Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Jeśli chcesz zmienić swoje życie, musisz umrzeć.

Dobiegający pięćdziesiątki Arthur Ophof jest nudnym, leniwym i żałosnym nieudacznikiem – przynajmniej w oczach swojej żony Afry. Od wielu lat ta sama praca (którą zresztą wkrótce traci), żadnych perspektyw, marzeń i ambicji. Miłość była, ale się skończyła. Afra też nie zrealizowała wszystkich swoich życiowych planów, ale wydaje się lepiej sobie radzić z poczuciem rozczarowania (ale nie mężem). Oboje już sobie tylko przeszkadzają i najlepiej się czują, gdy współmałżonka nie ma w domu. Mają siebie nawzajem dość – z pierwszoosobowej narracji obojga dowiadujemy się szczegółów na ten temat.

Ale choć wspólne życie coraz bardziej im doskwiera i właściwie nie mają już ze sobą nic wspólnego, nie są w stanie o tym ze sobą porozmawiać – i na przykład po prostu się rozstać. Łatwiejszym niż normalne dojście do porozumienia okazuje się oszustwo, w realizacji którego mocno wspierają Arthura jego dwaj przyjaciele. Mówiąc w skrócie: Arthur finguje swoją śmierć za granicą, a przyjaciele, przekupiony przedsiębiorca pogrzebowy i spec od zmiany wyglądu załatwiają resztę. Arthur przybywa jeszcze na swój pogrzeb, po czym używaną pandą z napędem na cztery koła (!!!) wyjeżdża do Włoch, posługując się fałszywą tożsamością. Cały ten pomysł i jego realizacja są chyba jego największym dotychczasowym osiągnięciem.

Arthur działa poniekąd jak samobójca. Uważa, że będzie lepiej dla Afry, gdy uwolni ją od swojej męczącej obecności, że właściwie wyświadcza jej przysługę. Nie sądzi, by jakoś szczególnie jej go brakowało, jest wręcz przekonany, że po jego zniknięciu Afra odżyje. Głównym jego celem jest jednak jego własne nowe życie.

Wyobrażam sobie różne możliwe reakcję na tę lekturę:

* irytujemy się i pukamy w głowę podczas czytania;
* zaśmiewamy się do rozpuku;
* kręcimy głową z pełnym podziwu niedowierzaniem;
* zastanawiamy się, dlaczego ludzie, którzy spędzili ze sobą wiele lat i znają się jak łyse konie, nie potrafią ze sobą szczerze rozmawiać.

Ja doświadczyłam każdej po trochu. Bo rzeczywiście – plan niesamowity, wymagający precyzyjnych przygotowań, zadbania o najdrobniejsze szczegóły, powściągliwości i cierpliwości w oczekiwaniu, kontrolowania się, żeby z niczym wcześniej się nie zdradzić. Nie brak tu absurdalnie zabawnych sytuacji. Akcja jest iście filmowa. Jednak trudno też nie pomyśleć o Arthurze: idiota i egoista. Wreszcie – książka jest po prostu smutna, przygnębiająca i prawdziwa, jeśli chodzi o kwestię rozpadu relacji międzyludzkich. Przed tym rozpadem nic nas nie chroni, nawet to, że kiedyś byliśmy sobie bardzo bliscy, odgadywaliśmy swoje myśli bez słów i łączyła nas miłość. Tę niewygodną i przykrą prawdę książka odsłania wprost, bez ogródek.

Trudno mi stwierdzić, czy polecam tę powieść. Wydaje mi się, że jeśli ktoś czytał „Małe eksperymenty ze szczęściem” i „Nowy sekretny dziennik Hendrika Groena”, historią Arthura i Afry będzie nieco rozczarowany. Ja sama wolałabym trzecią część przygód Henka.

Nie można jednak odmówić autorowi fabularnej pomysłowości oraz umiejętności prowadzenia akcji wartko i bez dłużyzn. Rozczarowuje tylko trochę zakończenie, które powinno być wg mnie bardziej rozbudowane. Zabrakło w nim tego, czego przez całą książkę brakowało w relacji między bohaterami: rozmowy.

Jeśli natomiast Wam nie brakuje cierpliwości do dużych chłopców i zrzędzących bab, czytajcie. 😊

Jeśli chcesz zmienić swoje życie, musisz umrzeć.

Dobiegający pięćdziesiątki Arthur Ophof jest nudnym, leniwym i żałosnym nieudacznikiem – przynajmniej w oczach swojej żony Afry. Od wielu lat ta sama praca (którą zresztą wkrótce traci), żadnych perspektyw, marzeń i ambicji. Miłość była, ale się skończyła. Afra też nie zrealizowała wszystkich swoich życiowych planów, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

#Wyzwanie LC kwiecień 2024

Białe noce, czarne dni

Książka Urszuli Honek poczekałaby jeszcze pewnie trochę na swoją kolej, gdyby nie niedawna nominacja do Nagrody Bookera, która mnie zmobilizowała do lektury. I dobrze się stało, warto było.

Ten zbiór opowiadań – będących tak naprawdę rozdziałami jednej opowieści bez początku i końca – ma dwie główne bohaterki: śmierć i wieś. Śmierć jest najsilniejsza, obecna w każdym tekście. Zamieszkała w tej wsi, zadomowiła się na amen i na drzwiach każdego domu zostawia ślad. Opowiada siebie z różnych perspektyw, ustami różnych postaci. Przychodzi do nieszczęśliwych wiejskich głupków, nierozeznanych jeszcze w uczuciach młodych kobiet i do matek o piersiach ulewających mleko. Rodzi się, gdy dzieci są jeszcze malutkie, ale już wychowują się same i już poznają ciężar rodzicielskiej ręki. Przychodzi do domów, w których nie ma czasu na pierdoły i nie umie się rozmawiać, gdzie czułość i serdeczność nie wiedzą, jak mają być okazywane, bo wulgarność jest łatwiejsza, bo są ważniejsze sprawy, bo przyzwyczajeniem jest walka o przetrwanie – ale tylko przetrwanie fizyczne, na inne nie wystarcza już siły. Po latach taka śmierć jest jedynym sposobem na ukojenie niewytłumaczalnej i obezwładniającej tęsknoty. Taka śmierć miesza w głowie, burzy zmysły, zostaje, jest celebrowana i ekscytująca bardziej niż życie. Jest wydarzeniem. Nawet jeśli nie ty umierasz, to przynajmniej wspominasz śmierć i ją odczuwasz, nie możesz się bez niej obyć. Gdzieś spomiędzy tego wszystkiego przebija pewna neoromantyczna ludowość, a może i zabobonność – ta śmierć jest, każdy ją widzi, nikt jej nie neguje.

Okładkowy opis głosi, że z pozoru nic się w tych opowiadaniach nie dzieje - i rzeczywiście, to tylko z pozoru. Faktycznie dzieje się tu bardzo dużo, w środku, we wnętrzu bohaterów, w ich emocjach. W niektórych opiniach czytam z kolei o obecnym u Honek realizmie magicznym - ja go nie dostrzegam, gdybym dostrzegała, rzuciłabym książkę w kąt, bo realizmu magicznego nie lubię. Dla mnie ta książka jest wybitnie rzeczywista, namacalna wręcz. Bohaterów i ich przeżyć da się niemal dotknąć.

Nie mamy tu do czynienia z sielskim i anielskim obrazem wsi. To nie ten efekt, że zachwycisz się polami malowanymi zbożem rozmaitem albo śpiew ptaków zwabi cię pod lipę w przydomowym zagajniku. Choć nie wychowałam się w Binarowej, widzę w tym obrazie pokolenie moich dziadków i rodziców, którym w życiu brakowało wszystkiego poza ciężką pracą – i których to życie niestety nie nauczyło wielu innych ważnych umiejętności. Szorstkie, twarde, bolesne życie, z którego konsekwencjami musiały się zmagać następne pokolenia. Znajduję w pamięci o mojej wsi postacie podobne do Pilota, wydarzenia o takiej wadze, jak pożar domu, w którym giną dzieci. Czuję i rozumiem niedopasowanie i chęć ucieczki bohaterów. Widzę tę samą, co oni, śmierć.

Urszula Honek idzie właściwą ścieżką opisu, łączącą w sobie trop poetyckości i zwyczajności wypowiedzi. Jej opowieść pozbawiona jest eksperymentów językowych, nie jest przestylizowana, ma w sobie naturalne piękno. Sprawia to, że wierzymy bohaterom, wiemy, że mówią swoim językiem.

Podsumowując, „Białe noce” to zazębiający się, uniwersalny wielogłos. Przytłaczający, niewygodny, prawdziwy. To literatura z bardzo wysokiej półki, a mam przeczucie graniczące z pewnością, że Urszula Honek ze swoją twórczością przemieści się jeszcze wyżej.

I choć tego nie przewidywałam, czuję się całkowicie przeniesiona do świata Binarowej pokazanego przez Urszulę Honek i wręcz ukorzeniona w nim. Dlatego uznaję, że kwietniowe wyzwanie czytelnicze mam zaliczone.

#Wyzwanie LC kwiecień 2024

Białe noce, czarne dni

Książka Urszuli Honek poczekałaby jeszcze pewnie trochę na swoją kolej, gdyby nie niedawna nominacja do Nagrody Bookera, która mnie zmobilizowała do lektury. I dobrze się stało, warto było.

Ten zbiór opowiadań – będących tak naprawdę rozdziałami jednej opowieści bez początku i końca – ma dwie główne bohaterki: śmierć i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czekając na Hitlera

Okładka książki Gregora Ziemera przedstawia kilku uśmiechniętych chłopców wpatrujących się z zafascynowaniem w kotka. Obrazek ten poraża łagodnością, gdy zestawimy go z treścią książki. Jeden z chłopców delikatnie głaszcze zwierzątko, a ja oczami wyobraźni widzę, jak ukręca mu łepek. Takie wizje rodzi ten "Reportaż o fanatycznej edukacji".

W 1939 roku dyrektor Szkoły Amerykańskiej w Berlinie, Gregor Ziemer, zdobywa list polecający z ministerstwa (nie ukrywa, że za pomocą łapówki) i wizytuje instytucje o charakterze edukacyjnym (a także placówki w jakiś sposób z nimi powiązane czy towarzyszące), w których produkuje się przyszłych żołnierzy Hitlera oraz matki tych żołnierzy. To, co ogląda i czego się dowiaduje, niejednokrotnie wprawia go w osłupienie i napawa przerażeniem, ale chcąc poznać i zanotować jak najwięcej, powstrzymuje się od daleko idących komentarzy. Jego reportaż jest pewnym i przekonującym źródłem wiedzy, źródłem z pierwszej ręki, skondensowanym podręcznikiem opisującym procedurę wytwarzania nazistów. Autor został wpuszczony do nazistowskiej kuchni, obserwował precyzyjne odmierzanie składników i mieszanie ich w diabelskim kotle – udało mu się po prostu zdobyć przepis na doskonałego nazistę.

Nazistowskie metody edukacji i wychowania są maksymalnie uproszczone na każdym szczeblu – i w swojej prostocie genialne. Cel jest zawsze jeden i realizuje się go od najmłodszych lat, a wręcz po to powołuje się na świat dzieci: aby stworzyć dobrego, gorliwego, ślepo oddanego i wiernego wyznawcę hitlerowskiej religii. Nie waham się tak powiedzieć, ponieważ w książce wiele razy czytamy o tym, że Adolf Hitler traktowany był jak bóg i otaczany bałwochwalczym kultem. To do niego odmawia się modlitwę przed jedzeniem, to on przywołuje do siebie dzieci, jak to robił Jezus. Ideologia nazistowska jest religią.

Realizacji wspomnianego celu służyć może każda lekcja, każdy przedmiot nadaje się do tego tak samo. Nawet zjawiska przyrodnicze tłumaczone są z punktu widzenia nazizmu. Ze wszystkiego jednak najważniejsze są siła fizyczna i cielesność – chłopcy mają być mocni na froncie, dziewczęta zaś po to, by rodzić. Jedna z rozmówczyń autora powiedziała mu, że "(…) Führer życzy sobie, aby dziewczęta czuły, że ich ciała są dla Państwa ważniejsze niż umysły". (s.173)

Sens życia nazistowskiego ucznia to śmierć, to gotowość do oddania życia za Hitlera. Największym marzeniem nazistowskiej uczennicy jest wydanie na świat takiego właśnie chłopca – lub dziewczynki, która wypełni tę jedyną dla kobiety słuszną misję. Do tego przygotowuje ich szkoła. Rozwój duchowy jest zbędny i kłopotliwy – nie należy go umożliwiać, bo oznacza budzenie wrażliwości, poszerza horyzonty, rozprasza i odwraca od dzieła budowy Wielkich Niemiec. "Nazistowskie szkoły nie są miejscem dla słabeuszy." (s. 34) Ponadto szkoła nie powinna kolidować z obowiązkami partyjnymi czy wojskowymi, stąd np. znaczne ograniczenie liczby zajęć na uczelniach wyższych.

