Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Co można powiedzieć o "Niejasnych spektaklach"? Z pewnością to, że nie jest to książka szczególnie łatwa. Jest ona ponadto - tak - niejasna. Takie werid fiction dość dużo pozostawia czytelnikowi do samodzielnej interpretacji i raczej nie daje odpowiedzi na powstałe w toku lektury pytania. A może i daje, tyle że te odpowiedzi są... niejasne. W materii odbioru dzieła Dawida Kaina dużo więc zależy od tego, jak czytelnik reaguje na prozę tego typu i jaką ma tolerancję na dziwność podlaną sporą dawką oniryzmu.

Nie wiem, czy zrozumiałem wszystkiego, co autor chciał na kartach "Niejasnych spektakli" przekazać, ale to co ostatecznie do mnie trafiło okazało się na tyle intrygujące, bym ów literacki seans uznał za udany.

Co można powiedzieć o "Niejasnych spektaklach"? Z pewnością to, że nie jest to książka szczególnie łatwa. Jest ona ponadto - tak - niejasna. Takie werid fiction dość dużo pozostawia czytelnikowi do samodzielnej interpretacji i raczej nie daje odpowiedzi na powstałe w toku lektury pytania. A może i daje, tyle że te odpowiedzi są... niejasne. W materii odbioru dzieła Dawida...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Thorgal: Wyspa lodowych mórz Grzegorz Rosiński, Jean Van Hamme
Ocena 7,7
Thorgal: Wyspa... Grzegorz Rosiński,&...

Na półkach:

Drugi album "Thorgala" (tym razem jest to już pełnowymiarowa opowieść) jest komiksem naprawdę angażującym. Van Hamme prezentuje nam pierwsze spojrzenie na pochodzenie tytułowego bohatera, co nieoczekiwanie wprowadza do serii pierwiastek science-fiction. Co zaskakuje, to fakt, że doskonale pasuje to do przygodowej, opartej na nordyckiej mitologii konwencji. Wszystko doskonale się zazębia, a my coraz mocniej wsiąkamy w ten pełen cudów świat.

I choć już w tym miejscu jest bardzo dobrze, to dopiero kolejne tomy odsłonią pełen potencjał "Thorgala".

Drugi album "Thorgala" (tym razem jest to już pełnowymiarowa opowieść) jest komiksem naprawdę angażującym. Van Hamme prezentuje nam pierwsze spojrzenie na pochodzenie tytułowego bohatera, co nieoczekiwanie wprowadza do serii pierwiastek science-fiction. Co zaskakuje, to fakt, że doskonale pasuje to do przygodowej, opartej na nordyckiej mitologii konwencji. Wszystko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta powieść jest naprawdę interesująca i wciągająca. Do pewnego momentu. Bo im bliżej końca, tym robi się coraz bardziej wysilona. Tak gdzieś od 3/4 objętości autor serwuje nam twist za twistem, które owszem, zaskakują, ale sprawiają również, że fabuła staje się coraz bardziej naciągana. Niby wszystko jest wyjaśnione i się z sobą splata, ale te nieustanne zmiany kierunku potrafią być tak nieprawdopodobne, że ostatecznie nieco psują ogólne pozytywne wrażenia.

"Tylko ona została" mimo wszystko jest lekturą, która przynosi solidną dawkę rozrywki i nie żałuję wzięcia jej na tapet. Czy sięgnę po więcej książek Sagera? Możliwe, bo summa summarum bawiłem się nieźle. Czy nastąpi to w najbliższej przyszłości? Raczej nie.

Ta powieść jest naprawdę interesująca i wciągająca. Do pewnego momentu. Bo im bliżej końca, tym robi się coraz bardziej wysilona. Tak gdzieś od 3/4 objętości autor serwuje nam twist za twistem, które owszem, zaskakują, ale sprawiają również, że fabuła staje się coraz bardziej naciągana. Niby wszystko jest wyjaśnione i się z sobą splata, ale te nieustanne zmiany kierunku...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki RIP 3 - Ahmed / We właściwym miejscu o niewłaściwej porze Gaet's, Julien Monier
Ocena 7,5
RIP 3 - Ahmed ... Gaet's, Julien Moni...

Na półkach:

"RIP" to dla mnie jedno z największych komiksowych zaskoczeń ostatnich lat. Świetny, brudny klimat i niesamowicie intrygująca, wielowątkowa historia - to wyznaczniki serii Gaet's-a i Moniera. Dwa pierwsze albumy potrafiły w osobliwy sposób zahipnotyzować czytelnika i utrzymać jego uwagę od początku do końca. Czy z trójką sprawa ma się podobnie?

Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna. Na pewno nie ma tu tak dużego zaskoczenia jak wcześniej, a to dlatego, że po prostu dobrze wiemy, jakiego stylu możemy się spodziewać. Co za tym idzie, odpada urok nowości. Ale czy jest to znaczący mankament? W mojej opinii nie, bo cała reszta jest równie interesująca jak wcześniej.

Scenarzysta ponownie powraca do wydarzeń, które widzieliśmy w poprzednich odsłonach "RIP", ale pokazuje je z jeszcze innej perspektywy, a to rzuca na wszystko nowe światło. Kolejne rzeczy się ze sobą zazębiają, a my dostrzegamy nieznane dotąd powiązania i zależności. Wszystko poprowadzone jest z zegarmistrzowską precyzją i działa doskonale nie tyko podczas lektury, ale nadaje też serii sporego potencjału do ponownego przeczytania, kiedy już ukaże się całość. Być może wtedy zobaczymy pewne wydarzenia jeszcze inaczej niż teraz.

Ponownie jestem bardzo zadowolony z lektury - komiks gra zarówno na płaszczyźnie literackiej jak i graficznej a trzeci tom tej wyjątkowej serii trzyma poziom dwóch poprzednich odsłon. Będzie czytane dalej.

"RIP" to dla mnie jedno z największych komiksowych zaskoczeń ostatnich lat. Świetny, brudny klimat i niesamowicie intrygująca, wielowątkowa historia - to wyznaczniki serii Gaet's-a i Moniera. Dwa pierwsze albumy potrafiły w osobliwy sposób zahipnotyzować czytelnika i utrzymać jego uwagę od początku do końca. Czy z trójką sprawa ma się podobnie?

Odpowiedź na to pytanie nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mocno polubiłem się z pisarstwem Jozefa Kariki przede wszystkim dzięki bardzo dobrej "Szczelinie" i świetnemu "Strachowi". Później przeczytałem jeszcze "Ciemność", i choć tu było już nieco słabiej, to nadal była to powieść interesująca. Spróbowanie się z "Wiatrem" było w obliczu powyższego jedynie kwestią czasu. Rzeczony czas w końcu nadszedł i muszę powiedzieć, że stan na po lekturze wygląda tak, że jestem bardzo zadowolony.

W "Wietrze" najpierw stajemy w obliczu tajemnicy a później napięcie staje rośnie, i to mimo tego, że akcja w znacznej mierze dzieje się w jednym samochodzie. Ale słowacki pisarz potrafi wykrzesać z tej kameralnej w zasadzie scenerii maksimum - tu nie ma miejsca na nudę, ale warto odnotować, że ten stan nie został osiągnięty dzięki dzikiej akcji, ale za sprawą nieustannego poczucia zagrożenia. Psychiczny terror unosi się nad poczynaniami bohaterów cały czas. Jest duszno, jest mrocznie, jest niepokojąco.

