Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Nie chcę, żeby moja opinia była kolejną, której jedynym celem jest wychwalenie "Małego życia" pod niemal każdym względem. Chciałabym obronić ją pod jednym tylko względem, bez zbędnych zachwytów.

Zarówno w polskich jak i angielskich recenzjach spotkałam się z opinią, że cała historia głównego bohatera, Jude'a, jest zbyt podkoloryzowana, nierealna, nasiąknięta teatralnością i nadmiernym dramatyzmem. Rzeczywiście, czytając "Małe życie" odnosi się wrażenie, że historia Jude'a jest na tyle tragiczna i przerażająca, że nie wydaje się to możliwe, by jeden człowiek został aż tak skrzywdzony przez los. Jednak polecam sięgnąć po inną książkę (niestety, niewydaną jeszcze w Polsce - i nie wiem, czy kiedykolwiek zobaczę ją w polskim przekładzie), której autorka również może być posądzana o takie (w teorii) nierealne ukazanie bohatera i jego losów. "Push" Sapphire opowiada historię Precious, 16-letniej czarnej dziewczyny, której życie co rusz wystawia na próbę. Niewiele mogę opowiedzieć o jej sytuacji, nie zdradzając przy tym szczegółów fabuły, lecz mogę zapewnić, że zwaliły się na nią wszystkie nieszczęścia świata charakterystyczne dla danej grupy społecznej, w której przebywa (szkoła, dom, rodzina itp.). Sapphire próbuje w ten sposób przedstawić tragiczną sytuację tych czarnoskórych rodzin, których dotyka patologia, a nie znajdują pomocy ani w rządzie, ani w szkole, ani też sami nie potrafią stawić czoła problemom, wypływającym z ich własnego domu. Zarysowuje się błędne koło, które niełatwo jest przerwać, bowiem każda postać inaczej interpretuje miłość, wsparcie, naukę - co z reguły odbija się negatywnie na Precious i powoduje kolejne tragedie. Precious nie jest nigdzie bezpieczna, nie otrzymuje znikąd pomocy. Czytając "Push" odnosi się to samo wrażenie, co przy "Małym życiu" - życie tak okrutnie potraktowało głównego bohatera, że całość wydaje się mało autentyczna, nierzeczywista. Natomiast Sapphire sama powiedziała, że historia Precious nie jest historią jednej osoby - to historia grupy ludzi (właśnie tych opuszczonych przez wszystkich rodzin), skrzywdzonych, poniżonych, którzy nie otrzymują wsparcia, ale też często go nie chcą. I wydaje mi się, że w ten sam sposób Hanya Yanagihara potraktowała Jude'a. Nie przedstawiła jednej osoby, lecz w tym jednym bohaterze zawarła przeżycia pewnej zbiorowości (nie mogę zdradzić, o jaką dokładnie mi chodzi z racji fabuły), której życie było piekłem na ziemi. Traktowanie Jude'a jako jednostki według mnie jest błędem, powinno się na niego patrzeć jak właśnie na daną zbiorowość, która doświadczyła wiele zła i okrucieństwa ze strony innych ludzi. Dlatego też uważam, że zarzucana "Małemu życiu" nadmierna dramatyczność jest nietrafna i niewłaściwa, gdyż to nie historia jednostki, a całej grupy, do której ta jednostka należy.

Nie chcę, żeby moja opinia była kolejną, której jedynym celem jest wychwalenie "Małego życia" pod niemal każdym względem. Chciałabym obronić ją pod jednym tylko względem, bez zbędnych zachwytów.

Zarówno w polskich jak i angielskich recenzjach spotkałam się z opinią, że cała historia głównego bohatera, Jude'a, jest zbyt podkoloryzowana, nierealna, nasiąknięta teatralnością...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie zrecenzuję tej książki w tradycyjny sposób, ponieważ nagromadzenie przypadkowych słów czy zdań wcale nie zachęci innych do sięgnięcia po "Powiedz wilkom, że jestem w domu".

Pierwsze słowo, które nasunęło mi się podczas czytania tej książki, to 'spokój'. Taki wszechogarniający spokój, przez który w pewien sposób się odprężałam, choć sama historia do najlżejszych nie należała. Nie mogę powiedzieć, że przywiązałam się do bohaterów "Powiedz wilkom, że jestem w domu". Byli oni dla mnie osobami X i Y, lecz nie dlatego że zostali źle wykreowani czy po prostu obojętnie podchodziłam do ich życiowych dramatów. Wręcz przeciwnie - przejmowałam się, ale zarazem ogarniał mnie spokój. Byli dla mnie w pewien sposób anonimowi, ponieważ mogło się to zdarzyć każdemu, kto żył w latach 80., czasie, gdy AIDS zbierało ogromne żniwa. Tym samym nie potrafię też ocenić do końca historii zawartej w "Powiedz wilkom, że jestem w domu" - jest uniwersalna i niezwykle poruszająca.

Powieści Brunt nie czytałam z zapartym tchem, nie czekałam na pościgi samochodowe, ani na gorące namiętności. Chciałam spokoju, którego teraz tak brakuje na świecie. I go dostałam, za co jestem bardzo wdzięczna Brunt i jej niezwykłej książce.

Nie zrecenzuję tej książki w tradycyjny sposób, ponieważ nagromadzenie przypadkowych słów czy zdań wcale nie zachęci innych do sięgnięcia po "Powiedz wilkom, że jestem w domu".

Pierwsze słowo, które nasunęło mi się podczas czytania tej książki, to 'spokój'. Taki wszechogarniający spokój, przez który w pewien sposób się odprężałam, choć sama historia do najlżejszych nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przyznam, że obawiałam się kontynuacji „Drużyny”, gdyż autor planował zakończyć serię na 3 części. Jednakże John Flanagan wyznał, że nie zamiesza rozstawać się ze swoimi skandyjskimi bohaterami i pragnie napisać kolejne tomy. Być może wiele osób skakałoby z radości na wieść o dalszych przygodach Hala i jego przyjaciół, ale ja się nie zaliczam do tego radosnego grona. W 3 tomie pt. „Pościg” wszystkie wątki zostały domknięte na ostatni guzik i więcej do szczęścia nie było mi potrzeba, a tym bardziej kolejnego książkowego tasiemca. Niemniej, kiedy pojawili się „Niewolnicy z Socorro”, kupiłam i tę część, lecz głównie z sentymentu do Johna Flanagana. Pojawia się jednak pytanie, czy australijski pisarz nie spoczął na laurach i czy kolejna powieść nie jest tylko dodatkowym tworem dla nabicia kieszeni pieniędzmi.

Drużyna Czapli, po zakończonej przygodzie z Zavaciem, już nie podróżuje po niebezpiecznych morzach i oceanach. W tej chwili stacjonują u wybrzeży Skandii, pilnując porządku na wodach i chroniąc statki handlowe. Oberjarl Erak widząc, że Hal i jego przyjaciele nie są stworzeni do sterczenia w jednym miejscu, powierza im pewne zadanie. Czaple wyruszają do Araluenu, by na mocy dawnego kontraktu bronić tamtejszą ludność przed atakami nieprzyjaciół. Z pozoru łatwe zadanie wcale nie jest tak proste i przyjemne, jak mogłoby się wydawać. Pewnego dnia Czaple są świadkami napaści na aralueńską ludność. Okazuje się, że mieszkańcy Arydii prowadzą handel niewolnikami i w ten sposób pozyskują nowy „towar”. Nawet Gilan, jeden z członków Korpusu Zwiadowców, zostaje wciągnięty w pogoń za okrutnymi handlarzami. Tylko czy spryt Hala, zgranie Czapli, siła Thorna i zwiadowcze umiejętności Gilana są w stanie pokonać tak ogromną szajkę?

„Niewolnicy z Socorro” zaczynają się naprawdę niepozornie. Nie ma kolorowych fajerwerków, szaleńczych pościgów i efektownych wybuchów – jest nadzwyczaj spokojnie. Dopiero, kiedy nasi chłopcy docierają do Araluenu, zaczyna się coś dziać. John Flanagan stopniowo dawkuje czytelnikowi kolejne dawki wartkiej akcji tak, aby całość nie gnała na łeb, na szyję. Spodobało mi się to zagranie, gdyż nie lubię bezsensownych gonitw za wszystkim, a w gruncie rzeczy – za niczym. Książka trzyma w napięciu szczególnie wtedy, gdy Flanagan przerzuca swych bohaterów na właściwy grunt, czyli miasto, w którym prężnie rozwija się handel niewolnikami – Socorro. O tak, wtedy sporo się działo i nie było siły, abym się odkleiła od ostatnich stron „Niewolników z Socorro”. Może nie ma wielkich i krwawych wojen, ale za to są mniejsze bitwy i potyczki, które także powinny zadowolić fana „Drużyny”, a także „Zwiadowców”.

Jeszcze przed wydaniem 4 części „Drużyny” pojawiły się pogłoski, że spotkamy się ze starymi przyjaciółmi z serii „Zwiadowcy”. Oprócz takich postaci jak Erak czy Svengal, na kartach powieści zagościł także dobrze nam znany Gilan – drugoplanowa postać z poprzedniego cyklu Flanagana. Występują także inne osobistości poznane przez fanów „Zwiadowców”, choć niekoniecznie biorą udział w akcji. Czasami po prostu są wymieniani z imienia czy nazwiska, a przy niektórych czytelnik musi domyślić się, o kogo chodzi. Wspomniany już tutaj Gilan odgrywa nieco większą rolę niż w „Zwiadowcach”. Jednakże Flanagan nie stworzył z „Niewolników Socorro” 13 tomu sławnej serii. Bohater ten nie został przeniesiony na pierwszy plan, aby świecił niczym gwiazda i przysłaniał swym blaskiem całą drużynę Czapli. Nadal pierwsze skrzypce gra Hal i jego przyjaciele, a Gilan jest po prostu miłym akcentem w powieści dla tych, którzy wcześniej przeczytali „Zwiadowców” i polubili charyzmatycznego zwiadowcę.

Kreacja postaci także nieźle wypadła. Czaple już nie są przestraszonymi chłopaczkami, którzy nie wierzą w siebie i w swoje umiejętności. Wiedzą, co im wychodzi lepiej, a co gorzej i nie starają się mędrkować w sprawach, które nie są ich mocną stroną. Widać tę przemianę, za co jestem niezwykle wdzięczna Flanaganowi. Autor nie przeskoczył sobie ot tak na kolejny poziom, lecz pokazał ich trudną drogę na szczyt, a w 4 części „Drużyny” rezultaty tej przemiany. Nadal jednak są niedoświadczeni i, jak każdy, posiadają pewne wady. Tyle że teraz każdy członek załogi „Czapli” próbuje je przekuć na zalety. Australijski pisarz nie robi z tych postaci superbohaterów, którzy radzą sobie w sytuacji bez wyjścia. Tworzy po prostu zwykłych ludzi, którzy może i nie mają supermocy, ale za to starają wykrzesać z siebie tyle, ile się da.

W poprzednich częściach humor był strasznie naciągany. Flanagan na siłę chciał urozmaicić powieści, dodać nieco dowcipu, który ani śmieszny, ani szczególnie górnolotny nie był. W „Niewolnikach z Socorro” pisarz nieco przystopował z zabawnymi momentami i nie wtyka ich, gdzie popadnie. Może nie zwijałam się ze śmiechu, lecz też nie czytałam poszczególnych fragmentów z zażenowaniem. Przy niektórych frazach uśmiechałam się pod nosem, więc uważam, że humor aż taki tragiczny nie był, a wręcz całkiem niezły.

Jednakże nie w każdym aspekcie jest tak kolorowo i przyjemnie. Niewątpliwym minusem powieści jest przewidywalność fabuły. Z pozoru niewyjaśnione zdarzenia tak naprawdę można było bardzo łatwo skojarzyć z postaciami, występującymi w książce. Flanagan właściwie niczym mnie nie zaskoczył. Wertowałam kartki z nadzieją, że a nuż zdarzy się coś nieoczekiwanego, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Szkoda, gdyż gdyby ten element został dopracowany, to jeszcze bardziej cieszyłabym czytaniem tego dzieła.