Mogłabym podać jeszcze wiele przykładów wynaturzeń przedstawionych przez Gregora Ziemera, od których włos się jeży na głowie. Nie samym jednak ich opisem żyje ta książka. Czytając ją, nie pomińcie znakomitego wstępu profesora Bogdana de Barbaro, który pisze, że jest to książka o nieodróżnianiu dobra od zła i prawdy od kłamstwa. A nade wszystko nie pomińcie ostatniego rozdziału, w którym autor stawia bardzo ważne pytanie: czy jesteśmy w stanie tak skutecznie edukować i wychowywać do życia, jak Hitler edukował i wychowywał do śmierci. Książka Gregora Ziemera została opublikowana w roku 1941 i autor pyta jako Amerykanin – nie wiemy jednak przecież, gdzie i kiedy pojawi się następny Adolf Hitler. Bo że się pojawi, to jest raczej pewne. Jak silne wartości będziemy wówczas w stanie mu przeciwstawić?

Czekając na Hitlera

Okładka książki Gregora Ziemera przedstawia kilku uśmiechniętych chłopców wpatrujących się z zafascynowaniem w kotka. Obrazek ten poraża łagodnością, gdy zestawimy go z treścią książki. Jeden z chłopców delikatnie głaszcze zwierzątko, a ja oczami wyobraźni widzę, jak ukręca mu łepek. Takie wizje rodzi ten "Reportaż o fanatycznej edukacji".

W 1939 roku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bohater powieści często powtarza słowa: "Gdybym był czarodziejem zdolności...".
Tak więc i ja, gdybym była czarodziejką zdolności, napisałabym rzetelną recenzję. Ale niestety, obowiązki zawodowe znów mnie pokonały i czytałam tę książkę długo, z przerwami, z doskoku. Nie jestem w stanie teraz odtworzyć swoich wrażeń w formie, która byłaby do przyjęcia jako recenzja i na jaką ta książka zasługuje.
Mogę jedynie napisać, że to kolejny obraz wojny i jej konsekwencji - jako doświadczenia rozpadu, okrucieństwa, utraty, niedającej się ukoić niczym tęsknoty, stąpania po gruzach (dosłownie i w przenośni), dręczących poszukiwań i prób odzyskiwania. To zadawanie pytania - kim naprawdę jestem, teraz, po wojnie. I czy wojna aby na pewno się skończyła. Bo w najlepszych książkach o wojnie - a ta do nich należy - wojna jest pozbawiona twarzy tego czy tamtego narodu, kraju, plemienia. I jednocześnie w tych najlepszych książkach autorzy składają hołd bardzo konkretnym narodom, krajom czy plemionom.
Dziadek Slavko, rzeka Drina, dziewczynka Asija, o której nie wiadomo już, czy na pewno istniała, pewna baśniowość tej opowieści, sportowy kostium nałożony na fabułę i pasujący jak ulał, prawdziwie literacki, na najwyższym poziomie język - to kolejne atuty. Jest ich więcej.
Do tej książki chciałabym kiedyś wrócić - a to o czymś świadczy, bo co do zasady takich powrotów nie robię.

Bohater powieści często powtarza słowa: "Gdybym był czarodziejem zdolności...".
Tak więc i ja, gdybym była czarodziejką zdolności, napisałabym rzetelną recenzję. Ale niestety, obowiązki zawodowe znów mnie pokonały i czytałam tę książkę długo, z przerwami, z doskoku. Nie jestem w stanie teraz odtworzyć swoich wrażeń w formie, która byłaby do przyjęcia jako recenzja i na jaką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Być sobą, być osobą

Jak mówi podtytuł – w swoim reportażu Paula Szewczyk gromadzi opowieści o transpłciowości, a snują je osoby, których ona dotyczy oraz ich bliscy. To jest trzon. Książka złożona z trzech części ("Głowa", "Ciało", "Serce") zawiera ponadto wypowiedzi lekarzy, wyjaśnia najgłówniejsze pojęcia związane z transpłciowością, opisuje etapy tranzycji, sygnalizuje też inne ważne zagadnienia, jak np. koszty zabiegów (niemałe) czy kwestie językowe. Skoro wspomniałam o kosztach, warto pamiętać, że nie tylko o finansowanie zabiegów medycznych chodzi, a o szeroko rozumiane i często ogromne koszty osobiste, jakie ponoszą ci ludzie w związku z poczuciem niedopasowania. Zrzucenie tego ciężaru jest konieczne, aby normalnie funkcjonować.

Wielu pyta, skąd to się bierze? Ano stąd: "Według współczesnej wiedzy medycznej transpłciowość kształtuje się w okresie życia płodowego. Mózg każdego człowieka jest początkowo „żeński’ ze względu na chromosom X. Gdyby w czasie rozwoju płodu nie odbywały się żadne procesy, wszyscy „bylibyśmy kobietami”. Ale w dwunastym tygodniu na płód zaczyna oddziaływać testosteron zawarty w chromosomie Y. Wtedy następuje maskulinizacja mózgu. A że procesy kształtowania się płci są skomplikowane, a biologia nie działa idealnie, czasem może się zdarzyć, że hormony, geny, narządy rozrodcze czy wewnętrzne, nie połączą się z mózgiem w sposób, który doprowadzi do ukształtowania ciała zgodnego z tożsamością narodzonego dziecka. A tym samym z płcią, jaką po porodzie nadadzą mu na podstawie genitaliów lekarze. Właśnie wtedy rodzi się człowiek, który z czasem poczuje, że tożsamość jego płci jest inna niż płeć, którą mu przypisano". (s. 26-27)

Oto przyczyna, która chyba nie wymaga komentarza. Jednocześnie – ostatnie zdanie, ta świadomość, uderzająca w pewnym momencie człowieka, to początek drogi, bardzo długiej i trudnej, jaką musi przejść osoba transpłciowa, jeśli chce odzyskać siebie. A najczęściej oczywiście chce i decyduje się na tę drogę wstąpić, mimo przeszkód. Każda z osób opowiadających swoją historię w książce Pauli Szewczyk ma swój indywidualny rys, nie wszystkie te historie kończą się dobrze, niektóre w ogóle nie są skończone. Ogromnie ważny jest tu także głos bliskich – rodziców, rodzeństwa, przyjaciół, partnerów i partnerek. To trochę jak z uzależnieniem – transpłciowość dotyka wszystkich w najbliższym otoczeniu i ci najbliżsi często potrzebują psychoterapii tak samo jak ich transpłciowe osoby. Potrzebują przejść ten proces po swojemu i we własnym tempie, co należy uszanować, o ile nie prowadzi do czyjejś krzywdy. Poziom zrozumienia, akceptacji i dojrzałości wokół bywa, jak dobrze wiemy, różny. Od całkowitego odrzucenia, poprzez próby „naprawienia” czy „uzdrowienia” dziecka, do przyjęcia go po prostu (po prostu!) takim, jakim jest – choć nie zawsze od razu. Niektórzy nie zrozumieją nigdy, wówczas pozostaje zerwać kontakt, odejść, ale wiadomo, że pragnienie akceptacji ze strony rodziców jest duże i niezaspokojone gdzieś tam w środku tkwi. Na szczęście poznajemy też np. Tadeusza i jego partnerkę Iwonę, do której transpłciowy Alan mówi czule mamuni. Albo matkę, którą transpłciowy syn zainspirował do szycia binderów (spłaszczają biust, nim nie nastąpi operacja) nie tylko dla niego. Te przykłady pokazują, że można żyć szczęśliwie, mając osobę transpłciową w rodzinie, choć na ogół wymaga to przebudowy, dużych nakładów pracy i czasu.

Jednym z bohaterów książki jest też Kai, osoba niebinarna, o której opowiada siostra. Wspominam o tym, bo niebinarność okazuje się jeszcze poważniejszym problemem i spotyka się z jeszcze większym niezrozumieniem niż transpłciowość, począwszy już od kwestii formalnych: "Za granicą (…) rozpoznaje się więcej niż dwie płcie. W świadomości, w formularzach, paszporcie, urzędach. Wybiera się pomiędzy „kobietą”, „mężczyzną” a płcią „inną”. U nas droga do tego wciąż jest daleka". (s. 246)

Jakiś czas temu widziałam, że w pewnym badaniu prowadzonym przez Uniwersytety Gdański i Śląski dano taką możliwość. Co prawda jedna jaskółka wiosny nie czyni – ale może…

Dla kogo reportaż Pauli Szewczyk? Dla zainteresowanych tematem i tych, którzy go nie wypierają. Dla tych, którzy chcieliby poznać sytuację osób transpłciowych, przyjrzeć się jej z różnych stron, wczuć się w nią – ja przede wszystkim tak do lektury podeszłam. Żeby wiedzieć, jak się zachować, gdy zajdzie potrzeba. Musi być jednak choćby ta odrobina chęci, inaczej rzecz będzie potraktowana jako opowieści niesamowite.

Być sobą, być osobą

Jak mówi podtytuł – w swoim reportażu Paula Szewczyk gromadzi opowieści o transpłciowości, a snują je osoby, których ona dotyczy oraz ich bliscy. To jest trzon. Książka złożona z trzech części ("Głowa", "Ciało", "Serce") zawiera ponadto wypowiedzi lekarzy, wyjaśnia najgłówniejsze pojęcia związane z transpłciowością, opisuje etapy tranzycji, sygnalizuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Arcydzieło

Byłam w Łodzi. Dziewiętnastowiecznej, kapitalistycznej Łodzi, do której zabrał mnie nasz noblista. Cudowna to była podróż – Łódź, ta niezatrzymująca się miejsko-fabryczna machina, porwała mnie całkowicie. Mam poczucie absolutnej pełności – przed oczami rozpościerała się panorama miasta i społeczeństwa, ulice spływały błotem i ludzkim tłumem, z pałaców najbogatszych wylewało się złoto, w komórkach najbiedniejszych umościła się ciemnica, a z nią kalectwo, brud i chłód. Ogłuszał huk maszyn, stawiały na baczność fabryczne gwizdawki. Łódź piękna i obrzydliwa zarazem. Wędrowałam z Reymontem, a on pokazywał mi wszystko i przedstawiał bohaterów tej tragedii. Właściwie wędrowanie nie do końca jest trafnym określeniem, bo nie były to odprężające spacery, nie było to zwiedzanie. Po tamtej Łodzi chodzi się szybko, nerwowo, w rozedrganiu, w niepokoju. Tu pożar, tam krzyk robotnika rozrywanego przez maszynę, tu płacz sierot i wdów. Tam pusty śmiech znudzonego bogactwem towarzystwa, tu zapełnione kantory i rzędy cyfr przesuwające się nawet pod wpółprzymkniętymi oczami sennych, ale nie mogących spać fabrykantów. Dzieje się, po prostu. Czytasz i czujesz, że to wciąż się dzieje, na twoich oczach.

Nie będę się skupiała na opisie fabuły, bo "Ziemia obiecana" jest taką książką, że każdy zna ją choćby w zarysie, nawet jeśli nie czytał. Można powiedzieć, że pod koniec XIX wieku przybywało się do tej ziemi obiecanej po życie – i bardzo często to życie się traciło. Kto był gotowy na zapłacenie wysokiej ceny za spełnienie marzeń o bogactwie, płacił i spełniał. Kto rezygnował ze swojego człowieczeństwa, stawał się maszyną, jak jedna z tych fabrycznych. Ale przykład Karola Borowieckiego pokazuje prawdę dość oczywistą, że można mieć wszystko – i nie mieć nic. Można dobiec do mety i nie cieszyć się ze zwycięstwa, bo okazało się ono przegraną: "Człowiek stworzył maszynę, a maszyna człowieka zrobiła swoim niewolnikiem; maszyna będzie się rozrastać i potężnieć do nieskończoności i również wzrastać i potężnieć będzie niewola ludzka." (s. 255)

Reymont namalował wiele portretów postaci fascynujących i wprost dopraszających się o charakteryzowanie. Nie powiem, że mu się to udało, bo zakładałoby to pewną przypadkowość, a tę należy zdecydowanie wykluczyć. Reymont to mistrz w konstruowaniu bohaterów prawdziwych, żyjących, nie letnich, obok których nie można przejść obojętnie. Jednym z takich jest wspomniany Borowiecki, kolejnym Moryc Welt – szuje pierwszej wody. Chorzy na Łódź, zdolni, zdeterminowani, nieprzebierający w środkach, okrutni egoiści. Następnie zakochani w sobie szlachetny lekarz Wysocki (scena, gdy opatruje umierającego, kalekiego robotnika – wybitna) i Mela Grünspan, córka fabrykanta, która jednak nie straciła głowy dla ideałów. Wzrusza stary Baum, przedstawiciel odchodzącego świata, sprzed ery nowoczesnych fabryk. Taką postacią jest też oczywiście Anka Kurowska, którą siły boskie łaskawie uchroniły przed małżeństwem z Borowieckim. Nawet głupia lalka Lucy Zuker wzbudza jakieś emocje.

