dywagacji - na mojej stronie, link: https://karols.pl/nowa-kolonia-grzegorz-wroblewski-recenzja/

Istnieje pewien projekt – zabieg, który może odmienić życie. Zgłasza się do niego [a może zostaje zgłoszony?] Larsen. Cel jest prosty: osiągnięcie spokoju i szeroko rozumianego szczęścia. Operacji[?] ma dokonać Pan Spolik, ktoś w rodzaju doktora [czy tylko naukowca-eksperymentatora?]. Nie wszystko idzie jednak zgodnie z planem [a może właśnie idzie?]…

Jak widzicie choćby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie książki, których pisanie może być swego rodzaju eksperymentem. Które, ze względu na swą formę lub odgórne wymogi, nakładają na pisarkę czy pisarza pewne ograniczenia. Tego typu literackie eksperymenty potrafią zapewnić sporą dawkę rozrywki – pytanie tylko, czy dla osoby piszącej, czy dla czytelników?

Takiego eksperymentu literackiego podjął się w "Dziewięćdziesiąt dziewięć" Krzysztof Maciejewski. Stworzył on książkę, na którą składa się sto drabbli. Ku woli ścisłości: drabble to utwór, który ma mieć długość równych stu słów. To właściwie jedyny wymóg – ilość wyrazów. Takie rzeczy jak temat, czy styl są całkowicie dowolne.

Czym więc jest "Dziewięćdziesiąt dziewięć", poza eksperymentem? Gdybym miał określić zbiór Maciejewskiego jednym słowem, powiedziałbym, że to miszmasz.

Jest tutaj [w najróżniejszych odcieniach]: groza, komedia, science-fiction, surowa proza, czy komentarz społeczny.

Ale są też choćby i "teksty poetyckie", które... niemiłosiernie mnie wymęczyły. Właśnie wtedy, gdy się pojawiały, miałem wrażenie przekombinowania. Ograniczenie do stu słów plus ociekające poetyckością zdania w "Dziewięćdziesiąt dziewięć" momentami ocierają się o grafomanię.

Na szczęście, ten zarzut nie dotyczy pozostałych tekstów – pisanych prościej [lub dobitniej]; stawiających sprawę może nie tyle „jasno”, co „jaśniej”. W takim stylu, drabble w wykonaniu Maciejewskiego sprawdzają się najlepiej: rozwijają [na tyle, na ile to możliwe] ciekawe pomysły, zaskakują puentami, czy po prostu oferują masę rozrywki.

"Dziewięćdziesiąt dziewięć" to ciekawy eksperyment literacki, o którym mam mieszane zdanie. Znalazły się tutaj teksty bardzo dobre, obok których pojawiły się utwory po prostu słabe. Miszmasz gatunków, stylów czy pomysłów, to coś orzeźwiającego, jednak mam wrażenie, że bardziej dla Autora niż dla mnie – czytelnika.

Książkę do recenzji otrzymałem od Wydawcy [współpraca barterowa].

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/dziewiecdziesiat-dziewiec-krzysztof-maciejewski-recenzja/

Są takie książki, których pisanie może być swego rodzaju eksperymentem. Które, ze względu na swą formę lub odgórne wymogi, nakładają na pisarkę czy pisarza pewne ograniczenia. Tego typu literackie eksperymenty potrafią zapewnić sporą dawkę rozrywki – pytanie tylko, czy dla osoby piszącej, czy dla czytelników?

Takiego eksperymentu literackiego podjął się w "Dziewięćdziesiąt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest upalny lipiec. Przez otwarte okno, do środka pomieszczenia, a dokładniej do Addie Bundren, nieustannie wdziera się zapach nadgryzionego przez piłę drewna i dźwięk rżniętych desek. W agonii, której doświadcza kobieta, może jeszcze podejmować decyzje: wybierać te odpowiednie deski, z których powstanie trumna. Ostatnie życzenie, którego spełnienie przyobiecał jej mąż, Anse, wypowiedziała już dawno: chce zlec w odległej ziemi; w tej, w której przyszła na świat. Gdy więc konanie przeistacza się w zgon, rodzina Bundrenów wybiera się w podróż do przyrzeczonego zmarłej miejsca…

Śmierć kobiety rozpoczyna podróż – zarówno dosłowną, jak i wewnętrzną. Z tego powodu „Gdy leżę, konając” Williama Faulknera można uznać za powieść drogi; za opis pewnego procesu, który ogarnie każdą postać uwikłaną w agonię i śmierć Addie.

Opowieść rozpisana została na wiele zróżnicowanych psychologiczne i językowo głosów, które wzajemnie się przenikają i uzupełniają dalszą część historii. Ta stopniowo zmienia swój ton: od poważnej i smutnej, aż po… zabawną – groteskową i miejscami makabryczną.

Za nowy przekład odpowiada Jacek Dehnel. Nie mam porównania z poprzednim, ale w tym wydaniu Faulkner brzmi doskonale [np. piła, która podczas cięcia desek „wchrapuje” się w drewno (s. 45)].

„Gdy leżę, konając” odsłoniło przede mną inne oblicze Faulknera, którego znałem do tej pory ze „Wściekłości i wrzasku”, „Światłości w sierpniu” i „Flagi pokrył kurz”. W przeciwieństwie do tych trzech pozycji, „Gdy leżę, konając”, zawiera w sobie mnóstwo groteski i czarnego humoru. Przy tym wszystkim, książka wciąż jest iście „faulknerowska”: mistrzowsko napisana, genialnie poprowadzona i z barwnymi postaciami. Wyśmienita lektura. 👍

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Znak Literanova w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/gdy-leze-konajac-william-faulkner-recenzja/

Jest upalny lipiec. Przez otwarte okno, do środka pomieszczenia, a dokładniej do Addie Bundren, nieustannie wdziera się zapach nadgryzionego przez piłę drewna i dźwięk rżniętych desek. W agonii, której doświadcza kobieta, może jeszcze podejmować decyzje: wybierać te odpowiednie deski, z których powstanie trumna. Ostatnie życzenie, którego spełnienie przyobiecał jej mąż,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Uświadomiłem sobie, że mam tylko jedno zadanie: czekać i obserwować, bez emocjonalnych komentarzy o tym, co dzieje się wokół mnie i ze mną, tym razem, pierwszy raz w życiu, nie w interesie prawdy, która wypowiedziana przestaje istnieć wraz z mózgiem, lecz w interesie rzeczywistości, która pozostaje rzeczywistością, nawet jeśli nie jesteśmy w stanie zakomunikować jej przekazu.” ~ „Podróż wokół mojej czaszki”, Frigyes Karinthy, tł. Anna Górecka, Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024, s. 187.