Powieść wygrywa przede wszystkim niesamowitym klimatem, ale łyżeczką dziegciu niech będzie to, że w moim odczuciu to świetne wrażenie nieco psuje samo zakończenie. Osobiście wolałbym, żeby potoczyło się to w nieco innym kierunku, powiedzmy - mniej filozoficznym.

Całościowo wygląda to tak, że mamy do czynienia z bardzo udanym horrorem. W moim prywatnym rankingu "Wiatr" plasuje się powyżej "Ciemności", ale za "Szczeliną" i "Strachem". Tym niemniej podium jest.

(7,5)

Mocno polubiłem się z pisarstwem Jozefa Kariki przede wszystkim dzięki bardzo dobrej "Szczelinie" i świetnemu "Strachowi". Później przeczytałem jeszcze "Ciemność", i choć tu było już nieco słabiej, to nadal była to powieść interesująca. Spróbowanie się z "Wiatrem" było w obliczu powyższego jedynie kwestią czasu. Rzeczony czas w końcu nadszedł i muszę powiedzieć, że stan na...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Thorgal: Zdradzona czarodziejka Grzegorz Rosiński, Jean Van Hamme
Ocena 7,7
Thorgal: Zdrad... Grzegorz Rosiński,&...

Na półkach:

Z okazji nowej Thorgalowej kolekcji robię re-read całości (a krótkie opinie będą się pojawiać przy tych tomach, przy których dotąd ich nie umieszczałem).

Pierwsza część serii nadal robi podobne wrażenie jak lata temu. Ta historia angażuje, choć momentami jest dość naiwna. Czy to jednak przeszkadza w lekturze? W żadnym razie - bawiłem się, jak zawsze, wybornie!

Z okazji nowej Thorgalowej kolekcji robię re-read całości (a krótkie opinie będą się pojawiać przy tych tomach, przy których dotąd ich nie umieszczałem).

Pierwsza część serii nadal robi podobne wrażenie jak lata temu. Ta historia angażuje, choć momentami jest dość naiwna. Czy to jednak przeszkadza w lekturze? W żadnym razie - bawiłem się, jak zawsze, wybornie!

Pokaż mimo to

Okładka książki Wydział 7. Savasana Tomasz Kontny, Rafał Szłapa, Marek Turek
Ocena 6,5
Wydział 7. Sav... Tomasz Kontny, Rafa...

Na półkach:

Jest nieźle, choć odnoszę wrażenie, że "Wydział 7" miał do zaoferowania ciekawsze historie w pierwszym sezonie. Co prawda kolejne zeszyty nadal trzymają przyzwoity poziom, ale raczej nie ekscytują. Mimo wszystko warto docenić rzetelną komiksową robotę - tak pod względem scenariusza jak i ilustracji.

Ciekawe czy kiedyś ukaże się integral zbierający wszystkie te opowiadania w jedną całość. Osobiście nie miałbym nic przeciwko.

Jest nieźle, choć odnoszę wrażenie, że "Wydział 7" miał do zaoferowania ciekawsze historie w pierwszym sezonie. Co prawda kolejne zeszyty nadal trzymają przyzwoity poziom, ale raczej nie ekscytują. Mimo wszystko warto docenić rzetelną komiksową robotę - tak pod względem scenariusza jak i ilustracji.

Ciekawe czy kiedyś ukaże się integral zbierający wszystkie te opowiadania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do świata Rozkrzyczanych Krain powróciłem po około roku przerwy. Czas nie zatarł pozytywnych wspomnień z poprzednich odwiedzin, dlatego też miałem nadzieję na udaną lekturę. I okazało się, że faktycznie jest dobrze. Nawet bardzo.

Marcin Mortka zamyka rozpoczęte w dwóch poprzednich częściach wątki i robi to w świetnym stylu. "Widmowy zagon" jest emocjonujący, bardzo dobrze napisany (czyta się tę powieść błyskawicznie) i zapełniony bohaterami z krwi kości. Tym razem lepiej wypadły postaci drugoplanowe, za co autorowi należą się słowa uznania, bo poprzednio było w tej materii nieco gorzej.

Nie do końca spodobało mi się tylko poprowadzenie finałowej potyczki - miałem wrażenie, że wszystko poszło szybko i nieco za łatwo. Niewykluczone, że inni czytelnicy odbiorą to inaczej, mnie jednak rzecz odrobinę zgrzytała. Nie na tyle jednak, by przesłonić jakość całości.

W obliczu rzeczonej jakości bardzo mnie cieszy, że przede mną nadal sequel i dwa prequele tego cyklu. Raczej nie od razu, ale na pewno przyjdzie na nie czas.

Do świata Rozkrzyczanych Krain powróciłem po około roku przerwy. Czas nie zatarł pozytywnych wspomnień z poprzednich odwiedzin, dlatego też miałem nadzieję na udaną lekturę. I okazało się, że faktycznie jest dobrze. Nawet bardzo.

Marcin Mortka zamyka rozpoczęte w dwóch poprzednich częściach wątki i robi to w świetnym stylu. "Widmowy zagon" jest emocjonujący, bardzo dobrze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka to w znacznej mierze reinterpretacja baśni o śpiącej królewnie. Autorka przedstawia temat od nieoczekiwanej strony, odwraca schematy i wychodzi jej z tego całkiem ciekawa, interesująca i dość nieszablonowa opowieść.

Dla mnie była to bardziej ciekawostka niż cokolwiek innego, ale z pewnością czasu poświęconego na lekturę nie żałuję. Bo jak na baśń przystało, "Cierń" potrafi tu i ówdzie rzucić jakąś mądrą myślą.

Jest ok. Tyle.

Ta książka to w znacznej mierze reinterpretacja baśni o śpiącej królewnie. Autorka przedstawia temat od nieoczekiwanej strony, odwraca schematy i wychodzi jej z tego całkiem ciekawa, interesująca i dość nieszablonowa opowieść.

Dla mnie była to bardziej ciekawostka niż cokolwiek innego, ale z pewnością czasu poświęconego na lekturę nie żałuję. Bo jak na baśń przystało,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Porządny horror typu animal attack. Tego typu literatura rządzi się swoimi prawami i z pewnością nie podejdzie każdemu fanowi grozy, jeśli jednak wiemy (przynajmniej z grubsza) czego się spodziewać, wówczas lektura powinna przynieść sporo frajdy.

Everson wyszedł tym razem poza charakterystyczny dla siebie horror i zaoferował nam coś nieco innego. Wyszło naprawdę dobrze. Opisy niesionej przez pająki i muchy śmierci są mocno sugestywne i obrzydliwe, dobrze też trafią do tych, którzy cierpią na arachnofobię i entomofobię. Całkiem nieźle poprowadzona jest też warstwa obyczajowa.

Całościowo "Fioletowe oczy" nie zawodzą - dla mnie jest to kolejna dobra książka od Eversona (na tę chwilę stosunek tych udanych do nieco gorszych to 3:1). W przyszłości będę kontynuował eksplorację bibliografii autora.

Porządny horror typu animal attack. Tego typu literatura rządzi się swoimi prawami i z pewnością nie podejdzie każdemu fanowi grozy, jeśli jednak wiemy (przynajmniej z grubsza) czego się spodziewać, wówczas lektura powinna przynieść sporo frajdy.

Everson wyszedł tym razem poza charakterystyczny dla siebie horror i zaoferował nam coś nieco innego. Wyszło naprawdę dobrze....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie miałem kontaktu z prozą Pilipiuka od wielu lat, dawno temu zniechęciłem się do tego pisarza za sprawą Wędrowycza i jakoś omijałem jego książki. Teraz, tak w sumie z głupia frant, postanowiłem dać mu szansę i sprawdzić co pisze i jak pisze.