Można więc wskazywać wiele płaszczyzn, na których Reymont osiągnął w "Ziemi obiecanej" mistrzostwo. Można pytać o aktualność i uniwersalność podjętej tematyki: skoro taki pęd za pieniądzem, takie zatracenie się w nich były udziałem człowieka w XIX wieku – to w jakim punkcie jesteśmy dzisiaj? To chyba nawet Reymontowi się nie śniło.

Dla mnie jednak największym pozostaje mistrzostwo językowe tej powieści. Więcej w niej smutku niż radości, więcej tragedii niż wesela. Ale Reymont ożywia to, o czym pisze. Zdania są tak bogate, pełne i doskonałe, że nic tylko się w nich ciepło i miękko umościć – i czytać. Ostatecznie "Na początku była pieśń i na końcu będzie pieśń, a nie podręcznik do przędzenia wełny czesankowej." (s. 561)

Dlatego nie znalazłam lepszego tytułu dla tej recenzji, bo tylko jedno słowo określa "Ziemię obiecaną": arcydzieło.

Arcydzieło

Byłam w Łodzi. Dziewiętnastowiecznej, kapitalistycznej Łodzi, do której zabrał mnie nasz noblista. Cudowna to była podróż – Łódź, ta niezatrzymująca się miejsko-fabryczna machina, porwała mnie całkowicie. Mam poczucie absolutnej pełności – przed oczami rozpościerała się panorama miasta i społeczeństwa, ulice spływały błotem i ludzkim tłumem, z pałaców...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szczęśliwy traf - wybitna literatura

Oto książka kupiona przez pomyłkę. Wygrzebana z supermarketowego kosza, kosztowała 10 zł. Ale pomyliłam autorów – zdawało mi się, że Henry James to pisarz związany z Anaïs Nin, której dzienniki kiedyś czytałam. Tamten to też Henry, ale Miller. Zorientowałam się dopiero po kilku tygodniach, gdy już przymierzałam się do lektury i coś mi nie pasowało w nocie biograficznej. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo ten omyłkowo nabyty zbiór dziewięciu opowiadań okazał się strzałem w dziesiątkę. Najlepszy dowód - prawie 600 gęsto zadrukowanych stron ogarnęłam w niecałe dwa tygodnie, z trudem odrywając się od książki i czytając ją w każdej wolnej chwili.

Henry James jest uważany za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli realizmu psychologicznego i wygląda na to, że słusznie, bo motywacjom psychologicznym swoich bohaterów z przełomu XIX i XX wieku przygląda się naprawdę z uwagą, nie tylko je analizując, ale i konkludując. Autor zdaje się być stale obecny w życiu postaci, które tworzy i posiada o nich ogromną wiedzę. Jest znawcą ludzkich charakterów, świetnie portretuje mężczyzn i kobiety. I choć dla tych drugich nie jest zbyt łaskawy, z łatwością mu to wybaczam, ponieważ pisze doskonale i w wielu przypadkach się nie myli. To jedna z tych książek, którą warto przeczytać dla samego języka – dla pięknych, kształtnych, doskonale skonstruowanych zdań. Przy tej lekturze nic nie boli, nic nie zgrzyta. Między innymi z tego powodu już dawno zauważyłam, że czytanie klasyki działa na mnie uspokajająco, bo nie muszę się potykać co rusz o jakieś stylistyczne kłody, które często rzuca pod nogi współczesna literatura (albo moi uczniowie w wypracowaniach – ale na to przynajmniej mam jakiś wpływ). Nie chcąc rozciągać tej recenzji do niebotycznych rozmiarów, posłużę się tylko jednym przykładem, ale pokazującym zarówno talent stylistyczny autora, jak i jego zdolności obserwowania natury ludzkiej: "Pani Mason była wielka plotkarą – plotkarą w skali tak nadzwyczajnej, że przekształciła wadę w cnotę, co więcej, plotkarą z wyobraźnią, zajętą nie tylko teraźniejszością i przeszłością, ale także przyszłością, którą roztrząsała w obłokach rozkosznych półdomniemań oraz zwietrzałych hiperprawd." (s.78).

Wspaniały jest także humor autora – czasami subtelny, a czasami ostry jak szpila (ten polubiłam szczególnie). Zawsze wyraźny, nie do przeoczenia. Henry James pozwala sobie również na poufałość wobec czytelnika, bo kiedy czytamy, można odnieść wrażenie, że siedzi obok nas w trakcie popołudniowej herbatki, snując niespiesznie swoją opowieść i puszczając do nas oko.

Prawie zawsze akcja kręci się tutaj wokół tematu małżeństwa, które należy zawrzeć jak najkorzystniej – czytaj: jak najbardziej opłacalnie – oraz mieszcząc się w granicach określonych dla bogatej warstwy społeczeństwa, z której w większości wywodzą się bohaterowie Henry’ego Jamesa. Ostatecznie przecież (uśmiał się mąż mój na te słowa) "Uczucie może być podstawą małżeństwa tylko z braku czegoś lepszego." (s.420)

Wyczuwalne jest, że autorowi nie podoba się ich pozoranctwo, płycizna umysłowa i próżniacze nawyki. Ludzie ci osiągają mistrzostwo w perfidii, toczą ze sobą wyrafinowane gry, nakładają maskę uprzejmości i za fasadą konwenansów zostawiają własne szczęście. Opowiadanie "Epizod międzynarodowy" jest jaskrawym tego przykładem, tym jaskrawszym, że mamy tutaj także motyw wzajemnego postrzegania się i traktowania przez ludzi różnych narodowości. Bohaterka wydaje się być rozsądną i uczciwą dziewczyną, odstawać wyraźnie od starszej siostry, z którą podróżuje, ale nie… Henry James przez kilkanaście stron pokazuje ją w na tyle pozytywnym świetle, że rodzi to nadzieję na coś w rodzaju rewolucji. Ostatecznie okazuje się, że dziewczyna jest taka, jak większość sportretowanych przez Jamesa zamożnych dam, uwięziona w ramach, których wcale nie zamierza opuszczać. Czy w ogóle mogłaby to zrobić? Przykład z innego opowiadania pokazuje, że jest to trudne, ale możliwe.

I taki właśnie zabieg jest częsty w kreacji głównych bohaterek tych opowiadań. Najpierw je lubisz, współczujesz im, kibicujesz, razem z nimi pielęgnujesz nadzieję na szczęście – po czym one zachowują się tak, że masz ich dość i jesteś na prostej drodze, by je znienawidzić.

Swoich umiejętności dokonywania psychologicznej analizy dowodzi autor także w utworach, w których temat małżeństwa czy pieniędzy nie wysuwa się na pierwszy plan, dominują za to dysputy bohatera z samym sobą – mam tu na myśli trzy ostanie opowiadania w zbiorze, szczególnie bardzo zaskakujący "Niezły narożnik".

Bohaterowie Henry’ego Jamesa to niezwykle ciekawe przypadki. Jak już zasugerowałam wyżej, często konstruowani w taki sposób, że nie wiadomo, czy nie jest zbyt dużym ryzykiem polubienie ich i czy przypadkiem nie robią cię w balona, drogi czytelniku. Kilkakrotnie w trakcie jednego opowiadania zmieniałam zdanie o niektórych postaciach i kilku ostatecznie nie obdarzyłam sympatią. Nie dlatego, że ich kreacja była słaba, absolutnie. Ale okazywali się ludźmi o paskudnych charakterach, trudnych do zrozumienia pobudkach, osobnikami zimnymi i pełnymi pogardy. Są też tacy bohaterowie, którym od początku do końca współczujemy, jak pułkownik Mason z "Niezwykłego przypadku" czy Catherine z "Placu Waszyngtona" – i tacy, których postawę od początku do końca trudno zaakceptować, jak ojciec tejże.

Na koniec wspomnę o dwóch sprawach. Pierwsza - otóż w tych opowiadaniach sprzed ponad wieku nie brak całkiem aktualnych spostrzeżeń – jak np. to: "Ja naprawdę nic nie wiem (…). Poddaję się. Młodzi ludzie zachowują się wobec siebie zupełnie inaczej niż za moich czasów. Nie wiadomo, czy chodzi im o wszystko, czy o nic." (s.21).

A druga – kiedy już właściwie przypisałam nazwisko do autora, przypomniało mi się, że przecież Henry James jest autorem powieści "Portret damy". Po lekturze Placu Waszyngtona i innych opowiadań jestem pewna, że także tę książkę chcę przeczytać.

Szczęśliwy traf - wybitna literatura

Oto książka kupiona przez pomyłkę. Wygrzebana z supermarketowego kosza, kosztowała 10 zł. Ale pomyliłam autorów – zdawało mi się, że Henry James to pisarz związany z Anaïs Nin, której dzienniki kiedyś czytałam. Tamten to też Henry, ale Miller. Zorientowałam się dopiero po kilku tygodniach, gdy już przymierzałam się do lektury i coś mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie ukazał mi się wiatr

Autorka znana mi tylko ze słyszenia, ale kojarzona jako jedna z uznanych. Ciekawa, fachowa recenzja tego zbioru opowiadań, na którą trafiłam. Postanowiłam przeczytać.

Tom zawiera 21 opowiadań, pierwsze zostało napisane około roku 1934. Mój osobisty odbiór każe mi te teksty podzielić na czytelne dla mnie, z widoczną myślą przewodnią – oraz takie, które nie wiem, po co powstały i co autorka miała na myśli, pisząc je. Mówiąc prościej – takie, które zrozumiałam (naliczyłam ich 12) oraz takie, których za diabła nie. Ale dodać jeszcze należy, że w grupie zrozumianych znalazło się zaledwie jedno opowiadanie, które naprawdę mocno mnie poruszyło. Pozostałe wywarły zdecydowanie mniejsze wrażenie. Niektóre zaciekawiły. W tych, których pojąć nie zdołałam, odrzucały mnie irracjonalne zachowania bohaterów – szczyt to "Ballada o smutnej kawiarni", zbyt dziwaczna, groteskowa wręcz. Choć z ładnym fragmentem o miłości.

Dużo uwagi poświęca autorka relacjom międzyludzkim w rodzinach, przejmuje ją los cierpiących dzieci (oba te wątki łączą np. opowiadania "Tchnienie z nieba" i "Znękany chłopiec"): "Ale dziecięce serca to delikatne narządy. Okrutne początki na tym świecie potrafią osobliwie je wykoślawić. Serce skrzywdzonego dziecka może się tak skurczyć, że już zawsze potem jest twarde i dziobate jak ziarno brzoskwini. Serduszko może też jątrzyć się i puchnąć, aż stanie się brzemieniem nie do udźwignięcia i podatnym na zranienie najdrobniejszą błahostką" (Ballada o smutnej kawiarni, s. 295-296).

Wspaniale i bardzo celnie opisuje trudny i złożony proces przejścia z dzieciństwa w okres nastoletni – to chyba najcenniejsza dostrzeżona przeze mnie wartość tej prozy: "Mieszkali razem i spędzali ze sobą mnóstwo czasu, więc Andrew nie od razu zauważył, jak ona się zmienia. Oczywiście bardzo szybko rosła (…), ale nie o to szło. Sara wyglądała jak ktoś, kto sennie się potykał w ciemnym pokoju, dopóki raptem nie włączono światła. Często miewała zagubioną, oszołomiona minę i trudno było zrozumieć, skąd jej się to bierze" ("Bez tytułu", s. 122).