Zaczyna się niewinnie. Frigyes Karinthy siedzi w restauracji, gdy dochodzą do niego dźwięki przejeżdżającego pociągu. Niby nie ma w tym nic specjalnego – hałas jak każdy inny. Mało to jeździ pociągów po świecie? Szkopuł jednak w tym – co Karinthy zauważa po chwili – że w pobliżu nie ma torów. Co jest źródłem tego omamu słuchowego?

Jak się dość szybko okazuje – nowotwór. Jednak Karinthy nie traci siły do walki z chorobą i zachowuje optymizm. Przy tym wszystkim, pozostaje zdystansowany: zarówno do wyroku [guz mózgu], jak i samego siebie. Dystans ten jest tak wielki, że pozwala Karinthyemu opisać swoje doświadczenia z operacji, którą przeszedł zachowując pełną świadomość[❗️]. Choćby tylko z tego powodu – zabiegu trepanacji czaszki i usunięcia guza mózgu przedstawionego z punktu widzenia pacjenta – warto zapoznać się z „Podróżą wokół mojej czaszki” [operacja została opisana w rozdziale zatytułowanym „Avdelning 13”]. Jest to zdecydowanie wyjątkowa relacja.

„Podróż wokół mojej czaszki” pozwala spojrzeć na nowotwór z unikalnego punktu widzenia. Autor, opisując swoje zmagania, nie sprowadza ich do surowego komentarza: Karinthy pozwala sobie na głębokie refleksje, które służą nie tylko rozważaniom, ale mogą stanowić także przewartościowanie życia: tego, które w obliczu spotkania ze złośliwym nowotworem wisi na włosku.

Warto przeczytać 👍

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawcy w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/podroz-wokol-mojej-czaszki-frigyes-karinthy-recenzja/

„Uświadomiłem sobie, że mam tylko jedno zadanie: czekać i obserwować, bez emocjonalnych komentarzy o tym, co dzieje się wokół mnie i ze mną, tym razem, pierwszy raz w życiu, nie w interesie prawdy, która wypowiedziana przestaje istnieć wraz z mózgiem, lecz w interesie rzeczywistości, która pozostaje rzeczywistością, nawet jeśli nie jesteśmy w stanie zakomunikować jej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ilustrowany słownik terminów literackich. Historia, anegdota, etymologia Zbigniew Kadłubek, Beata Mytych-Forajter, Aleksander Nawarecki
Ocena 7,6
Ilustrowany sł... Zbigniew Kadłubek,&...

Na półkach:

„Abecadło z pieca spadło, / O ziemię się hukło, / Rozsypało się po kątach, / Strasznie się potłukło…” – chyba każdy pamięta te słowa z dzieciństwa, wielu wie, że napisał je Julian Tuwim, ale mało kto jest świadom, że poeta przekornie nawiązuje tu do zapomnianego gatunku, obdarzonego nie tylko długą historią, lecz także filozoficzną niejako osobliwością.” ~ ABECEDARIUSZ [w:] Ilustrowany słownik terminów literackich. Historia, anegdota, etymologia, red. Zbigniew Kadłubek, Beata Mytych-Forajter, Aleksander Nawarecki, Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, 2019, s. 29.

Każde ze 133 zamieszczonych w "Ilustrowanym słowniku terminów literackich" haseł to pewna opowieść. W żadnym wypadku leksykon ten nie stanowi suchej, akademickiej rozprawy. Dywagując nad terminem, Autorki i Autorzy słownika odnoszą się do jego historii, wskazują na korzenie, podają anegdoty. Wyjaśnienie pojęcia nie sprowadza się tylko do jego skrótowego omówienia; ideą przyświecającą leksykonowi jest odejście od tradycyjnej formy prezentacji haseł, którą możemy zaobserwować w klasycznym słowniku. Encyklopedyczny, krystaliczny minimalizm zastąpiono potoczystością wywodu. Adresatem jest więc nie tylko osoba chcąca na szybko zapoznać się ze znaczeniem jakiegoś terminu. Docelowym odbiorcą jest raczej ktoś chcących zatracić się w czytelniczej podróży, co zbliża „Ilustrowany słownik” do zbioru esejów czy felietonów na dany temat [podobnie zresztą jak to ma miejsce np. w „Słowniku społecznym” pod redakcją Bogdana Szlachty, „Słowniku symboli” Juana Eduarda Cirlota, czy choćby „Świecie przez słowa” Jerzego Bralczyka].

Lektura „Ilustrowanego słownika terminów literackich” zmusza [choć mimowolnie] do głębszej refleksji nad omawianym słowem, czy – bardziej ogólnie – nad językiem stosowanym w literaturze. Terminy zebrane i opisane w leksykonie nie tylko poszerzają wiedzę, co również rzucają nowe światło na, wydawać by się mogło, skamieniałe i zmechanizowane pojęcia. Autorki i Autorzy dykcjonarza przybliżają terminy, jednocześnie wyczulając na ich rodowody, przemiany czy wreszcie – konotacje z obrazem. Dzięki "Ilustrowanemu słownikowi terminów literackich" pojęcia odzyskują własną pamięć, którą to Twórcy i Twórczynie haseł przywracają i przekazują w ręce Czytelniczek i Czytelników spragnionych umysłowej strawy.

Rewelacyjna książka – serdecznie polecam.👍

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawnictwa słowo/obraz terytoria w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/ilustrowany-slownik-terminow-literackich-recenzja/

„Abecadło z pieca spadło, / O ziemię się hukło, / Rozsypało się po kątach, / Strasznie się potłukło…” – chyba każdy pamięta te słowa z dzieciństwa, wielu wie, że napisał je Julian Tuwim, ale mało kto jest świadom, że poeta przekornie nawiązuje tu do zapomnianego gatunku, obdarzonego nie tylko długą historią, lecz także filozoficzną niejako osobliwością.” ~ ABECEDARIUSZ [w:]...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Szedłem tuż za nią, kątem oka obserwując te jej nerwowe, drobne kroczki. Wyglądała, jakby grała w kabuki albo jakby robak szaleństwa nie pozwalał jej zwolnić.” ~ „Femme fatale”, Kazimierz Kyrcz Jr, Wydawnictwo FORMA, 2015, s. 111.