To czytelnicze randez-vous nie okazało się jednak szczególnie udane. Chyba po prostu ja z Andrzejem do siebie nie pasujemy. Te pięć opowiadań nie jest w żadnym razie materiałem nieudanym, ale absolutnie nic mnie w tych historiach nie grzeje. Opowieści się toczą, ja sobie czytam, potem doczytuję do końca i tyle. Za tydzień nie będę pamiętał o czym to wszystko było. Nie porwała mnie fabuła, nie porwali mnie bohaterowie. Rozumiem, że Skórzewski i Storm to postaci znane fanom autora od dawna, ja z nimi styczność miałem pierwszy raz i nie powiem, by byli szczególnie charyzmatyczni lub charakterystyczni. Ani nie kibicowałem im szczególnie, ani nie byli w fascynujący sposób odrzucający.

Jedyne opowiadanie, które jakoś przebiło się przez tę skorupę obojętności to ostatnie, tytułowe. W nim Pilipiuk trafnie diagnozuje specyfikę dzisiejszych czasów i kreśli niepokojącą wizję jak może wyglądać świat, jeśli w porę nie zatrzymamy moralnej degrengolady towarzyszącej wielu aspektom życia społecznego. Niektórzy powiedzą, że wizja autora jest przesadzona i choć taka może się obecnie wydawać, to trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie - czy aby na pewno pokazany rozwój wydarzeń jest tak bardzo nieprawdopodobny?

Fani pewnie docenią bardziej, mnie podobały się jedynie poszczególne elementy kolejnych opowiadań a żadne nie zagrało niestety całościowo. Dlatego oceniam ten zbiór jako przeciętny.

Nie miałem kontaktu z prozą Pilipiuka od wielu lat, dawno temu zniechęciłem się do tego pisarza za sprawą Wędrowycza i jakoś omijałem jego książki. Teraz, tak w sumie z głupia frant, postanowiłem dać mu szansę i sprawdzić co pisze i jak pisze.

To czytelnicze randez-vous nie okazało się jednak szczególnie udane. Chyba po prostu ja z Andrzejem do siebie nie pasujemy. Te...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwszy tom cyklu Romualda Pawlaka czarował staroświeckim, mocno socjologicznym podejściem do science-fiction. Drugi znacząco poszerzył obraz świata przedstawionego, kreśląc tło i polityczne zależności panujące we Wszechświecie. Trzeci idzie jeszcze inną drogą, oferując czytelnikowi coś więcej. Na kartach "Wolnego jak Hamilton" nadal występuje polityka, ale z nią mieliśmy już styczność poprzednim razem, novum w "Domu Krastów" jest sznyt szpiegowski.

Manewr okazał się być udany, co jest dla mnie pewnym zaskoczeniem. Dlaczego? Nie przez brak wiary w umiejętności autora, bo ten udowodnił w poprzednich tomach, że wie, jak się pisze. Chodzi mi bardziej o to, że na przestrzeni całej powieści udało się utrzymać napięcie i to mimo tego, że "Wolny jak Hamilton" odcina się w zasadzie od jakiejkolwiek sensacji. Autor inaczej rozkłada akcenty, czasami skupia się na spojrzeniu na Hamiltonian i ich pragnienia oraz dążenia, innym razem przypomina czytelnikom wątek kontaktu z obcą cywilizacją, bywa też, że na pierwszy plan wychodzi polityka. Wszystko prowadzone jest w dość powolnym tempie, ale nie ma tu miejsca na nudę, bo podskórne napięcie jest wyraźnie wyczuwalne. To się chwali, bo dzięki temu uwaga czytelnika cały czas jest przy poczynaniach głównego bohatera, Olega Skuna.

Co do bohaterów właśnie, tu mam akurat pewne zastrzeżenia, bo poza postacią wspomnianą przed chwilą, inne nieco zawodzą. Pawlak poświęca im nieco za mało uwagi, przez co nie są w stanie przyciągnąć do siebie uwagi odbiorcy. A był na tym polu spory potencjał, choćby w postaci Kennedy.

Lepsza kreacja bohaterów drugoplanowych to zadanie dla Romualda Pawlaka na kolejne tomy, jednak nawet mimo tej wady "Wolny jak Hamilton" jawi się ostatecznie jako powieść dobra. Nie jest to fantastyka dla każdego, ale jeśli ceni się takie nieco retro spojrzenie na gatunek, lektura powinna przynieść sporo przyjemności. Dla mnie była satysfakcjonująca i gdy się ukażą, zapoznam się prawdopodobnie z kolejnymi odsłonami tej serii. Na tę chwilę trzy wydane dotąd tomy trzymają bardzo równy, solidny poziom.

Pierwszy tom cyklu Romualda Pawlaka czarował staroświeckim, mocno socjologicznym podejściem do science-fiction. Drugi znacząco poszerzył obraz świata przedstawionego, kreśląc tło i polityczne zależności panujące we Wszechświecie. Trzeci idzie jeszcze inną drogą, oferując czytelnikowi coś więcej. Na kartach "Wolnego jak Hamilton" nadal występuje polityka, ale z nią mieliśmy...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Deadly Class, tom 12: Czułe pożegnanie, cz. 2 Wes Craig, Rick Remender
Ocena 7,5
Deadly Class, ... Wes Craig, Rick Rem...

Na półkach:

Dwanaście tomów. Dwanaście odcinków wspaniałej historii o młodości, śmierci i przemijaniu. Kiedy Rick Remender rozpoczynał tę serię, nie sądziłem, że będzie to coś więcej aniżeli zwyczajna nawalanka z lekko młodzieżowym sznytem. To, co dostaliśmy, okazało się jednak komiksem, o którym niełatwo zapomnieć, z którym czytelnik coraz mocniej się zżywał, by w finale poczuć to nieokreślone, słodko-gorzkie uczucie. Druga odsłona „Czułego pożegnania” przynosi zarówno satysfakcję, że to, co właśnie skończyliśmy czytać było takie dobre, jak i żal, że dalszego ciągu nie będzie.

Marcus i Maria próbują oderwać się od szarej rzeczywistości. Ich podróż w odległe rejony świata ma jednak także inny cel – chcą zostawić za sobą dawne życie i dać swojej rodzinie szansę na nowy start. Przeszłość podąża za nimi krok w krok, zatruwając oparami niebezpieczeństwa perspektywę spokojnej, pokojowej egzystencji. Żeby zażegnać zagrożenie, oboje będą musieli znów, być może już po raz ostatni, stanąć do walki o własną przyszłość.

Czy finał „Deadly Class” jest równie wybuchowy, jak większość poprzednich tomów? Nie sposób odpowiedzieć na to pytanie w sposób jednoznaczny. Remender stara się, żeby perypetie Marcusa i pozostałych absolwentów King’s Dominion nadal były efektowne, ale przeniesienie akcji wiele lat do przodu w stosunku do początkowych części wymogło u czytelnika (choć także u twórcy) pewną zmianę percepcji. Nie są już nastolatkami, stracili wiele z posiadanej wcześniej młodzieńczej energii, i choć nadal starają się żyć tak, jakby nie dotyczyły ich żadne ograniczenia, to szybko okazuje się, że każdego z nich z czasem dopadają problemy charakterystyczne dla ich metryki. I choć może to być ograniczające, to muszą się do takiego stanu rzeczy przystosować, a to zależeć będzie od tego, czego oczekują od życia i jak na nie patrzą.