„Niewolnicy z Socorro” są zadziwiająco dobrą lekturą dla dzieci i młodzieży. Trudno mi było się oderwać od przygód Hala i pozostałych Czapli, gdyż Flanagan nie tylko świetnie budował napięcie, ale też stworzył ciekawą i dość nietuzinkową fabułę. Na warsztat pisarski autora także nie mogę narzekać. Pozostaje mi tylko czekać na kolejną część serii, która, mam nadzieję, okaże się równie dobra, a może i lepsza od swojej poprzedniczki.

Recenzja zamieszczona na blogu: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/06/recenzja-druzyna-niewolnicy-z-socorro.html

Przyznam, że obawiałam się kontynuacji „Drużyny”, gdyż autor planował zakończyć serię na 3 części. Jednakże John Flanagan wyznał, że nie zamiesza rozstawać się ze swoimi skandyjskimi bohaterami i pragnie napisać kolejne tomy. Być może wiele osób skakałoby z radości na wieść o dalszych przygodach Hala i jego przyjaciół, ale ja się nie zaliczam do tego radosnego grona. W 3...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Aaron – dobrze wychowany nastolatek z bogatej rodziny, który ma określone plany na przyszłość.
Leo – czarna owca rodziny, rozrabiaka z zawyżonym ego i Casanova, człowiek żyjący z dnia na dzień.

Wydaje się, że nic ich nie łączy, lecz więzów krwi nie da się tak łatwo zerwać. Po nagłym odejściu starszego brata, Aaron nie pała do niego miłością, kiedy to Leo powraca do domu niczym syn marnotrawny. Próbują na nowo odkryć siebie i znów stać się najlepszymi przyjaciółmi. Nie jest to jednak takie proste. Aaron przeżywa swoją nieudaną, wakacyjną miłość, natomiast Leo cały czas pragnie wznieść się na wyżyny sławy. Pewnego dnia starszy brat odkrywa na swoim zapomnianym dysku komputera piosenki autorstwa Aarona, które, o dziwo, mają spory potencjał. Leo wpada na szatański pomysł nagrania amatorskiego teledysku, w którym jego kruczoczarne włosy i niesamowicie zielone oczy mogą zrobić furorę, ale głos "pożyczy" od Aarona. Międzynarodowa sława, wielkie pieniądze i hordy fanek – oto spodziewana przyszłość rodzeństwa. Lecz czy to oszustwo ma szansę bytu? Co jeśli ktoś odkryje sekret, a na wierzch wypłyną wszystkie przekręty Leo Serafina? Czy Aaron odzyska Dalilę, swoją dawną ukochaną?

Macie prawo pomyśleć, że „Play” jest kolejną powieścią młodzieżową, w której główne skrzypce gra młodociana miłość i nierealna droga do sławy. Jednak ta sztampowość zostaje przełamana. Autorem powieści jest 26-letni Hiszpan, który rzuca inne światło na fabułę. Zazwyczaj tego typu książki pisane są przez młode kobiety, które nie do końca wiedzą czego spodziewają się po swoim dziele, a bohaterki powieści są często surrealistyczne i niezdecydowane. Javier Ruescas potraktował ten z pozoru oklepany temat inaczej, a najważniejsze postaci –Aaron i Leo – nie zostały całkowicie zdominowane przez przesłodzone uczucia. Sama miłość została przedstawiona z punktu widzenia chłopaka, a nie, jak to zazwyczaj bywa, dziewczyny. Trzeba też zauważyć, że Ruescas nie opisał miłosnych uniesień w jeden, z góry nakazany sposób. Z jednej strony czuć na odległość miłość na wieki, lecz np. spoglądając na podboje Leo, ma się wrażenie, że to raczej jednorazowy wypad. Romantyczne wątki nie przesłaniają relacji braci i ich drogi do sławy. Niezmiernie się z tego powodu cieszę, gdyż męczą mnie już wszędobylskie romanse zawarte w literaturze dla nastolatków.

Każdy rozdział poprzedzony jest fragmentem piosenki. Autor wybrał playlistę do powieści, więc czytelnik ma szansę dowiedzieć się co nieco o jego guście muzycznym. Co ciekawe, co drugi rozdział został napisany z perspektywy innego brata. Raz Aaron wysuwa się na prowadzenie, a kiedy indziej to Leo daje świetny koncert. Pierwszoosobowa narracja pozwala odbiorcy przyjrzeć się z bliska rodzeństwu i poznać ich odmienne charaktery. Każdy z braci ma inne spojrzenie otaczające ich osoby oraz na pewne sytuacje, które nierzadko prowadzą do katastrofy.

Leo i Aaron, choć mają sporo talentów, to jednak ich ścieżka sławy nie jest usłana różami. Javier Ruescas obok bandy rozentuzjazmowanych fanów ich muzyki i wyglądu dodaje jeszcze niecierpliwych producentów oraz ciężką pracę. Skutecznie zabił stereotyp, mówiący o tym, że sława nie wymaga poświęceń, a wystarczy tylko popijać drinki z palemką w ekskluzywnym apartamencie.

Autor świetnie spisał się w tworzeniu napięcia tak, aby czytelnik mógł przeżywać wszystkie wydarzenia „Play” wraz z bohaterami książki. Zżerała mnie trema, kiedy Leo i Aaron wprowadzali w życie swoje przekręty. Jak widać, nie tylko wielkie bitwy i gorące namiętności podnoszą adrenalinę.

Niestety wychwyciłam także wady w powieści Ruescasa. Niektóre romantyczne momenty były przesłodzone i nierealne. Miejscami brakowało tylko przeogromnego bukietu egzotycznych kwiatów, płatków czerwonych róż wpadających przez okno i błyszczących od łez oczu zakochanych. Przesadzono też z tak zwanym amerykańskim snem. Bracia nie mieszkali z rodziną w ziemiankach i nie żywili się samym chlebem i wodą. Radzili sobie całkiem nieźle, a wręcz bardzo dobrze w dużym domu i pokaźnymi pensjami rodziców. Nie chciało mi się wierzyć w ten zachwyt nad wspaniałościami Ameryki.

Spod pióra Ruescasa wyszła naprawdę dobra powieść młodzieżowa, która po części przełamuje stereotypy typowej książki dla nastolatków. Nie dziwię się, że „Play” w Hiszpanii został okrzyknięty bestsellerem. Z niecierpliwością czekam na kolejny tom trylogii oraz na dalsze przygody Aarona i Leo. Na YouTube możecie znaleźć piosenki zespołu Play Serafin, które przypadły mi do gustu i teraz pałętają się na mojej playliście gdzieś pomiędzy Rammsteinem a Depeche Mode.

Recenzja zamieszczona także na blogu: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/02/recenzja-play.html

Aaron – dobrze wychowany nastolatek z bogatej rodziny, który ma określone plany na przyszłość.
Leo – czarna owca rodziny, rozrabiaka z zawyżonym ego i Casanova, człowiek żyjący z dnia na dzień.

Wydaje się, że nic ich nie łączy, lecz więzów krwi nie da się tak łatwo zerwać. Po nagłym odejściu starszego brata, Aaron nie pała do niego miłością, kiedy to Leo powraca do domu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Cicho, bo przyjdzie licho!”. Ileż to razy słyszeliśmy to zdanie z ust rodzica, kiedy byliśmy niegrzeczni i nieposłuszni. Dziecięcy rozum podpowiadał nam, że potwory to tylko wymysł i bujda, gdyż jeszcze nikt nas nie porwał, ani nie pożarł. Jednakże w głębi serca tliła się iskierka niepewności i szeptała nam, że może te straszliwe monstra czają się pod naszym łóżkiem. Czy potwory istnieją? – to pytanie od wieków zaprząta myśli ludzi wszelkiej maści, a Rick Yancey poddaje w wątpliwość to z pozoru retoryczne pytanie.

Los ciężko doświadczył dwunastoletniego Williama Jamesa Henry’ego. Pożar strawił cały jego dom, lecz nie to okazało się najgorsze. Płomienie zabrały ze sobą jego jedyną rodzinę w postaci rodziców. Od tej pory jest pod opieką monstrumologa, badacza polującego i tropiącego rozmaite kreatury, u którego pracował jego ojciec. Pellinore Warthrope, bo o nim mowa, nie szczędzi swojego asystenta. Nie jeden raz Will uczestniczył w nocnych wyprawach na cmentarz, spotkaniach z grabarzami lub przy krwawych operacjach na poczwarach. Pewnej nocy do drzwi monstrumologa zawitał kolejny klient. To miała być kolejna nieco brudna robota, lecz tym razem Pellinore i Will mieli stawić czoła czemuś, co nie mieściło się nawet w najtęższej głowie. Monstrum, zwane antropofagiem, sieje spustoszenie w miasteczku, a także odkrywa makabryczne tajemnice ludzi, którzy w pewnym sensie też należą do potworów. Monstrumolog i jego asystent muszą zmierzyć się z maszkarami, lękami i własną przeszłością. Czy uda im się pokonać strach i powstrzymać krwiożercze antropofagi?

Już sama okładka mówi czytelnikowi, że słodkości i barwnych przygód nie uświadczymy w powieści Ricka Yancey’a. Wyschnięte konary drzew, stary cmentarz i wielki kruk na tle jasnego księżyca. Nie ma wątpliwości, ze „Badacz potworów” jest książką dla ludzi o mocnych nerwach. Potwierdza to także to, iż nawet wydawca wskazuje, że lektura jest przeznaczona dla osób powyżej czternastego roku życia.

Oprawa graficzna jest mocną stroną tej pozycji. Wspominałam już, że okładka jest niczego sobie, lecz wnętrze powieści to swoiste arcydzieło. Na kartkach możemy znaleźć ilustracje stylizowane na grafiki sprzed stu lat. Tak jak pacjent na stole operacyjnymi, tak i „Badacz Potworów” nie zieje pustką w środku.

Widać, że pisarz nie podszedł do serii „Monstrumolog” z niewielką wiedzą. Samo umiejscowienie akcji i bohaterów w czasie, jest przemyślane. XIX wiek to nie byle jakie stulecie w historii medycyny. Jeszcze na jego początku uważano chirurgów za szarlatanów i wysłanników piekieł, gdyż tylko niewielki procent pacjentów przeżywało operacje. Dziedzina badań Pellinore’a Warthrope’a niezaprzeczalnie wiąże się z medycyną, lecz w nieco inny sposób. Czytelnik, który zna choć zarys historii lekarskiego fachu, znajdzie w „Badaczu potworów” kilka perełek.

Cóż mogę powiedzieć o bohaterach powieści? Są to postacie, które bardzo polubiłam, lecz niemożliwością by było zamieszkanie z nimi. Doktor Pellinore jest do zniesienia niestety tylko na papierze. Cieszy mnie to, że Will nie zachowuje się jak płaczliwy dzieciak, choć zdarzają mu się chwile słabości. Drugoplanowi bohaterowie w żadnej mierze nie odstają od Williama i Warthrope’a. Są równie ciekawi, a miejscami bardziej dopracowani od głównych postaci. Pokochałam nawet największego drania książki.

Co ciekawe, biorąc do rąk „Badacza potworów”, wiedziałam, że trafiła do mnie powieść z wątkiem fantastycznym. Natomiast kończąc książkę, nie byłam już tego taka pewna. Antropofagii i inne nienaturalne elementy zostały tak dobrze wkomponowane w całość, że nie czuło się tego irracjonalnego świata. Nigdy jeszcze nie czytałam powieści fantasy, w której to wszystko łączyło się w jedną, realną sytuację. Myślę, że to zasługa nie tylko autora, ale też genialnego tłumacza, Stanisława Kroszczyńskiego, który nie raz urzekł mnie swoim słowem. Język powieści nie jest trudny, a precyzyjny i dokładny. Świetne dialogi między bohaterami dodają smaczku i czarnego humoru.