„Femme fatale” to zbiór piętnastu opowiadań grozy, które obracają się wokół szeroko rozumianej śmierci. Jej powód może być różny, tak jak i motywacja bohaterek i bohaterów, by do niej kogoś lub siebie doprowadzić. Postaci są na tyle – że tak napiszę – „barwne”, że każda fanka i każdy fan horroru znajdą tu coś dla siebie.

Kazimierz Kyrcz Jr potrafi przyciągnąć uwagę od pierwszych nakreślonych zdań i utrzymać ją do ostatniej kropki. Szokuje dosadnymi, naturalistycznymi obrazami i zdumiewa nagłym odsłonięciem prawdy. Dosłowność dobrze się tutaj sprawdza. Na plus zasługuje także sam nastrój: choć nie posępny [a czasami wręcz groteskowy] może wywoływać niepokój czy poczucie dyskomfortu.

Teraz minusy: w zbiorze znalazły się też opowiadania bardziej liryczne, w nich jednak potrafi panować chaos z powodu zbyt wielu niedopowiedzeń. Tacy „Rozdzieleni” sprawili na mnie wrażenie tekstu wręcz wybrakowanego.

Choć teksty zawarte w zbiorze „Femme fatale” ogólnie mi się podobały, to myślę, że nie zostaną one we mnie na dłużej. Mają charakter wyłącznie rozrywkowy i nie zmuszają do głębszej refleksji. Są dobre „tu i teraz” – po zapoznaniu się z nimi, nie odczuwam potrzeby, by jeszcze kiedyś do nich wracać. Kazimierz Kyrcz Jr potrafi szokować i wprowadzić w odpowiedni nastrój grozy – czy to jednak wystarczający powód, by przeczytać „Femme fatale”? Na to musicie odpowiedzieć sobie sami.

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawcy w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja tutaj: https://karols.pl/femme-fatale-kazimierz-kyrcz-jr-recenzja/

„Szedłem tuż za nią, kątem oka obserwując te jej nerwowe, drobne kroczki. Wyglądała, jakby grała w kabuki albo jakby robak szaleństwa nie pozwalał jej zwolnić.” ~ „Femme fatale”, Kazimierz Kyrcz Jr, Wydawnictwo FORMA, 2015, s. 111.

„Femme fatale” to zbiór piętnastu opowiadań grozy, które obracają się wokół szeroko rozumianej śmierci. Jej powód może być różny, tak jak i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Firma zwana przez jej pracowników Hydrą, to korporacja przywodząca na myśl instytucje totalne. Życie osób w niej zatrudnionych podlega całkowitej kontroli, czego skrajnym przykładem są przepustki na wyjście na zewnątrz budynku, czy wyliczony co do sekundy czas potrzebny na czynności fizjologiczne. Zamknięcie, ciągła inwigilacja i wieczna presja nie mogą być obojętne dla ludzkiej psychiki: pewnego dnia SeniorDevGeek wyłamuje się ze sztywnych ram i zasad, zauważając że Hydra to nie wszystko. Że Hydra to system, a jak wiadomo – nie ma czegoś takiego jak system bez luk…

„Hydra” to zwariowana i pełna humoru powieść rozgrywająca się w korpoświecie, na który możemy spojrzeć przez krzywe zwierciadło. Jarosław Księżyk bawi się językiem oddając nim – czasami nawet w jednym słowie – absurd, na który należy zgodzić się, decydując się na pracę w podobnych firmach. „Hydra” bawi i zmusza do refleksji, co docenią zwłaszcza osoby zaznajomione z hermetycznym słownictwem, którym posługuje się Autor. Jeśli bawią Was poniższe fragmenty – czytajcie śmiało 🙂

➡ „Zespół utrzymania klientów kluczowych. Stare dziady z przewodowymi myszkami, grzebiące w archaicznych bazach, kodzie pamiętającym Netscape Navigatora i takie tam. Generalnie informatyczny Biskupin. Nawet Scruma tam nie mają.” ~ „Hydra”, Jarosław Księżyk, Wydawnictwo FORMA, 2023, s. 27.

➡„Zip to u nas pomniejszy boks, nie wiem, jak na to mówią w innych działach. Chyba karcer. W każdym razie, to taki boks, co ledwo mieści biurko z krzesłem. Ni się odwrócić, ni wyprostować nóg. Najgorzej, że monitory też tam mniejsze, max 24 cale. Jakie monitory. Jeden monitor. Nie wyobrażam sobie tego, pracować z jednym ekranem, jak jakieś zwierzę.” ~ „Hydra”, Jarosław Księżyk, Wydawnictwo FORMA, 2023, s. 41-42.

Rewelacyjna książka – serdecznie polecam. 👍

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawcy w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/hydra-jaroslaw-ksiezyk-recenzja/

Firma zwana przez jej pracowników Hydrą, to korporacja przywodząca na myśl instytucje totalne. Życie osób w niej zatrudnionych podlega całkowitej kontroli, czego skrajnym przykładem są przepustki na wyjście na zewnątrz budynku, czy wyliczony co do sekundy czas potrzebny na czynności fizjologiczne. Zamknięcie, ciągła inwigilacja i wieczna presja nie mogą być obojętne dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Koty” Champfleurey’ego skupiają się na opisie historii, zwyczajów, obserwacji i anegdot dotyczących tytułowych zwierząt aż po XIX wiek. Autor rozpoczyna od tego, jak traktowano i jak podchodzono do kotów w starożytnym Egipcie, Grecji i Rzymie, a także na Wschodzie. Dalsze ich losy dotyczą głównie Europy. Ale to nie wszystko: sporo miejsca poświęcone zostało wyłącznie kotom: ich budowie anatomicznej, językowi, dziedziczności cech, amorom, chorobom, itd. Autor czerpie z mnóstwa źródeł, np. literatury, podań ludowych, czy sztuki.

Czuć, że „Koty” to książka pisana przez miłośnika kotów. Champfleury nie zachowuje w niej naukowego obiektywizmu [i dobrze!]. Potępia zachowania, które przynoszą kotom cierpienie. Piętnuje głupie, bezmyślne zwyczaje [jak wrzucanie kotów do ognia w wigilię świętego Jana (s.53)]. Propaguje głęboko humanistyczny stosunek do zwierząt. Jako człowiek pióra, wychodzi poza suchą relację – co rusz wprowadza swój odautorski komentarz, to ganiąc, to chwaląc.