Remender w ciekawy sposób portretuje dorosłość. W przypadku każdego z bohaterów wygląda ona inaczej. Marcusowi i Marii zależy przede wszystkim na ochronie rodziny. Oboje pragną spokojnego życia, ale żeby zapewnić swoim bliskim stabilizację, nie cofną się absolutnie przed niczym. Autor w umiejętny sposób pokazuje, że zasłużyli na szczęście i stara się przekazać czytelnikowi, że jest to cel, o który warto walczyć. Zupełnie inaczej rzecz wygląda w przypadku Brandy i Shabnama – wydaje się, że oboje wynieśli z King’s Dominion wiele praktycznej wiedzy i stosują ją w praktyce, wykorzystując swoje zdolności ku temu, by pozostawać na szczytach władzy. Ale czy jest to wystarczający cel, by móc dążyć do niego po trupach? Remender daje w tej materii jasną odpowiedź, bo choć ustami jednej z postaci zdaje się w pewnym momencie sugerować, że nie czeka nas tu żaden happy end, a ostatecznie wygrywa nie tyle pragmatyzm, ile wręcz wyrachowanie i oportunizm, to ostatecznie tej tezie zaprzecza. Z perspektywy zżytego z głównymi bohaterami czytelnika to rozwiązanie okazuje się budujące i pożądane.

Pisząc o dramatis personae, nie sposób nie wspomnieć o Sayi, która jawi się w tym albumie jako postać tragiczna. Dziedziczka klanu Kuroki niby przeżyła, niby osiągnęła to, czego chciała i wspięła się na sam szczyt hierarchii przestępczej organizacji, ale nie ma w niej ani grama szczęścia. Sukces został okupiony utratą części siebie, której odzyskanie nie będzie raczej możliwe. Ten jakże smutny akcent jest zarazem bardzo realistyczny, pokazuje bowiem, jak ostrożnym trzeba być, kształtując swoją życiową drogę, i jak istotna jest tak prosta, wydawałoby się, rzecz jak zwyczajna chęć przejścia przez życie w szatach przyzwoitego człowieka. Jeśli się tego nie zrobi, można skończyć samotnie w tłumie pochlebców. Taki obraz jest szalenie przygnębiający. Zamknięcie wątku Sayi okazało się dość szybkie i zupełnie niespodziewane, wiele osób z pewnością rozczaruje, choć uważam, że jeśli przyjrzeć mu się z odpowiednią wnikliwością, będzie mimo wszystko bardzo satysfakcjonujące.

Wes Craig dostarczał nam niezapomnianych wrażeń wizualnych przez cały czas trwania serii i utrzymał ten wysoki poziom także na kartach albumu końcowego. Ilustracje zdobiące drugą część „Czułego pożegnania” wspaniale łączą ostrość (widoczną zwłaszcza w scenach akcji) z liryzmem (obecnym z kolei w momentach bardziej refleksyjnych). Graficznie to prawdziwa ekstraklasa, ale czy taki stan rzeczy stanowi jakiekolwiek zaskoczenie dla fanów „Deadly Class”?

Na przestrzeni dwunastu albumów seria Remendera i Craiga nigdy nie spadła poniżej pewnego, najczęściej bardzo wysokiego poziomu. Przy okazji kolejnych recenzji zachwalałem tempo tej opowieści i jej buntowniczy charakter, ewoluujący z czasem w coś znacznie bardziej złożonego i dojrzałego. Ta historia wyrosła na radosnej rozwałce, ale w ostatecznym rozrachunku przyniosła nam zarówno wzruszenia, jak i niebanalną refleksję. Nie wiem, czy „Deadly Class” to arcydzieło, ale z pewnością ten tytuł zostanie w głowie każdemu, kto się z nim zapozna. Kawał lektury. Szkoda, że to już koniec, ale zawsze lepiej odejść w glorii i chwale, niż rozmienić się na drobne. To była wspaniała jazda.


Recenzja do przeczytania także na moim blogu - https://zlapany.blogspot.com/2024/03/deadly-class-tom-12-czue-pozegnanie.html
oraz na łamach serwisu Szortal - https://www.facebook.com/Szortal/posts/pfbid02i7iKL6zvamJmHR2rtGYEswFb9kbhac7HJ1QqB1cHQAQVXN1ZQgRsMa9NYWoMhKn1l

Dwanaście tomów. Dwanaście odcinków wspaniałej historii o młodości, śmierci i przemijaniu. Kiedy Rick Remender rozpoczynał tę serię, nie sądziłem, że będzie to coś więcej aniżeli zwyczajna nawalanka z lekko młodzieżowym sznytem. To, co dostaliśmy, okazało się jednak komiksem, o którym niełatwo zapomnieć, z którym czytelnik coraz mocniej się zżywał, by w finale poczuć to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Interesująca powieść. Gatunkowo określiłbym ją jako dystopię bliskiego zasięgu, pokazującą wykrzywiony obraz rzeczywistości, jaką widzimy na co dzień za oknem. Majchrzak kreuje tu świat prawdziwie totalitarny, który wydaje się być jednak niepokojąco realny, zwłaszcza jeśli spojrzymy na to, co dzieje się dzisiaj w materii polityki "równościowej" i "antydyskryminacyjnej". Interesująca i przemyślana fabuła, wartka akcja, refleksje natury socjologicznej, punktowanie nonsensów - to wszystko tu jest i wybrzmiewa naprawdę głośno.

Obawiam się, że "Antychryst" będzie nisko oceniony z tego względu, że w znacznej mierze krytykuje kierunek w jakim zmierza świat. Akolici postępu nie dopuszczają niestety do głosu żadnej krytyki, dlatego też już widzę Majchrzaka określanego za chwilę jako prawaka i dziadersa. Liczę jednak, że każdy oceni "Antychrysta" bez ideologicznych uprzedzeń (da się tak?). Bo to wartościowa lektura.

Interesująca powieść. Gatunkowo określiłbym ją jako dystopię bliskiego zasięgu, pokazującą wykrzywiony obraz rzeczywistości, jaką widzimy na co dzień za oknem. Majchrzak kreuje tu świat prawdziwie totalitarny, który wydaje się być jednak niepokojąco realny, zwłaszcza jeśli spojrzymy na to, co dzieje się dzisiaj w materii polityki "równościowej" i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Conan z Cymerii - Tom 4 Julien Blondel, Emmanuel Civiello, Doug Headline, Patrice Louinet, Paolo Martinello, Valentin Sécher
Ocena 8,1
Conan z Cymeri... Julien Blondel, Emm...

Na półkach:

W dobie dominacji komiksu superbohaterskiego miło jest czasami oderwać się od tej tematyki i zaserwować sobie coś z nieco innej beczki. Wydawać by się mogło, że „Conan z Cymerii” nie będzie tu specjalnie dobrą alternatywą, bo to nadal rzecz wypełniona akcją, jednak, jak się okazuje, to akcja zdecydowanie innego rodzaju. To nie jest Marvelowska interpretacja postaci słynnego barbarzyńcy, tylko tytuł tworzony przez Europejczyków. To zmienia optykę, bo podejście do przygody pisarzy ze Starego Kontynentu jest mniej infantylne i omijają oni absurdy pakowane hurtowo do wielu popkulturowych franczyz. Nie są to jednak jedyne powody ku temu, by sięgnąć po czwartą odsłonę „Conana z Cymerii”.

Omawiany album europejskiej inkarnacji „Conana” przynosi nam trzy kolejne klasyczne opowiadania przeniesione na język komiksu. Tym razem śmiałek z Cymerii musi przejrzeć knowania potężnego maga i odnaleźć wyjście z sieci dworskich knowań, a także zmierzyć się z zaskakującym, na pół ludzkim, na pół zwierzęcym przeciwnikiem. Conan znajdzie się też w centrum skomplikowanej i nadprzyrodzonej intrygi kryminalnej a także będzie musiał udowodnić, że zasługuje na to, by być królem.