Opis stanów zagubienia i nieokreśloności z tym związanych wychodzi świetnie w kilku opowiadaniach ("Skoro to tak", "W weselnym gronie"). Poza tym bohaterowie McCullers dźwigają wiele innych ciężarów, są w różnym stopniu odszczepieńcami trawionymi przez tęsknoty, ograniczenia, niespełnione pragnienia, braki czy straty, często na coś czekają. Powtarza się motyw marzenia o byciu kimś innym albo bycia gdzie indziej. W tle wielu tych bardzo osobistych historii brzmi muzyka (a czasem jest ona na pierwszym planie), co nie dziwi, zważywszy na fakt, że Carson McCullers "Miała studiować w słynnej Juilliard School of Music, ale porzuciła pianistykę na rzecz literatury"*. W ogóle, gdy poczytać życiorys autorki, widać, że zawarła w swoich tekstach wiele elementów autobiograficznych, choć zwykle nie podała ich wprost. Gdzieś w tym wszystkim są wnioski na ważne, uniwersalne tematy. Myśli, które warto poddać refleksji czy dyskusji. I tak mogę patrzeć na ten zbiór opowiadań – fragmentarycznie, to jednak nie wystarcza, bym mogła wysoko go ocenić. Nie widzę i nie czuję tej książki jako całości, nie stanie się ona dla mnie ważna.

Czy chociaż zachwyciłam się stylem? Otóż nie. Tu też nam z Carson McCullers nie wyszło. Język jej opowiadań często jakby dawał nadzieję na to, że się rozwinie i czymś zaskoczy, a potem zdania po prostu się kończą i są takie oczywiste, że chciałoby się zapytać – to już? Wspomniane fragmenty o uniwersalnej, metaforycznej wymowie mają oczywiście swoją wartość, ale poza nimi w języku nic się nie dzieje. Nawet nie wiem, jak miałabym go dokładniej określić.

Wydawnictwo Czarne opublikowało teksty Carson McCullers w serii "Opowiadania amerykańskie". W nocie informacyjnej o tej serii czytamy, że "Opowiadania są gatunkiem narodowym Ameryki, jej nerwem i pulsem", na okładce zaś, że tłem historii opisywanych przez McCullers jest często amerykańskie głębokie Południe. Może też w tym tkwi problem – taki, a nie inny mój odbiór: w nieznajomości kontekstu.

Podsumowując. Książka na przemian mnie nudziła i irytowała, w nielicznych momentach przykuwała uwagę i budziła ożywienie.

Ale może czyta tę recenzję osoba ceniąca sobie twórczość Carson McCullers i nie trafił jej szlag po moich obrazoburczych wynurzeniach. Albo ktoś, kto chciałby skonfrontować swoje odczucia z moimi. Ktoś, kto chciałaby mieć ten zbiór opowiadań. Jeśli tak, niech do mnie napisze. Mnie ta książka do niczego się już nie przyda.

*https://www.polskieradio.pl/8/2382/artykul/3180999,carson-mccullers-i-jej-opowiadania, dostęp 15.08.2023.

Nie ukazał mi się wiatr

Autorka znana mi tylko ze słyszenia, ale kojarzona jako jedna z uznanych. Ciekawa, fachowa recenzja tego zbioru opowiadań, na którą trafiłam. Postanowiłam przeczytać.

Tom zawiera 21 opowiadań, pierwsze zostało napisane około roku 1934. Mój osobisty odbiór każe mi te teksty podzielić na czytelne dla mnie, z widoczną myślą przewodnią – oraz takie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ojczyzny nie trzeba kochać i szanować

Bardzo byłam ciekawa tej książki. Gdy dowiedziałam się, że autor urodził się w Kosowie, a od drugiego roku życia mieszka w Finlandii (po tym, jak jego rodzice opuścili tereny byłej Jugosławii na skutek konfliktów) – pomyślałam, że musi to być arcyciekawe, takie połączenie skrajnych temperamentów kulturowych. Po lekturze powieści oraz wygooglowaniu informacji o pisarzu stwierdzam, że Finowie zyskali nietuzinkowego obywatela i natychmiast na jego talencie się poznali, skoro każdą z dotychczasowych trzech powieści trzydziestoletniego autora docenili. A i na międzynarodowej arenie literackiej Pajtim Statovci znaczy już podobno całkiem sporo.

Tymczasem, co ja na to?

Jak wiecie – albo nie wiecie, ale zaraz się dowiecie – Finlandia to moja wielka, platoniczna miłość. Kilka (-naście? -dziesiąt?) różnej maści fińskich książek przeczytałam i mniej więcej wiem, czego się spodziewać…chyba. Nastawiona byłam na fińskość – ale zyskałam przede wszystkim uniwersalność. Być może z racji swego pochodzenia, następnie swoich losów i na pewno z racji swego talentu – autor umie przekraczać granice.

Powieść stawia pytanie (pytania?) o tożsamość, szeroko rozumianą. O potrzebę zakorzenienia - i o chęć wyrwania siebie z korzeniami. W jakiejś mierze udziela odpowiedzi, ale nie jest to odpowiedź pełna. I dobrze, bo cóż to byłaby za literatura, jeśli dawałaby nam pewne odpowiedzi? Po co mielibyśmy czekać na kolejne książki i je czytać? Zakończenie "Przejścia" z jednej strony sugeruje, że jesteśmy tymi, kim żeśmy się urodzili, ale nie, nie łudźcie się. Na podwórzu przed Waszym domem czeka rumak, na grzbiecie którego możecie przemierzyć jeszcze tysiąc krain. A granice? Najlepiej, gdyby nie istniały. Można wyczytać między wierszami, że globalizacja otwiera przed nami świat, ale zarazem powoduje, że nigdzie nie jesteśmy u siebie. Bohater pomieszkuje w wielu europejskich miastach (do Helsinek dociera w ostatniej kolejności) i z każdego w końcu ucieka, by wreszcie trafić do… Zgadnijcie, dokąd. Przy czym – powtarzam – nie chodzi tu tylko o granice miedzy państwami i o tożsamość narodową.

Książka jest nieco baśniowa, jakby chwilami nierzeczywista. Do tego bardzo sensualna, czasami do obrzydzenia, wręcz turpistyczna. I przygnębiająca. Styl niesłychanie poetycki – aż momentami męczący (mnie samą szokuje, że to piszę). Bohater ma w sobie i chęć, i bezradność (która, niestety, denerwuje) – taki trochę z niego romantyk i twórca opowieści, który pisze sobie świat. Warstwą nie do pominięcia jest oczywiście kontekst polityczno-militarno-historyczny. Poznajemy wiele ludowych podań i legend
(a w nich symboli) albańskich – dla osób zainteresowanych kulturą Albanii (z której uciekł główny bohater) to może być niezwykle ciekawe.

Na dwie sprawy chciałabym jeszcze zwrócić uwagę. Pierwsza – tytuł. Oryginalny brzmi "Serce Tirany" i z pewnych powodów (które poznacie, czytając) jest nad wyraz trafny. Jednak ze względu na uniwersalny przekaz, tytuł polski – "Przejście" – wydaje się jeszcze trafniejszy. Gdy myślę o przeczytanych przez siebie książkach – powiedzmy, że w ciągu mijającego roku – nie przypominam sobie innego tytułu, który tak dobrze oddawałby treść. A druga sprawa to okładka polskiego wydania. Rzadko kiedy zwracam w ogóle uwagę na okładkę, a tutaj… Ona również idealnie współgra z treścią.

Szanowni, chcę Wam na koniec powiedzieć, że gorące serce bije w zimnej Finlandii – i choć Przejście nie do końca trafiło w moje gusta, to i tak je polecam, bo to dobra, warta uwagi książka. Jestem przekonana, że o autorze jeszcze usłyszymy.

I tak, ojczyzny wcale nie trzeba kochać i szanować. Niekiedy bowiem określa ona nas i zawłaszcza tak bardzo, że to aż boli i nas wypacza.

Ojczyzny nie trzeba kochać i szanować

Bardzo byłam ciekawa tej książki. Gdy dowiedziałam się, że autor urodził się w Kosowie, a od drugiego roku życia mieszka w Finlandii (po tym, jak jego rodzice opuścili tereny byłej Jugosławii na skutek konfliktów) – pomyślałam, że musi to być arcyciekawe, takie połączenie skrajnych temperamentów kulturowych. Po lekturze powieści oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Reaktor, który nie chciał słuchać partii

Do niedawna Czarnobyl był dla mnie mglistym wspomnieniem z dzieciństwa – słowem wypowiadanym z zaniepokojeniem w głosie przez mamę i babcię, przebłyskiem wiadomości w czarno-białym telewizorze. Pamiętam, że pytałam, co to ten Czarnobyl – nie pamiętam, co mi odpowiadano.

Stał się czymś więcej po przeczytaniu "Jaskółek z Czarnobyla". Książka ta wciągnęła mnie nie tylko jako kryminał, ale też właśnie jako historia katastrofy w elektrowni jądrowej. Doskonale opowiedziana fabuła spowodowała, że postanowiłam dowiedzieć się czegoś o przyczynach i przebiegu tego brzemiennego w skutki wydarzenia. Po raz drugi, tym razem z uwagą, obejrzałam świetny serial na HBO – pierwszy raz zerkałam tylko jednym okiem.I przeczytałam reportaż historyczny (tak chyba należałoby powiedzieć) "O północy w Czarnobylu" Adama Higgibothama. Jak widać już po ocenie gwiazdkowej, zrobił on na mnie wielkie wrażenie.

Odebrałam tę książkę jak kompendium wiedzy o katastrofie. Szeroko i dokładnie nakreślone przez autora tło pozwala na jednoznaczne określenie przyczyn wybuchu, do którego nie doszło ot tak, z dnia na dzień ani przez przypadek – jedyna, umiłowana partia pracowała na to latami. Autor informuje, że do budowy reaktora RBMK użyto kiepskiej jakości, tanich materiałów. Przed dopuszczeniem go do pracy nie wykonano wszystkich potrzebnych testów, stąd poważne wady konstrukcyjne – jak przycisk awaryjny, który feralnego 26 kwietnia 1986 roku zamiast zatrzymać groźną reakcję, jeszcze ją wzmógł. Uznano, że najszybszym sposobem przekonania się, jak działają reaktory, będzie po prostu ich uruchomienie… Utajniano wcześniejsze wypadki, nie wyciągano wniosków, nie uwzględniano ich w kolejnych podręcznikach obsługi reaktora… Przy budowie samej elektrowni także dopuszczono się rażących zaniedbań. Co więc było ważne? Ano, dotrzymywanie nierealnych terminów i wyrobienie planu, a wszystko to na chwałę ZSRR, dla jego – jakże iluzorycznej – potęgi.

Sytuację poznajemy oczami wielu postaci – autor nazywa je osobami dramatu. Są to władze elektrowni, jej pracownicy, strażacy, lekarze, mieszkańcy Prypeci – owego słynnego i nieszczęsnego atomgradu. Wreszcie politycy, towarzysze decydujący o przebiegu prac w elektrowni mimo przerażającej niekompetencji, partyjniacy, wg których reaktor nie mógł eksplodować – bo nie! Bardzo kobiecy argument, ale nic dziwnego, w końcu partia jest kobietą, rozkapryszoną i tupiącą nóżkami. Nawet gdy specjaliści jasno i wyraźnie stwierdzili, że reaktora nie da się uratować ani tym bardziej ponownie uruchomić, bo go już po prostu nie ma – towarzysze wciąż wydawali polecenia, by go schładzać. Przemysł jądrowy nie był żadnym wyjątkiem, partia stosowała tu takie same metody jak w każdej innej dziedzinie: tworzenie własnej, jedynie słusznej wizji świata, naginanie rzeczywistości do własnych potrzeb. Bez względu na koszty i ofiary tych działań.

Mniej więcej w połowie musiałam książkę odłożyć. Nie dlatego, że pogorszył się styl autora czy dlatego, że przestał ciekawić mnie temat. Po prostu… W pewnym momencie ta książka strasznie przytłacza, a świadomość tego, co zrobiono tak wielu ludziom i ich cierpienie stają się tak bardzo odczuwalne, że aż nie do zniesienia. Gdy już doszło do katastrofy, zaprzeczano jej tak długo, jak tylko się dało i nazywano wypadkiem. Mówiących prawdę oskarżano o sianie paniki i wrogie działania wobec partii. Pierwsze reakcje i działania były opóźnione i pozorowane. Konieczność przeprowadzenia ewakuacji mieszkańców Prypeci także początkowo została określona przez towarzyszy jako przejaw paniki. Dalsze próby unieszkodliwienia płonących resztek reaktora i zapobieżenia kolejnej eksplozji oraz likwidacja innych szkód prowadzone były po omacku, bez odpowiedniego sprzętu i – jak się często okazywało później – nie przynosiły zamierzonego skutku. A fragmenty poświęcone leżącym w szpitalu najbardziej napromieniowanym pracownikom elektrowni oraz strażakom czyta się ze ściśniętym gardłem.