Ponadto, w książce znalazło się sporo ilustracji – niektóre z nich wykonane specjalnie na potrzeby tej publikacji przez Victora Hugo, Eugène Delacroixa, Eugène Violet-le-Duca, Édouarda Maneta czy Prospera Mérimée.

„Koty” to istna gratka dla wszystkich miłośniczek i miłośników tych zwierząt. Champfleury przywołując ich historie, zwyczaje, obserwacje, anegdoty oddaje hołd istotom, które od czasów pierwszej publikacji książki tylko zyskały na popularności [być może jest prawda w stwierdzeniu, że Internet powstał po to, byśmy mogli oglądać koty] – zawarta w „Kotach” treść bawi, uczy i cieszy oko. Serdecznie polecam. 👍

Do zdjęć pozowała kotka z sąsiedztwa 😉

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawcy w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/koty-champfleury-recenzja/

„Koty” Champfleurey’ego skupiają się na opisie historii, zwyczajów, obserwacji i anegdot dotyczących tytułowych zwierząt aż po XIX wiek. Autor rozpoczyna od tego, jak traktowano i jak podchodzono do kotów w starożytnym Egipcie, Grecji i Rzymie, a także na Wschodzie. Dalsze ich losy dotyczą głównie Europy. Ale to nie wszystko: sporo miejsca poświęcone zostało wyłącznie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Adrian nie ma lekko. Brak mu śmiałości by zagadać do mieszkającej nieopodal dziewczyny, w której się sekretnie podkochuje. A gdy jakimś cudownym zbiegiem okoliczności w końcu udaje mu się rozmówić z dziewczyną i umówić na randkę, życie chłopaka wywraca się do góry nogami. Dochodzi do wypadku samochodowego, w którym giną jego rodzice oraz młodsza siostra. Świat traci wszelkie barwy, a dalsza egzystencja sens. Z nadzieją przychodzi eksperymentalna terapia, dzięki której chłopak będzie mógł znów spotkać się ze swoimi bliskimi…

„Anomalia” Krzysztofa T. Dąbrowskiego to opowieść, w której wraz z głównym bohaterem przyjdzie nam zastanawiać się nad naturą rzeczywistości: czy to co widzę, jest rzeczywiście tym co widzę? A może jest czymś innym? Jeśli tak, to czym? Myślenie Adriana ma wszystkie cechy charakteryzujące osoby z zaburzeniami obsesyjno-kompulsyjnymi: tryby, które raz poszły w ruch, nie potrafią się zatrzymać, a jedna idea, jeden przebłysk, natrętna myśl, rozbudowują się w cały złożony system, w którym spoiwem są obsesje. System ten tym trudniej rozebrać, czy zanegować, im więcej ma on punktów stycznych z rzeczywistością. A u Adriana ma on ich wiele: w końcu każde jego wytłumaczenie jest możliwe jako to prawdziwe, a poza tym żadne wzajemnie się nie wyklucza. Ten wewnętrzny monolog, roztrząsanie natury rzeczywistości przez Adriana to najmocniejszy punkt „Anomalii”.

W tle unosi się także żałoba i widmo śmierci – nasączając każdą kartkę dojmującym smutkiem.

Gatunkowo „Anomalia” to udany miks powieści obyczajowej, grozy i s-f. Dąbrowski rewelacyjnie poradził sobie z eksploracją trudnych i wymagających tematów. Poza tym, co najważniejsze, czytało mi się wybornie – serdecznie polecam. 👍

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawcy w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/anomalia-krzysztof-t-dabrowski-recenzja/

Adrian nie ma lekko. Brak mu śmiałości by zagadać do mieszkającej nieopodal dziewczyny, w której się sekretnie podkochuje. A gdy jakimś cudownym zbiegiem okoliczności w końcu udaje mu się rozmówić z dziewczyną i umówić na randkę, życie chłopaka wywraca się do góry nogami. Dochodzi do wypadku samochodowego, w którym giną jego rodzice oraz młodsza siostra. Świat traci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zachodni turyści w Japonii, przerażeni brakiem poszanowania dla środowiska i dziedzictwa miast, ciągle zadają pytanie: „Dlaczego Japończycy, modernizując, nie umieją zachować tego, co cenne?”.” ~ „Japonia utracona”, Alex Kerr, tł. Maria Kwiecieńska-Decker, Karakter, 2023, s. 26.

„Japonia utracona” to książka, której nie mógłby napisać rodowity Japończyk. Cudzoziemskość Alexa Kerra czuć na każdym kroku. Z jednej strony, fascynuje go przeszłość Japonii – jej tradycja, obyczaje, kultura, itd. Z drugiej strony – czepia się praktycznie wszystkiego co nowoczesne [a zwłaszcza agresywnej modernizacji]. Dochodzi jednak do tego, iż neguje postęp nawet wtedy, gdy ten rzeczywiście przyczynia się do poprawy życia ludności[!]. Żeby było śmieszniej, nie przeszkadza mu wytykanie „zacofania” np. w podejściu do biznesu, czy w kwestii uczenia się tradycyjnego pisma. To trochę tak, jakby Kerr sam do końca nie wiedział, czego od Japonii oczekuje, poza tym, by była miejscem, w którym to nie Japończycy, ale obcokrajowcy i turyści powinni czuć się dobrze. Mam wrażenie, że Autor chciałby widzieć Japonię jako swego rodzaju żywy skansen, w którym nie zaszła elektryfikacja, ludzie chodzą w ludowych strojach, kultywują jedynie sztukę tradycyjną i mieszkają w chatach krytych strzechą. Nie wiem, czy to dobre porównanie, ale co rusz podczas lektury konfrontowałem wizję zawartą w „Japonii utraconej” z naszą rodzimą chłopomanią.

Narzekam i narzekam, ale pomimo skrajności w opiniach Autora [na które w końcu przymknąłem oko], opisana przez niego Japonia przede wszystkim zachwyca. Kerr, oprowadzając po poszczególnych regionach, podkreśla ich unikalny charakter, odmalowuje zwyczaje, dialekt, styl życia, itd. Fascynują opisy ceremonii picia herbaty, wszelkie wierzenia i świątynie, kaligrafia, teatr czy architektura.