Choć seria „Conan z Cymerii” przynosi opowieści, które są już czytelnikowi znane (przypomnijmy – mamy do czynienia z komiksowymi adaptacjami opowiadań Roberta E. Howarda), to w żadnym przypadku nie możemy mówić o jakiejkolwiek formie twórczego recyklingu. Dlaczego? Autorzy nadali każdemu tekstowi indywidualny sznyt, każdy z nich rozumie bowiem postać Conana odrobinę inaczej. Niekiedy jest to spojrzenie w bardziej klasycznym stylu – wówczas zetkniemy się ze sporą dawką akcji i przemocy. Innym razem do głosu dojdzie polityka – wtedy z kolei tekst jest spokojniejszy, ale nadal pełno w nim emocji i akcji, choć nieco innego typu. Cymeryjczyk wcale nie jest tak jednowymiarową postacią, jak mogłoby się niektórym wydawać…

Conan został przedstawiony jako rozbójnik, wojownik, ale także złodziej – nie jest to w żadnej mierze postać krystaliczna i mogąca stanowić wzór cnót. Mimo tego nie ma żadnych szans, żebyśmy spojrzeli na młodego Cymeryjczyka jak na złoczyńcę. Jest to bowiem ktoś, kto choć ma sporo za uszami i często działa poza prawem, komu można zaufać, ktoś uczciwy i honorowy (w określonych, rzecz jasna, granicach). Barbarzyńca zawsze wywiązuje się z umowy a na jego słowo można liczyć. To czyni go człowiekiem, z którym można bez strachu zawrzeć porozumienie i mieć pewność, że nie tylko się z nie wycofa, ale doprowadzi rzecz, której załatwienia się podjął, do końca.

Ani postać Conana, ani specyfika jego przygód nie są tak jednowymiarowe, jak można by było sądzić na pierwszy rzut oka. Widać to także na łamach tego albumu. Twórcy poruszają w nim tak ciekawą tematykę jak uwarunkowania polityczne w kontekście mechanizmów tworzenia się korupcji, czy też wpływu rozwoju cywilizacji na moralność człowieka. W toku lektury pojawia się refleksja między innymi na temat tego, że towarzysząca rozwojowi cywilizacyjnemu walka o władzę potrafi zdeprawować każdą szlachetność, przekształcając piękną w zamyśle ideę w jej karykaturę. To refleksja, której, jak podejrzewam, wielu nie spodziewałoby się po „Conanie”, a tymczasem ona tu jest i udowadnia, że nie warto oceniać książki (w tym przypadku komiksu) po okładce.

To, rzecz jasna, nie wszystko, podobnych przemyśleń znajdziemy na łamach tego albumu zdecydowanie więcej, a twórcom bardzo dobrze udała się sztuka połączenia ambicji z rozrywką, co zaowocowało interesującą mieszanką. Mnie do gustu przypadło zwłaszcza wpakowanie Conana w sam środek klasycznej opowieści kryminalnej (szukanie mordercy w zamkniętym pomieszczeniu i te sprawy), która została okraszona szczyptą mitologii i magii, co pozwoliło na zaprezentowanie klasycznej fabuły w niecodzienny sposób. Cenię sobie takie eksperymenty, zwłaszcza jeśli twórcom nie brakuje poszanowania dla schematu, z którego korzystają. A w tym przypadku wszystko jest na swoim miejscu.

Wizualnie czwarty „Conan” prezentuje się co najmniej przyzwoicie, ale to, jak odbierzemy te grafiki, zależy tylko od nas i tego, co uznajemy za atrakcyjne. To prace raczej dalekie od tego, jak Conana rysują w Marvelu. Tu jest bez wątpienia bardziej artystycznie, a sam barbarzyńca generalnie nie przypomina przekoksowanego kulturysty. Jego sylwetka jest umięśniona, ale nie karykaturalnie. To się chwali, bo dzięki temu bohater nabiera realnego sznytu. Jak zwykle warto też pochwalić jakość wydania – kredowy papier, solidne szycie - komiks prezentuje się pięknie. Te same pozostają też wady – dla mnie ponownie największą z nich jest – nomen omen – zbyt duży format, przez co tom źle leży w dłoniach. Nie jest to jednak mankament specjalnie znaczący.

Czwarta odsłona „Conana z Cymerii” podtrzymuje dobrą passę serii prezentującej europejską interpretację postaci najsłynniejszego barbarzyńcy popkultury. Jest to spojrzenie kompleksowe i niestandardowe, które oferuje czytelnikowi znacznie więcej aniżeli czystą akcję. Ona tu występuje, często stoi nawet na pierwszym planie, wzbogacono ją jednak o interesującą refleksję, w czym zasługa zarówno Roberta E. Howarda, jak i scenarzystów poszczególnych segmentów, którzy doskonale przenieśli te opowiadania na język komiksu, nie pozbawiając ich pierwotnej siły rażenia.


Recenzja do przeczytania także na moim blogu - https://zlapany.blogspot.com/2024/03/conan-z-cymerii-tom-4-recenzja.html
oraz na łamach serwisu Szortal - https://www.facebook.com/Szortal/posts/pfbid02SDsFbBJjJ9ewrczeDTyjiSjS7c8zsBEnQiMDzRRbQr7Vvr6uwVYbKaDT4JhTpUkUl

W dobie dominacji komiksu superbohaterskiego miło jest czasami oderwać się od tej tematyki i zaserwować sobie coś z nieco innej beczki. Wydawać by się mogło, że „Conan z Cymerii” nie będzie tu specjalnie dobrą alternatywą, bo to nadal rzecz wypełniona akcją, jednak, jak się okazuje, to akcja zdecydowanie innego rodzaju. To nie jest Marvelowska interpretacja postaci słynnego...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Diuna. Dziedzic Kaladanu Kevin J. Anderson, Brian Herbert
Ocena 6,3
Diuna. Dziedzi... Kevin J. Anderson, ...

Na półkach:

Zaplanowana na trzy tomy kolejna prequelowa seria Briana Herberta i Kevina J. Andersona dzieje się tuż przed wydarzeniami oryginalnej „Diuny”. Już pierwszy tom nie był niczym nadzwyczajnym, ale można było czerpać pewną przyjemność z lektury tej rozrywkowej space opery. Druga odsłona prezentowała już zauważalnie niższy poziom, a to z tego względu, że autorzy dali nam dokładnie to samo, co poprzednio, niczego nie poprawili, a dodatkowo powielili wszystkie wcześniejsze wady. To sprawiło, że nie byłem nastrojony zbyt optymistycznie przed poznaniem książki zamykającej ten projekt. Bo czy twórcy, którzy wielokrotnie pokazali już, że raczej nie po drodze im ze słowem „progres”, nagle przeskoczą pewien pułap i dostarczą nam powieść inną (lepszą) niż poprzednie?

Książę Leto chce od wewnątrz rozsadzić Wspólnotę Szlachecką. W tym celu opuszcza tymczasowo Kaladan, wysyła też posłańca, który ma poinformować o jego planach imperatora Szaddama IV. Niestety kurier zostaje pochwycony przez Harkonnenów, to zaś sprawia, że nikt nie wie, że Atryda w rzeczywistości nie jest buntownikiem, ale wypełnia niebezpieczną misję. Tymczasem na Kaladanie Paul mierzy się z narkotykowymi bossami, którzy nadal produkują śmiercionośny ailar. Odwołana przez Bene Gesserit ze świata Atrydów lady Jessica musi z kolei znaleźć sposób, żeby ponownie połączyć się z rodziną i dochować przy tym wierności zakonowi.