Po lekturze „Badacza Potworów” zapewne nadal będziecie głosić jak mantrę, że monstra nie istnieją. Lecz być może zawahacie się przez chwilę, nim to powiecie. Odważycie się zejść do lochów lub spojrzeć w nocy pod ramę łóżka? Kończąc o drugiej w nocy ostatnią stronę książki Ricka Yancey’a, nie wysunęłam stóp spod kołdry, bojąc się, że szponiaste łapy chwycą mnie za kostki.

Czy potwory istnieją?
"Ależ tak dziecino. Potwory istnieją, a jakże. Ot, choćby w mojej piwnicy właśnie jeden taki wisi sobie na haku."

Recenzja zamieszczona także na blogu: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/02/recenzja-badacz-potworow.html

„Cicho, bo przyjdzie licho!”. Ileż to razy słyszeliśmy to zdanie z ust rodzica, kiedy byliśmy niegrzeczni i nieposłuszni. Dziecięcy rozum podpowiadał nam, że potwory to tylko wymysł i bujda, gdyż jeszcze nikt nas nie porwał, ani nie pożarł. Jednakże w głębi serca tliła się iskierka niepewności i szeptała nam, że może te straszliwe monstra czają się pod naszym łóżkiem. Czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Młoda Kyla od lat żyje z wujostwem po tym, jak jej rodzice zeszli z tego świata. Opiekunowie nie darzą jej sympatią, a dziewczyna także nie uważa ich za dobrych ludzi. Ciotka pragnie, aby Kyla wyszła za mąż za obleśnego karczmarza, lecz 17-latka ucieka z domostwa. Bez ekwipunku i planów na przyszłość dziewczyna błąka się po mrocznym lesie. Na swojej drodze napotyka tajemniczego upiora, który ma w sobie coś znajomego… Kogo w takim razie przypomina? Przerażona tym zjawiskiem, pada zemdlona. Kylę znajduje oddział Zbrojnych, którym dowodzi opryskliwy Morht. Wojownicy i leśna znajda zmierzają do zamku, gdzie rezyduje Sir Eryk i Lady Lyanna. Zdaje się, że Kyla znajdzie swoje miejsce wśród Zbrojnych i dworzan, lecz Morht nie jest przychylnie nastawiony do nowej osoby na zamku. W miejscu, gdzie dziewczyna uczy się fechtunku i życia na dworze, dowódca specjalnego oddziału coraz bardziej działa jej na nerwy. Kyla znosi jego wieczne niezadowolenie i przytyki, ale jej cierpliwość w końcu się kończy…

Nie ukrywam, obawiałam się, czy „Zamek Laghortów” przypadnie mi do gustu. Z jednej strony miałam fantastykę w tradycyjnym wydaniu, a z drugiej wątek miłosny, który nie nastrajał mnie pozytywnie. Pierwsze karty powieści już mi się spodobały, lecz żałowałam, że niektóre wątki nie były zbytnio rozwinięte. Chociażby sam początek mógłby być nieco bardziej opisany. Powieść byłaby wtedy obszerniejsza i zapewne lepiej dopracowana fabularnie.

Widać, że autorka ma ukryty talent pisarski. Ładnie buduje zdania i potrafi wyłuskać odrębne osobowości bohaterów. Niestety doszukałam się nielicznych błędów interpunkcyjnych, a także literówek. Jednakże te drobne błędy nie przeszkadzały mi w czytaniu. Podobało mi się to, że książka w żaden sposób nie była patetyczna i naszpikowana trudnymi słowami. Humor krąży między zdaniami, a cięty język Zbrojnych sprawiał, ze nie raz, nie dwa zanosiłam się od śmiechu.

Nie przywiązałam się do postaci Kyli, gdyż tak naprawdę niewiele jej było. Mimo iż to główna bohaterka książki, wydawało mi się, że odstawiono ją na drugi plan. Niewiele mówiła, choć odegrała dość istotną rolę. Tyle że nie odczułam tego przytupu. Jednakże autorka zaskoczyła mnie pozytywnie, jeśli chodzi o wykreowanie tego bohatera. Kyla nie jest idealna i nie zawsze jej się wszystko udawało. Za to duży plus.

Przedstawienie oddziału Zbrojnych jest mocną stroną tej powieści. Daleko im było do rycerskich ideałów, mają swoje za uszami. Spodobało mi się, że podwładni nie są ślepo posłuszni dowódcy. Co prawda zdarzało im się podejmować niesłuszne, często głupie decyzje, lecz dzięki temu nie byli sztuczni i nijacy. Nawet Morht nie jest zrobiony ze złota i zdarzało mu się popełniać błędy.

Nie spodziewałam się, że wątek miłosny będzie do zniesienia. Może nie z wypiekami na twarzy, ale śledziłam losy zakochanych bohaterów. Autorka postarała się, aby ich miłość rozkwitała, a przy tym nie była zbyt nachalna. Choć jest to uczucie typu ‘nienawidzę cię, ale coś mnie do ciebie ciągnie’, to z każdą stroną można było zaobserwować, że postacie coraz bardziej się do siebie zbliżają.

„Zamek Laghortów” to fantasy z ciekawym wątkiem miłosnym, które zasługuje na miano dobrej pozycji. Szału fabularnego raczej nie ma, ale powieść i tak trzyma w napięciu odbiorcę. Czekam z niecierpliwością na kolejny tom i mam nadzieję, że druga część będzie równie dobra, a może nawet lepsza od poprzedniczki.

Recenzja zamieszczona także na blogu: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/02/recenzja-zamek-laghortow.html

Młoda Kyla od lat żyje z wujostwem po tym, jak jej rodzice zeszli z tego świata. Opiekunowie nie darzą jej sympatią, a dziewczyna także nie uważa ich za dobrych ludzi. Ciotka pragnie, aby Kyla wyszła za mąż za obleśnego karczmarza, lecz 17-latka ucieka z domostwa. Bez ekwipunku i planów na przyszłość dziewczyna błąka się po mrocznym lesie. Na swojej drodze napotyka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ludzie od wieków są przekonani, że świat, w którym egzystują, jest jedyny w całym wszechświecie. Niektórzy szukają na niebie planet, które mogłyby być zamieszkane przez rozumne istoty. Czasami jednak warto oderwać wzrok od sklepienia niebieskiego i spojrzeć w głąb ziemi, gdzie czają się niepojęte stwory…

Pod wielką, francuską metropolią, Paryżem, mieści się jeszcze jedno równie ogromne miasto – Ghrogonia. Ludzie nie mają pojęcia o istnieniu tego miejsca, a jedynie nieliczni czują, że nie są sami, wędrując uliczkami Paryża. Rodowitymi mieszkańcy podziemnego świata są Gargulce, które ludziom kojarzą się tylko z architekturą i zabytkami. Te niewidoczne dla naszego oka istoty chronią nas przed wszelakimi niebezpieczeństwami, a także samych siebie, aby ludzie nigdy nie odkryli Innoświata. Jednym z naburmuszonych i narzekających na wieczny deszcz gargulców jest Grim, najlepszy z jednostki Cienioskrzydłych. Na świece są jednak osoby, które zakłócają porządek, gdyż są hartydami – ludźmi, którzy potrafią dostrzec istoty Innoświata. Pewnego dnia Grim jest świadkiem nietypowej sytuacji, a mianowicie spotkania gargulca, Moiry, i człowieka. Kodeks wyraźnie mówi, że jest to przewinienie na miarę zdrady, lecz Moira nakazuje mu chronić owego Jakuba, co dla Grima jest rzeczą niezrozumiałą, jednak ze względu na długą przyjaźń decyduje się osłaniać człowieka. Oczywiście nic nie idzie zgodnie z planem, a Jakub zostaje zamordowany. W szpony Grima wpada młodziutka Mia, siostra hartydy, oraz tajemniczy pergamin, który może otworzyć tylko ona. Okazuje się, że nie jest to byle świstek papieru. Harmonia dwóch światów w niedalekiej przyszłości może zostać zakłócona, a ludzie i stwory Innoświata zetrą się ze sobą w krwawej walce o dominację nad Ghrogonią i Paryżem.

Aż trudno uwierzyć, że jest to debiut niemieckiej autorki. Zazwyczaj pierwsze powieści nie są zbyt pokaźne, liczą ok. 300 stron, czasami nieco więcej. Gesa Schwartz przełamała stereotypy – „Pieczęć Ognia” zawiera ok. 700 stron! Trzeba przyznać, że jest to zacna i nieprzesadzona objętość. Wiele razy spotykałam się też z pokaźnymi tomiszczami, które jednak miały swoiste ‘zapychacze kartek’. A tu pusta strona, tutaj jakiś obrazek, dodatkowe miejsce na nowości wydawnicze, a litery były widoczne nawet z 2 metrów. W pierwszym tomie „Grima” nie uświadczymy tych rzeczy, więc od razu możemy zauważyć, że objętość książki jest tylko i wyłącznie zasługą autorki.

Wielu osobom wydaje się, że książkowe ‘cegły’ będą nużące i bardzo zawiłe. Gesa Schwartz już na początku przekonuje czytelnika, że w „Pieczęci Ognia” nie ma miejsca na nudę. Głównym bohaterom obce są domowe pielesze, przez co często nieświadomie pakują się w kłopoty i zbaczają na ścieżki, po których nie warto się pałętać. Autorka ma pełne pole do popisu i to wykorzystuje, wprowadzając coraz to nowsze przygody. Książka nie jest w żaden sposób niezrozumiała czy pogmatwana. Pisarka trzyma się jednego toru wydarzeń i specjalnie nie zbacza z kursu. To nie powieść pisana z perspektywy kilku osób, co nie oznacza, że brakuje w niej drugoplanowych bohaterów.

Uważam, że główne postacie, Grim i Mia, są genialne wykreowane. Nie chodzi mi o wygląd, ale o osobowość i ich zachowania. Gargulec liczący sobie 200 lat nie zachowuje się jak nastolatek w okresie dojrzewania, lecz też nie jest nazbyt poważny. Ma swoje humory, często narzeka i psioczy na innych, lecz w gruncie rzeczy pod kamienną skorupą kryją się też pozytywne uczucia. Ładnie to zostało skomponowane, przez co Grim nie jest sztuczną istotą i bezmózgim zabijaką. To samo tyczy się Mii. Kiedy widzę młodą dziewczynę, którą los wystawił na próbę, boję się, że autor zrobi z niej naiwną małolatę lub ‘złotą rączkę’, której nie straszne są nawet mordercze hordy żołnierzy. Przy okazji ratuje rodzinę, świat i miłość życia. Psychicznie przygotowałam się na taką wersję wydarzeń, a tu totalne zaskoczenie. Wiadomo, Mia nie jest tchórzem, ale ma serce i swój rozum. Często stawia na swoim, ale też ma chwile słabości; nie zapomina o swoich bliskich i nie leci za Grimem jak zauroczona dziewucha. Obie te postacie świetnie ze sobą współgrają, a ich dialogi nieraz doprowadzały mnie do śmiechu.

Autorka zaserwowała nam pokaźne ilości opisów miejsc i bohaterów. Widać, że Gesa Schwartz ma wielką wyobraźnię i potrafi swoje pomysły przelać na papier. Groghonia i inne fantastyczne miejsca oraz wygląd drugoplanowych postaci są przedstawione w barwny i niezwykle ciekawy sposób. Pisarka nie kończy opisu na krótkim ‘o, tu jest taki a taki budynek’, lecz rozwija swoją myśl i nadaje ducha temu miejscu. Postarała się także, przedstawiając niektórych bohaterów powieści. Miejscami zastanawiałam się, skąd brała inspiracje, gdyż wygląd wielu postaci był nieziemski. Z chęcią zobaczyłabym te stwory na własne oczy.