Reasumując: „Japonia utracona” zyskuje, jeśli potraktować ją jako publikację bogatą w informacje, ciekawostki i anegdoty dotyczące przeszłości Kraju Kwitnącej Wiśni. Pod tym względem, to pozycja zdecydowanie warta przeczytania. A, no i jest przepięknie wydana. 😉

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawnictwa Karakter w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/japonia-utracona-alex-kerr-recenzja/

„Zachodni turyści w Japonii, przerażeni brakiem poszanowania dla środowiska i dziedzictwa miast, ciągle zadają pytanie: „Dlaczego Japończycy, modernizując, nie umieją zachować tego, co cenne?”.” ~ „Japonia utracona”, Alex Kerr, tł. Maria Kwiecieńska-Decker, Karakter, 2023, s. 26.

„Japonia utracona” to książka, której nie mógłby napisać rodowity Japończyk. Cudzoziemskość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Mam nadzieję, że prezenty nie będą śmierdzieć goblinami. Wszystkie starannie przewietrzyliśmy.” ~ „Listy Świętego Mikołaja”, J. R. R. Tolkien, tł. Paulina Braiter, Zysk i S-ka Wydawnictwo, 2023, s. 107.

„Listy Świętego Mikołaja” to zbiór korespondencji Świętego Mikołaja zaadresowanych do dzieci J. R. R. Tolkiena. Pierwszy list został napisany w 1920 roku, ostatni – w 1943.

Mowa o Tolkienie, więc „Listy” nie mogły być zwyczajną korespondencją. Z każdą kolejną wiadomością uniwersum kreowane przez Autora staje się coraz bardziej złożone. Poznajemy – poza Mikołajem – Niedźwiedzia Polarnego, czy elfa Ilberetha [którzy wtrącają się do listów, przekomarzają i dopisują sporo od siebie]. Ich przygody przede wszystkim bawią, choć z czasem stają się coraz bardziej „epickie” – dochodzi nawet do bitwy z goblinami, przeciwko którym występują Mikołaj wraz z sojusznikami: gnomami, bałwankami oraz innymi pomocnymi stworzeniami.

W przypadku „Listów” zwraca uwagę wydanie. W środku znalazły się przedruki całej korespondencji, wszystkich ilustracji i kopert. Przyglądając się im, dostrzeżemy różne charaktery pisma, a także poznamy alfabet goblinów, czy rysunki naskalne.

„Listy Świętego Mikołaja” to przepięknie wydana książka i kolejny wciągający świat wykreowany przez J. R. R. Tolkiena, w którym poznajemy przygody Świętego Mikołaja i spółki. Ich przygody powinny przypaść do gustu nie tylko najmłodszym, lecz także i wszystkim miłośniczkom i miłośnikom twórczości Tolkiena. Pomimo tematu, „Listy” można czytać o dowolnej porze roku, choć zapewne najlepiej sprawdzą się w grudniu, gdy Święty Mikołaj zajmuje się czytaniem przesłanej mu korespondencji.

Serdecznie polecam 👍

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawcy w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/listy-swietego-mikolaja-j-r-r-tolkien-recenzja/

„Mam nadzieję, że prezenty nie będą śmierdzieć goblinami. Wszystkie starannie przewietrzyliśmy.” ~ „Listy Świętego Mikołaja”, J. R. R. Tolkien, tł. Paulina Braiter, Zysk i S-ka Wydawnictwo, 2023, s. 107.

„Listy Świętego Mikołaja” to zbiór korespondencji Świętego Mikołaja zaadresowanych do dzieci J. R. R. Tolkiena. Pierwszy list został napisany w 1920 roku, ostatni – w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zanim napiszę cokolwiek o „Dziwaczne i osobliwe”, przytoczę ogólne definicje tego czym jest „dziwaczne” i „osobliwe” wg Marka Fishera:
➡️„Kiedy mówimy, że coś jest dziwaczne, na jakie odczucia wskazujemy? Chcę postawić tezę, że dziwaczne to szczególnego rodzaju zakłócenie. Obejmuje poczucie b y c i a n i e w ł a ś c i w y m: wydaje nam się, że dziwaczna istota lub przedmiot nie powinny istnieć albo przynajmniej nie w tym miejscu.” [s. 19]
➡️„Osobliwe zaś konstytuuje się w d e f i c y c i e n i e o b e c n o ś c i albo d e f i c y c i e o b e c n o ś c i. Wrażenie osobliwości pojawia się albo wtedy, kiedy coś jest tam, gdzie nie powinno być niczego, albo kiedy nie ma czegoś tam, gdzie powinno coś być.” [s. 65-66]

Fisher, by poprzeć powyższe teorie, odwołuje się do różnych twórczyń i twórców: mowa więc o H. P. Lovecraftcie, Philipie K. Dicku, H. G. Wellsie, Davidzie Lynchu, Daphne du Maurier, Joan Lindsay, Christopherze Nolanie czy choćby Stanleyu Kubricku.

Czasami wybór niektórych dzieł... dziwi. Brakło mi np. „Incepcji”, czy ważnego dla twórczości i życia Dicka zdarzenia, tj. "różowego promienia".

Na uwagę zasługuje wydanie, a dokładniej – okładka: zawiera ona kilka dziur [czy to nawiązanie do „Inland Empire” Lyncha?]. Podobał mi się też zabieg, gdy w rozdziale o braku i lukach postanowiono pominąć numerację stron [przypuszczam, że to celowe]. Być może to wszystko moja nadinterpretacja, ale bardzo lubię takie edytorskie wybory: jakby zawartość książki przenikała do świata poza tekstem.

Ponadto, w książce jest posłowie tłumaczy Andrzeja Karalusa i Tymona Adamczewskiego – i jest ono dłuższe niż jakikolwiek rozdział Fishera. Autorzy piszą o trudnościach z przekładem niektórych pojęć, a także wyjaśniają – w dość akademicki sposób – z czym właściwie mieliśmy podczas lektury do czynienia.

„Dziwaczne i osobliwe” jest niesłychanie intrygujące, ale – niestety – zbyt krótkie. Szkoda, bo Fisher ma celne obserwacje i przemyślenia. Książka ta stanowić może punt wyjścia do dalszej polemiki – do konfrontacji z własnymi doświadczeniami z zakresu tego, co dziwaczne i osobliwe.