Śledztwo i proces mające wskazać winnych katastrofy były, jak pisze autor, jednymi z ostatnich pokazowych działań upadającego ZSRR. Winą obarczono przede wszystkim operatorów zmiany, to oni rzekomo popełnili błędy. Usterki w funkcjonowaniu reaktora, o których wspomniałam wcześniej, w raportach minimalizowano jak tylko się dało. Główny operator Aleksander Akimow i starszy inżynier Leonid Toptunow uniknęli oskarżenia jedynie dlatego, że nie dożyli procesu. Taką informację wysłano do ich rodziców, a bohaterstwo tych dwóch młodych chłopaków zostało oficjalnie uznane dopiero w 2008 roku.

Oczywiście należy też pamiętać o innych – np. ekologicznych – długofalowych skutkach katastrofy. O tym, że mieszkańcy Prypeci stracili wszystko, bezpowrotnie stracili dotychczasowe życie, a jako przesiedleńcy często byli traktowani z ostracyzmem.

Muszę powiedzieć, że "O północy w Czarnobylu" – mimo trudnego tematu – czytało mi się lekko i bez trudności, choć moja wiedza z kluczowych tu dziedzin nauki była zerowa. Orientowanie się w temacie ułatwiają dodatkowo zestawienie postaci i instytucji oraz słowniczek pojęć związanych z promieniowaniem. Potrafię sobie wyobrazić książkę Adama Higgibothama jako szereg wykładów, których z przyjemnością bym wysłuchała, tak rzetelny i wciągający jest to tekst. Bardzo dobrze napisana książka, która spowodowała, że już mam na oku kolejną tego typu pozycję, tym razem dotyczącą Czarnobyla i Fukushimy.

26 kwietnia 2021 roku minęło 35 lat od eksplozji w Czarnobylu. Zależało mi, by do tego czasu przeczytać książkę Adama Higginbothama – by chociaż w ten sposób uczcić pamięć ofiar tej strasznej katastrofy. Cieszę się, że mi się to udało.

Reaktor, który nie chciał słuchać partii

Do niedawna Czarnobyl był dla mnie mglistym wspomnieniem z dzieciństwa – słowem wypowiadanym z zaniepokojeniem w głosie przez mamę i babcię, przebłyskiem wiadomości w czarno-białym telewizorze. Pamiętam, że pytałam, co to ten Czarnobyl – nie pamiętam, co mi odpowiadano.

Stał się czymś więcej po przeczytaniu "Jaskółek z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przypowieść o człowieku i zającu

Czasami przychodzi taki moment w naszym życiu, kiedy w duszy i w umyśle coś przeskakuje i dostajemy impuls do zmiany, na którą świadomie lub bezwiednie szykowaliśmy się bardzo długo.

Dla bohatera recenzowanej książki był to zając przebiegający drogę. Fiński dziennikarz Vatanen wszedł za nim do lasu, odnalazł potrącone zwierzę i zaopiekował się nim. Zaraz potem bez żalu porzucił nielubianą pracę, niekochaną żonę i znienawidzone miasto. Od tego momentu najmował się do różnych, zazwyczaj ciężkich, ale dających mu wiele satysfakcji zajęć fizycznych wykonywanych na łonie natury. Fin, lodowata woda w jeziorze, las, hartowanie ciała i ducha – to doskonałe połączenie. Vatanen właśnie znalazł nowy sposób na życie, wstąpił na nową drogę. Także dosłownie, ponieważ przemieszcza się po różnych regionach Finlandii, a nawet przekracza granicę Związku Radzieckiego. Zawsze towarzyszy mu zając – więź z tym zwierzęciem okaże się nierozerwalna.

Na tej nowo obranej drodze napotyka Vatanen szereg absurdów. Absurdalne są sytuacje, w których uczestniczy, absurdalnie zachowują się ludzie. Przy tym bardzo rzadko kogoś coś dziwi – częściej już wkurza. Wszystko to na zaledwie dwustu stronach. Książka jest napisana bardzo rzeczowo, a zarazem symbolicznie, nie obfituje w opisy. I nie zaskoczyły mnie ani te absurdy, ani styl, nie pierwszy raz się z nimi spotykam w książkach fińskich autorów. Ale tym razem nagromadzenie nonsensów mi przeszkadzało, było ich za dużo. Może zmienia mi się gust czytelniczy, a może po prostu dawno nie czytałam tego typu książki i odzwyczaiłam się.

Co cennego widzę w tej opowieści? Przede wszystkim to, o czym już napisałam: można ją odczytać jako zachętę do zmiany, przy czym musi ona być przeprowadzona bez ceregielenia się. Odcinamy od razu całą rękę, a nie po paluszku. Gdy ta zmiana już nastąpi, uczmy się akceptacji tego, co po niej – inaczej znów szybko możemy się poczuć rozczarowani.

Książka jest też swoistą pochwałą nieskomplikowania. Przypomnieniem, że nie musisz posiadać wiele, by być szczęśliwym, wystarczy efekt pracy Twoich własnych rąk (szałas w lesie, nie willa). Przydaje się za to bratnia dusza, jedna też wystarczy. Może być zajęcza.

I jeszcze, że życie to droga. Wędrujemy przecież od zawsze, a dla osiągnięcia celu jesteśmy w stanie zrobić wiele, nawet posunąć się do czynów ostatecznych czy wydawałoby się – niemożliwych. Ale do jakich czynów (a właściwie - wyczynów) posunął się Vatanen, to już musicie sami sprawdzić, jeśli macie ochotę.

Przypowieść o człowieku i zającu

Czasami przychodzi taki moment w naszym życiu, kiedy w duszy i w umyśle coś przeskakuje i dostajemy impuls do zmiany, na którą świadomie lub bezwiednie szykowaliśmy się bardzo długo.

Dla bohatera recenzowanej książki był to zając przebiegający drogę. Fiński dziennikarz Vatanen wszedł za nim do lasu, odnalazł potrącone zwierzę i zaopiekował...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dawno nie czytałam tak dziwacznej i źle napisanej książki. Prawie rok.

Jest to opowieść o trzech siostrach, z których każda posiada inny nadprzyrodzony dar, wychowanych przez babkę również posiadającą moce. Historia ulokowana w żyjących i czujących lasach, wśród przyrody mającej wiele do powiedzenia tym, którzy uznają jej wyższość, samodzielność – i którzy chcą słuchać. Historia ta mogłaby być naprawdę ciekawa i wciągająca głównie dzięki sile bohaterek i wspomagającej je natury oraz nadnaturalnej rzeczywistości – gdyby jednak była mocniej osadzona w prawdziwym świecie. Zdaję sobie sprawę, że pojęcie „realizm magiczny” jest w stosunku do tej książki nadużyciem, ale właśnie ono przychodzi mi na myśl jako coś, co wyraźnie pociąga autorkę. Taka niby rzeczywistość, ale inna. Tymczasem lepiej by tej opowieści zrobiło, gdyby siostry były po prostu bohaterkami o magicznych umiejętnościach, ale konkretnymi, z krwi i kości – nie dziwnie skonstruowanymi, zawieszonymi między światami i nie do końca świadomymi siebie istotami. Niby to czarownice, ale głupiutkie jeszcze, naiwne i rozmemłane. Dobrze, że chociaż babka jest mądra.

Można by powiedzieć, że życie sióstr i ich babki w lesie płynie sielsko – żyją na uboczu, ale ze względu na swoje umiejętności są potrzebne mieszkańcom wsi, więc w pewnej mierze są akceptowane i robią swoje. Przychodzi jednak moment, gdy banda likwidująca czarownice trafia także do ich domu. Od tej chwili los każdej z sióstr zaczyna toczyć się inaczej, a autorka skupia uwagę czytelnika wyłącznie na historii Tove. W jej życiu wydarzyło się najwięcej – i to jeszcze zanim zostały napadnięte.

Tove jest tym typem bohaterki, jakiego nie znoszę. Może miała być taka nieukształtowana – nie wiem, może w kolejnym tomie (historia się nie zamyka, więc na pewno takowy będzie) rozwinie się i dojrzeje, czego jednak nie będę sprawdzać, bo wystarczająco mnie irytowała w tym. Tego nie wie, tamtego nie wie, może chciałaby postąpić tak, a może inaczej? Nawet w sytuacjach, w których zdaje się wiedzieć, co robić (np. wyłowienie czarownicy z jeziora) – robi dwa kroki do przodu, a potem znów nie wie. Znacznie ciekawszymi postaciami są dwie pozostałe siostry – jak można się spodziewać, szczególnie ta, która okaże się tą złą. Postacie męskie – sztampowe. Jeden bandyta, ale może miłość go zmieni (tak, już to widzę). Drugi wrażliwy, ale ukrywa to ze względu na złą przeszłość. Należy przypuszczać, że ci dwaj będą prać się po pyskach o Tove.

Męczyły mnie w książce także rozwleczone, niepotrzebnie przeciągnięte opisy wydarzeń (nawet pojedynczych czynności), a także rozmyślań bohaterów. Autorka nadużywa słowa „może”, zwłaszcza upodobała sobie konstruować zdania w ten sposób, że podważa treść od połowy właśnie za pomocą swojego ulubionego wyrazu i wychodzi z tego coś w rodzaju „może stało się to, a może tamto?”. Jeszcze gorzej, gdy zdania składają się jakby z dwóch odrębnych treści – np. „Plotki bardzo szybko się rozchodzą po domach i lubią ogrzewać najwygodniejsze miejsca przy ogniu, a jeśli to będzie chłopiec?” (s. 356). Robota korektorsko-redakcyjna również nie została wykonana dobrze.

Znalazłam w tej książce kilka ładnych, zgrabnych cytatów mogących nawet służyć jako sentencje. Z plusów mogę odnotować jeszcze cudowne przedstawienia roślinności, w tym ziół, które wychodzą autorce zdecydowanie lepiej niż tworzenie właściwej akcji.

Ale to wszystko, dlatego bez żalu „Siostry z lasu” porzucam.

Dawno nie czytałam tak dziwacznej i źle napisanej książki. Prawie rok.

Jest to opowieść o trzech siostrach, z których każda posiada inny nadprzyrodzony dar, wychowanych przez babkę również posiadającą moce. Historia ulokowana w żyjących i czujących lasach, wśród przyrody mającej wiele do powiedzenia tym, którzy uznają jej wyższość, samodzielność – i którzy chcą słuchać....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Czesałam ciepłe króliki. Rozmowa z Alicją Gawlikowską-Świerczyńską Alicja Gawlikowska-Świerczyńska, Dariusz Zaborek
Ocena 7,5
Czesałam ciepł... Alicja Gawlikowska-...

Na półkach: , ,

Alicja w krainie wojny

Jedna z najważniejszych dla mnie książek.
Alicja Gawlikowska-Świerczyńska była jedną z rozmówczyń Karoliny Sulej w "Historiach osobistych. O ludziach i rzeczach w czasie wojny". Cała książka zrobiła na mnie duże wrażenie, ale to rozmowa z panią Alicją poruszyła najwięcej strun. Ważne dla mnie, by ten dźwięk nie ucichł, dlatego chciałam czym prędzej przeczytać wywiad-rzekę, którego ta niezwykła kobieta udzieliła Dariuszowi Zaborkowi.

Z książki wyłania się wyraźnie portret osoby genetycznie usposobionej do tego, żeby radzić sobie w życiu – w każdej sytuacji i w każdych warunkach. Żeby zawsze się podnosić, jeśli w ogóle w jej słowniku istniał wyraz „upadek”. Nie będzie to zbyt eleganckie porównanie, ale wręcz czasami miałam wrażenie, że czytam o jakimś precyzyjnie zaprogramowanym robocie, który może i czasem nawali, ale nigdy się nie popsuje.

Alicja Gawlikowska-Świerczyńska dorastała w tzw. dobrym domu, choć sytuacja uczuciowa rodziców nie od początku mogła być sformalizowana. Zresztą dość wcześnie, jeszcze przed wojną, tych rodziców straciła i szybko musiała się usamodzielnić. Po wybuchu wojny zaangażowała się oczywiście w działalność konspiracyjną i podczas jednej z akcji wpadła, w wyniku czego trafiła wkrótce do obozu w Ravensbrück. Na cztery lata. W książce "Czesałam ciepłe króliki" (której przykuwający uwagę tytuł związany jest właśnie z pobytem w obozie) opowiada o Ravensbrück, o powrocie do Polski i o swoim powojennym życiu – zawodowym (pracowała jako lekarz, nawet mając już ponad 90 lat) i osobistym.