Jednak nie wolno zrażać się do opisów. Sama nie jestem zwolenniczką ciągłego przedstawiania sytuacji czy obiektów, lecz w „Pieczęci Ognia” aż chce się to czytać. Uwalniają naszą wyobraźnię i odkrywają przed nami świat Ghrogonii. Gesa Schwartz pisze pięknie i hipnotyzuje odbiorcę słowami. Dodaje do tej całej mieszaniny nutkę humoru, kryminału i psychologii. Skomponowała to idealnie, a spod jej pióra wyszło coś niesamowitego.

„Pieczęć Ognia” polecam głównie zwolennikom fantasy, gdyż nie każdy jest w stanie znieść tyle imaginacji w jednym dziele. Pomysłowość autorki nie zna granic i mam nadzieję, że kolejny raz zaskoczy mnie w następnym tomie „Grima” pt. „Dziedzictwo Światła”.

Recenzja umieszczona także na blogu: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/02/recenzja-grim-pieczec-ognia.html

Ludzie od wieków są przekonani, że świat, w którym egzystują, jest jedyny w całym wszechświecie. Niektórzy szukają na niebie planet, które mogłyby być zamieszkane przez rozumne istoty. Czasami jednak warto oderwać wzrok od sklepienia niebieskiego i spojrzeć w głąb ziemi, gdzie czają się niepojęte stwory…

Pod wielką, francuską metropolią, Paryżem, mieści się jeszcze jedno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Historia zaczyna się niewinnie, w domu ciotki Kate Woderforst. W tym miejscu przebywa rodzeństwo Reivonsów – Agran i Aulina – oraz ich liczne kuzynostwo. Jednak spokojny odpoczynek zostaje zakłócony przez napaść wściekłych wilkołaków. Okazuje się, że Kate Woderforst przepadła jak kamień w wodę, a całe kuzynostwo budzi się w obcym świecie – Legerdzie. Błąkających się po lesie wędrowców, spotyka król krainy zwanej Titor, który pragnie, aby odnaleźli legendarny i zapomniany Żelazny Łuk. Podania głoszą, że jest to artefakt, dzięki któremu można przenieść się na ziemie poza Legerdą. Czeka na nich wiele niebezpieczeństw i pułapek, ale też sprzymierzeńców, którzy przybędą im z pomocą. Nikt nie łudzi się, że będzie to łatwa misja. A jednak wierzą w to, że gdzieś na tajemniczej Wyspie Diabelskiej spotkają ostatniego właściciela Żelaznego Łuku.

Książka „Wyspy Legerdy. Żelazny Łuk” nie grzeszy objętością, lecz nie oznacza to, że jest niekompletna czy wybrakowana. Zacznę od wykreowanego przez autora świata. Widać, że Kamil Kasprzak czerpał z różnych wierzeń i kultowych powieści fantastycznych. Nie mam mu tego za złe, gdyż, choć niektóre rzeczy są mi znajome, to jednak całość jest jego wytworem. Opisy nie były zbyt długie, ani też za krótkie, więc bez problemu mogłam wyobrazić sobie poszczególne miejsca. Wyspy i krainy, przez które podążają Wędrowcy, z jednej strony baśniowe, lecz czasami czytelnik natknie się na mroczne momenty. Słodkości tutaj nie uświadczymy, lecz dla horroru także nie ma w „Żelaznym Łuku” miejsca. Według mnie to właśnie świat i wyobraźnia autora są najmocniejszymi stronami powieści.

Bohaterów jest wielu, nawet jeśliby popatrzeć tylko na głównych. Samo kuzynostwo liczy sobie kilka osób. Przez całą książkę przewija się mnóstwo postaci drugoplanowych, które są bardzo barwne i ciekawe. Niestety nie zżyłam się z żadnym bohaterem powieści, gdyż było ich za dużo. A szkoda, gdyż z chęcią przyjrzałabym się chociażby rodzeństwu Reivonsów, które moim zdaniem nie było należycie przedstawione.

Akcja nabiera tempa już od samego początku. Na Obrońców czeka mnóstwo niebezpieczeństw, a autor nie oszczędzał bohaterów „Żelaznego Łuku”. W każdym rozdziale coś się dzieje, a historia nie jest monotonna i jałowa. Znajdziemy też momenty względnego spokoju, kiedy to możemy przypatrzeć się bohaterom, lecz jest ich stosunkowo mało. Ta książka została zdominowana przez wartką akcję, co działa na jej korzyść.

Język i styl bardzo mi odpowiada – nie jest trudny ani zawiły. Niektórzy bohaterowie wyrażają się wręcz baśniowo. Jeśli weźmiemy do ręki jakąkolwiek starą baśń, to od razu możemy zauważyć, że to nie jest typowa, współczesna proza. Niektóre słowa są przestawione lub zamienione na bardziej uroczyste wyrazy. Wyobraźnia autora znowu daje się we znaki za sprawą różnych pieśni czy wierszy, a wiele ich naliczyłam. Powieści Kasprzaka nadaje to osobliwego uroku. Niestety są też i zgrzyty, np. w nadmiernym używaniu nawiasów. Z powodzeniem mogłyby one być zastąpione przez przecinki albo też można by było też stworzyć kolejne zdanie.

Po raz kolejny przekonałam się, że polscy autorzy nie są gorsi od zagranicznych pisarzy. Dodam, że jest to debiut Kamila Kasprzaka, lecz bardzo udany. Połączenie tradycyjnego fantasy, horroru, baśni oraz kryminału zdało egzamin na piątkę z plusem. Książka kończy się w kulminacyjnym momencie, więc z niecierpliwością czekam na kolejny tom „Wysp Legerdy”.

Recenzja zamieszczona także na blogu: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/02/recenzja-wyspy-legerdy-tom-i-zelazny-uk.html

Historia zaczyna się niewinnie, w domu ciotki Kate Woderforst. W tym miejscu przebywa rodzeństwo Reivonsów – Agran i Aulina – oraz ich liczne kuzynostwo. Jednak spokojny odpoczynek zostaje zakłócony przez napaść wściekłych wilkołaków. Okazuje się, że Kate Woderforst przepadła jak kamień w wodę, a całe kuzynostwo budzi się w obcym świecie – Legerdzie. Błąkających się po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nastoletnia Hazel od lat zmaga się z nowotworem, który może powrócić każdego dnia. Dziewczyna najlepiej czuje się w domu z książką w ręku lub przed telewizorem oglądając kolejne odcinki „America’s Next Top Model”. Nie ufa ludziom, a jednak jej rodzice namawiają ją do uczęszczania na zajęcia grupy wsparcia. Nie dość, że nie toleruje narzekających, dwunożnych istot, to jeszcze musi nosić butlę tlenową pokaźnych rozmiarów. Podczas jednego ze spotkań Hazel natrafia na Augustusa, który wydaje się być nią bardzo zainteresowany. To nowość dla dziewczyny z rakiem tarczycy, której jedynymi przyjaciółmi od wielu lat były przeróżne tabletki. Tak zaczyna się historia dwójki młodych ludzi, którzy z każdym dniem poznają siebie i otaczający ich świat.

Do książki podchodziłam dość sceptycznie. Rzadko kiedy sięgam po powieści obyczajowe, a szczególnie z wątkiem miłosnym. Zdecydowanie wolę mityczne stwory i fantastyczne istoty. Nie byłam przekonana do „Gwiazd naszych wina” także dlatego że już wtedy John Green był znany i wychwalany pod niebiosa. Gdzieś musi być haczyk… I jeszcze te wszystkie teksty, które zazwyczaj mnie odstraszają: NAJLEPSZA KSIĄŻKA ROKU, GENIALNA POWIEŚĆ itp. Nie potrafiłam pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak z tą pozycją. A jednak sięgnęłam po nią, gdy tylko biblioteka zaopatrzyła się w egzemplarz. Do dzisiaj cieszę się, że udało mi się dorwać „GNW”, gdyż prawdopodobnie nigdy bym nie poznała Johna Greena.

„Gwiazd naszych wina” nie jest powieścią fantastyczną i nie chodzi mi tylko o brak latających smoków i ostrouchych elfów. Często w powieściach mamy przekoloryzowane postacie, które wydają się, jakby zostały wyjęte wprost z bajki. Nieskazitelna i nieprawdopodobnie piękna księżniczka oraz honorowy i przystojny książę. Jeżeli czytelnik oczekuje perfekcyjności w zachowaniu, wyglądzie czy osobowości bohaterów, to na pewno się zawiedzie. Mam jednak nadzieję, że żaden z nas nie pragnie w powieści wyidealizowanego świata, a ludzi z krwi i kości, którzy popełniają błędy i nie radzą sobie z niektórymi sprawami. Ten brak perfekcyjności jest pogłębiony poprzez choroby, które dotykają główne postacie. Wszystko to sprawia, że czytając książkę, czułam, jakby Hazel, Agustus, Isaac i inni byli moimi kumplami, z którymi zaliczałam wzloty i upadki.

Co do samej choroby, to jestem niezmiernie wdzięczna Greenowi za to, że nie zdominowała ona powieści. To ważny element, ale autor zdrowo podszedł do niej. Bohaterowie nie leżą bezczynnie i nie czekają na śmierć. Starają się żyć normalnie jak na swój wiek. Same postacie podchodzą do swoich dolegliwości dość ironiczne, co możemy zauważyć chociażby w wypowiedziach Augustusa, który co rusz „dogryza” swoim dolegliwościom.

Zakochałam się w stylu pisana Johna Greena. Tłumaczowi także należą się wielkie brawa, gdyż potrafił przełożyć na nasz język te śmieszne, a także smutne momenty. Potrafiłam wczuć się w sytuację bohaterów. Język nie jest trudny. „Gwiazd naszych wina” to książka dla młodzieży, więc pisarz musiał dostosować się do tej grupy odbiorców. Nie jest to język dziecinny, ani też wyszukany – taki w sam raz. Nie oznacza to jednak, że dorośli będą uważać książkę za infantylną. Stosunkowo prosty język nie jest wadą, a wręcz zaletą, gdyż można skupić się na fabule, a nie na naukowych wyrażeniach .

Pierwsze strony „Gwiazd naszych wina” nie były dla mnie zaskoczeniem. Fabuła kroczyła takim torem, jakim się spodziewałam, ale od połowy nie zgadzała się z moimi zamierzeniami. Miejscami chciałam coś dopisać, coś zmienić, byleby tylko nie doprowadzić do nieuchronnego końca. To jak wycieczka w egzotyczne kraje – przewodnik pokazuje ci piękne rośliny, a całość eksploduje gamą barw. W końcu jednak zauważasz śmiertelnie niebezpiecznego węża i wiesz, że twój los jest przesądzony.

John Green sprawił, że zalałam się łzami, a weekend został zdominowany przez wyzywanie autora i szukanie kolejnych jego książek. To jeden z tych autorów, których kocha się za to, co stworzyli, ale jednocześnie też nienawidzi. „Gwiazd naszych wina” przeczytałam już kilka miesięcy temu, ale dopiero teraz napisałam jej recenzję. Dlaczego? Chciałam się przekonać, czy rzeczywiście ta książka jest najlepszą w dorobku Johna Greena. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że „Gwiazd naszych wina” jest jego najlepszym dziełem, które chwyta za serce i nie pozwala spać po nocach.