Sposób Herberta i Andersona na „Diunę” to akcja. Najczęściej jest ona poganiana akcją, a gdzieś za fabularnym zakrętem kryje się zazwyczaj… akcja. Tak, ich wizja legendarnego uniwersum ma charakter czysto rozrywkowy i w materii ducha nie ma niczego wspólnego z zamysłem Franka Herberta, który bardzo często ciekawie filozofował i dawał czytelnikom sporo okazji do przemyśleń na tak interesujące tematy jak specyfika religii totalnej czy istota władzy. W książkach kontynuatorów nie uświadczymy nawet ułamka jego niesamowitej wizji. Jej spłycenie jest coraz bardziej bolesne i staje się widoczne wraz z każdą kolejną książką. „Dziedzic Kaladanu” nie przynosi niestety w tej materii żadnej zmiany.

Trzecia część „Trylogii Kaladanu” poprowadzona jest w taki sam sposób, jak poprzednie dwie książki, a także jak wszystkie wcześniejsze wspólne dzieła tych dwóch pisarzy. To opowieść podzielona na krótkie, dynamiczne rozdziały, w których opisywane są losy różnych bohaterów. Z czasem wszystkie wątki zaczynają się przeplatać, a wszystko zmierza do finału – fabuła kończy się chwilę przed „Diuną”, a co za tym idzie czytelnik obeznany z uniwersum nie będzie miał większego problemu z domyśleniem się, jak to się skończy. To nieszczególnie sprzyja serwowaniu przez autorów zaskoczeń, bo doskonale wiemy, kto przeżyje, a kto nie pojawi się już więcej na arenie wydarzeń. Właściwie każdy wątek prowadzony jest w bardzo prosty sposób, autorzy nie próbują już nawet pozorować, że nadają swoim „Diunom” pozory głębi – to każe zgadywać, że wszystko albo skrojono pod fanów najlżejszej odmiany fantastyki, albo pisano na miarę faktycznych możliwości twórczych tej dwójki.

Mimo naprawdę dobrych chęci, podyktowanych przede wszystkim sporym sentymentem dla tego uniwersum, trudno mi znaleźć jakiś element, który dałby jakąkolwiek czytelniczą satysfakcję fanom oryginalnego sześcioksiągu. Za zaletę można od biedy uznać fakt, że powieść czyta się dość szybko – styl Herberta i Andersona jest prosty, ale płynny, dzięki temu oraz wspomnianym wcześniej krótkim rozdziałom możemy skakać między wątkami jeszcze szybciej (a co za tym idzie, jeśli mogę sobie pozwolić na lekką złośliwość, móc wcześniej zacząć czytać coś lepszego). Niezmiennie cieszy także wspaniała oprawa, jaką Rebis funduje kolejnym „Diunom” – w materii wydania jest to prawdziwy produkt deluxe. Co warto odnotować – twarda oprawa i nieco większy format absolutnie nie przeszkadzają w czytaniu, bo książka leży w rękach naprawdę dobrze i siedzenie z nią fotelu nie nastręcza absolutnie żadnych trudności. Innymi słowy, żeby czytać, nie trzeba się gimnastykować.

„Dziedzic Kaladanu”, tak jak poprzednie części tej trylogii, ma mylący tytuł. Powieść nie skupia się na Paulu Atrydzie, autorzy skaczą za to między kolejnymi postaciami, dzieląc między nie „czas ekranowy”. Ale o kim byśmy akurat nie czytali, mocno irytuje to, że intryga jest szyta bardzo grubymi nićmi. Jeśli jakiś wątek potrzebuje rozwiązania przed „Diuną” (bo na przykład nie ma w niej o nim żadnej wzmianki), to jest rozwiązywany ad hoc – autorzy serwują nam pretekstowe zawiązanie akcji i wysyłają bohaterów w kolejną przewidywalną, najczęściej również patetyczną i rozpisaną według znanych schematów, misję. Taki sposób pisania męczy i zwyczajnie nie przystoi tej (ani w sumie żadnej innej) franczyzie.

Początkowo prequele „Diuny” były dla mnie czymś bardzo odświeżającym. Już wtedy zdawałem sobie sprawę, że nie jest to sztuka wyższa, ale nie ukrywam – byłem na „diunowym“ głodzie i wszystkie trzy „Rody” pochłonąłem z uśmiechem na ustach, ciesząc się, że dziedzictwo Franka Herberta nie umarło i ma szansę w pełni rozbłysnąć oraz umocnić swoją pozycję na popkulturowej mapie świata. Z każdą kolejną powieścią wydawaną w ramach tego uniwersum mój entuzjazm słabł, by obecnie zniknąć prawie zupełnie. Gdyby nie nazwa „Diuna”, to książkami Briana Herberta i Kevina J. Andersona nie zainteresowałoby się tylu odbiorców i przez swą mocno przeciętną jakość zostałyby szybko zweryfikowane przez rynek. Czy panowie napiszą coś jeszcze? Nie wiem, wiem jednak, że będę miał spory dylemat, czy dać im kolejną szansę.


Recenzja do przeczytania także na moim blogu - https://zlapany.blogspot.com/2024/03/brian-herbert-kevin-j-anderson-diuna.html
oraz na łamach serwisu Szortal - https://www.facebook.com/Szortal/posts/pfbid0L1h4q4Xmc6DrYXFxtcCNDgAMhWfkcb4L6iu498rUEX9wnoq8khSbwfgawLTDjurol

Zaplanowana na trzy tomy kolejna prequelowa seria Briana Herberta i Kevina J. Andersona dzieje się tuż przed wydarzeniami oryginalnej „Diuny”. Już pierwszy tom nie był niczym nadzwyczajnym, ale można było czerpać pewną przyjemność z lektury tej rozrywkowej space opery. Druga odsłona prezentowała już zauważalnie niższy poziom, a to z tego względu, że autorzy dali nam...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Jack z Baśni. Księga druga Tony Akins, Russ Braun, Dan Green, Steve Leialoha, José Marzán Jr., Andrew Pepoy, Lilah Sturges, Bill Willingham
Ocena 6,9
Jack z Baśni. ... Tony Akins, Russ Br...

Na półkach:

Pierwszy tom „Jacka z Baśni” był komiksem lekkim, łatwym i w znacznej mierze także przyjemnym. Konwencja zaproponowana przez autorów sprawiła, że był to tytuł z gatunku tych, po których nie ma co spodziewać się jakichś intelektualnych wyzwań. Zasadniczo działało to całkiem dobrze, bo przez te czterysta stron z małym okładem przechodziło się generalnie bezboleśnie. Komiks miał co prawda swoje mankamenty, ale nie przeszkadzały za bardzo w lekturze. Zasiadając do tomu numer dwa, miałem nadzieję na powtórzenie tego doświadczenia.

Zupełnie niespodziewanie Jack Horner staje się jedną z centralnych postaci wojny, której stawką może być dalsza egzystencja Baśniowców. Choć nie wszyscy są zadowoleni z faktu, że zyskał niebagatelny wpływ na przebieg konfliktu, to on sam jest zdania, że nikt nie nadaje się lepiej do roli decydenta. Pewne jest jedno – będzie się działo, a z wojny nie każdy wyjdzie bez szwanku.