Jej opowieść o obozie koncentracyjnym można by w streścić w słowach: "Tak, byłam, i co z tego? Byłam, przeżyłam, wyszłam". Bo pani Alicja mówi na przykład: "Takie były warunki i ktoś by powiedział, że to było piekło. A ja uważałam, że to miejsce, w którym trzeba przeżyć". (s.89)

I szereg wypowiedzi w podobnym tonie tu znajdziemy, a wniosek – uniwersalny – wypływa z nich taki, że taplanie się w nieszczęściu, ani tym bardziej popadnięcie w marazm, na pewno nie pomagają z niego wyjść. Nie chodzi o brak zrozumienia czy bagatelizowanie czyjejś rozpaczliwej sytuacji, a takich pani Alicja widziała przecież wiele i też sama ich doświadczyła. Chodzi o to, że jest coś w człowieku, co ułatwia mu przetrwanie w beznadziei – albo mu to uniemożliwia. To jest jednak prawda. Przystosowanie się, to po pierwsze, a po drugie – znalezienie w sobie tych sił i działanie. I wtedy nie brzmią już tak obrazoburczo słowa: "Krematorium też było poza bramą, za murem, ale blisko, więc na obóz rozchodził się dym i smród palonych ciał. Człowiek wiedział, że tak jest, ale gdy się pracowało po dwanaście godzin dziennie, to kto by się interesował, jak długo pali się trup. Obojętnieje się na wiele rzeczy i człowiek stara się prawie nie zwracać na to uwagi, tyle co konieczne, bo smród wchodzi do nosa. Więc robiłyśmy swoje". (s.95)

Alicja Gawlikowska-Świerczyńska była konkretna i szczera do bólu, jej wypowiedzi mogą szokować. Ale nie lubiła teatralności (np. w uroczystościach oddających hołd więźniom obozów), rozpamiętywania, użalania się nad sobą – bardzo krytycznie odnosiła się do takich cech. Miała świadomość, że nie każdy jest tak silny i odporny jak ona, dlatego zalecała nieustanną pracę nad sobą. Życie traktowała jako zadanie do wykonania i była bardzo praktyczna w chyba każdym jego wymiarze, również po wojnie. Takim zadaniem, świetnie wykonanym, jest też rozmowa z Dariuszem Zaborkiem, który musiał wziąć sobie do serca jej słowa: "Cały dowcip w stosunkach z ludźmi polega na tym, żeby umieć ich słuchać. To przeważnie wystarczy". (s.49), bo rzeczywiście przede wszystkim słuchał. To zaś, co usłyszał, jest bezcenne. Jego wywiad z panią Alicją jest nie tylko świadectwem życia i historii, wiarygodnym źródłem informacji o Ravensbrück. Nie tylko potoczył się naturalnym nurtem i został przeprowadzony z szacunkiem dla rozmówczyni, która tu jest przewodniczką. Jest też najlepszym, zaskakująco optymistycznym (biorąc pod uwagę główne miejsce akcji i okoliczności, że tak to ujmę) poradnikiem motywacyjnym i psychologicznym, jaki kiedykolwiek czytałam. Chociaż nie ze wszystkimi poglądami pani Alicji się zgadzam i nie wszystkie jej postawy mnie przekonują (mam na myśli głównie te już z powojennego okresu), nie mogę odmówić im racjonalnych podstaw, które warto mieć w życiu.

"Czesałam ciepłe króliki" to książka, której nie należy odstawiać na półkę po przeczytaniu. Powinno się ją mieć na stoliku nocnym i sięgać do niej zaraz po przebudzeniu albo przed snem. Bo to książka, która stabilizuje.

Zwłaszcza gdy przeczyta się ją w takim momencie życia, który stabilizacji wymaga.

Alicja w krainie wojny

Jedna z najważniejszych dla mnie książek.
Alicja Gawlikowska-Świerczyńska była jedną z rozmówczyń Karoliny Sulej w "Historiach osobistych. O ludziach i rzeczach w czasie wojny". Cała książka zrobiła na mnie duże wrażenie, ale to rozmowa z panią Alicją poruszyła najwięcej strun. Ważne dla mnie, by ten dźwięk nie ucichł, dlatego chciałam czym prędzej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy miałam naście lat – ale tak bliżej trzynastu niż osiemnastu – jeździłam na wakacje do cioci, która zaczytywała się w tzw. harlequinach. Można je było wtedy kupić w kiosku. Ciocia kupowała harlequiny w ilościach hurtowych, siadała w kuchni z kawą i papierosem – i czytała. Do dziś tak ją widzę we wspomnieniach. Często siadałam razem z nią, po drugiej stronie stołu, wybierałam sobie jakiś (te z różową czy czerwoną okładką były najostrzejsze, a mając lat trzynaście niewiele więcej mogłam zrobić poza czytaniem o tych sprawach 😉) i czytałam. A piszę o tym dlatego, że właśnie z takim harlequinem kojarzy mi się recenzowana książka.

Jeśli chodzi o fabułę, to mamy tu szpetnego lorda oraz lady o miodowych włosach i różanych ustach (no, jakżeby inaczej). Kolejne zaskoczenie: on jest dobry, tylko przeklęty i nieszczęśliwy, poza tym niebywale silny i sieje wokół postrach. Przypadek sprawia, że ratuje ową lady z pazurów i paszcz futrzastych bestii (jak nazywane są w tym zacnym dziele wilki), ratując ją tym samym przed małżeństwem z narzuconym jej Magmortem. Niemal od razu na jej widok zaczynają mu płonąć lędźwie, a członek twardnieje – i tak pozostaje do końca książki. A ona – i uwaga, tu znowu zaskoczenie – natychmiast po przybyciu na zamek swego wybawcy jest traktowana jako przyszła jego pani i ta, która zdolna będzie lorda odmienić i wyrwać z mroków, jakie spowiły jego duszę. Później biega po zamku, zagarniając co chwila spódnice – w pewnym momencie pomyślałam, że jeśli jeszcze raz przeczytam o zagarnianiu spódnic, to szlag mnie trafi. Rozmowy toczące się między lordem a lady powodują ból albo mdłości, głównie dlatego, że brak im logiki. Poza tym są tak schematyczne, tak okropnie przewidywalne, jakby były pisane wg bardzo zużytego szablonu. Zresztą, cała akcja taka jest.

Autorka nawet nie próbuje (może to i lepiej, bo nie wiadomo, co by z tego wyszło) zarysować tła epoki. Mówiąc uczenie, prowadzoną narrację cechuje wysoki stopień ogólności. Mówiąc wprost, wprowadzenie przekonujących realiów średniowiecznych do książki nazywającej się romansem średniowiecznym autorka uznała za zbędne lub przekroczyło to jej możliwości. Tymczasem rycerz, zamek, lady, lord, honor, miecz i inne oklepane hasełka – to naprawdę nie wystarczy. Anna Wolf nie stylizuje też języka. Stosowane przez nią zabiegi stylistyczne polegają jedynie na częstym używaniu pewnych słów oraz na budowaniu zdań w szyku pozującym na staropolszczyznę. Tu chcę zaznaczyć, że słowa wszak i jeno wstawia w zdania całkowicie intuicyjnie – raz jej się uda trafić z ich znaczeniem, raz nie. Ale to przecież nic nie szkodzi, prawda? W tej sytuacji nie dziwię się, że autorka nie pokusiła się o opis rozstrzygającej bitwy. Śmiem twierdzić, że nie podołałaby takiemu przedsięwzięciu. I nie dlatego tak myślę, że sama umiem opisywać bitwy. Nie umiem, w ogóle nie umiem pisać książek – dlatego nie mienię się pisarką. Jest to, jak mi się zdaje, pewnego rodzaju uczciwość wobec odbiorcy. Ale może się mylę.

Zapytacie – naprawdę spodziewałaś się po tej książce nowego Sienkiewicza albo kolejnych "Dziejów Tristana i Izoldy"? Nie, oczywiście, że się nie spodziewałam. Chodzi mi o to, że miłośniczki tego typu książek "Klątwę Berserkera" przeczytałyby nawet bez opatrywania jej określeniem romans średniowieczny. Jest to więc niepotrzebne, a przede wszystkim mylne, bo średniowiecza tu nie ma. Jest tylko romans (kiepski zresztą) w bardzo niedopasowanym, ledwo przypominającym średniowieczne przebraniu – bo nawet słowo kostium to tutaj za dużo.

Podsumowując - książka jest beznadziejna i nie broni się nawet jako rozrywka.

Kiedy miałam naście lat – ale tak bliżej trzynastu niż osiemnastu – jeździłam na wakacje do cioci, która zaczytywała się w tzw. harlequinach. Można je było wtedy kupić w kiosku. Ciocia kupowała harlequiny w ilościach hurtowych, siadała w kuchni z kawą i papierosem – i czytała. Do dziś tak ją widzę we wspomnieniach. Często siadałam razem z nią, po drugiej stronie stołu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Penis jak bakłażan

Witajcie w płaskim, jednowymiarowym świecie. W świecie bez tła i głębi, za to z niewyobrażalnie głupią bohaterką, która nie może się zdecydować, czy bycie kobietą gangstera jest fajne, czy może jednak nie – ale właściwie to już się zdecydowała, bo nie może bez niego żyć, więc niech on tam sobie zabija, skoro musi i kogo musi.

Rzecz dzieje się w Ameryce, o czym wiemy, ponieważ autorka użyła nazw tamtejszych miejscowości oraz amerykańsko brzmiących imion – poza tym nic na miejsce akcji nie wskazuje. A zawiązuje się ta epicka historia w następujący sposób: rzeczona idiotka o imieniu Grace dowiaduje się, że została zaoferowana przez swego tatusia rzeczonemu gangsterowi o imieniu Christian – w zamian za darowanie długów. Ma zostać żoną Christiana, inaczej ten nie odziedziczy rodzinnej fortuny. Oburzona niby protestuje, ale ostatecznie stwierdza, że nie ma innego wyjścia – nie wie przy tym, że Christian nie jest bogatym biznesmenem, jak powiedział jej ojciec, tylko szefem mafii. Chociaż wiecie, jest mafia – i mafia. Ta tutaj to raczej takie ołowiane żołnierzyki, które od czasu do czasu ożywają i bawią się bronią. To znaczy mamy tu oczywiście pif-pafy i krew parę razy leje się nawet obficie, ale mało poważnie to wygląda i nie sposób się tego przestraszyć. Ale Grace się boi, a przynajmniej bardzo stara się czytelnika o tym przekonać – o ile akurat nie snuje rozważań o tym, jak bardzo Christian jest seksowny.

Bo oczywiście nie muszę dodawać, że podstawą relacji między bohaterami jest seks? Że gdyby nie wzajemne, nie dające się poskromić pożądanie, to nie mieliby powodu, żeby się o siebie troszczyć? Że jej nigdy wcześniej z żadnym mężczyzną tak jak z nim, a jemu nigdy wcześniej z żadną kobietą tak jak z nią nie było?

W tak zwanym międzyczasie Grace dowiaduje się, że już dawno została wybrana, a właściwie to ocalona oraz przy okazji oszukana. Troszkę się obraża na swojego gangstera i nawet demoluje mu gabinet. Ale dość szybko przestaje się gniewać (czasami nasza Grace zmienia swoje podejście ze zdania na zdanie, dosłownie), bo ten cały Christian to w sumie złoty chłopak jest. Poznała przecież jego sypialniane oblicze, to wie.

Napisane to jest wszystko językiem tak niewyrobionym, że głowa boli. Zdaniami można by ukamienować, tak są ciężkie. Ona mówi o nim: obserwowałam jego oddalające się plecy, a ja mam ochotę zapytać, czy on oddalił się razem ze swoimi plecami, czy może plecy oddaliły się same, a on został? On ściąga koszulkę nie z niej, tylko z jej ciała – czyli znów jakby z jakiegoś odrębnego bytu, jeśli dobrze rozumiem? Oboje nie potrafią wydawać normalnych dźwięków, w związku z czym zamiast mówić piszczą, warczą, wrzeszczą, syczą, dyszą, sapią – no, ewentualnie szepczą, ale i to zachrypniętym głosem, nigdy inaczej. Poza tym nie dotykają się i nie patrzą na siebie, tylko przenoszą ręce albo spojrzenie. Czy słyszycie, jak to wszystko nienaturalnie brzmi? Do tego oczywiście jej skóra zawsze jest rozgrzana/rozpalona, oczy ciągle przemoknięte, a łzy, które z nich płyną, tworzą – uwaga – mokry strumień. Na kolację rodzinną w domu mężczyzny, którego narzeczoną ma odgrywać, Grace idzie bez majtek, żeby nie odznaczały się pod sukienką. To dopiero poświęcenie dla roli!

W pewnej recenzji natrafiłam kiedyś na określenie "wyrób literaturopodobny" – ale ta książka nie zasługuje nawet na nie. Przerażające jest, że takie coś się podoba. A już przyznawanie takiemu czemuś dziesięciu gwiazdek jest przestępstwem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio przy lekturze jakiejś książki cisnęły mi się na usta takie przekleństwa, jak w tym przypadku.