Książkę do recenzji otrzymałem od Wydawcy w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/dziwaczne-i-osobliwe-mark-fisher-recenzja/

Zanim napiszę cokolwiek o „Dziwaczne i osobliwe”, przytoczę ogólne definicje tego czym jest „dziwaczne” i „osobliwe” wg Marka Fishera:
➡️„Kiedy mówimy, że coś jest dziwaczne, na jakie odczucia wskazujemy? Chcę postawić tezę, że dziwaczne to szczególnego rodzaju zakłócenie. Obejmuje poczucie b y c i a n i e w ł a ś c i w y m: wydaje nam się, że dziwaczna istota lub przedmiot...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Kiedy przekroczyłam próg, dom rzucił się na mnie. Ciągle to samo, z tą kupą cegieł i brudu, rzuca się na każdego, kto przejdzie przez drzwi, i wykręca mu flaki, pozostawiając bez tchu. Matka mawiała, że przez ten dom wypadają ci zęby i wysychają wnętrzności, ale moja matka odeszła stąd dawno temu i jej nie pamiętam. Wiem, że tak mówiła, babka mi powiedziała, chociaż nie musiała, bo już to wiedziałam. Tutaj wypadają ci zęby i włosy, odpadają fragmenty ciała, a jeśli stracisz czujność, będziesz się snuć z kąta w kąt albo zalegniesz w łóżku i więcej się nie podniesiesz.” ~ "Kornik", Layla Martinez, tł. Maja Gańczarczyk, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2024, s. 7.

Do nawiedzonego domu wraca wnuczka. Tyle co zwolniono ją z aresztu. W dość dziwnych okolicznościach zaginęło dziecko, a to wystarcza, by z podejrzanej stać się oskarżoną. Przynajmniej w oczach ludzi. Póki co jednak nic nie wiadomo. Wnuczka przekracza więc próg starego domu, w którym gdzieś kręci się jej babka. Spod łóżka wystają jakieś nogi, ale buty chyba nie babki. Jeśli nie jej, to i tak nie wiadomo czyje. Dom ma wiele tajemnic, lecz być może wcale nie aż tak wiele jak jego żywe lokatorki…

„Kornik” to rasowy horror z klimatem, który można kroić nożem. Pierwsze skrzypce gra dom – wypełniony po brzegi cieniami i duszami zmarłych, potrafiący wpaść w furię, napędzaną wściekłością i głodem duchów.

Jednak wściekłość i głód [zemsty] to nie tylko domena zmarłych – właściwie wszystkie postaci są nimi napędzane. Ludzie u Layli Martinez przesiąknięci są nienawiścią, złem oraz wszelkimi innymi wypaczającymi osobowość i psychikę traumami. W sprawiedliwość wierzą tylko wtedy, gdy sami ją wymierzą. Trudno kogokolwiek tu polubić, trudno komukolwiek kibicować. Dotyczy to również głównych antybohaterek [babki i wnuczki], z których perspektywy poznajemy całą historię.

Horror w „Korniku” możemy potraktować zarówno dosłownie, jak i jako sposób na przedstawienie walki klas oraz trudnej przeszłości Hiszpanii [a zwłaszcza wojny domowej]. W tym ujęciu, walka pomiędzy bogatymi i biednymi nie ma ani początku, ani końca, a rany zadane w przeszłości wciąż się jątrzą. Nienawiść nakręca spiralę przemocy.

W „Korniku” przeszkadzał mi jedynie pojawiający się od czasu do czasu zbyt moralizatorski ton. Poza tym drobnym mankamentem – rewelacyjna proza, która trzymała mnie za gardło aż do ostatniej kropki [pomimo tego, iż właściwie nikogo tutaj nie polubiłem].

Warto przeczytać. Serdecznie polecam 👍

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawcy w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/kornik-layla-martinez-recenzja/

„Kiedy przekroczyłam próg, dom rzucił się na mnie. Ciągle to samo, z tą kupą cegieł i brudu, rzuca się na każdego, kto przejdzie przez drzwi, i wykręca mu flaki, pozostawiając bez tchu. Matka mawiała, że przez ten dom wypadają ci zęby i wysychają wnętrzności, ale moja matka odeszła stąd dawno temu i jej nie pamiętam. Wiem, że tak mówiła, babka mi powiedziała, chociaż nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nienazwane, a jedynie ponumerowane [poza ostatnim] opowiadania zawarte w „Legendach” poruszają wiele tematów – raz jest to pilnowanie śmierci, kiedy indziej dobrowolne popadnięcie w niewolę we współczesnej Szwecji. Torgny Lindgren opisuje także losy malarza Zorna, który mieszka w fałdzie skóry pewnej tęgiej Dziewki. Kolejny tekst traktuje o podbojach religijnych, mających na celu konsumpcje pewnych owiec, zanim te staną się łykowate.

Później jest trochę zwyczajniej: oto historia pewnej dziewczyny, która nijak nie mogła opuścić swojego domu. Dość „normalny” jest także tekst poświęcony kobiecie, którą porzucił mąż, by zdobyć środki do budowy katedry. I na tym „względna normalność” się kończy.

Oto bowiem pojawia się prawdopodobnie najbardziej szalone/absurdalne opowiadanie o pewnym chciwym mężczyźnie, który postanowił powiększyć swój areał. W następnej historii poznajemy dwoje laureatów literackiej Nagrody Nobla: Selmę Lagerlöf oraz Vernera von Heidenstama. Później jest tekst o nawiedzonej siłaczce. Kolejny utwór odnosi się do mitologii i opisuje relację Freji oraz Rungnera. Następne opowiadanie [moje ulubione] traktuje o Jakubie, który porzucił żonę, by zostać apostołem. Jest też – chyba najsłynniejszy – tekst o piłkarzu, który nigdy nie podawał do tyłu. Ostatni utwór skupia się na Buddzie oddającym co tylko może, by ratować gołębicę.

Wszystkie teksty zachwycają stylem: raz jest on do bólu ascetyczny, by kiedy indziej przerodzić się w coś na kształt podań ustnych. Zdania też są różne: czasami kanciaste, kiedy indziej kwieciste. Choć wydaje się to chaotyczne, jest [w przestrzeni każdego utworu] niesłychanie spójne.

Jest w „Legendach” mnóstwo nawiązań do filozofii [zwłaszcza egzystencjalizmu], religii, czy choćby fizyki kwantowej. I być może będzie dziwne co teraz napiszę, ale uważam, że do tego wyjątkowo oryginalnego i specyficznego zbioru opowiadań, lepiej podchodzić bez dogłębnego analizowania Choć – siłą rzeczy – umysł będzie starał się szukać wytłumaczenia, dążenie do niego może okazać się zgubne dla uroku szalonej prozy Torgny’ego Lindgrena.