Recenzja umieszczona także na blogu: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/02/recenzja-gwiazd-naszych-wina.html

Nastoletnia Hazel od lat zmaga się z nowotworem, który może powrócić każdego dnia. Dziewczyna najlepiej czuje się w domu z książką w ręku lub przed telewizorem oglądając kolejne odcinki „America’s Next Top Model”. Nie ufa ludziom, a jednak jej rodzice namawiają ją do uczęszczania na zajęcia grupy wsparcia. Nie dość, że nie toleruje narzekających, dwunożnych istot, to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Młody mieszkaniec Florydy, Miles Halter, zdaje sobie sprawę, że jest życiowym nieudacznikiem. Na co mu znośne stopnie w szkole i znajomość ostatnich słów sławnych ludzi, skoro nie ma przyjaciół ani dziewczyny. Tylko rodzice nadal wierzą, że jest on szkolną gwiazdą, na którą każdy spogląda z zazdrością. Podczas przyjęcia pożegnalnego, tuż przed wyjazdem do szkoły z internatem, okazuje się jednak, że Miles raczej nie zalicza się do celebrytów. Sam fakt, że nikt ze „szkolnych przyjaciół” nie zjawił się na imprezie, mówi sam za siebie. Chłopak siedząc z rodzicami na kanapie i pałaszując chipsy w dipie karczochowym, postanawia odnaleźć „Wielkie Być Może”. Właśnie dlatego wyjeżdża do szkoły w Alabamie, aby w niej odnaleźć sens życia. W poszukiwaniu „Wielkiego Być Może” pomagają mu: piękna Alaska, zdziczały Pułkownik i kilkoro innych kumpli. Czy Miles odnajdzie siebie, a także odkryje tajemnice nowych przyjaciół? A może to wszystko okaże się kłamstwem, a „Wielkie Być Może” nic nieznaczącą dewizą w życiu chłopaka…

„Szukając Alaski” to debiut Johna Greena i to widać. Miałam nieodparte wrażenie, że czytam niedopracowaną wersję „Papierowych miast”. Humor autora nie był tak uwydatniony, a powieść nie wzbudziła we mnie żadnych skrajnych emocji. Owszem, przeczytałam ją jednym tchem, ale nie jest to książka, która zmieniła moje życie.

Nie oznacza to, że „Szukając Alaski” jest złą pozycją do czytania. Przez ponad 300 stron Green trzymał poziom i podawał czytelnikowi coraz to nowsze przygody trójki przyjaciół. Refleksje bohaterów są dobrze wkomponowane w akcję. Nie ma więc wyścigu szczurów, a tuż po tym kilku stron rozmyślań głównych postaci. Zostało to ładnie rozłożone, przez co żaden rozdział nie posiadał swoistej luki.

Bohaterowie powieści są według mnie fantastyczni. Alaska może i jest czasami zbyt idealna, ale taki już jej urok. Rzadko zdarza się, aby postać kobieca nie denerwowała mnie swoim zachowaniem. Alasce udało się przełamać złą passę. Nie tylko ona zasługuje na uwagę. Miles, mimo że początkowo wydaje się tchórzliwym i bezpłciowym nastolatkiem, ma wiele do powiedzenia. Tak samo z Pułkownikiem, w którym po prostu się zakochałam. Ujął mnie swoim stylem bycia, choć nie był księciem z bajki. Nie myślałam, że wszyscy oni zarobią na specjalne miejsce w moim książkowym sercu.

Chyba wiele osób ze mną się zgodzi, iż fabuła jest prosta i niezbyt wyszukana. Jednak John Green znowu mnie oczarował i sprawił, że sztampowość przerodziła się w coś oryginalnego. Chwała mu za to, gdyż z doświadczenia wiem, że wiele pomysłów, które już się kiedyś pojawiły, będą powtórzone bez żadnej nutki świeżości. W „Szukając Alaski” jest coś odkrywczego, coś, co buduje napięcie i nie pozwala oderwać się od książki. Nie tylko z pozoru powielona już fabuła, ale też język i delikatny humor postaci były tymi elementami, które czytelnik na pewno doceni.

Żałuję jednej rzeczy, a mianowicie tego, że autor chyba nieco zagubił się pisząc „Szukając Alaski”. Czasami miałam wrażenie, że niektóre akcje czy rozwiązania nie wnosiły do książki nic, co by miało związek z fabułą. Z drugiej strony miało to swój urok, gdyż przez to powieść nie posiadała czysto refleksyjnego aspektu.

Fani Johna Greena nie będą zawiedzeni, ale myślę, że czytelnicy, którzy pierwszy raz sięgną po literaturę tegoż autora, mogą oczekiwać nieco więcej po światowej sławy pisarzu. Jednakże trzeba mu wybaczyć nieliczne potknięcia. Jak na debiutanta, John Green spisał się znakomicie i młodzi ludzie, którzy szukają czegoś więcej w książkach niż tylko rąbanki i walki ze złem, pokochają Milesa, Pułkownika oraz Alaskę.

Recenzja umieszczona także na: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/02/recenzja-szukajac-alaski.html

Młody mieszkaniec Florydy, Miles Halter, zdaje sobie sprawę, że jest życiowym nieudacznikiem. Na co mu znośne stopnie w szkole i znajomość ostatnich słów sławnych ludzi, skoro nie ma przyjaciół ani dziewczyny. Tylko rodzice nadal wierzą, że jest on szkolną gwiazdą, na którą każdy spogląda z zazdrością. Podczas przyjęcia pożegnalnego, tuż przed wyjazdem do szkoły z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Viktoria wiedzie normalne życie młodej dziewczyny. Ma przyjaciół, uczęszcza na zajęcia i mieszka z kochającą rodziną. Nic jej nie brakuje, a piękne i nieco drapieżne rysy twarzy dodatkowo jeszcze jej pomagają. Niestety czasami spokój i harmonię zaburzają zderzenia czołowe na korytarzu z przystojnymi studentami…

Jednak wszystko się zmienia, kiedy to razem ze swoim przyjacielem Mateuszem idą do ulubionego klubu. Viki spotyka tam Rogera, którego ostatnio niechcący szturchnęła. Nagle sytuacja obraca się o 180 stopni. Podłogę klubu zasnuwa dym, a dziewczyna zostaje porwana. Okazuje się, że jest ona wybranką. Jako jedyna może ocalić zagrożony świat, który nie jest jedynym, jaki istnieje. W tym zadaniu ma jej pomóc Roger, jako jej opiekun i osobisty Ognisty Smok, który od wieków chroni takie osoby jak Viktoria. Niestety nie tylko on skrywa mroczne tajemnice. Wyłącznie Viki może ocalić zagrożony świat, który nie jest jedynym, jaki istnieje.

Gdy przeczytałam wstęp do powieści, od razu zaświeciły mi się oczy. „Ogniste skrzydła” miały być wzorowane na mitologii chińskiej. Przebrnęłam przez kilka stron i rzeczywiście zauważyłam elementy wierzeń Dalekiego Wschodu. Naliczyłam kilka stworów i bestii, które nieźle współgrały z całością, ale niestety było też wiele nieścisłości. Chociażby same smoki, które zostały umieszczone w powieści. Miałam nadzieję, że skoro autorka trzymała się mitologii chińskiej, to i te legendarne stworzenia będą odgrywały należytą rolę. Jednakże nazwy i moce smoków zostały pomieszane. Nie wiem, czy było to celowe zagranie, ale biorąc pod uwagę chińskie wierzenia, to nie udało się autorce dobrze dopasować żywiołów. Poza tym wypatrzyłam jeszcze elementy legend skandynawskich (wilk Lokiego, czyli Fenrir) i bodajże indyjskie. Kiedy Indie mogę wybaczyć, to Skandynawii nie mogę zrozumieć. Wspomniano o wierzeniach Północy kilka razy, a nic z tego nie wynikało. Może miało to stworzyć swoisty tygiel kulturowy, ale wyszła z tego chińska papka, do której niepotrzebnie dodano kilka kropel innych mitologii.

Język autorki nie był zły, ale też nie wybijał się ponad innych. Po prostu zwyczajny tekst bez zbędnych ozdobników. Tyle że już na samym początku Karolina Wojtaszek zraziła mnie długością swoich zdań. Przemyślenia Viktorii były jednym wielkim monologiem z ogromną ilością przecinków. Kropki też istnieją na tym świecie, a autorka chyba zapomniała, że ich też się używa. Męczyło mnie czytanie zdania, które zajmowało 1/3 strony. Kiedy już Wojtaszek zaczęła używać większej ilości kropek, to akapity okazywały się zbyt obszerne. W jednym kawałku zawarto nawet dwie akcje, przez co nieprzyjemnie się czytało, a fabuła gubiła się gdzieś między literkami. Z deszczu pod rynnę.

Nie myślałam, że prawie każda postać w „Ognistych skrzydłach” będzie mnie irytować. Jedynie Mati okazał się w miarę ciekawym bohaterem, który nie podejmował idiotycznych decyzji. Mam nadzieję, że Viktoria nie była wzorowana na żadnej osobie, bo nie mam o głównej bohaterce dobrego zdania. A jakże, była idealna – dobrze się uczyła, wyglądała oszałamiająco i potrafiła dogadać się ze wszystkimi. To mogłam jeszcze przeżyć, ale kiedy drobna dziewczyna leci na pomoc innemu człowiekowi, przy tym chcąc staranować dwóch dryblasów, to aż mnie coś w środku boli. Pyskaty i naiwny obrońca uciśnionych, który w gruncie rzeczy nie zdaje sobie sprawy, że coś jest nie tak. Nawet jeśli zostaje porwana przez tajemnicze istoty. To samo z Rogerem, który został wykreowany na goryla z niewielką ilością mózgownicy. Wybitnie nieprzyjemna postać, mająca na celu odgrywać miłosnego macho.

Drugoplanowi bohaterowie są do bólu nijacy i obojętni na to, co się wokół nich dzieje. Kiedy Viktoria zadaje jakiekolwiek, nawet bardzo osobiste pytanie, to inni natychmiast odpowiadali i ślepo ufali nieznajomej. To było niedorzeczne, a bezosobowość postaci raziła i odrzucała.

Wielu z was zapewne czytało książki Pani Cassandry Clare. Chodzi mi głównie o „Miasto Kości” i kontynuacje tej serii. Normalna, nieświadoma swojej wartości nastolatka, nieznany, równoległy świat i impreza, na której wszystko obraca się do góry nogami. Znajome? Na pewno, biorąc pod uwagę początki pierwszej trylogii Darów Anioła. Całe szczęście, że reszta powieści nie była już tak mało oryginalna i autorka sprawiła, że miejscami ciekawiły mnie przygody Viktorii i jej przyjaciół.

Akcja „Ognistych skrzydeł” była wartka, ale niestety tak galopowała, że nie miałam szans wczuć się w atmosferę książki. Niektóre sytuacje były ważne, ale zostały opisane tylko w kilku, kilkunastu zdaniach. Takie ukrócenie zadziałało na niekorzyść powieści, więc z wielkim trudem przebrnęłam przez „Ogniste skrzydła”.

Liczyłam na dużo więcej. Wiem, że nawet w książce, która nie liczy wielu stron, można znaleźć wartościowe przesłanie i genialną fabułę. Jednak czarno-biała walka ze złem została zbyt infantylnie przedstawiona, przez co całość wypadła marnie. Jest sporo udanych debiutów polskich autorów, lecz „Ogniste skrzydła” się do nich nie zaliczają. Karolina Wojtaszek musi mocno popracować nad wyrażaniem uczuć, kreacją postaci oraz tempem akcji. Przykro mi, ale rozczarowałam się i wymęczyłam niemiłosiernie, czytając tę książkę. Szkoda, gdyż miała potencjał, który w ogóle nie został wykorzystany.