Podobała mi się pierwsza zbiorcza odsłona „Jacka z Baśni”, choć nie był to komiks wolny od wad. Niektóre z nich stają się niestety bardziej zauważalne teraz, w drugim albumie. Chodzi mi przede wszystkim o postać głównego bohatera. Poprzednio Jack bywał irytujący, tym razem jest taki przez cały czas, co więcej, rozwój fabuły jedynie utrwala ten obraz. Jest złośliwym dupkiem, którego przekonanie o własnym uroku i wielkości niebezpiecznie zbliża się do megalomanii. Nie kupuję wyjaśnienia, że facet ma taki być, a to z tego względu, że czytanie o perypetiach kogoś tak denerwującego szybko staje się męczące, zwłaszcza w momencie, kiedy czytelnik zaczyna mieć nadzieję, że kolejna scena poświęcona będzie postaciom drugoplanowym, a nie Jackowi. Chyba nie o to chodzi.

Nie ma za to co narzekać na tempo akcji. W tej materii twórcy spisali się generalnie dobrze, praktycznie cały czas coś się dzieje, a nad światem przedstawionym przetaczają się wydarzenia o niebagatelnym znaczeniu. Cały tom podzielony jest na kilka osobnych story-arców – ten manewr pozwolił na pokazanie szeregu postaci drugoplanowych, które bez wątpienia nadały opowieści kolorytu, często biorąc na siebie fabularny ciężar i odciągając uwagę od bufonowatego głównego bohatera.

Fabuła skupia się w znacznej mierze na walce o ośrodek „Złote gałęzie” oraz o przyszłość zarówno Baśniowców, jak i sił sprawujących nad nimi pieczę. Im bliżej końca komiksu, tym coraz silniejsze staje się wrażenie, że wątek zanadto rozciągnięto. Jest interesujący na początku, ale już finalna wielka bitwa, rozpisana na aż pięć zeszytów, zwyczajnie nudzi zamiast emocjonować. Sytuację ratują okazjonalne żarty słowne, które bywają naprawdę błyskotliwe (choć bywają i takie ocierające się o cringe), dzięki czemu chwilami rozmywa się wrażenie nadmiernej Jackowej głupawki. Główna linia fabularna tomu ma nużące momenty, a w całym albumie najlepiej wypada retrospektywna opowieść poboczna, zatytułowana „1883”, na łamach której Jack musi zmierzyć się ze ścigającym go Wilkiem. Znajdziemy w niej napięcie i suspens, a bohater tytułowy serii irytuje jakby mniej.

Tom drugi prezentuje się więcej niż przyzwoicie jeśli idzie o walory graficzne. To podobny poziom co poprzednio (w sumie nic dziwnego, skoro w znacznej mierze odpowiadają za niego ci sami artyści), a co za tym idzie jest dynamicznie i efektownie. Bardzo mnie też cieszy, że całość wydano na offsecie. Zwracałem na to uwagę już przy recenzji „Księgi pierwszej”, ale zawsze warto powtórzyć – offset rządzi! Bo i całość jest lżejsza, i na kartach nie zostają tłuste ślady paluchów, i taki album zwyczajnie jakoś lepiej leży w dłoni.

Druga odsłona „Jacka z Baśni” to więcej tego samego, ale w nieco gorszym wydaniu niż wcześniej. Być może to dlatego, że gdzieś uleciała unosząca się początkowo nad cyklem świeżość, efekt jest jednak taki, że to czterystustronicowe tomiszcze jest generalnie dość monotonne. Nadal znajdziemy tu dobre pomysły, interesujące wątki i bohaterów, których można polubić, jednak trzeba ich szukać z dala od postaci tytułowej. To nieco utrudnia lekturę, bo to Jack stoi zazwyczaj na pierwszym planie. Nie jest jednak źle, bo choć album wypada gorzej niż ten oznaczony „jedynką”, to mimo wszystko nie jest stratą czasu. Po prostu trzeba odpowiednio skalibrować swoje oczekiwania.

Recenzja do przeczytania także na moim blogu - https://zlapany.blogspot.com/2024/03/jack-z-basni-tom-2-recenzja.html
oraz na łamach serwisu Szortal - https://www.facebook.com/Szortal/posts/pfbid02iXWpgfid1WBGSon4s6sHqQGxaWSawzEqeACqpMbHZ8uGURVP5XPL9VLJzfDk2oDKl

Pierwszy tom „Jacka z Baśni” był komiksem lekkim, łatwym i w znacznej mierze także przyjemnym. Konwencja zaproponowana przez autorów sprawiła, że był to tytuł z gatunku tych, po których nie ma co spodziewać się jakichś intelektualnych wyzwań. Zasadniczo działało to całkiem dobrze, bo przez te czterysta stron z małym okładem przechodziło się generalnie bezboleśnie. Komiks...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Proza Kresa ma w sobie to coś, co sprawia, że nawet mimo braku wartkiej akcji, człowiek nie może się oderwać od lektury. Nie jestem do końca w stanie określić co to dokładnie jest, ale chyba po trochu nuta cynizmu podlana urokliwym (dziwne, ale właśnie tak) fatalizmem, umiejętność świetnego opisywania charakterów (szczególnie tych nie do końca chwalebnych cech człowieka) oraz szczypta gawędziarstwa.

Powyższe połączenie daje wyborne efekty, a w "Grombelardzkiej" autor jest chyba w swojej życiowej formie (choć zaznaczam, że cykl doczytałem kiedyś tylko do "Tarczy Szerni", teraz nadrabiam powoli całość, w przyszłości łącznie z nowymi tomami). Nie piszę nic o treści tych opowiadań, bo tę niech każdy odkryje sam, powiem tylko, że ja takie fantasy uwielbiam, bo to coś więcej niż pierdololo o magii, jak wielu ten gatunek postrzega.

Zasłużony kanon polskiej fantastyki.

Proza Kresa ma w sobie to coś, co sprawia, że nawet mimo braku wartkiej akcji, człowiek nie może się oderwać od lektury. Nie jestem do końca w stanie określić co to dokładnie jest, ale chyba po trochu nuta cynizmu podlana urokliwym (dziwne, ale właśnie tak) fatalizmem, umiejętność świetnego opisywania charakterów (szczególnie tych nie do końca chwalebnych cech człowieka)...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Opowieści osadzone w tak zwanych elseworldach, czyli obok głównej linii wydarzeń danego uniwersum, mają to do siebie, że dają twórcom zdecydowanie większe pole manewru niż pisarzom odpowiedzialnym za regularne serie. Dlaczego? Nie trzeba nieustannie oglądać się przez ramię, żeby dopasować wydarzenia do tych kanonicznych, nie trzeba czuć obawy przed uśmierceniem ważnej postaci – te opowieści przyjmą wiele, a jedynym ograniczeniem jest zazwyczaj wyobraźnia scenarzysty. Cała seria „Biały Rycerz” pokazuje, że czego jak czego, ale Seanowi Murphy’emu na pewno nie brakuje wyobraźni. Poprzednie trzy albumy dały nam wiele dobrego, dzięki czemu nie miałem większych obaw przed lekturą kolejnego. A ten w końcu trafił w ręce polskich fanów Nietoperza.

Gotham przyszłości przeistacza się w miasto ściśle kontrolowane przez zaborczą władzę, w którym zwykli ludzie mają coraz mniej swobód obywatelskich. Proces przebiega pod płaszczykiem walki o bezpieczeństwo obywateli, jednak jego efektem jest coraz szybciej postępująca utrata tożsamości przez Gothamczyków. Takie okoliczności zmuszają Bruce’a Wayne’a do ucieczki z więzienia, w którym dobrowolnie wylądował po tym, jak kryzys związany z działalnością Jokera, a później Azraela został zażegnany. Wayne będzie też musiał zdecydować, czy ponownie zakładać maskę Nietoperza, z którą, jak sądził, definitywnie się już pożegnał.