Serdecznie polecam 👍

Książkę do recenzji otrzymałem od Wydawcy w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/legendy-torgny-lindgren-recenzja/

Nienazwane, a jedynie ponumerowane [poza ostatnim] opowiadania zawarte w „Legendach” poruszają wiele tematów – raz jest to pilnowanie śmierci, kiedy indziej dobrowolne popadnięcie w niewolę we współczesnej Szwecji. Torgny Lindgren opisuje także losy malarza Zorna, który mieszka w fałdzie skóry pewnej tęgiej Dziewki. Kolejny tekst traktuje o podbojach religijnych, mających...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zbiór opowiadań Gustawa Rajmusa rozpoczyna się cytatem z Freuda: „Pragnienie popędowe nieustannie przemieszcza się, by uciec przed impasem i stale szuka substytutów – obiektów i działań zastępczych – w miejsce tego zakazanego”. To motto dość dobrze oddaje ogólne motywacje postaci „»dwóch historii« i innych historii”.

Książkę otwiera tekst o domu „nawiedzonym” przez urządzenia wyposażone w sztuczną inteligencję. Coś, co kiedyś wzięto by za snucie się po pomieszczeniach dusz zmarłych, czy innych zjaw, dziś ma techniczne i konkretne określenie: „smart home”. Autor wprowadza swojego bohatera w cztery ściany wyposażone w – teoretycznie – niezniszczalny hardware, w którym jedynie software będzie podlegał update’owi. Rajmus intryguje: gra sprzętowym, emocjonalnym szantażem, który w sposób komediowy pokazuje zastąpienie relacji interpersonalnej, relacją intergatunkową.

Już pierwsze opowiadanie dość dobrze oddaje to, jak do poruszanego tematu podchodzi Autor: bierze jakiś w miarę znany schemat, następnie wywraca go do góry nogami, uwspółcześnia i okrasza szczyptą [specyficznego] humoru. W tle wybrzmiewa zaś wspomniany cytat z Freuda.

Dalej jest przede wszystkim niesamowicie i różnorodnie. „»dwie historie« i inne historie” to gatunkowy i tematyczny miszmasz, który co rusz wywoła na twarzy grymas śmiechu, a czasami i zmusi do głębszej refleksji.

Nie zawsze jest jednak kolorowo: krótka forma potrafi grać przeciwko Autorowi. Rajmus zdaje się wciskać w nią zbyt wiele. Cierpią na tym motywacje oraz psychika postaci – dochodzi do sytuacji, w której bohaterom musimy wierzyć na słowo; mówią oni o sobie, rzucają jakąś informację, która ze względu na długość tekstu nie zawsze ma szansę odpowiednio wybrzmieć [a czasami sprowadza się wyłącznie do informacji, pojedynczego słowa].

Ciekawa i specyficzna lektura. Polecam 👍

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawcy w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/dwie-historie/

Zbiór opowiadań Gustawa Rajmusa rozpoczyna się cytatem z Freuda: „Pragnienie popędowe nieustannie przemieszcza się, by uciec przed impasem i stale szuka substytutów – obiektów i działań zastępczych – w miejsce tego zakazanego”. To motto dość dobrze oddaje ogólne motywacje postaci „»dwóch historii« i innych historii”.

Książkę otwiera tekst o domu „nawiedzonym” przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyjść na świat pod nazwiskiem Sartoris to fatum. Urodzić się w tym rodzie, oznacza popaść w niełaskę losu. Doświadczają tego wszyscy męscy potomkowie Sartorisów. Żyją jak chcą, byle jak i bez celu, a gdy przyjdzie umrzeć, ich śmierć jest czymś bezsensownym. Wręcz głupim…

Do nestorki rodu, panny Jenny docierają głosy, że widziano panicza Bayarda, młodego Sartorisa. Ponoć wrócił, choć nie wiadomo, czy to powód do radości, czy do zmartwień. Raczej do tego drugiego. Nic nie wskazuje bowiem, by przeznaczenie zapomniało o Sartorisach…

„Flagi pokrył kurz” Williama Faulknera to przede wszystkim opowieść o straconych pokoleniach. Sporo z męskich postaci spotkało się z wojną. Ich kontakt z nią nie pozostał dla nich bez znaczenia. Sylwetki kolejnych mężczyzn, pokazują jak wpłynęła na nich trauma – i co im zabrała. Oczywiście, gdzieś wciąż pobrzmiewają mityczne i wychwalane aspekty wojaczki, a sam udział w niej uznawany jest za zaszczyt [i analogicznie: brak udziału za dyshonor, coś co nie godzi się prawdziwemu mężczyźnie]. Ten uszlachetniony, poetycki wręcz obraz wojny, szybko ściera się u Faulknera z prawdziwym spustoszeniem, jakie potrafi ona poczynić wewnątrz człowieka. Drenując go z wszelkich emocji, pozostawiając bez celu i z poczuciem bezsensu. Doprowadzając do walki z samym sobą. Cóż może dać smaku życiu, które widziało i zadawało śmierć? Czy tylko adrenalina może dać poczucie, że to wciąż życie? Subtelny tragizm postaci Faulknera i sączące się zewsząd poczucie nieodwracalnej straty przepełniają dojmującym smutkiem.

Poza tym we „Flagach” dominuje panorama amerykańskiego Południa. Miejsca, w którym wciąż pobrzmiewają echa konfederackich haseł i niewolnictwa; gdzie rasizm zostaje wyssany z mlekiem matki.

O stylu i języku nie ma co się rozpisywać – to Faulkner – jest więc doskonale. Lektura obowiązkowa dla Miłośniczek i Miłośników genialnej prozy. 👍

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Państwowego Instytutu Wydawniczego w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/flagi-pokryl-kurz-william-faulkner-recenzja/

Przyjść na świat pod nazwiskiem Sartoris to fatum. Urodzić się w tym rodzie, oznacza popaść w niełaskę losu. Doświadczają tego wszyscy męscy potomkowie Sartorisów. Żyją jak chcą, byle jak i bez celu, a gdy przyjdzie umrzeć, ich śmierć jest czymś bezsensownym. Wręcz głupim…

Do nestorki rodu, panny Jenny docierają głosy, że widziano panicza Bayarda, młodego Sartorisa. Ponoć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Biblioteka XXI wieku” to Stanisław Lem iście futurologiczny i filozoficzny. W swoim założeniu przypomina to, czego dokonał choćby Italo Calvino w „Jeśli zimową nocą podróżny”, czy Jorge Luis Borges w niektórych opowiadaniach ze zbioru „Fikcje”. Autor „Biblioteki” posłużył się więc mistyfikacją – apokryfami uwiarygadniającymi przekaz. Te zmyślone książki, stanowią przyczynek do dalszych dywagacji.