Recenzja umieszczona także na: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/01/recenzja-ogniste-skrzyda.html

Viktoria wiedzie normalne życie młodej dziewczyny. Ma przyjaciół, uczęszcza na zajęcia i mieszka z kochającą rodziną. Nic jej nie brakuje, a piękne i nieco drapieżne rysy twarzy dodatkowo jeszcze jej pomagają. Niestety czasami spokój i harmonię zaburzają zderzenia czołowe na korytarzu z przystojnymi studentami…

Jednak wszystko się zmienia, kiedy to razem ze swoim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W Chipenden ponownie nastaje czas pokoju. Wrogowie wycofali się, ale pozostawili za sobą spalone domy i zniszczone dobytki. Dom Stracharza został zrównany z ziemią, lecz Stary Gregory oraz jego uczeń, Tom Ward, starają odtworzyć bibliotekę, którą pochłonęła pożoga. Z niespodziewaną pomocą przybywa młoda jejmość Fresque z Todmorden Jednak w tym małym miasteczku dzieją się rzeczy, których nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Wydaje się, że jest to idealne miejsce pracy dla Stracharza. Niestety młody Tom musi zmierzyć się z jeszcze większym zagrożeniem, a także ze swoimi słabościami. Zły, mimo że nie tak silny, jak w przeszłości, to nadal ma swoich sprzymierzeńców, którzy spełniają jego wolę. Wrogowie ludzkości rozszerzają swoje terytoria, a Tom ma obowiązek stanąć twarzą w twarz z jednym z najniebezpieczniejszych i najpotężniejszych istot Mroku…

Seria „Kroniki Wardstone” ma grono wielbicieli na świecie, także w Polsce. Nie można się temu dziwić, gdyż Joseph Delaney reprezentuje wysoki poziom, jeśli chodzi o literaturę młodzieżową. Styl autora jest na tyle dobry, że odbiorca nie męczy się, a wręcz świetnie się bawi, czytając. Prosty język sprawia, że czytelnik nie ma szans pogubić się w fabule. Sam autor pisze mini przypomnienia poprzednich części – czasami wspomina w kilku zdaniach dlaczego to, dlaczego tamto. Według mnie jest to idealne rozwiązanie, gdyż nie kojarzyłam wielu wątków. W końcu seria liczy sobie aż 10 tomów, więc ciężko utrwalić w pamięci poszczególne wydarzenia.

Kiedy zaczynałam swoją przygodę z „Kronikami Wardstone”, byłam nieco zawiedziona, gdyż pierwsze części były zdominowane przez czarownice. Cieszę się, że Joseph Delaney przełamał tę passę i w kolejnych tomach wprowadził nowe stwory i wrogów Hrabstwa. W „Krwi Stracharza” mamy do czynienia z wierzeniami prosto z Rumunii. Muszę przyznać, że transylwańskie poczwary zostały interesująco przedstawione i są jednymi z ciekawszych istot ukazanych w serii. Dodatkowym plusem było to, że posiadałam „Bestiariusz Stracharza”, w którym opisano maszkary występujące także w „Krwi Stracharza”. Dzięki kompendium mogłam dowiedzieć się o kilku niewymienionych w 10 tomie faktach na temat tychże stworów.

„Krew Stracharza” nie jest bezcelową rąbanką, której bohater ma za zadanie rozpłatać parę gardeł. Gdyby książka obracała się tylko i wyłącznie wokół bitew, krwi i zemście, to uznałabym ją za bardzo przeciętną nowelkę. Jednak Joseph Delaney i tutaj spisał się na medal. Tomem targają przeróżne emocje, a on sam nie jest bez wad. Każdy popełnia błędy, więc i uczeń stracharza okazuje swoje słabości. Gdyby nie to, „Krew Stracharza” nie nabrałaby charakteru, a cała powieść wydawałaby się niedopracowana i bezsensowna.

Niestety mam zastrzeżenia do wydania tegoż tomu. Mimo że wydawnictwo zawarło małą mapkę, krótki opis postaci oraz szkice symboli strycharza, to jednak nie wszystko było idealne. Niektóre strony były wyblakłe, a inne, wręcz przeciwnie, zawierały za dużo tuszu. Natomiast między 21 a 23 rozdziałem nie ma 22. Nie jestem jedyna – spotkałam się z wieloma opiniami czytelników, którzy także nie byli zadowolenia z wydania powieści.

„Krew Stracharza” trzyma poziom swoich poprzedników. Joseph Delaney po raz kolejny udowodnił, że potrafi zaciekawić czytelnika, a także zaskoczyć fabularnie. Myślę, że fani „Kronik Wardstone” nie zawiodą się, a ten tom tylko rozbudzi wyobraźnię.

Recenzja zamieszczona na blogu http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/01/recenzja-krew-stracharza.html

W Chipenden ponownie nastaje czas pokoju. Wrogowie wycofali się, ale pozostawili za sobą spalone domy i zniszczone dobytki. Dom Stracharza został zrównany z ziemią, lecz Stary Gregory oraz jego uczeń, Tom Ward, starają odtworzyć bibliotekę, którą pochłonęła pożoga. Z niespodziewaną pomocą przybywa młoda jejmość Fresque z Todmorden Jednak w tym małym miasteczku dzieją się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wydawnictwo Jaguar uraczyło czytelników kolejną książką, lecz tym razem nie jest to tradycyjna powieść z zarysowaną fabułą i postaciami. „Bestiariusz Stracharza” to kompendium wiedzy Johna Gregory’ego, jednego z głównych bohaterów „Kronik Wardstone”. W tymże przewodniku stary Stracharz umieścił całe mnóstwo notatek, które sporządzał przez wiele, wiele lat. To także skarbnica wiedzy dla przyszłych pokoleń. Czytając, można dowiedzieć się jak rozpoznawać potwory występujące w „Kronikach Wardstone”, w jaki sposób walczyć z istotami Mroku oraz czy jest szansa, aby przetrwać atak nadnaturalnych bestii.

Jeśli ktoś uważa „Bestiariusz Stracharza” za nudną pozycję, która zawiera tylko długie i nieciekawe opisy, to jest w ogromnym błędzie. Książka została podzielona na kilka części: Boginy, Starzy Bogowie Czarownice, Magowie, Niespokojni zmarli, Demony, Wodne stwory oraz Żywiołaki. Każdy rozdział jest rozbudowany, ale nie na tyle, aby nużyć czytelnika. Oprócz wspomnianych przedstawień poszczególnych postaci, możemy jeszcze doszukać się map oraz swoistych poradników jak rozpoznać oraz pozbyć się danych potworów. Autor postarał się, aby nie była to sucha lektura. Wzbogacił ją o krótkie opowieści z przeszłości Johna Gregory’ego, w których Stracharz rozprawia się z siłami Mroku.

Joseph Delaney nie ograniczał się tylko i wyłącznie do własnej wyobraźni. Autor inspirował się innymi mitologiami. Można doszukać się elementów kultury rumuńskiej, celtyckiej oraz greckiej. Choćby opisy lamii oraz scylli świadczą o wpływie tradycji Półwyspu Bałkańskiego, a wspomnienia o banshee wskazują na wierzenia pochodzące prosto z Irlandii.

Dlatego też „Bestiariusz Stracharza” to nie tylko książka dla fanów przygód Toma Warda, Alice i Starego Gregory’ego. Jest to świetne uzupełnienie serii, ale osoby, które interesują się fantastycznymi stworami i tego rodzaju przewodnikami, też nie będą zawiedzione.

Gdyby nie wykonanie bestiariusza, to nie byłby on genialną pozycją. Książka została oprawiona w twardą okładkę z elementami, które imitują złoto. Już tutaj dostrzegamy ilustracje sławnego grafika Julka Hellera (ilustrował m.in. „Opowieści z Narnii”). Prawie na każdej stronie znajdziemy prace Hellera, który wniósł życie do „Bestiariusza Stracharza”. Stwory Mroku zostały zobrazowane, choć w nieco straszny i czasami wręcz obrzydliwy sposób. Jednak te istoty nie powinny być piękne, a autor szkiców spisał się na medal. Strony są stylizowane na stary, nieco poniszczony pergamin, co nadaje charakteru.

Najważniejsze w „Bestiariuszu Stracharza” jest to, że rzeczywiście wygląda on jak notatnik. Stracharz John Gregory ma swoją własną niepowtarzalną czcionkę, a jego uczniowie, którzy dopisywali swoje przemyślenia na marginesach, także posiadają inny styl pisania. Kiedy w innych książkach stosuje się powszechnie znany Times New Roman, to w przewodniku po istotach Morku czytelnik natknie się na przeróżne formy zapisu.

„Bestiariusz Stracharza” to świetny dodatek do serii „Kroniki Wardstone” oraz kompendium wiedzy dla fanów fantasy. Wspaniałe ilustracje dodają uroku, a swobodny język Josepha Delaney’a idealnie wkomponowuje się w całość. Czekam na kolejne tego typu wydania.

Recenzja umieszczona na blogu: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/01/recenzja-bestiariusz-stracharza.html

Wydawnictwo Jaguar uraczyło czytelników kolejną książką, lecz tym razem nie jest to tradycyjna powieść z zarysowaną fabułą i postaciami. „Bestiariusz Stracharza” to kompendium wiedzy Johna Gregory’ego, jednego z głównych bohaterów „Kronik Wardstone”. W tymże przewodniku stary Stracharz umieścił całe mnóstwo notatek, które sporządzał przez wiele, wiele lat. To także...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jest 19 stycznia 1990 roku. W małej miejscowości w sercu Norwegi mieszka 17-letni Jarle Kelpp wraz ze swoją matką. Dla zbuntowanego nastolatka liczy się jego punkowy zespół, seks i wszędobylska polityka. W życiu Jarlego jest miejsce tylko dla jego dziewczyny, Katrine, oraz najlepszego kumpla, Helgego. Nagle świat wywraca się do góry nogami, kiedy poznaje Yngvego, fana popu, tenisistę zafascynowanego starożytnym Egiptem. Jarle chce zapomnieć o pięknym blondynie, jednak on działa na niego jak narkotyk. Mimo że próbuje wygnać go ze swego umysłu, to nadal nie może pozbyć się wrażenia, że być może Yngve nie jest przypadkowym chłopakiem w jego życiu.

Po przeczytaniu opisu, wydaje się, że główny wątek w książce to homoseksualizm. Nic bardziej mylnego. To prawda, że uczucie Jarle’a do Yngvego jest ważne i fabuła obraca się wokół ich znajomości, ale to nie jest książka, która poucza prawicowców. To powieść o dojrzewaniu, o życiu młodego człowieka, które nie zawsze jest usłane różami. Jarle nie jest tutaj jedynym bohaterem powieści. Tore Renberg nie skupił się tylko na 17-latku, ale też pochylił się nad problemami jego rodziców, Katrine oraz Helgego. Oczywiście nie zapomniał o Yngvem, który jest jedną z kluczowych postaci. Jednak o nim wiemy stosunkowo niewiele. Dlaczego? Autor postarał się i trzymał mnie w napięciu oraz niewiedzy do samego końca…

Autor zawarł w niecałych 350 stronach historię młodego człowieka, którym może być każdy z nas. Nie uczynił Jarle’a super bohaterem, ani wybitną jednostką. Dlatego uważam, że w pewien sposób utożsamiałam się z tą postacią. Czytając miałam wrażenie, że niektóre sytuacje zostały wyjęte z mojego życia i nieco przerobione na potrzeby książki. To nie jest powieść, która ubarwia bohaterów i ich historie. Są to, czasami aż do bólu, prawdziwe przeżycia zwykłych ludzi, którzy pragną zmienić coś w swoim życiu. I właśnie to wywoływało moje skrajne emocje. Czasami śmiałam się histerycznie z głupich decyzji Jarle'a czy jego przyjaciół, ale zdarzało mi się zapłakać nad książką.

„Człowiek, który pokochał Yngvego” nie jest książką, którą czyta się ot tak, dla zabicia czasu. Prosty język i wciągający wątek to tylko przykrywka. Fabuła także wydaje się dość lapidarna, ale powieść ma drugie dno, które nie tak łatwo odkryć. Czytanie twórczości Tore Renberga w zatłoczonej komunikacji miejskiej, czy przy hałaśliwych gościach rodziców jest możliwe, ale jaki w tym sens, jeśli nie zrozumie się najważniejszego. Czegoś, co nie jest wprost napisane. Dlatego polecam czytać „Człowieka, który pokochał Yngvego” w spokoju i ciszy, aby wgłębić się w historię rodziny Jarle’a oraz ich przyjaciół.

Jest 21 listopada 2013 roku. Wiek wolności, pokoju i dobrobytu. Na pewno? Co chwilę słyszymy w wiadomościach o konfliktach zbrojnych, głodujących dzieciach i kolejnych aferach politycznych. Telewizja serwuje nam na srebrnej tacy przeróżne poglądy i wciska na siłę widzom ogromne porcje absurdu oraz nieprawdziwych informacji. Potrzebujemy jeszcze dużo czasu, abyśmy zaakceptowali szczęście dwojga ludzi. Jednakże „Człowiek…” daje sporo do myślenia i sprawia, że zaczynamy nieco inaczej, a może nawet łaskawiej, patrzeć na świat i otaczające nas osoby.