A jeśli chodzi o tytuł tej recenzji, to żeby nie było, sama go nie wymyśliłam. Oto jedno ze wspanialszych zdań w książce: "Nie mogę oderwać spojrzenia od penisa wielkości bakłażana, którego to warzywa tak nie cierpię".

Nie czytajcie. Zabraniam.

Penis jak bakłażan

Witajcie w płaskim, jednowymiarowym świecie. W świecie bez tła i głębi, za to z niewyobrażalnie głupią bohaterką, która nie może się zdecydować, czy bycie kobietą gangstera jest fajne, czy może jednak nie – ale właściwie to już się zdecydowała, bo nie może bez niego żyć, więc niech on tam sobie zabija, skoro musi i kogo musi.

Rzecz dzieje się w Ameryce,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ze względu na podjęty temat "Dolina Kwiatów" jest bardzo trudną i smutną lekturą. Ze względu na formę i styl – łatwą w porównaniu z "Homo sapienne", debiutem autorki. I dobrze, bo gdyby jeszcze temat samobójstwa unurzać w językowo-formalnym sosie eksperymentalnym, stałaby się może nie do przebrnięcia. A to byłoby stratą. Jedyny właściwie zabieg formalny – wymowny i wystarczający – to odmierzanie rozdziałów za pomocą informacji o kolejnych samobójcach. Książka jest sprawnie i przejrzyście napisana, nie mam tu tego rodzaju zastrzeżeń, jakie miałam przy poprzedniej lekturze.

Bezimienna – to charakterystyczne i ważne – bohaterka "Doliny Kwiatów" w moim odczuciu symbolizuje tych wszystkich ludzi, którzy postanowili rozstać się z życiem z różnych powodów. Czasami znanych otoczeniu, czasami rozumianych tylko połowicznie, często zignorowanych i dostrzeżonych za późno. Niekiedy pozostających tajemnicą zabraną do grobu. Niviaq Korneliussen nie rozstrzyga i nie feruje wyroków. Jej bohaterka to młoda Grenlandka, wciąż mimo upływu lat rozpamiętująca śmierć babci (w tym przypadku akurat nie samobójczą, a w wyniku choroby) – jedynej przedstawicielki rodziny, z którą łączyła ją prawdziwa bliskość i przez którą nie była traktowana złośliwie, jako ta gorsza. Do tego dźwigająca w sobie brzemię winy za samobójczą śmierć przyjaciela. Do tego jeszcze mająca problemy z komunikacją i wyobcowana jako Grenlandka w nowym, duńskim środowisku studenckim. Ten nowy etap życia miał przynieść nadzieję, którą jednak nasza bezimienna bardzo szybko sama pogrzebała. Gdziekolwiek bowiem pojedziesz, zabierasz tam siebie i swoje powody do odebrania sobie życia. I prędzej czy później spotkasz kogoś, kto się kiedyś zabije – albo kogoś, kto miał w rodzinie samobójcę czy samobójców.

Z jednej strony mamy więc tę dziewczynę, która wielokrotnie i jasno daje znać otoczeniu, że jest gotowa zadać sobie ten cios. Dziewczynę, która szuka ratunku, ale albo nie jest traktowana poważnie, albo deklarowana wcześniej pomoc okazuje się tylko pustym hasłem rzuconym w przestrzeń. Przykład – mentorka (osoba opiekująca się studentami z Grenlandii w Kopenhadze) najpierw zapewnia ją: "możesz do mnie zadzwonić w każdej chwili", a gdy ta chwila nadchodzi w środku piątkowej nocy, mówi – "porozmawiamy w poniedziałek". Nie uzyskuje pomocy także w szpitalu, do którego trafia z izby wytrzeźwień, chociaż nie była pijana. Prościej jednak było zamknąć ją tam niż roztoczyć nad nią opiekę psychiatryczną. Czytałam o tym i myślałam, że taka opieka i u nas pozostawia wiele do życzenia – eufemistycznie rzecz ujmując.

Z drugiej strony – bezimienna uważa, że niektórzy ludzie są niezdolni do życia i nie mają innego wyjścia, jak tylko sami je zakończyć. Tłumaczy to swojej dziewczynie, zdeterminowanej, by poznać przyczyny samobójstwa kuzynki. Sama siebie widzi jako taką właśnie osobę. Jest to wynik wielu wypadkowych, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że bezimienna jest jedną z tych, którzy nie potrafią i nie chcą żyć, w związku z czym żadna pomoc w jej przypadku nie będzie skuteczna.

Co można zrobić?
Jak nie przegapić tego momentu, w którym jeszcze można coś zrobić?
I czy faktycznie można? Czy da się?

Nie da się na pewno zdjąć z tej powieści lodowatego, grenlandzkiego płaszcza. Już sam tytuł przenosi czytelnika na tamtejszy cmentarz samobójców. Niviaq Korneliussen pisze, że najwięcej ludzi popełnia samobójstwo, gdy po wyczerpującym okresie polarnej ciemności wreszcie przychodzi słońce – i okazuje się, że ono niczego nie zmienia. Niczego nie rozświetla. Nie ma cudownej odmiany jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Siłą kontrastu mrok w człowieku staje się jeszcze wyraźniejszy i jeszcze bardziej odczuwalny. A przy tym wszystkim Grenlandia pokazana przez autorkę nie przestaje być piękna i fascynująca.

Mimo tego charakterystycznego kolorytu uważam, że należy spojrzeć na "Dolinę Kwiatów" jak na bardzo ważne, uniwersalne w swej wymowie ostrzeżenie. Potraktować ją jak apel w sprawie wszystkich tych, którzy jeszcze nie odebrali sobie życia.

Ze względu na podjęty temat "Dolina Kwiatów" jest bardzo trudną i smutną lekturą. Ze względu na formę i styl – łatwą w porównaniu z "Homo sapienne", debiutem autorki. I dobrze, bo gdyby jeszcze temat samobójstwa unurzać w językowo-formalnym sosie eksperymentalnym, stałaby się może nie do przebrnięcia. A to byłoby stratą. Jedyny właściwie zabieg formalny – wymowny i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Żołnierska dola

Dawno, dawno temu – w siódmej albo ósmej klasie podstawówki – nauczycielka na tzw. kółku polonistycznym zadała nam do przeczytania opowiadanie Ksawerego Pruszyńskiego pt. "Różaniec z granatów". Nie pamiętam, czy cokolwiek tłumaczyła, czy to miało być zadanie samodzielne, ale trzeba było też napisać pracę w oparciu o to opowiadanie. Mnie się to zupełnie nie udało, poległam w zderzeniu z nim. Nie potrafiłam wydobyć z niego nic poza przedstawioną historią, a i to właściwie się nie powiodło, bo po prostu nie umiałam osadzić wydarzeń we właściwym kontekście.

Wierzcie lub nie, ale od tamtej pory Ksawery Pruszyński ze swoim "Różańcem z granatów" siedzieli mi gdzieś z tylu głowy. Nie tak dawne wznowienie opowiadań sprawiło, że postanowiłam się z nimi zmierzyć.

Ksawery Pruszyński nie żył długo (43 lata, okoliczności śmierci nie do końca wyjaśnione, możliwe tło polityczne) ale życiorys miał bogaty. Miał także światły, może nawet wizjonerski umysł i niewątpliwie żyłkę do pisania. "Trzynaście opowieści" to zbiór literackich sprawozdań, nasyconych wątkami autobiograficznymi relacji z okresu, gdy walczył w armii polskiej na zachodzie. Wartościowy zbiór. Ważny merytorycznie, historycznie i bardzo dobry literacko, wywołujący różnorakie doznania i refleksje. Właściwie każda z historii zapisuje się w pamięci, trudno wyróżnić którąś szczególnie (ale jeśli już bym miała, to "O głowę murzyńskiego króla" i "Gwiazdę wytrwałości"… i "Człowieka z rokokowego kościoła"… i "Cień Gruzji" też…). Pruszyński porusza mocno (w jednym czy drugim opowiadaniu nawet do łez), każe patrzeć na naszą skażoną romantyzmem historię i z kąśliwą ironią, i z szacunkiem. Dużo tu symboliczno-stereotypowej, ukochanej polskości. Nie mniej zaskoczeń prowadzących do wniosku, że wojna to wciąż powtarzająca się gra, w której próżno szukać logiki, za to z pewnością znajdzie się szereg absurdów. W niektórych opisach można się rozkochać na amen, humor innych fragmentów nie pozwala przestać się śmiać. To i bezpośrednie relacje z pola bitwy, z wnętrza czołgu, w których dostajemy śmierć na talerzu – i senne opowieści z czasu stacjonowania oddziałów w tej czy innej mieścinie francuskiej.

Od mojego pierwszego spotkania z Ksawerym Pruszyńskim minęło prawie 30 lat. Teraz nie było oczywiście aż tak trudno, jak wtedy z "Różańcem" – ale muszę powiedzieć, że trudno pozostało. Może to się wydać niespójne z tym, co napisałam wyżej, ale długo nie mogłam złapać rytmu opowieści, cały czas czułam, że coś mi umyka, że trochę rozmijam się z tekstem, że nie mogę tak całkowicie wejść w lekturę. Jestem pewna, że wielu znaczeń i aluzji nie odczytałam. Z zainteresowaniem zatrzymywałam się na przystankach – były nimi słowa, sytuacje, bohaterowie czy konkretne opowiadania – ale cała podróż zmęczyła mnie.

A jednocześnie po przeczytaniu ostatniego opowiadania żałowałam, że to już koniec. Prawdopodobnie więc moje bariery są po prostu moje i niczego "Trzynastu opowieściom" nie odejmują.

Czytajcie.

Żołnierska dola

Dawno, dawno temu – w siódmej albo ósmej klasie podstawówki – nauczycielka na tzw. kółku polonistycznym zadała nam do przeczytania opowiadanie Ksawerego Pruszyńskiego pt. "Różaniec z granatów". Nie pamiętam, czy cokolwiek tłumaczyła, czy to miało być zadanie samodzielne, ale trzeba było też napisać pracę w oparciu o to opowiadanie. Mnie się to zupełnie nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeszcze jedno oblicze wojny

Wiadomość o literackim Noblu dla Abdulrazaka Gurnaha nie obeszła mnie ani trochę, a to dlatego, że nigdy wcześniej o tym pisarzu nie słyszałam. Podobnie obcy był mi temat, który porusza on w swojej twórczości – kolonialne zapędy Niemców w Afryce Wschodniej na początku XX wieku. Może wstyd się przyznać, ale przyznaję uczciwie, że nic o tym nie wiedziałam. Jeśli była mowa w szkole, to chyba niewiele i nudno, bo nic nie zapisało się w mojej pamięci. Afryka to też nie jest teren w jakikolwiek sposób mnie pociągający, więc nawet literacko nie planowałam zapuszczać się w te rejony. A jednak… Wzmianek o tanzańskim laureacie Nagrody Nobla pojawiało się wszędzie dużo, otworzyłam jeden artykuł, drugi, dziesiąty – i jakoś mnie rzecz zaintrygowała. Postanowiłam przeczytać Powróconych. I nie tylko nie żałuję, ale na pewno na tej jednej książce Abdulrazaka Gurnaha nie skończę (w 2023 roku mają się ukazać w Polsce dwie kolejne jego powieści, co mnie bardzo cieszy).

Niemcy przybyli do Afryki podbijać (kto wie, jak by się sprawy potoczyły, gdyby nie przegrana dla nich pierwsza wojna światowa). Bohaterski opór afrykańskich plemion tłumiono bezwzględnie, okrutnie i stanowczo. Rasa panów nie mogła przecież inaczej – i celowo tak piszę, ponieważ uważa się, że to właśnie w Afryce Niemcy przetestowali metody stosowane później przez nazistów – to była jedna z bardziej szokujących dla mnie informacji, gdy zaczęłam wgłębiać się w temat. Co ciekawe, w Powróconych nie znajdziemy zbyt wielu drastycznych, krwawych opisów – a muszę powiedzieć, że się ich spodziewałam. Te, które są, wystarczą jednak w zupełności – reszta dzieje się jakby pomiędzy wierszami, objawia się w sennych koszmarach, we wspomnieniach albo w rozmowach bliskich sobie osób. Styl Gurnaha momentami może się wydawać zbliżony do sprawozdawczego, tym większe wrażenie robią na przykład sceny brutalnego pobicia – Hamzy przez niemieckiego oficera (który nie mógł znieść, że innemu niemieckiemu oficerowi zdarza się traktować Hamzę po ludzku) albo Afiyi przez jej wuja (za to, że uczyła się czytać i pisać – tu przy okazji pojawia się wątek pozycji kobiety i jej traktowania). Oboje ze skutkami przemocy będą zmagać się już przez całe życie. Jakoś nie pasuje do tej powieści określenie świetna – chociaż taka jest. Jednak powiedzieć tak o niej to raz, że za mało, a dwa – nieelegancko, zbyt kolokwialnie. Nie pozwala na to właśnie styl, bo ten jest z najwyższej półki, godny noblisty. Gurnah pisze językiem niby zwyczajnym, niewyszukanym, ale jednak dostojnym.