Książkę otwiera omówienie dzieła niejakiego Horsta Aspernicusa, traktującego m.in. o hitleryzmie. Tak trudny i ciężki temat jest w pewnym momencie zestawiony z… kiczem. Jak Lem…. przepraszam, Aspernicus – pogodził te dwa pojęcia? W sposób logiczny, choć dość skomplikowany.

Druga z opisywanych książek ma lżejszy ton – to „One Minute Human”, która w swoim zamyśle ma być specyficznym zestawieniem statystycznym wszelakich rozmaitości, których doświadcza ludzkość na przestrzeni jednej minuty. Znów: pełno tu trafnych i sensownych obserwacji.

Kolejny apokryf dotyczy istnienia życia w kosmosie. Czy jest ono czymś powszechnym, czy też rzadkim? I jak to się dzieje, że destrukcja staje się elementem transformacji i kreacji?

Ostatnia z przytoczonych publikacji zdaje się oscylować najbliżej science fiction. Oto bowiem Lem przedstawia książkę o rozwoju przyszłych systemów militarnych, który odczłowieczy wojnę, a jako element walki i przewagi wykorzysta miniaturyzację: armie zastąpić mają maleńkie owady [dziś nazwalibyśmy je nanobotami], obdarzone AI i działające na zasadzie roju. Do czego będą zdolne?

Lem nigdy nie zawodzi – tak jest też i tym razem. Jego filozoficzne spostrzeżenia i wszelkie predykcje są niezwykle trafne. Diagnoza jaką stawia ludzkości być może znajdzie się w książkach, które dopiero zostaną napisane; które zapełnią biblioteczne regały w XXI wieku.

Przeczytajcie koniecznie. 👍

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawnictwa Literackiego w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja na mojej stronie - link: https://karols.pl/biblioteka-xxi-wieku-stanislaw-lem-recenzja/

„Biblioteka XXI wieku” to Stanisław Lem iście futurologiczny i filozoficzny. W swoim założeniu przypomina to, czego dokonał choćby Italo Calvino w „Jeśli zimową nocą podróżny”, czy Jorge Luis Borges w niektórych opowiadaniach ze zbioru „Fikcje”. Autor „Biblioteki” posłużył się więc mistyfikacją – apokryfami uwiarygadniającymi przekaz. Te zmyślone książki, stanowią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Tekst Wychylając się nad brzegiem urwiska, jakkolwiek okaleczony, a może właśnie dlatego, jest tekstem najbardziej reprezentatywnym dla kimeryjskiej prozy dzięki temu, co wyjawia, a zwłaszcza dzięki temu, co zataja, poprzez to, w jaki sposób wymyka się, urywa, przepada…” ~ „Jeśli zimową nocą podróżny”, Italo Calvino, tł. Anna Wasilewska, Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023, s. 103.

Pierwszy raz zdarzyła mi się sytuacja, bym podczas lektury jakiejś książki pomyślał o konkretnej piosence. Podczas czytania „Jeśli zimową nocą podróżny”, „I can’t get no [satisfaction]” Rolling Stonesów co rusz wygrywało mi w głowie – a właściwie, jedynie refren – gdyż z każdą urwaną historią czułem się nieusatysfakcjonowany. Czytając tego Italo Calvino miałem nadzieję, że w końcu poznam całość. Czy tak się stało?

Koncepcyjnie „Jeśli zimową nocą podróżny” to genialna powieść[?]. O ile stylistycznie i strukturalnie można mówić o literackim geniuszu, o tyle fabularnie „Podróżny” wypada słabo. Oto w ręce głównego bohatera trafia najnowsza książka Calvino – tytułowy „Jeśli zimową nocą podróżny”. Po rozpoczęciu czytania, okazuje się, że coś się nie zgadza, czegoś brakuje, a i dalszy fragment książki jest utrzymany w innej tonacji i nie został napisany przez Calvino. Więc przez kogo? Bohater trafia na trop, którym decyduje się podążać. Przy okazji poznaje kobietę swoich marzeń. W końcu razem próbują odnaleźć zagubioną, dalszą część powieści. Z czasem jednak wszystko zaczyna być coraz bardziej zwariowane, zaś tropy i podejmowane wybory mnożą się niczym w borgesowskim ”Ogrodzie o rozwidlających się ścieżkach”.

Główny wątek poprzeplatany jest kolejnymi początkami różnych opowieści. Każda z tych historii – co chyba nikogo, kto czytał cokolwiek Calvino, nie zdziwi – jest rewelacyjnie napisana. Cóż jednak z tego, skoro każda z nich jest jedynie preludium? Tekst – każdy jeden – kończy się klasycznym cliffhangerem [co strasznie mnie irytowało].

Jako: literacki eksperyment pokroju „Ćwiczeń stylistycznych” Queneau, „książka o książkach” i procesie czytania oraz Czytelniczkach i Czytelnikach, a także jako komentarz do percepcji rzeczywistości – rewelacja. Jak powieść – rozczarowanie. I polecam i nie polecam.

Egzemplarz książki do recenzji otrzymałem od Wydawcy w ramach współpracy barterowej.

Dłuższa recenzja - i dokładniejsza argumentacja - na mojej stronie, link: https://karols.pl/jesli-zimowa-noca-podrozny-italo-calvino-recenzja/

„Tekst Wychylając się nad brzegiem urwiska, jakkolwiek okaleczony, a może właśnie dlatego, jest tekstem najbardziej reprezentatywnym dla kimeryjskiej prozy dzięki temu, co wyjawia, a zwłaszcza dzięki temu, co zataja, poprzez to, w jaki sposób wymyka się, urywa, przepada…” ~ „Jeśli zimową nocą podróżny”, Italo Calvino, tł. Anna Wasilewska, Państwowy Instytut Wydawniczy,...

więcej Pokaż mimo to