Recenzja zamieszczona na: http://recenzjenadine.blogspot.com/2013/11/recenzja-czowiek-ktory-pokocha-yngvego.html

Jest 19 stycznia 1990 roku. W małej miejscowości w sercu Norwegi mieszka 17-letni Jarle Kelpp wraz ze swoją matką. Dla zbuntowanego nastolatka liczy się jego punkowy zespół, seks i wszędobylska polityka. W życiu Jarlego jest miejsce tylko dla jego dziewczyny, Katrine, oraz najlepszego kumpla, Helgego. Nagle świat wywraca się do góry nogami, kiedy poznaje Yngvego, fana popu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Jestem Grimalkin” to kontynuacja cyklu dla młodzieży autorstwa Josepha Delaney’a. Tym razem czytelnik pozna bliżej Grimalkin, czarownicę, zabójczynię, a od niedawna sojuszniczkę Toma Warda. Wspólnie pragną zniszczyć Mrok i ich największego wroga – Złego. Mimo że Zły został ścięty, to jego szkaradna głowa nie może zostać zniszczona. Grimalkin za wszelką cenę musi zdobyć nieco czasu dla Toma, a sama nie może pozwolić, aby Zły wpadł w niepowołane ręce. Jednak powodzenie misji jest zagrożone, bowiem na czarownicę poluje istota stworzona do zabijania, a jej celem jest właśnie Grimalkin…

To już dziewiąty tom znakomitej serii „Kroniki Wardstone”. Do Josepha Delaney’a mam szczególny sentyment. To jeden z pierwszych pisarzy, który sprawił, że zaczęłam nałogowo czytać fantastykę. Dlatego też nie mogłam odpuścić kolejnej części tegoż cyklu, choć przyznam, że nie byłam pewna czy „Jestem Grimalkin” dorówna swoim poprzedniczkom. Dlaczego?

A to dlatego, że akcja nie została napisana z perspektywy młodego Toma, ale z zabójczyni Grimalkin, która diametralnie różni się charakterem (i oczywiście wyglądem) od ucznia stracharza. Skoro główny bohater, z którym przeżyłam dobrych kilka lat, teraz zostaje przeniesiony na drugi plan, to oczekiwałam innej osobowości, wyrazu i sposobu bycia. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że Grimalkin jest niepowtarzalna i nie ma drugiej takiej czarownicy w całej serii książek.

Teraz rodzi się pytanie, czy zabójczyni jest lepszym bohaterem i narratorem niż Tom. To już musicie sami ocenić, gdyż każdy na swój sposób jest inny. Według mnie Grimalkin jest bardziej wyrazista niż uczeń starego Gregory’ego i dużo bardziej dojrzalsza. Joseph Delaney zmienił nawet swój styl pisania, aby czarownica wybiła się w książce swoim charakterkiem. Gdyby autor pozostawił narrację taką, jaka była w poprzednich tomach, uznałabym „Jestem Grimalkin” za nieudane dzieło i niepotrzebną kontynuację.

„Kroniki Wardstone” to powieści dla trochę bardziej wyrośniętych dzieci, czyli +10. Właśnie dlatego Delaney operuję prostym językiem, ale, o dziwo, nie dziecinnym. Nie znajdziemy tutaj tylko i wyłącznie pojedynczych zdań, ale całą gamę rozbudowanych wypowiedzi.

Z tyłu książek Josepha Delaney’a widnieje napis „Nie czytać po zmroku”, z którym się w zupełności zgadzam. Niby nie mam problemów z oglądaniem horrorów, ale czytając, moja wyobraźnia działa na maksymalnych obrotach i miejscami robiło się nieprzyjemnie. W powieści jest dużo krwawych pojedynków, a sama magia czarownic przyprawiała mnie o dreszcze. Niestety czasami mi to przeszkadzało, gdyż w najmniej niespodziewanym momencie okropieństwa i krwistoczerwony kolor przesłaniały fabułę.

Fani Delaney’a na pewno się nie zawiodą. Owszem, do ich rąk trafi coś innego, ale z pewnością udanego. Wszystkim tym, którzy nie zapoznali się z twórczością tego autora, polecam czytać od początku, gdyż nie zawsze zdołają połapać się w akcji. Niemniej „Jestem Grimalkin” to świetny przykład literatury młodzieżowej z elementami fantasy.

Recenzja zamieszczona na: http://recenzjenadine.blogspot.com/2013/11/recenzja-jestem-grimalkin.html

„Jestem Grimalkin” to kontynuacja cyklu dla młodzieży autorstwa Josepha Delaney’a. Tym razem czytelnik pozna bliżej Grimalkin, czarownicę, zabójczynię, a od niedawna sojuszniczkę Toma Warda. Wspólnie pragną zniszczyć Mrok i ich największego wroga – Złego. Mimo że Zły został ścięty, to jego szkaradna głowa nie może zostać zniszczona. Grimalkin za wszelką cenę musi zdobyć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

‘Dreams’ to młode wydawnictwo i na początku nie pałałam chęcią do czytania ich książek. Pojawiało się wiele „dziewczyńskich” powieści z elementami fantasy, które skupiały się na uczuciach młodej dziewczyny do przystojnego chłopaka. A musicie wiedzieć, że nie jestem wielbicielką paranormal romance. Wszystko się zmieniło, kiedy na stronie wydawnictwa zauważyłam zapowiedź „Baśniarza”. Jednakże nadal był on promowany jako „Historia miłości, rozwiewająca wszelkie wątpliwości”. Dlatego też długo zastanawiałam się nad przeczytaniem dzieła Antonii Michaelis. W końcu zaryzykowałam i sięgnęłam po 400-stronicową współczesną baśń.

Abel – samotnik i indywidualista, polski handlarz pasmanterii oraz nałogowy wagarowicz.
Anna – przykładna uczennica, młoda flecistka, której życie jest zaplanowane od początku do końca.

Nic nie wskazuje na to, że tych dwoje będzie łączyć coś więcej niż tylko wspólna szkoła i ławka w sali języka niemieckiego. Czekając na kolejne zajęcia, Anna znajduje szmacianą lalkę, która prawdopodobnie należy do kilkuletniego dziecka. Nastolatka przeprowadza małe dochodzenie, podczas którego natrafia na Abla. Okazuje się, że chłopak ma wiele tajemnic, a jedną z nich jest jego młodsza siostra, Michi. Anna zaczyna delikatnie ingerować w życie rodzeństwa, nie zdając sobie sprawy, jakie skutki może to za sobą pociągnąć.

Pierwsza rzecz, na którą zwróciłam uwagę, to okładka. Teoretycznie nie ocenia się po niej powieści, ale nie oszukujmy się – większość z nas to wzrokowcy, więc pierwsze wrażenie jest bardzo ważne. Mimo że „Baśniarz” został wydany w miękkiej okładce ze skrzydełkami, to książka nie niszczy się szybko, a sama grafika sprawia, że człowiek zaczyna zastanawiać się nad jej symboliką.

Z początku myślałam, że „Baśniarz” będzie książką fantastyczną. Myliłam się, choć czytając, nadal miałam wrażenie, że elementy fantasy w końcu pojawią się i zawładną fabułą. Tak się jednak nie stało. To w pełni realistyczna powieść osadzona we współczesnym, niemieckim miasteczku. W takim razie, o co chodzi z tytułem? To już musicie sami rozgryźć, kim jest tajemniczy baśniarz i jakie historie opowie czytelnikowi.

Wydawałoby się, że autorka skupi się na uczuciach Anny, ale zaskoczyło mnie to, że nie pozostawiła na pastwę losu Abla, Michi i innych ważnych bohaterów książki. Żadna postać nie jest pominięta i mamy szansę wgłębić się w ich, niekiedy złożoną, psychikę. W tym momencie muszę wspomnieć, że „Baśniarz” nie jest stereotypową powieścią ‘grzeczna dziewczyna – niebezpieczny chłopak’. Anna i Abel rzeczywiście różną się charakterem, lecz Antonina Michaelis sprawiła, że nie są oni sztuczni i bezosobowi.

Autorka posługuje się prostym językiem, co jest zrozumiałe (w końcu to powieść dla młodzieży, a nie praca dyplomowa). Natomiast piękne, a zarazem przerażające jest to, że poprzez słowa bawi się czytelnikiem. Polski handlarz pasmanterii, który jest najbardziej tajemniczy spośród całej gamy bohaterów, w pewnym stopniu zataja pewne informacje i nie pozwala nam poznać jego sekretów. Kiedy myślałam, że już znam rozwiązanie zagadki, pisarka nagle podawała nowe informacje, które kompletnie zbijały mnie z tropu.


„Baśniarz” to niepowtarzalna książka, która na długo zapadnie mi w pamięci. Żałowałam tylko jednego – tych ostatnich pięćdziesięciu stron, przez które zalałam się łzami. Szczęścia czy smutku? Tego wam nie powiem, sami musicie przeczytać powieść niemieckiej pisarki. Pięknie wykreowane postacie i ciekawa, zaskakująca fabuła pozwala wgłębić się w baśń, która nie dla każdego zakończy się happy endem. Mimo że fantastyki tutaj nie uświadczyłam, to spędziłam piękne chwile z „Baśniarzem”. Nieważne jakie książki preferujecie – Antonia Michaelis oddaje w wasze ręce literaturę, która potrafi oczarować nawet najwybredniejszego czytelnika.

Recenzja zamieszczona na: http://recenzjenadine.blogspot.com/2013/12/recenzja-basniarz.html

‘Dreams’ to młode wydawnictwo i na początku nie pałałam chęcią do czytania ich książek. Pojawiało się wiele „dziewczyńskich” powieści z elementami fantasy, które skupiały się na uczuciach młodej dziewczyny do przystojnego chłopaka. A musicie wiedzieć, że nie jestem wielbicielką paranormal romance. Wszystko się zmieniło, kiedy na stronie wydawnictwa zauważyłam zapowiedź...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Pościg” to ostatni tom trylogii „Drużyna” autorstwa Johna Flanagana. Książka ta wieńczy serię, która opowiada o przygodach młodych skandyjskich żeglarzy.

Drużyna „Czapli” nadal ściga podstępnego Zavaca. Czaple mają tylko jeden cel – odzyskać skradziony skarb, Andomal, tak ważny dla całej społeczności Hallasholm. Niestety sprzymierzeńcy pirata nie dają za wygraną i uciekają się do podstępów, aby zatrzymać „Czaplę”. Kiedy Hal, kapitan skandyjskiej łodzi, zdaje sobie sprawę, że nie uda mu się przeżyć otwartej walki z piratami, decyduje się na ryzykowny krok. Drużyna postanawia przeprawić się przez Dzikie Bystrze, które także nie nastraja żeglarzy optymizmem. Czy Halowi, Stigowi, Thornowi i innym członkom drużyny uda się odnaleźć Andomal i powrócić do rodzinnego Hallasholm w glorii i chwale? Czy wręcz przeciwnie, ich wyprawa zakończy się fiaskiem?

Flanagan kolejny raz serwuje czytelnikom serię o młodych chłopakach, którym nie do końca poszczęściło się w życiu. Przyznaję, że jest to nieco oklepany motyw, ale pisarz zgrabnie wybrnął z kącika ‘to już było, ale i tak skopiuję ten pomysł’. Flanagan nie pisze o nieszczęściu Hala i załogi drużyny, ale skupia się na fabule i akcji, która pędzi jak rwący, górski potok. W „Pościgu” czytelnik nie znajdzie zbędnych rozmyślań i kontemplacji, ani też ckliwych opowiastek. Niektórzy mogą odczuwać niedosyt wyrażanych emocji, ale według mnie tej powieści niczego nie brakuje.