Nigdy nie byłem wielkim fanem nieustannego poszerzania składu Bat-rodziny. W moich oczach zmienia to charakter solowego „Batmana”, który z komiksu dość kameralnego (to uogólnienie – nie biorę pod uwagę wielkich eventów pokroju „Knightfall”) przeistacza się stopniowo i nieubłaganie w (najczęściej bardzo rozbuchaną) drużynówkę. Trend widoczny jest od dobrych kilku lat w trykociarskim mainstreamie i wygląda na to, że trzeba go po prostu przyjąć, bo raczej nie da się z nim już walczyć. W takim wypadku twórcom pozostaje jedynie zadbać o jakość tych poszerzonych składowo opowieści. Główna linia fabularna miewa z tym problem, na szczęście Sean Murphy radzi sobie na tym polu zdecydowanie lepiej, a „Nie tylko Biały Rycerz” przynosi czytelnikowi dużo dobrej zabawy.

Dlaczego Murphy’emu udało się to, z czym problem mają inni scenarzyści? Przede wszystkim dlatego, że nie skończył na sloganach typu „razem jesteśmy silniejsi” czy „rodzina stanowi jedność”, ale przekuł je w czyn. Na kartach nowej odsłony „Białego Rycerza” rzeczywiście widać więź między członkami „ekipy Nietoperza”. Co istotne, nie pokazuje wcale relacji łatwej i przyjemnej – jego bohaterowie są świetnie zarysowani pod względem psychologicznym, a Bat-rodzina pełna jest silnych charakterów, dlatego też nieustannie pojawiają się tarcia i niesnaski, które nadają fabule pikanterii i kolorytu. Na kolejnych kartach jesteśmy raczeni sporą ilością pogadanek, bohaterowie zastanawiają się nad swoim postępowaniem a także przyznają do błędów przeszłości (choć tu z oporami). Mimo tego wszystkiego nad opowieścią nie unosi się żaden dydaktyczny smrodek, co warto docenić, bo autorzy trykociarskich komiksów nader często popadają w dość nachalne moralizatorstwo. Tutaj tego nie ma i to niewątpliwie spora zaleta czwartego „Białego Rycerza”.

Co niezwykle istotne w komiksie superbohaterskim, „Nie tylko Biały Rycerz” jest udany pod względem akcyjności. Fabuła ma przyjemny, sensacyjny sznyt, wydarzenia toczą się szybko, ale nie są przy tym bezrefleksyjne. Wydaje się, że autor złapał idealną równowagę pomiędzy najważniejszymi elementami komiksu rozrywkowego. Wszystko zamknięte jest w efektownym opakowaniu, które zawiera przemodelowane na nowo elementy mitologii Batmana. Znane postaci, znane wydarzenia – scenarzysta bierze na warsztat to, czego aktualnie potrzebuje i dopasowuje owe składniki do swojej wizji. Efekty są więcej niż interesujące, bo świat przedstawiony nadal zachwyca złożonością, ale jednocześnie nie przytłacza, dzięki czemu podczas lektury ani przez moment nie czujemy znużenia.

Bardzo podoba mi się sposób, w jaki Sean Murphy redefiniuje kolejnych bohaterów. Na kartach tego tytułu pojawiają się zarówno postaci, które poznaliśmy wcześniej, jak i nowe (nowe w tym uniwersum, bo w „Batmanach” znane od dawna). Fan Nietoperza może momentami poczuć prawdziwą ekscytację, zwłaszcza kiedy na arenę wydarzeń wchodzi Batman przyszłości – to ewidentne zagranie na sentymencie, ale pojawienie się tego bohatera jest fabularnie uzasadnione – to nie jest żaden fanserwis! Choć postaci jest z każdym tomem serii coraz więcej, Murphy nadal ma nad nimi kontrolę i ani przez moment nie czułem, żeby fabuła wymykała się z zaplanowanych dla niej ram. To opowieść przemyślana od początku do końca i jest to naprawdę odczuwalne.

Sean Murphy to klasa sama w sobie także (a może przede wszystkim) w materii ilustracji. W końcu rysownikiem był jeszcze zanim zajął się pisaniem komiksów, a więc doświadczenie ma spore. Jego kreski nie da się pomylić – rysunki są ostre, precyzyjne i najczęściej także bardzo szczegółowe. Kto raz polubi ten styl, ten będzie wypatrywał kolejnych albumów rysowanych przez Murphy'ego. Smaku wizualnej stronie albumu dodaje też nuta futuryzmu, co uwypukla mocne strony stylu artysty.

Po lekturze czwartego tomu „Białego Rycerza” śmiało można powiedzieć, że seria nie tylko trzyma wysoki poziom, ale jest obecnie jednym z najciekawszych spojrzeń na postać Batmana (wraz z przyległościami). Sean Murphy to odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu – nie mam nic przeciwko temu, by jego Bat-uniwersum nadal się rozrastało. Dopóki są pomysły, dopóki jest bardzo sprawna realizacja, dopóty chyba nikt nie widzi przeciwwskazań w materii rozwoju serii. Wątpliwości nie mają chyba także decydenci DC Comics, bo kolejne projekty z tak zwanego „Murphyverse” już zapowiedziano lub niebawem pojawią się na wydawniczym rozkładzie. Ja już ostrzę zęby!


Rcenzja do przeczytania także na moim blogu - https://zlapany.blogspot.com/2024/03/batman-nie-tylko-biay-rycerz-recenzja.html
oraz na łąmach serwisu Szortal - https://www.facebook.com/Szortal/posts/pfbid02YeNfdmuyAqL6AJPHDVRkzag3xD1ZAZaVpvZLfh6S9XZY4C5ShWKbTijwzJudmfhZl

Opowieści osadzone w tak zwanych elseworldach, czyli obok głównej linii wydarzeń danego uniwersum, mają to do siebie, że dają twórcom zdecydowanie większe pole manewru niż pisarzom odpowiedzialnym za regularne serie. Dlaczego? Nie trzeba nieustannie oglądać się przez ramię, żeby dopasować wydarzenia do tych kanonicznych, nie trzeba czuć obawy przed uśmierceniem ważnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mocna rzecz. Określiłbym tę nowelę jako antywestern z elementami horroru. Czy Ketchum mógł bardziej rozwinąć fabułę? Zapewne tak, ale trudno powiedzieć, czy miałaby wtedy taką siłę rażenia jak w tej, mocno skondensowanej wersji.

Tymczasem dostajemy intensywną (choć nie tak ekstremalną jak podejrzewałem) opowieść zemsty, która angażuje i pobudza w czytelniku emocje. A o to w zasadzie literaturze chodzi, o niepozostawienie obojętnym.

"Przeprawa" potrafi uderzyć po głowie i na szczęście nie robi tego w sposób prostacki, jak to się niekiedy dzieje w horrorze ekstremalnym. Za mocną treścią idzie swego rodzaju refleksja, choć może nie być ona widoczna na pierwszy rzut oka. Ja jestem tą lekturą usatysfakcjonowany.

Mocna rzecz. Określiłbym tę nowelę jako antywestern z elementami horroru. Czy Ketchum mógł bardziej rozwinąć fabułę? Zapewne tak, ale trudno powiedzieć, czy miałaby wtedy taką siłę rażenia jak w tej, mocno skondensowanej wersji.

Tymczasem dostajemy intensywną (choć nie tak ekstremalną jak podejrzewałem) opowieść zemsty, która angażuje i pobudza w czytelniku emocje. A o to...

więcej Pokaż mimo to