Hamza i Afiya – nie bez przyczyny wspominam o tej dwójce bohaterów, a dołączyć do nich powinno jeszcze dwóch Ilyasów. Pierwszy to brat Afiyi, z którym przez długi czas była rozdzielona, który ją wreszcie odnalazł, by wkrótce znów zniknąć, tym razem na zawsze. Ten Ilyas miał szczęście trafić na tzw. dobrych Niemców, którym naprawdę wiele zawdzięczał i dlatego później postanowił walczyć u ich boku. Niestety nie odpłacono mu taką samą lojalnością, ale bramy obozu koncentracyjnego otwarto przed nim szeroko. Drugi Ilyas to syn Hamzy i Afiyi, który przez lata dźwigał brzemię, jakim obarczono go wraz z imieniem wuja. Sama zaś historia jego rodziców to po prostu przepiękna historia miłosna dwojga wrażliwych i mądrych ludzi, którą los zechciał opowiedzieć w piekle wojny – ale nie mdła, jak te rodem z książek Heather Morris, przedstawiona tak, że niedobrze się robi. Wszyscy oni (i jeszcze Khalifa, opiekun Afiyi) są w ten czy inni sposób wciągnięci w tryby wojennej machiny i wszyscy jednocześnie sprawiają wrażenie wyrastających poza wyznaczone im ramy, są wielkimi indywidualnościami – nawet jeśli przychodzi im nimi być tylko w zwykłym, codziennym życiu.

Pokazuje w swej powieści Abdulrazak Gurnah jeszcze, jak ważna jest umiejętność czytania i pisania, w ogóle – że ważne jest wykształcenie. Sam motyw książki obecny w Powróconych zasługuje moim zdaniem na osobne rozpatrzenie, ze względu na okoliczności mogłoby dać ono ciekawe wnioski. Dość wspomnieć, że Hamza tłumaczy dla ukochanej wiersz Schillera…

Abdulrazak Gurnah "Podkreśla, że w wyobraźni nadal żyje w Afryce Wschodniej"* i to jest ogromnie ważne dla takich nic niewiedzących jak ja przed przeczytaniem Powróconych. Lecz poza wszystkim dzieło tanzańskiego noblisty jest uniwersalną opowieścią o wojnie, która zawsze i wszędzie jest okrutna, niesprawiedliwa, rozdaje karty jak chce, pełna jest absurdów i paradoksów.

Myślę, że przynajmniej jedna powieść Gurnaha powinna być dla każdego lekturą obowiązkową.

*Z posłowia prof. dr hab. Anny Branach-Kallas, s. 384.

Jeszcze jedno oblicze wojny

Wiadomość o literackim Noblu dla Abdulrazaka Gurnaha nie obeszła mnie ani trochę, a to dlatego, że nigdy wcześniej o tym pisarzu nie słyszałam. Podobnie obcy był mi temat, który porusza on w swojej twórczości – kolonialne zapędy Niemców w Afryce Wschodniej na początku XX wieku. Może wstyd się przyznać, ale przyznaję uczciwie, że nic o tym nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

#Wyzwanie LC styczeń 2024

Wyzwanie styczniowe pod hasłem „Przeczytam książkę, której akcja dzieje się zimą” spowodowało, że wreszcie sięgnęłam po tytuł stojący na mojej półce od ładnych kilku miesięcy (co w ogólnym rozrachunku niczego nie zmienia, bo mam książki czekające na przeczytanie wiele lat). Jest to druga po „Mieście duchów” historia z tymi samymi bohaterami – okaleczonym skrzypkiem/milicjantem Rosselem i majorem radzieckiego aparatu bezpieczeństwa Nikitinem. Relacja między nimi dwoma jest szczególna, to ona m.in. sprawiała, że pierwszy tom był naprawdę dobry. Przypomnę, że to Nikitin zakończył karierę Rossela jeszcze zanim się ona na dobre rozpoczęła, pozbawiając go palców podczas przesłuchania. I to Rosselowi przyszło później współpracować z własnym oprawcą – Nikitinem w celu wyjaśnienia makabrycznych zbrodni, do jakich doszło w Leningradzie.
I teraz znów. Leningrad, zima 1952 roku. Jedno morderstwo za drugim, niewidzialny zabójca działający wg tego samego wzoru i z sobie tylko znanych pobudek. Nikitin okazuje się tym razem wybawicielem Rossela – wyciąga go z syberyjskiego piekła. Znowu współpracują, brodząc w bagnie wojennych pozostałości i nazistowsko-socjalistycznych rozgrywek.
Dużo sobie obiecywałam po lekturze tej książki, bo „Miasto duchów” porwało mnie swoim zimnym klimatem – dosłownie i w przenośni. Tamta opowieść nie tylko była bardzo ciekawa fabularnie, była też bardzo dobrze, prężnie skonstruowana. A także – jak się okazuje – miała atmosferę, której niestety nie udało się powtórzyć. Byłam zaskoczona, jak ta atmosfera się rozrzedziła, co się stało z umiejętnością autorów do jej stworzenia – tak, żeby czytelnik zdołał ją poczuć. Zimno mi było, gdy czytałam „Miasto duchów”, a przy „Sercu zdrajcy” nie zmarzłam. Takie porównanie.
Przyczyny mojej niskiej oceny tkwią i w tym, jak poprowadzono tę historię. Brodzi się tu w dłużyznach jak w zaspach śniegu. Akcja co i rusz spowalnia, wydarzenia niepotrzebnie są przeciągane. Ospałość bohaterów mocno irytuje. Do tego pewne – nazwijmy to – „właściwości” zabójcy odkryłam bardzo szybko i okazało się, że się nie pomyliłam, a więc autorom nie chciało się nawet pomylić tropów czytelnikowi. Styl – nienadzwyczajny, wręcz przeciętny. Odrobinę ciekawiej i żywiej robi się, gdy przychodzi do łamania szyfru, ale za późno, to nie ratuje całości. Wszystko to ostatecznie spowodowało, że przestało mnie interesować rozwiązanie zagadki, poznanie powodów działania Kościeja Nieśmiertelnego. Czytałam już bez ochoty, aby tylko książkę dokończyć.
Ponieważ jeszcze przynajmniej jedna sprawa osobista Rossela nie została wyjaśniona, spodziewam się, że powstanie kolejny tom. Ja już jednak po niego nie sięgnę, bo „Serce zdrajcy” nie zabiło dla mnie. Nie polecam tej książki, a wręcz ją odradzam, jej czytanie to wg mnie strata czasu.

#Wyzwanie LC styczeń 2024

Wyzwanie styczniowe pod hasłem „Przeczytam książkę, której akcja dzieje się zimą” spowodowało, że wreszcie sięgnęłam po tytuł stojący na mojej półce od ładnych kilku miesięcy (co w ogólnym rozrachunku niczego nie zmienia, bo mam książki czekające na przeczytanie wiele lat). Jest to druga po „Mieście duchów” historia z tymi samymi bohaterami –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niemieckie kurwy z Norwegii* wracają do domu.

Trudna to powieść. Surowa. Osłabiająca i umacniająca jednocześnie. Stawiająca wiele pytań bez jednoznacznych odpowiedzi. Powieść o dokonywaniu wyborów i dźwiganiu ich konsekwencji. O tym, że nic nie jest trwałe, a wszystko może być przypadkowe.
I jest to powieść, która wyrosła z prawdziwych wydarzeń historycznych – powtórzę za autorem słowa wstępu (gdzie ciekawie opowiada także o tym, jak rodził się pomysł na książkę i o samej pracy nad nią): "Byłem świeżo po lekturze książki Marianne Junili, badaczki z uniwersytetu w Oulu, która opisała koegzystencję fińskiej ludności cywilnej z niemieckimi żołnierzami i teraz zastanawialiśmy się, co mogło popchnąć Finki do zaciągnięcia się do pracy u nazistów. Po kapitulacji Niemiec wszystkie kobiety, które z Laponii przedostały się z niemiecką armią do Norwegii, wywieziono najpierw do Oslo, a potem drogą morską przetransportowano do obozu w Hanko; już w dzieciństwie słyszałem o kobietach, które wróciły do domu na piechotę. (…) W głowie zaczęły pojawiać mi się obrazy grupy kobiet wędrujących przez zrównaną z ziemią Laponię do Rovaniemi". (s. 11-12)
Tommi Kinnunen zastrzega przy tym, że jego książka nie jest dziełem historycznym, a próbą opisania tego, "(…) co przydarzyło się kobietom, które po powrocie do domów z wojny wolały już do śmierci nigdy nikomu nie mówić o pewnym etapie swojego życia". (s. 15)
Przyczyny pójścia na zarobek do Niemców były różne – osobiste, materialne, niedookreślone – jak i sposoby zarobkowania. Nie da się pominąć faktu, że Finki sypiały z Niemcami i czasem nawet nawiązywały z nimi głębsze relacje uczuciowe. Tak samo różne od siebie są kobiety, których wędrówkę relacjonuje Kinnunen. Bezradne i silne. Każda dźwiga własne brzemię z przeszłości (jeszcze sprzed pracy u Niemców), do tego nie sposób wyrzucić z pamięci obrazów wojennego okrucieństwa. Wojna wyzwala w ludziach najgorsze instynkty – albo ocala w nich to, co najlepsze i najszlachetniejsze. Dlatego w drodze, która zdaje się nie mieć końca, może je spotkać dosłownie wszystko. Będzie to droga dramatyczna, niebezpieczna, wyczerpująca fizycznie i psychicznie, czasami przez obezwładniające zmęczenie i głód nabiera cech jakieś odrealnionej podróży. Już decyzja o wyruszeniu w nią nie była łatwa, a w trakcie trzeba podejmować kolejne, tak samo trudne – i są to decyzje o wadze życia lub śmierci. Kobiety idą razem, jednocześnie każda z nich pokonuje swoją własną drogę męki. Połączyło je świadczenie pracy na rzecz sojusznika, a gdy ten przestał nim być – piętno zdrajczyń i dziwek. Jednak Kinnunenowi udało się w ich postaciach i historii zawrzeć zarówno doświadczenia jednostkowe, jak i uniwersalne. To wielka wartość tej prozy: "Podobało się jej to, co odnalazła w sobie podczas tej wędrówki, choć jeszcze nie umiała dokładnie tego nazwać". (s. 227)
Autor zwraca także uwagę, że w czasie wojny (i w wyniku wojny) bardzo łatwo jest wyrokować, oceniać. Przywraca znaczenie ciężkiej pracy kobiet – wszak mundury żołnierskie same się nie prały, a zwłoki same nie wchodziły do trumien, choć to "(…) mężczyźni rozpoczynali i kończyli wojny (…)". (s. 107)
Na uwagę zasługuje także język. W stylu, sposobie prowadzenia narracji i obrazowania widać, że Tommi Kinunnen to pisarz, a nie pisarzyna – i że to pisarz fiński. Podczas czytania przypomniała mi się jedna z pierwszych powieści fińskich, jakie poznałam, też o tematyce wojennej: był to "Żołnierz nieznany" Väinö Linny. Powróciło wrażenie z tamtej lektury – siła prostych zdań, które jednak mają drugie dno i potrafią powalić. Taki styl prozy lubię najbardziej i jest to wg mnie charakterystyczna cecha literatury fińskiej.
Czy jeśli jedna z bohaterek powiedziała, że nie żałuje – to oznacza, że dokonane wybory były dla niej najlepszymi z możliwych?
Nie mam pojęcia.

* Tego typu określenia padają w książce kilkakrotnie, m.in. na s. 206.

Niemieckie kurwy z Norwegii* wracają do domu.

Trudna to powieść. Surowa. Osłabiająca i umacniająca jednocześnie. Stawiająca wiele pytań bez jednoznacznych odpowiedzi. Powieść o dokonywaniu wyborów i dźwiganiu ich konsekwencji. O tym, że nic nie jest trwałe, a wszystko może być przypadkowe.
I jest to powieść, która wyrosła z prawdziwych wydarzeń historycznych – powtórzę za...

więcej Pokaż mimo to