Autor już nie raz pokazał, że umie budować napięcie. Ciekawość czytelnika nie zostanie zaspokojona, dopóki nie przeczyta książki. Ostatnie zdania rozdziału, wywołują u odbiorcy emocje, które sprawiają, że chcemy kontynuować czytanie. I tak jest do ostatnich stron powieści. Dlatego też tak trudno oderwać się od „Pościgu”.

Przez pierwsze dwie części serii czułam się nieco zagubiona, czytając „Drużynę”. Język Flanagana nie zmienił się – nadal można uznać go za prosty i przystępny. Problemem natomiast były terminy i pojęcia żeglarskie. Mimo że autor starał się je jakoś wytłumaczyć, to wciąż miałam problemy ze zrozumieniem niektórych słów. Z morzem mam tyle wspólnego, co nic, więc tym bardziej nie wiedziałam, co do czego. Myślę, że dobrym pomysłem byłby mały słowniczek, który wyjaśniałby niektóre niezrozumiałe terminy. Niestety takiego nie znalazłam.

Ci, którzy czytali „Zwiadowców”, inną serię Johna Flanagana, mogą doszukać się wielu podobieństw w „Drużynie”. Chociażby same postacie Hala, Stiga i Thorna mają swoje odzwierciedlenie w „Zwiadowcach”. Nie powiem, że mi się to podobało. Jednakże charakter bohaterów zmienia się i z każdym rozdziałem, coraz mniej to raziło.

Na początku recenzji napisałam, że jest to ostatnia część trylogii. Muszę przyznać, że nieco skłamałam. Początkowo „Drużyna” miała być 3-tomowym cyklem, jednak, jak to zwykle bywa, autor zdecydował się dopisać kolejne części. Mimo wszystko jest w tym ziarnko prawdy, ponieważ perypetie Czapli zostały zakończone i Flanagan równie dobrze mógł nie dopisywać kolejnych ksiąg. Dlatego też czytelnik może zakończyć swoją przygodę z dzielnymi Skandianami na „Pościgu”. Natomiast tym, którzy są zainteresowani kontynuacją serii, mogę powiedzieć, że w 2014 roku czeka nas jeszcze przynajmniej jeden tom serii.

„Pościg” to godne zakończenie trylogii, która spodoba się nie tylko dużym dzieciom, ale też nastolatkom, którzy kochają powieści przygodowe. Zapewniam, że przeczytacie całą serię z wypiekami na twarzy.

Recenzja umieszczona na: http://recenzjenadine.blogspot.com/2013/12/recenzja-druzyna-poscig.html

„Pościg” to ostatni tom trylogii „Drużyna” autorstwa Johna Flanagana. Książka ta wieńczy serię, która opowiada o przygodach młodych skandyjskich żeglarzy.

Drużyna „Czapli” nadal ściga podstępnego Zavaca. Czaple mają tylko jeden cel – odzyskać skradziony skarb, Andomal, tak ważny dla całej społeczności Hallasholm. Niestety sprzymierzeńcy pirata nie dają za wygraną i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sytuacja jest beznadziejna i marna jak twoje własne życie. Najlepszym wyjściem dla ciebie i całego świata jest samobójstwo. Miło byłoby spędzić ostatnie chwile istnienia w pięciogwiazdkowym hotelu, w którym bez skrupułów można się urżnąć do nieprzytomności, a przy okazji łyknąć kilka tabletek. Gdyby nie to, że jesteś totalnie spłukany, to z chęcią byś tak uczynił. Na domiar złego właśnie w tej chwili dzwoni zakurzony telefon, znajdujący się w zapyziałym pokoju motelowym…

Tak, niedoszły samobójca, a niegdyś sławny prezenter telewizyjny i podróżnik, dostaje propozycję pracy w tajemniczej firmie Axon. W przypływie emocji przyjmuje ofertę i zatrudnia się jako królik doświadczalny, który ma za zadanie przetestować wehikuł czasu i wymiarów. Jednak używanie Maszyny ma swoje konsekwencje, które z każdą chwilą stają się coraz bardziej nieprzewidywalne.

Na drugiej półkuli Ziemi w gabinecie psychologa palce wyłamuje młoda, ale doświadczona przez życie tłumaczka i uczestniczka wojny w Afganistanie, Samira. Kobieta nie umie poradzić sobie z przeszłością, a jej największą fobią jest brud. Właśnie podczas upartego zmywania podłogi w kuchni do Samiry dzwoni (podobno nieżyjący) Tak, przyjaciel z dzieciństwa. Tak wciąga Samirę w niebezpieczną wyprawę i próbują ocalić świat przed żądzami Yatesa, dyrektora firmy Axon…

Na pierwszy ogień muszę przyczepić się do okładki, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Przed przeczytaniem książki uważałam grafikę za ładną i całkiem udaną, ale dopiero po przeczytaniu kilkunastu stron dostrzegłam symbolikę poszczególnych elementów. Cieszy mnie to, że nie jest to zwykła plątanina szczegółów bez większego znaczenia, a połączenie ważnych detali.

Jako że nie jestem umysłem ścisłym, to szukam powieści z gatunku science fiction, do których nie jest wymagana wiedza fizyczna, chemiczna czy matematyczna. Głównie dlatego sięgnęłam po „Piękny Kraj”, który nie jest trudny do zrozumienia pod tymi względami. Jest to książka science fiction dla osób, które nie czytują tego gatunku. Prosty język i tłumaczenie Samirze (a także czytelnikowi) od podstaw zasad działania Maszyny oraz innych światów niż Ziemia, bardzo pomaga, przez co można łatwo zrozumieć „Piękny Kraj”. Może to się jednak nie podobać zapaleńcom science fiction, gdyż niektóre zjawiska są pominięte lub byle jak wytłumaczone. Miejscami przeszkadzało mi to, ponieważ ciekawiło mnie, jak to czy tamto było w ogóle możliwe.

Kolejnymi rzeczami, na które warto zwrócić uwagę, są postacie. Prawie każdy bohater jest inny, lecz nie nienaturalny. Jednakże i Tak, i Samira czasami mnie denerwowali swoją bezmyślnością i naiwnością. Niektóre decyzje powinny doprowadzić ich do nagłej i mało przyjemnej śmierci, lecz autor ciągnął ich historię.

Jedynym stereotypowym bohaterem jest Yates, szalony naukowiec pragnący władzy nad światem. Opis wyjęty jakby z pierwszego lepszego thrillera, jednak ten utarty schemat bardzo mi się podobał. Ta postać ukazuje, jak bardzo żądza panowania nad daną grupą może zdemoralizować człowieka. Alan Averill pokazał czytelnikowi, że zaspokajanie własnych zachcianek i podejmowanie nieprzemyślanych decyzji prowadzi do zguby i samozagłady.

Fabuła nie jest zbyt wyszukana – ratowanie świata przed opętanym naukowcem, to chleb powszedni. Natomiast wykonanie to już całkiem inna sprawa. Akcja nie zatrzymuje się ani na chwilę, a autor umiejętnie buduje napięcie. Nasza ciekawość jest podsycana z każdą stroną powieści. Nawet pod koniec „Pięknego Kraju” czułam niedosyt i chciałam więcej. Być może w niedalekiej przyszłości Alan Averill pokusi się o dopisanie kontynuacji. Jednakże teraz chcę polecić „Piękny Kraj” czytelnikom, którzy nie mają dużego doświadczenia w gatunku science fiction, a także chcą przeżyć niezapomnianą przygodę z Takiem i Samirą.

Recenzja umieszczona na: http://recenzjenadine.blogspot.com/2013/12/recenzja-piekny-kraj.html

Sytuacja jest beznadziejna i marna jak twoje własne życie. Najlepszym wyjściem dla ciebie i całego świata jest samobójstwo. Miło byłoby spędzić ostatnie chwile istnienia w pięciogwiazdkowym hotelu, w którym bez skrupułów można się urżnąć do nieprzytomności, a przy okazji łyknąć kilka tabletek. Gdyby nie to, że jesteś totalnie spłukany, to z chęcią byś tak uczynił. Na domiar...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To już dwunasty (i prawdopodobnie ostatni) tom przygód Willa i jego przyjaciół.

Tym razem czytelnik przenosi się w czasie, a dokładnie 20 lat później od opisywanych wydarzeń w Zaginionych Historiach, jedenastej części cyklu. Nie tylko w królestwie Araluenu zachodzą zmiany. Na murach zamków i mieszkańcach wiosek czas odcisnął swoje piętno. Los nie oszczędził Willa, dla którego ostatnie półtora roku było piekłem na ziemi. Człowiek, który zawsze zarażał wszystkich śmiechem, od tej feralnej nocy zamknął się w sobie, stał się ponury i nieobliczalny. Aby ulżyć przyjacielowi w cierpieniu, jego dowódca korpusu Zwiadowców znajduje mu ucznia. Jednakże nie jest to byle jaki podopieczny…

Dwadzieścia lat to sporo czasu. Przyzwyczaiłam się do charakteru postaci, do ich wyglądu i zachowań. Człowiek się zmienia, a czas nikogo nie oszczędza. Tak jest i w tym przypadku. Bohaterowie, którzy już zapadli mi w pamięci, stali się inni. Czy to dobrze? Nie potrafię tego określić, ale w tym tomie Flanagan sprawił, że zobaczyłam drugą stronę osobowości postaci.

Początek jest nieziemski – od razu wskoczyłam na głęboką wodę bez żadnego przygotowania. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw i przez to nie mogłam psychicznie się pozbierać. Ukłon w stronę autora za taki szok. Mało książek potrafi mnie zadziwić.

Styl i język Johna Flanagana pozostał prosty, ale nie dziecinny. Wszystko jest zrozumiałe, przez co książkę czyta się bardzo szybko. Nie zauważałam prawie pięciuset stron, które na mnie czekały.

Najsłabszym ogniwem, o dziwo, była fabuła. Chciałam wykrzyknąć „to już było!”, gdyż wiele wątków się powtarzało. Miał być powiew świeżości, a miejscami znajdowałam odgrzewane kotlety. Ostatnie sto stron trzymało mnie w napięciu i nie mogłam oderwać się od powieści. Jednak epilog, rozwiązanie akcji, był według mnie naciągany. Nie oczekiwałam takiego zakończenia i kompletnie się na nim zawiodłam.

Krótko mówiąc: Zwiadowcy to seria dla wytrwałych, ale Ci, którzy się za nią zabrali nie żałują tego. Może i „Królewski Zwiadowca” nie jest książką stulecia, ale fani Flanagana nie zawiodą się. Polecam wszystkim tym, którzy kochają przygody oraz tym, którzy zawarli już niejedną noc czytając Zwiadowców.

Recenzja umieszczona również na: http://recenzjenadine.blogspot.com/2013/10/recenzja-zwiadowcykrolewski-zwiadowca.html

To już dwunasty (i prawdopodobnie ostatni) tom przygód Willa i jego przyjaciół.

Tym razem czytelnik przenosi się w czasie, a dokładnie 20 lat później od opisywanych wydarzeń w Zaginionych Historiach, jedenastej części cyklu. Nie tylko w królestwie Araluenu zachodzą zmiany. Na murach zamków i mieszkańcach wiosek czas odcisnął swoje piętno. Los nie oszczędził Willa, dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jest to pierwsza książka o Depeche Mode, jaką przeczytałam. Mimo że jest to biografia Dave'a Gahana, to miejscami miałam wrażenie, że autor przerzuca wokalistę na drugi plan, prawie o nim zapominając. Książka jest pełna błędów językowych i interpunkcyjnych. O ile te drugie tak nie raziły, to przez pierwsze krew mnie zalewała. Książka nie była zła, ale spodziewałam się czegoś więcej.

Jest to pierwsza książka o Depeche Mode, jaką przeczytałam. Mimo że jest to biografia Dave'a Gahana, to miejscami miałam wrażenie, że autor przerzuca wokalistę na drugi plan, prawie o nim zapominając. Książka jest pełna błędów językowych i interpunkcyjnych. O ile te drugie tak nie raziły, to przez pierwsze krew mnie zalewała. Książka nie była zła, ale spodziewałam się...

więcej Pokaż mimo to